50 procent racji - Bojczenko Ołeksandr - ebook

50 procent racji ebook

Bojczenko Ołeksandr

0,0

Opis

50 procent racji” to cykl znakomitych prześmiewczych historyjek z życia obywatela ZSRR, potem wolnej Ukrainy− nawiązujących formą do tradycji wschodniej skazki, której mistrzem był, trochę dziś zapomniany, a szkoda, Michaił Zoszczenko. Bez wątpienia Bojczenko dorównuje mistrzowi. Odpowiednik czeskiej komedii w prozie − pozornie błahe powiastki skrywają głęboką mądrość życiową i wiedzęo czasach współczesnych (ostatni tekst w cyklu dotyczy 2015 roku). Autor wprost odkrywa karty:„No, w ogóle to dobrze, kiedy człowiek ma poczucie humoru. Gorzej – kiedy nikomu nie może wyjaśnić, że w żadnym z przywołanych przykładów nie miał zamiaru żartować„. Bardzo osobiste felietony układają się w obraz realiów Czerniowiec, Lwowa, Krymu, również Warszawy czy Wrocławia. Teksty napisane z pazurem, ale i nostalgią, z akapitami, których żaden filozof by się nie powstydził: „Kiedy słyszę, jak ktoś – obojętne z której strony – zaczyna bić się w piersi i dowodzić,że »to nasza ziemia», od razu wyobrażam sobie jednodniowego motyla na gałęzi tysiącletniejkalifornijskiej sekwoi. Przysiadł na niej, pełen planów na przyszłość i mówi: »Moja sekwoja«”.

 

Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970) – ukraiński krytyk i badacz literatury, eseista, tłumacz, kolumnista. Autor zbiorów esejów Coś w rodzaju chautauqua (2003), Chautauqua plus (2004), Byle książka (2011), Moi wśród obcych (2012), 50 procent racji (2015). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny (2005, 2008, 2013) stypendysta programu Ministra Kultury RP Gaude Polonia. W roku 2014 został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



50 pro­cent ra­cji

Jes­tem tak nie­zde­cy­do­wany, że mam mnó­stwo przy­ja­ciół. Zde­cy­do­wani po­tra­fią okre­ślić swoje za­sady i nie ko­le­go­wać się z tymi, któ­rzy im nie od­po­wia­dają. A ja nie. Dla­tego wśród mo­ich ko­le­gów, czy na­wet przy­ja­ciół, są i le­wi­cowcy, i pra­wi­cowcy, i se­pa­ra­ty­ści, i in­te­gry­ści, i na­cjo­na­li­ści, i li­be­ra­ło­wie, a na­wet uro­dzeni w Don­ba­sie – choć co prawda nie ci, któ­rym można po­dzię­ko­wać za Ja­nu­ko­wy­cza.

Przy­po­mi­nam so­bie, parę lat temu, za­sie­dli ze mną przy jed­nym stole – po­wiedzmy to tak – ra­dy­kał i pa­cy­fi­sta. No i jak za­wsze, po trze­cim kie­liszku, za­pa­li­li­śmy i za­czę­li­śmy roz­pra­wiać o po­li­tyce. Za­czął pa­cy­fi­sta, który tego wie­czora był na­sta­wiony ra­dy­kal­nie. A ra­dy­kał, na od­wrót, usi­ło­wał zbi­jać słowne ciosy opo­nenta pa­cy­fi­stycz­nie. Ja w tym cza­sie tylko krę­ci­łem głową, jak sę­dzia na kor­cie te­ni­so­wym. Ale sę­dzio­wać – nie sę­dzio­wa­łem.

Co cha­rak­te­ry­styczne: za­sad­ni­czych roz­bież­no­ści mię­dzy pa­cy­fi­stą a ra­dy­ka­łem na po­zio­mie stra­te­gicz­nym nie było. Obaj mó­wili o obec­nym pre­zy­den­cie „tak zwany” i ża­den nie uzna­wał ak­tu­al­nej wła­dzy za swoją. Inna sprawa – kwe­stie tak­tyczne. Wa­ląc pię­ścią w stół, pa­cy­fi­sta żą­dał kon­se­kwent­nego trzy­ma­nia się tak­tyki oporu bez uży­cia siły. Ra­dy­kał re­ago­wał na to nie­śmia­łym uśmie­chem i po ci­chu ma­rzył o miej­skich la­tar­niach przy­ozdo­bio­nych po­słami, mi­ni­strami i in­nymi „ulu­bień­cami” na­rodu. Wtedy pa­cy­fi­sta krzyk­nął, że ta­kimi żar­tami sami ich pro­wo­ku­jemy, żeby jesz­cze bar­dziej przy­krę­cali śrubę, bo de­bile żar­tów nie ro­zu­mieją. Ra­dy­kał od­po­wie­dział, że śrubę to oni przy­krę­cają – bez pro­wo­ka­cji z na­szej strony, bo prze­cież są wła­śnie de­bi­lami. Po czym ja, żeby nie mil­czeć jak na cu­dzym po­grze­bie, opo­wie­dzia­łem hi­sto­ryjkę o pra­dziadku.

Pra­dzia­dek mój – nie ten, który zgi­nął w Pol­sce, tylko ten, co ni­g­dzie nie zgi­nął i do­cze­kał się pra­wnuka – prze­trwał obie wojny świa­towe. Pod­czas pierw­szej był żoł­nie­rzem ar­mii au­striac­kiej i tra­fił do car­skiej nie­woli, gdzie na­uczył się ję­zyka ro­syj­skiego. W okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym wieś zna­la­zła się na te­ry­to­rium Ru­mu­nii, więc mu­siał na­uczyć się też ru­muń­skiego. Na drugą wojnę świa­tową wy­ru­szył zmo­bi­li­zo­wany już przez So­wie­tów i tra­fił w nie­wolę do Niem­ców, któ­rych ję­zyk i tak od dawna znał. Z nie­miec­kiej nie­woli pra­dzia­dek wra­cał długo – pie­chotą – więc prócz ty­fusu po dro­dze pod­ła­pał jesz­cze po sto słów ze słow­ni­ków kilku przy­god­nych na­ro­dów.

Ma­jąc ta­kie do­świad­cze­nie ży­ciowe, pra­dzia­dek wy­ro­bił so­bie świa­to­po­gląd pa­cy­fi­styczny. Szcze­gól­nie gdy py­tano go, jak pod­czas tego wszyst­kiego udało mu się prze­żyć, od­po­wia­dał, że on do­brze wie jedno: żoł­nierz na woj­nie musi strze­lać, ale na­wet na woj­nie i na­wet żoł­nierz nie musi ni­kogo za­bi­jać. Dla­tego on, pra­dzia­dek, za­wsze pod­czas walki strze­lał do góry.

– Ech, tato – do­ku­czał mo­jemu pra­dziad­kowi mój dzia­dek – a gdyby wszy­scy tak wal­czyli jak wy?

– Gdyby wszy­scy – od­po­wia­dał pra­dzia­dek – to nikt by nie wal­czył.

W jego opo­wie­ściach o woj­nie ni­gdy nie było miej­sca dla wiel­kich czy­nów. Za to była jedna dziwna prze­rwa na pa­pie­rosa. Zda­rze­nie to wy­gląda na tak li­te­rac­kie, że nie bar­dzo chce się w nie wie­rzyć. A może pra­dzia­dek rze­czy­wi­ście je wy­my­ślił. Krótko mó­wiąc, pew­nego razu przed na­tar­ciem „nasi”, jak na­leży, zro­bili przy­go­to­wa­nie ar­ty­le­ryj­skie. I jak to nie­rzadko by­wało z na­szymi ar­ty­le­ryj­skimi przy­go­to­wa­niami, na­kryli nim i ob­cych, i swo­ich. Prze­cze­kaw­szy trzę­sie­nie ziemi i wy­buch ty­sięcy wul­ka­nów z odłam­kami, pra­dzia­dek wy­grze­bał się z okopu i zo­ba­czył, że do ataku nie ma już komu iść, ani też prze­ciw komu. Po­krę­ciw­szy się z go­dzinę po­śród po­roz­rzu­ca­nych do­okoła rąk i nóg, wresz­cie na­tknął się na jed­nego je­dy­nego oca­la­łego Niemca. Obaj byli uzbro­jeni, tyle że obu bar­dziej chciało się pa­lić.

Nie­miec po­czę­sto­wał pra­dziadka pa­pie­ro­sem, pra­dzia­dek wy­cią­gnął do Niemca za­pa­loną za­pałkę. Po­tem po­ga­dali, po­wspo­mi­nali żony i dzieci, które zo­stały w do­mach, tro­chę po­pła­kali, uści­snęli so­bie ręce – i ro­ze­szli się w różne strony od li­nii frontu.

– Wi­dzisz – po­wie­dział pa­cy­fi­sta – opór bez prze­mocy jest dużo sku­tecz­niej­szy.

– Tak – zgo­dził się ra­dy­kał – ale tylko w sto­sunku do Niem­ców i tylko po przy­go­to­wa­niu ar­ty­le­ryj­skim.

I nie zo­stało mi nic in­nego jak nie­zde­cy­do­wa­nie przy­znać, że każdy z nich ma ra­cję.

Stry­jek i ga­ble*

Żyjesz so­bie, ży­jesz, za­czy­nasz coś opo­wia­dać – i na­gle oka­zuje się, że są na świe­cie lu­dzie, któ­rzy mylą stryjka z wuj­kiem, a gra­bie z ga­blami. Jak je można po­my­lić? Skoro na­wet głupi wi­dzi, że gra­bie to gra­bie, a ga­ble to wi­dły. W każ­dym ra­zie na wsi, którą scho­dzi­łem w mło­dym wieku ma­łymi bo­symi no­gami, wszy­scy tak mó­wią: ga­ble.

W tym mój stry­jek. Co prawda w ści­słym ro­dzin­nym tego słowa zna­cze­niu on w ogóle nie jest moim krew­nym. Ale w zna­cze­niu praw­nym – jest stryj­kiem. Cóż, to długa hi­sto­ria. Ro­dzinne sto­sunki cza­sami by­wają nie mniej po­plą­tane niż wy­nik koł­cho­zo­wego re­ma­nentu. Po pro­stu uwierz­cie na słowo: stry­jek.

Do tego ulu­biony. I wy­jąt­kowo oczy­tany. Czyta wszystko, co mu wpad­nie w ręce. Ja­kieś dwa­dzie­ścia lat temu prze­czy­tał moją pracę ma­gi­ster­ską o trans­for­ma­cji so­kra­tej­skiego im­pe­ra­tywu ka­te­go­rycz­nego w fi­lo­zo­fii Kier­ke­ga­arda i Scho­pen­hau­era. Przy wiel­kim bo­żo­na­ro­dze­nio­wym stole prze­mó­wił:

– Pisz. Nic nie jest tu ja­sne, ale to bar­dzo cie­kawe. A ty – stry­jek zwró­cił się do mo­jego przy­rod­niego brata – na­wet nie pró­buj. Nie masz głowy do tego. Rób ka­rierę w par­tii.

Pora te­raz wspo­mnieć, że za młodu stry­jek sam przez ja­kiś czas był człon­kiem je­dy­nej w tam­tym cza­sie par­tii. Ale przed­tem w jego le­gen­dar­nej bio­gra­fii tra­fił się, w do­słow­nym tego zna­cze­niu, epi­zod fil­mowy, który spra­wił, że jego bio­gra­fia za­częła sta­wać się wła­śnie le­gen­darna. Bo nie wiem, jak to było z miesz­kań­cami in­nych wsi, ale z na­szej w fil­mie Je­rzego Ka­wa­le­ro­wi­cza Fa­raon wy­stę­po­wał tylko on je­den. Środ­ko­wo­azja­tycka pu­sty­nia Ky­zył-kum gra tam piasz­czy­ste oko­lice Nilu, a zmo­bi­li­zo­wany w sze­regi so­wiec­kiej ar­mii stry­jek – sta­ro­egip­skiego pie­cho­cińca. Roz­po­znać go w sce­nach ma­so­wych nie jest ła­two, ale fo­to­gra­fie w domu po­zo­stały. Stoi so­bie taki: w jed­nej ręce spisa, w dru­giej – tar­cza, na gło­wie ja­kieś gniazdo, czy to weł­niany hełm czy czapka z dre­dów. Współ­to­wa­rzysz Ram­zesa, jed­nym sło­wem.

Za­chę­cony zwy­cię­stwem ucha­rak­te­ry­zo­wa­nego Tur­kie­stań­skiego Okręgu Woj­sko­wego nad daw­nymi Li­bij­czy­kami, stry­jek tamże, w woj­sku, wstą­pił do par­tii. Zo­stał zde­mo­bi­li­zo­wany. Po­ba­lo­wał. Po­je­chał do mia­sta. Oże­nił się. Za­czął pra­co­wać w fa­bryce. Jak to z he­ge­mo­nami bywa, po zmia­nie za­czął za­glą­dać do kie­liszka. Roz­wiódł się. Po­wró­cił do ro­dzin­nej wsi. Mu­siał pójść do koł­chozu, bo ina­czej – pa­ra­graf za „pa­so­żyt­nic­two”. Aku­rat za­częły się sia­no­kosy. Stryjka skie­ro­wano do ukła­da­nia sto­gów.

Mon­taż. Na­stępny kadr: drogą pro­wa­dzącą od wiej­skiego sklepu do sie­dziby kie­row­nic­twa koł­chozu je­dzie na mo­to­cy­klu „Ural” se­kre­tarz koł­cho­zo­wej or­ga­ni­za­cji par­tyj­nej. Je­dzie i na­gle wi­dzi, że mój stry­jek, za­miast wy­ko­ny­wać i prze­kra­czać normę z planu sia­no­ko­sów, sie­dzi roz­luź­niony z bu­telką piwa na trawce pod knajpą „Za­ci­sze”. Se­kre­tarz, rzecz ja­sna, strasz­nie obu­rzony: jak to tak, je­ste­ście ko­mu­ni­stą, po­win­ni­ście da­wać przy­kład, oto pióro i pa­pier, pisz­cie wy­ja­śnie­nie.

– No do­bra – od­po­wiada stry­jek. I pi­sze oświad­cze­nie o wy­stą­pie­niu z par­tii.

Tylko że na tym nie ko­niec. Nie taka to była par­tia, żeby każdy, kto ze­chce, mógł z niej tak so­bie wy­stę­po­wać we­dle wła­snego wi­dzi­mi­się. Po ja­kimś ty­go­dniu we­zwano stryjka na po­sie­dze­nie biura rej­komu, czy jak to się tam wtedy na­zy­wało. I do­piero te­raz w fa­bule jego ży­cia na­stą­pił kul­mi­na­cyjny mo­ment:

– Z ja­kiego po­wodu? – po­wtó­rzył py­ta­nie stry­jek. – A z ta­kiego, że wstą­pi­łem do par­tii, żeby cho­dzić so­bie czy­ściutki i z ak­tówką. Ale w fa­bryce mi po­wie­dziano, że na ak­tówkę je­stem jesz­cze za młody i po­sta­wiono mnie za ob­ra­biarką. No do­brze, po­my­śla­łem, na wsi par­tyj­nych jest mniej, może cho­ciaż tam się po­szczę­ści. Gdzie tam! Wszyst­kie ak­tówki już po­roz­chwy­ty­wane, a mnie dali ga­ble. To wie­cie co? Pie­przę taką par­tię, w któ­rej trzeba ga­blami ma­chać!

Ria­zań nasz

Nie wiem, we­dług ja­kiego klu­cza do­bie­rano te bra­ter­skie mia­sta, ale na­szym był Ria­zań. U nas, w Czer­niow­cach, na­wet główny – i w tam­tych cza­sach je­dyny – su­per­sam na­zy­wał się „Ria­zań”.

– Ano – mó­wiła któ­raś matka któ­re­muś z sy­nów – bie­gnij do Ria­za­nia i kup kostkę my­dła dla dzieci i spodenki dla taty roz­miar 54.

– A nie za duże będą?

– Mniej­szych i tak nie ma.

I to wła­śnie z po­wodu tego miej­skiego bra­ter­stwa ria­zań­scy pio­nie­rzy przy­jeż­dżali la­tem na wy­po­czy­nek do nas, na Bu­ko­winę, a czer­nio­wieccy w ra­mach wy­miany jeź­dzili do obo­zów na Ria­zańsz­czy­znę. Po za­koń­cze­niu szó­stej klasy po­je­cha­łem także i ja. Czy­ta­li­ście Kraj miesz­czor­ski? To mniej wię­cej tam. Piękno – nie­wy­mowne. So­sny, brzózki, czer­wo­nawa woda Je­ziora Ła­ska­wego. Ci­cho pły­nie rów­niną, gdzie wpada do Oki, rzeczka So­łot­cza. Jed­nym sło­wem „bo­gaci my w lasy i wody, są pa­stwi­ska, są pola...”.No i jest mu­zeum we wsi Kon­stan­ty­nowo ze wspo­mnianą Oką w ma­low­ni­czej per­spek­ty­wie. Annę Snie­ginę czy­ta­li­ście? To też tam. Nie mó­wiąc o Ria­zań­skiej Szkole Po­wietrzno-De­san­to­wej, gdzie za­wie­ziono i nas na wy­cieczkę.

Jed­nak przede wszyst­kim – pio­nierki. Zwłasz­cza z pierw­szego za­stępu. Wszyst­kie już w sta­ni­kach, nie­które być może na­wet w ma­mi­nych. To w ta­kiej jed­nej się za­ko­cha­łem. O imię nie py­taj­cie: tę ta­jem­nicę przy­sią­głem za­brać ze sobą do grobu. I chyba za­biorę – bo za­bij­cie, nie pa­mię­tam już, jak się na­prawdę na­zy­wała, czar­niawa taka, z gru­bymi war­ko­czami.

Jed­nak po­ja­wił się pro­blem. Mia­no­wi­cie: za­ko­chać się, ow­szem zwy­czaj­nie się za­ko­cha­łem, ale co da­lej z tym ro­bić – nie mia­łem naj­mniej­szego pio­nier­skiego po­ję­cia. Cho­ciaż czu­łem, pa­trząc na nią ukrad­kiem, że za­wsze „je­stem go­tów”. Pró­bo­wa­łem opo­wia­dać jej o Pau­stow­skim – na próżno. Tra­dy­cyjne nocne ma­za­nie pa­stą do zę­bów spo­dzie­wa­nego re­zul­tatu też nie przy­nio­sło. Wszystko to przez jed­nego nie­go­dziwca z gi­tarą. Bo cze­go­kol­wiek bym w głę­biach roz­pa­czy nie wy­my­ślił, wy­star­czało, że ten prysz­czaty Black­more brzęk­nął ja­kieś d-moll, a moja czar­no­brewa ob­se­sja kie­ro­wała całą uwagę na niego.

Ja ten pa­tent, na­wia­sem mó­wiąc, po la­tach też wy­ko­rzy­sty­wa­łem. Już w cza­sach stu­denc­kich na­uczy­łem się kilku akor­dów i snu­łem się z nimi po aka­de­miku, wą­cha­jąc, skąd smacz­niej pach­nie. Wtedy pu­ka­łem do wy­bra­nych drzwi, wcho­dzi­łem do po­koju i py­ta­łem:

– No jak tam gaź­dzinki? Chce­cie, że­bym wam za­śpie­wał, czy da­cie jeść po do­broci?

Ale to inna hi­sto­ria. W tej, ria­zań­skiej, to ja naj­le­piej w na­szym za­stę­pie gra­łem w piłkę. Do tego stop­nia, że z ich – star­szym – za­stę­pem wy­gra­li­śmy w sto­sunku 3:1. Przy czym dwie bramki to ja zdo­by­łem. Tym­cza­sem ra­chi­tyczny gi­ta­rzy­sta w ogóle nie od­róż­niał piłki od ho­keja. My­śli­cie, że mi to co­kol­wiek po­mo­gło? Ona w ogóle nie spoj­rzała na moje go­le­ador­skie suk­cesy.

Trzeba też wspo­mnieć o tym, jak po­szli­śmy nad So­łot­czę na ryby. Roz­bi­li­śmy na­mioty, dziew­częta za­częły kroić ogórki, po­mi­dory. Chłopcy za­rzu­cili wędki – nie biorą. Pa­trzę, przy prze­ciw­le­głym brzegu przy­wią­zana jest łódka.

– A jakby tak – mó­wię – z łódki po­ło­wić?

– Do­brze by było – chy­trze uśmie­cha się gi­ta­rzy­sta. – Go­rzej, że my na tym brzegu, a łódka na tam­tym.

I jak my­śli­cie, kto sko­czył po tych sło­wach do wody, prze­pły­nął rzekę i ukradł łódkę? W po­rządku. So­łot­cza to nie Dniepr, każdy może. Ale jed­nak. Tym­cza­sem wie­czo­rem przy ogni­sku gi­ta­rzy­sta znowu za­be­czał coś li­rycz­nego – i dziew­czyna w bia­łej na­rzutce ła­ska­wie po­wie­działa mi: „nie”.

Oto do czego zmie­rzam: w te rocz­ni­cowe dni wszy­scy wo­kół zaj­mują się tylko jed­nym – przy­po­mi­nają so­bie, jak to im kie­dyś do­brze by­wało na Kry­mie i żalą się, jak źle im bę­dzie bez na­szego Krymu. A ja swoje pierw­sze naj­słod­sze przy­gody du­szy prze­ży­łem w Ob­wo­dzie Ria­zań­skim, który wtedy też uwa­żało się za nasz. Więc do­póki wy nie od­da­cie mi mo­jego Ria­za­nia, od­czep­cie się ode mnie z wa­szym Kry­mem.

Ku­mo­wie

Teraz może jest ina­czej, ale ćwierć wieku temu w mo­jej wsi mó­wiono „cho­dzić na dziew­czyny”. Dla nas to wy­ra­że­nie żad­nych bur­de­lo­wych sko­ja­rzeń w so­bie nie za­wie­rało, wprost prze­ciw­nie. Cho­dzić „na dziew­czyny” zna­czyło nie tyle szu­kać sa­mych dziew­cząt, co przy­gód dla swego nie­doj­rza­łego jesz­cze ciała i ta­kiejż du­szy. Po­dej­rze­wam na­wet, że tego „na dziew­czyny” uży­wa­li­śmy z pre­me­dy­ta­cją, żeby za­my­dlić oczy ro­dzi­com. Że niby nie my­śl­cie so­bie, je­stem już do­ro­sły, to idę na ko­niec wsi, zajdę do Ma­ryjki, za­py­tam się, co jest na ju­tro za­dane z al­ge­bry i po­cząt­ków ana­lizy.

– Aha, zwłasz­cza o ana­li­zie nie za­po­mnij – wo­łali za nami ro­dzice, pa­mię­ta­jąc co nieco z wła­snej mło­do­ści.

No nie, w teo­rii ce­lem rze­czy­wi­ście były „dziew­czyny”, ale w prak­tyce, ze względu na mi­zerne efekty, war­to­ścią były ra­czej próby same w so­bie. Po­ko­nać płot; zo­rien­to­wać się na miej­scu; usta­lić wła­ściwe okno; po­stu­kać; zro­zu­mieć, że jed­nak się po­my­li­łeś; sta­rać się uciec przed psem; zro­zu­mieć, że jed­nak nie ucie­kłeś; długo za­pew­niać go­spo­da­rza, że jego kur, które znik­nęły bez śladu w po­przed­nim ty­go­dniu, na oczy nie wi­dzia­łeś; po dro­dze do domu na­tknąć się na ob­cych; rano wy­ja­śniać swoim, że te sińce pod oczami to od al­ge­bry. W skraj­nym przy­padku – od po­cząt­ków ana­lizy.

No do­bra. Ale ile ta­kich przy­gód można prze­żyć w ciągu jed­nego wie­czora? Naj­wy­żej jedną. Je­śli się po­szczę­ści. A szczę­ściło się znacz­nie rza­dziej, niż się chciało. Stąd wnio­sek: nie ma ni­czego gor­szego na świe­cie, niż cho­dzić na dziew­czyny pie­chotą. I nie było ni­czego pięk­niej­szego, niż jeź­dzić na nie na mo­to­cy­klu Jawa 350.

Pierw­szy z nas wy­że­brał u ro­dzi­ców Jawę Ihor, po­tem ja, a na końcu Wa­syl. Dwu­dzie­sto­li­trowy ka­ni­ster ben­zyny na sta­cji ben­zy­no­wej kosz­to­wał wtedy sześć ru­bli, ale z szo­fe­rami koł­cho­zo­wych „ga­zo­nów” można było do­ga­dać się na pięć. I to wy­star­czało, że­by­śmy – drei ka­me­ra­den – wzbu­dza­jąc po­płoch w przy­god­nych wsiach i pod­ry­wa­jąc w przy­droż­nych dys­ko­te­kach dziew­czyny, przez noc zdą­żyli ob­le­cieć całą kulę ziem­ską – od Czer­niow­ców do Cho­ci­mia i z po­wro­tem.

A po­tem, po­roz­wo­ziw­szy roz­grzane pa­sa­żerki i do­pro­wa­dziw­szy do sza­leń­stwa kilka ukry­tych w krza­kach ekip mi­li­cji dro­go­wej, zbie­ra­li­śmy się na Ły­sym Wzgó­rzu, żeby przy­wi­tać słońce i zło­żyć swe musz­kie­ter­skie przy­sięgi. Tego „je­den za wszyst­kich...”, i tak da­lej, oczy­wi­ście nie wy­krzy­ki­wa­li­śmy, ale w my­ślach ślu­bo­wa­li­śmy za­cho­wać pa­mięć o na­szej że­la­znej ka­wa­le­rii aż do śmierci, ja jesz­cze obie­ca­łem, że kie­dyś w przy­szło­ści we­zmę obu easy ri­de­rów na ku­mów. I wy­obraź­cie so­bie, wzią­łem. Czy trzeba do­da­wać, że na mo­jej nie­mal bał­kań­skiej Bu­ko­wi­nie kum to świę­tość?

Po­tem róż­nie się nam je­chało. Kum Wa­syl tra­fił na da­le­ko­bieżne trasy, kum Ihor otwo­rzył budkę na ba­za­rze. Ja tym­cza­sem ga­pię się w mo­ni­tor i za­sta­na­wiam się nad per­spek­ty­wami walki z ko­rup­cją. Mię­dzy in­nymi my­ślę tak: czy kum Ihor, gdyby na­gle zo­stał mi­ni­strem han­dlu, nie zna­la­złby kilku ty­sięcy wiecz­nie zie­lo­nych na wy­da­nie mo­jej książki? A kum Wa­syl, gdyby na­gle zo­stał mi­ni­strem trans­portu, czy nie zor­ga­ni­zo­wałby mi ja­kie­goś par­szy­wego do­ku­mentu po­dróży na wszech­u­kra­iń­skie pro­mo­cyjne to­ur­née? I czy ja sam, gdy­bym zo­stał pre­zy­den­tem, nie zro­bił­bym kuma Wa­syla mi­ni­strem trans­portu, a kuma Ihora mi­ni­strem han­dlu? Jacy z nas by­liby ku­mo­wie?

Na szczę­ście wszystko, co dzi­siaj może zro­bić dla mnie kum Wa­syl, to pod­wieźć swoim ka­ma­zem do rynku, gdzie han­dluje kum Ihor. A wszystko, co dzi­siaj może zro­bić dla mnie kum Ihor, to sprze­dać bu­telkę oleju po hur­to­wej ce­nie. O mnie le­piej w ogóle nie wspo­mi­nać, wszystko, co mogę dla nich obu zro­bić, to – ko­rzy­sta­jąc z oka­zji – prze­ka­zać po­zdro­wie­nia.

Roz­grze­sze­nie

Spo­tka­łem przy­ja­ciela. No może nie do końca przy­ja­ciela. Trudno prze­cież utrzy­my­wać przy­ja­ciel­skie sto­sunki z kimś, kogo ostat­nio wi­działo się dwa­dzie­ścia lat temu i od tam­tej pory nie za­mie­niło z nim słowa ani w mo­wie, ani w pi­śmie. No i na­sze za­wo­dowe osią­gnię­cia, mó­wiąc zu­peł­nie szcze­rze, dzi­siaj wy­glą­dają cał­ko­wi­cie od­mien­nie. Żeby nie być go­ło­słow­nym: mnie na przy­kład nikt i ni­gdy na świe­cie – na­wet żona i córka – nie na­zwał swoim na­czel­ni­kiem. Przed nim na­to­miast co rano staje na bacz­ność cały od­dział straży po­żar­nej w jed­nym z ha­łyc­kich miast re­jo­no­wych.

A ja jesz­cze pa­mię­tam czasy, kiedy ra­zem z Wo­weczką – tak go wów­czas wszy­scy na­zy­wa­li­śmy – miesz­ka­li­śmy w jed­nym po­koju w aka­de­miku i wspól­nymi si­łami sztur­mo­wa­li­śmy szczyty fi­lo­lo­gii ro­syj­skiej na Uni­wer­sy­te­cie Czer­nio­wiec­kim. Nie­długo. W zna­cze­niu: nie­długo wspól­nymi si­łami. Bo już w zi­mie za pi­jań­stwo i nie­wła­ściwe za­cho­wa­nie wy­rzu­cili go i wzięli do woj­ska. Na szczę­ście ro­dzice nie po­rzu­cili syna w mi­li­tar­nej bie­dzie, prze­tarli sprawę w ko­men­dzie uzu­peł­nień i Wo­weczka do­stał przy­dział do jed­nostki w Czer­niow­cach. Sta­rym do­brym zwy­cza­jem wpa­dał więc do aka­de­mika, zo­sta­wiał na re­cep­cji u do­bro­dusz­nej babci atrapę ka­łasz­ni­kowa, znów pił i nie­wła­ści­wie się za­cho­wy­wał, wzbu­dza­jąc we mnie cięż­kie wy­rzuty su­mie­nia.

Rzecz w tym, że od po­czątku Wo­weczka, zdaje się, miał inne plany na przy­szłość. Na przy­kład 1 wrze­śnia, po pierw­szych wstęp­nych wy­kła­dach – za­miast wrzu­cić trzy ru­ble do wspól­nej kasy i uczcić z grupą po­czą­tek stu­denc­kiego ży­cia – dum­nie po­ma­sze­ro­wał do czy­telni kon­spek­to­wać po­dyk­to­wane przez wy­kła­dow­ców źró­dła. W pierw­szy dzień na­uki! Po­stronni lu­dzie mo­gliby się po­śmiać i za­po­mnieć, ale mnie, przy­po­mi­nam, przy­szło miesz­kać z tym mon­strum w jed­nym po­koju. Mon­strum, bo jak ina­czej na­zwać stu­denta, który nie pije, nie pali i zu­peł­nie na po­waż­nie bie­rze znane żarty wy­kła­dow­ców o tym, że uczyć się trzeba nie w cza­sie se­sji, a w ciągu ca­łego se­me­stru.

Krótko mó­wiąc, mu­sia­łem użyć ja­kichś wy­cho­waw­czych środ­ków. I uży­łem ich. Po­mo­gła mi gi­tara. Jak się oka­zało, Wo­weczka sam grać nie umiał, ale bar­dzo lu­bił słu­chać. Przy­cho­dzi, zda­rzało się, wie­czo­rem z bi­blio­teki i za­czyna ję­czeć:

– Stary, może byś za­grał.

– Na trzeźwo?

– Już bie­gnę. Co ci przy­nieść?

– Nie mnie, a nam. I nie za­po­mnij o paczce „Fil­trów”.

Nie wie­dzia­łem, że Wo­weczka jest aż tak bez­kom­pro­mi­so­wym mo­no­ga­mi­stą, że nie po­trafi po­go­dzić dwóch na­mięt­no­ści: albo bi­blio­teka, albo mo­no­po­lowy. A więc już chyba w grud­niu osta­tecz­nie po­ło­żył lagę na za­ję­cia – ca­łymi dniami le­żał na koł­drze na łóżku, po­cią­ga­jąc z bu­telki i strzą­sa­jąc po­piół do puszki po kon­ser­wie, którą miał na pier­siach, jed­no­cze­śnie roz­my­śla­jąc o mar­no­ści nad mar­no­ściami po­dej­mo­wa­nia walki z po­szcze­gól­nymi przed­mio­tami. Kie­dyś przy tym za­ję­ciu za­stała go opie­kunka roku, znie­nacka wdarł­szy się do na­szego od dawna nie­za­mia­ta­nego po­koju. Od­był się mię­dzy nimi taki dia­log:

– Wo­ło­dia, co z pa­nem? Czemu pan nie cho­dzi na za­ję­cia?

– Nie cią­gnie mnie.

– Ale dla­czego? Może nie po­doba się panu grupa?

– Grupa jak grupa. Mnie nie po­do­bają się opie­ku­no­wie, któ­rzy bez za­pro­sze­nia zwa­lają się w go­ści.

Co było po­tem, wie­cie: re­le­ga­cja, ar­mia, de­mo­bi­li­za­cja, po­wrót do ro­dzin­nej Ha­ły­czyny, od­dział straży po­żar­nej. I przy­pad­kowe spo­tka­nie.

– Słu­chaj – za­py­ta­łem go, kiedy już do­brze się roz­ga­da­li­śmy – nie masz do mnie żalu, że ja cie­bie... no, spro­wa­dzi­łem, żeby tak po­wie­dzieć z wła­ści­wej drogi?

– No co ty, stary! – od­po­wie­dział ra­do­śnie. – Stra­żak – to prze­cież coś. Ra­tuję lu­dzi. A komu z tą fi­lo­lo­gią ro­syj­ską był­bym te­raz u nas po­trzebny?

I rze­czy­wi­ście. Ro­syj­ski Wo­weczka – przy­naj­mniej w ha­łyc­kich mia­stach re­jo­no­wych – nie jest ni­komu do ni­czego po­trzebny.

Łaź­nia na czarno

Tylko pro­szę mi tu nie uda­wać, że nie lu­bi­cie od­naj­do­wać wła­snych ry­sów u róż­nych wiel­kich lu­dzi. Lu­bi­cie. Ja też lu­bię. Albo znaj­do­wać pa­ra­lele mię­dzy swo­imi ży­cio­wymi przy­go­dami a ich. Bywa, po­łoży się czło­wiek w ro­wie i my­śli: „No po­patrz. Cał­kiem jak Mu­sorg­ski. Te­raz jesz­cze tylko by Cho­wańsz­czy­znę na­pi­sać – i nie od­róż­nisz”. Albo znajdą u czło­wieka nad­żerkę, a on od razu: „Jak u Joyce’a. Bierz i maj­struj swo­jego Ulys­sesa”.

Mnie ostat­nio wciąż Vac­lav Ha­vel prze­śla­duje. Na jaką jego myśl bym nie na­tra­fił – brzmi tak, jakby on sły­szał moje we­wnętrzne mo­no­logi. Na przy­kład o NATO. Na­ród u nas – mó­wił Ha­vel – i tak był dur­no­waty, a przez lata ko­mu­ni­zmu cał­kiem zdzi­czał. Dla­tego o żadne NATO py­tać go nie na­leży, on z tej eu­ro­atlan­tyc­kiej geo­gra­fii i tak ni cho­lery nie kuma. Na­sza sprawa – wstą­pić tam jak naj­szyb­ciej, a na­ro­dowi po­tem wy­ja­śnić, że to on sam tego chciał. No, może słowa Ha­vla były tro­chę inne, ale idea – do­kład­nie ta. Jak u mnie.

Albo to – nie mniej ważne – o ha­nieb­nym ame­ry­kań­skim zwy­czaju po­pi­ja­nia je­dze­nia coca-colą. „To do­bry kraj – pi­sze Ha­vel. – Bi­blio­teki, mu­zea, skrzy­dlate ra­kiety. I po­li­tykę w niej ro­bią po­rządni lu­dzie – nie to co nasz kre­tyn Ze­man. Ale sia­dać do je­dze­nia bez ku­fla piwa czy kie­liszka wina?”. To, przy­znaje Ha­vel, w gło­wie mu się nie mie­ści. Jak i mnie. A kiedy prze­czy­ta­łem, że pierw­szy pre­zy­dent no­wych Czech i naj­wspa­nial­szy po­li­tyk po­wo­jen­nej Eu­ropy pew­nego razu o mało co nie udu­sił się w wiej­skiej łaźni, wszyst­kie wąt­pli­wo­ści upa­dły: to znak losu.

Bo po za­koń­cze­niu pierw­szego roku po­je­cha­łem la­tem na wy­prawę et­no­gra­ficzną. Do sta­ro­wie­rów. Tych, co do­tąd klną pa­triar­chę Ni­kona, sza­nują pro­to­popa Aw­wa­kuma i że­gnają się dwoma pal­cami. Nie wiem, czy jest tak na­dal, ale w tam­tych cza­sach re­gu­lar­nie jeź­dziły do nich grupy stu­den­tów, by za­pi­sy­wać dawne pie­śni. Na­sza grupa, prócz mnie, skła­dała się z dwu­dzie­stu dziew­cząt i opie­kunki. Czyli gdyby nie opie­kunka i dawne pie­śni, w za­sa­dzie można było żyć.

Wła­ści­wie prze­ciwko sa­mym pie­śniom jako ta­kim też nic nie mia­łem. Bieda tylko w tym, że w ża­den spo­sób nie uda­wało mi się ich po­słu­chać. A wszystko przez to, że sta­ro­wie­rzy, ra­czej sta­ro­wierki po pro­stu nie chciały śpie­wać. Wy też by­ście nie chcieli, gdyby co dnia ktoś przy­cho­dził i ję­czał: „Bab­ciu, taż za­śpie­waj­cie”. A kiedy ko­sić? Drew na­rą­bać? Krowę opo­rzą­dzić? Tak mniej wię­cej sta­ro­wierki od­po­wia­dały na na­sze prośby. Dziew­częta peł­nymi szcze­rych obiet­nic oczami pa­trzyły za­tem na mnie. Więc bra­łem kosę, sie­kierę czy wia­dra – i przy­stę­po­wa­łem do ro­boty, a udo­bru­chana bab­cia pro­wa­dziła młode et­no­grafki do domu i dzie­liła się z nimi skar­bami lu­do­wej twór­czo­ści.

Aż po­szczę­ściło się w końcu i mnie. Na­zy­wał się Sie­rioha i był wnu­kiem jed­nej z tych babć, które in­te­re­so­wały eks­pe­dy­cję. Zo­ba­czyw­szy mnie z sie­kierą w ręce, Sie­rioha po­wie­dział:

– Zo­staw, drew u nas od groma. Spi­ry­tus pi­jasz? Idziemy do łaźni.

Oprócz spi­ry­tusu Sie­rioha miał w kie­szeni prze­dziu­ra­wioną puszkę skon­den­so­wa­nego mleka.

– Da­waj – po­wie­dział – w pry­ku­sku.

Po­tem roz­pa­lił w bani. Ko­mina w niej, tak jak trzeba, nie było, dym wa­lił spod da­chu i przez wszyst­kie szcze­liny w ścia­nach, le­że­li­śmy w bu­rza­nach i cze­ka­li­śmy.

Po ja­kiejś go­dzi­nie Sie­rioha po­wie­dział, że już można. We­szli­śmy do środka, ro­zej­rze­li­śmy się, on chlu­snął na kupę roz­grza­nych ka­mieni kwa­terkę wody i za­czął sma­gać mnie wit­kami, pod­śpie­wu­jąc ku­plety z re­per­tu­aru babci. Gdzieś przy trze­ciej pio­sence po­czu­łem, że umie­ram i rzu­ci­łem się do drzwi, które – jak się oka­zało – były za­mknięte z ze­wnątrz. Sub­telne po­czu­cie hu­moru – za to za­wsze naj­bar­dziej ce­ni­łem ko­le­żanki z grupy. Resztką sił wy­wa­li­li­śmy z Se­riohą te prze­klęte drzwi i w akom­pa­nia­men­cie szczę­śli­wego re­chotu dziew­cząt po­mknę­li­śmy do ba­jora na końcu ogrodu.

Dzi­siaj, wie­dząc, że po­dobna przy­goda spo­tkała kie­dyś rów­nież Vac­lava Ha­vla, my­ślę: czy i ja przy ja­kiejś oka­zji nie po­wi­nien pójść w pre­zy­denty? Ech, gdyby jesz­cze tylko roz­strzy­gnąć, czy to był znak dla mnie, czy dla Sie­riohy?

„Ła­du­nek 200”

Jak na Ha­ły­cza­nina Stiopa był czło­wie­kiem tro­chę dziw­nym, mimo że miał kilka zło­tych zę­bów. Więk­szość zna­nych mi ha­łyc­kich Ste­pa­nów, przed­sta­wia­jąc się, mó­wiła „Sztefko”, dwóch „Ste­pan” i tylko Stiopa po­wie­dział „Stiopa”. Naj­pierw pe­dan­tycz­nie po­sta­wił swoją wielką wa­lizę przy wol­nym łóżku. I w ten oto spo­sób w po­koju aka­de­mika zna­leź­li­śmy się wszy­scy czte­rej: on, ja, My­koła i Wo­ło­dia.

Co kie­ro­wało Stiopą, że wstą­pił na fi­lo­lo­gię – nie wie­dzia­łem i już ni­gdy się nie do­wiem. Przy­po­mi­nam so­bie pierw­szy rok, ko­lo­kwium z fo­ne­tyki. Przy­cho­dzi ko­lej na Stiopę. Siada przed wy­kła­dowcą, po­daje nu­mer kartki z py­ta­niami, które wy­lo­so­wał i za­czyna dzie­lić się ta­jemną wie­dzą. „Moim zda­niem – Stiopa wy­trzy­muje umyślną pauzę – dźwięki dzielą się – znowu pauza – na sa­mo­gło­ski i spół­gło­ski”. Wy­kła­dowca, stary kon­ser­wa­ty­sta, nie uwie­rzył i wle­pił mu ocenę nie­do­sta­teczną. In­tu­icja ję­zy­kowa Stiopy wcale nie prze­szka­dzała nam się z nim przy­jaź­nić. Prze­szka­dzało jego cho­ro­bliwe za­mi­ło­wa­nie do czy­sto­ści i po­rządku. W ma­nia­kal­nych fan­ta­zjach Stiopa do­cho­dził na­wet do tego, że chciał na­uczyć nas, mnie, My­kołę i  Wo­ło­dię, by­śmy co­dzien­nie ście­lili łóżka, a raz w ty­go­dniu jesz­cze do­dat­kowo za­mia­tali pod­łogę. Źle tra­fił. „Nie po to Gor­ba­czow – wy­ja­śnia­li­śmy Stio­pie – wziął kurs na de­mo­kra­cję i gła­snost, że­byś ty tu­taj wpro­wa­dzał swój to­ta­li­tarny re­żym”. W od­róż­nie­niu od niego – zde­mo­bi­li­zo­wa­nego sier­żanta so­wiec­kiej ar­mii – by­li­śmy do­piero co po szkole i uwa­ża­li­śmy się za przed­sta­wi­cieli no­wego my­śle­nia.

Oczy­wi­ście każ­demu z nas w po­je­dynkę Stiopa mógł urzą­dzić taką „uni­tarkę”, że i Gorb­czow by nas nie ura­to­wał, ale we wszyst­kim, co od­no­siło się do nie­pi­sa­nego re­gu­la­minu we­wnątrz­po­ko­jo­wej służby, we trzech wy­stę­po­wa­li­śmy jed­no­li­tym fron­tem.

W końcu Stiopa się pod­dał i tylko od czasu do czasu bur­czał: „Ech, koty-koty, nie wie­cie, co to «ła­du­nek 200». Stam­tąd, gdzie by­łem, z taką dys­cy­pliną raz dwa by was ta­kim «ła­dun­kiem» do domu ode­słali”. Tu się my­lił. Bo cho­ciaż do wej­ścia na ekrany filmu Ba­ła­ba­nowa po­zo­stało wię­cej lat, niż my­śmy wtedy mieli, już wtedy wie­dzie­li­śmy, co to jest „ła­du­nek 200”. Albo na przy­kład „czarny tu­li­pan”. Czy­sto teo­re­tycz­nie, rzecz ja­sna. Po pro­stu ja­koś nie mo­gli­śmy uwie­rzyć, że nasz Stiopa – to „afga­niec”. Był ja­kiś taki nie­po­kie­re­szo­wany, czy co? Jed­nym sło­wem, pra­wie nor­malny.

No i mie­li­śmy ra­cję. Bo tak na­prawdę Stiopa słu­żył w ba­ta­lio­nie bu­dow­la­nym w Mo­skwie. By­li­śmy mu po­tem za to bar­dzo wdzięczni – kiedy wy­je­cha­li­śmy ra­zem na pół­noc na za­ro­bek. Nie­wiele by­śmy tam bez niego zdzia­łali.Być może z wdzięcz­no­ści w dro­dze po­wrot­nej da­łem mu za­pa­lić. Ści­ślej mó­wiąc, kiedy prze­la­ty­wa­li­śmy mniej wię­cej nad Ja­kuc­kiem, przy­le­pi­łem śpią­cemu Stio­pie do dol­nej wargi za­pa­lony pa­pie­ros i wci­sną­łem umiesz­czony nad jego głową gu­zik przy­wo­łu­jący ste­war­dessę. Śmie­chu było na cały „Ił 62”.

Ostatni raz wi­dzia­łem Stiopę na wrę­cza­niu dy­plo­mów. W zna­cze­niu – rze­czy­wi­ście ostatni raz. Nie­dawno wpa­dli do mnie bez za­po­wie­dzi ko­le­dzy z roku. Nie wszy­scy – kilku. I jak to za­wsze na spo­tka­niach ab­sol­wen­tów, kto i gdzie, i z kim, i... A może by tak sko­czyć po jesz­cze jedną bu­telkę? Je­den dy­rek­to­ruje w szkole, drugi po za­wale od­szedł na eme­ry­turę w stop­niu pod­puł­kow­nika mi­li­cji, trzeci od­sie­dział rok w nie­miec­kim wię­zie­niu – przy­ja­ciele jak przy­ja­ciele.

– A pa­mię­ta­cie – py­tam – Stiopę?

– Stiopę? – oni do mnie. – A ty co, o ni­czym nie sły­sza­łeś? Nie ma już Stiopy. Pra­co­wał gdzieś w Mo­skwie w bu­dow­nic­twie – i za­bili go.

Za­bój­ców oczy­wi­ście nie zna­le­ziono, je­żeli w ogóle ich szu­kano. Do­brze, że przy­naj­mniej ciało udało się spro­wa­dzić do ro­dzin­nej Ha­ły­czyny. Tam, skąd go trans­por­to­wano, to na­dal na­zywa się „ła­du­nek 200”.

Róż­nica

Przy­ja­ciel­ska rada: je­śli do Ma­ga­danu bę­dzie­cie do­jeż­dżać Trasą Ko­łym­ską, nie spiesz­cie się z tym do­jeż­dża­niem. W każ­dym ra­zie w sa­mym mie­ście ni­czego in­te­re­su­ją­cego nie zo­ba­czy­cie. Może te­atr z ja­ki­miś hut­ni­kami nad głów­nym wej­ściem. Dla­tego le­piej za­trzy­mać się gdzieś w re­jo­nie przy­stanku Szó­sty ki­lo­metr. Albo na­wet za­je­chać na Prod­bazę nr 2, je­śli was tam wpusz­czą. Ale jesz­cze musi świe­cić słońce i ma to być la­tem, bo je­śli w Ma­ga­da­nie pada deszcz i jest je­sień, to nie ma za­sad­ni­czej róż­nicy, gdzie się po­wie­sić – na Szó­stym ki­lo­me­trze czy nad głów­nym wej­ściem. Jed­nak na Prod­ba­zie nr 2, która wcze­piła się daw­nymi ba­ra­kami w zbo­cza bez­i­mien­nego wzgó­rza, spró­buj­cie – je­śli świeci słońce i jest lato – gdzieś się wspiąć. Choćby na je­den z daw­nych ba­ra­ków. Ba­raki te­raz na­zy­wają się ma­ga­zy­nami, pry­cze – kon­dy­gna­cjami, i na nich, za­miast ze­ków, gnije ka­pu­sta. No, ka­pu­sta wam nie­po­trzebna, właź­cie na dach. A z da­chu mo­że­cie już po­pa­trzeć na Ma­ga­dan. Tylko pa­trz­cie nie na pro­spekt Le­nina, ale tro­chę w prawo. Tam – Za­toka Na­ga­jewa. Wą­ziutka i głę­boko wcięta w ląd. Dla­tego nie ma na niej sztor­mów. Kiedy więź­nio­wie w ła­dow­niach prze­sta­wali od­czu­wać ko­ły­sa­nie, to zna­czyło, że pra­wie już do­pły­nęli do miej­sca prze­zna­cze­nia. Ci, któ­rym dane było do­pły­nąć.

Tak więc pa­trzy­cie so­bie na Za­tokę Na­ga­jewa. Do­okoła jest sło­necz­nie, z za­toki smużką cią­gnie się w górę mgła i stop­niowo za­mie­nia się w chmury. I tu­taj ro­dzi się w was ob­raz: Mo­rze Ochoc­kie ko­ja­rzy się wam z wiel­kim, na przy­kład, li­sem po­lar­nym, który wci­snął się za­dkiem w za­tokę, pod­niósł do góry pu­szy­sty ogon i wy­próż­nił się na brzeg prze­chy­lo­nymi bu­dy­necz­kami. W jed­nym z nich mieszka dzia­dek – Iwan Pie­tro­wicz. Do­kład­niej, miesz­kał dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Te­raz to już wąt­pliwe. Zresztą może rów­nież Prod­baza nr 2 te­raz wy­gląda ina­czej, ja w niej od tam­tej pory nie by­łem. Z Pie­tro­wi­czem po­zna­łem się, kiedy po­sze­dłem ry­tu­al­nie za­mo­czyć nogi w Za­toce Na­ga­jewa. Mo­czyć cze­go­kol­wiek wy­żej się nie od­wa­ży­łem: Pie­tro­wicz po­wie­dział, że mak­sy­malna za­no­to­wana tem­pe­ra­tura to – plus osiem. Zaj­mo­waną przez sie­bie cha­łupę na­zy­wał „cza­sówką”. A trzeba wie­dzieć, że miesz­kańcy Ma­ga­danu pół żar­tem dzielą sie­bie sa­mych na tych, któ­rzy od­sie­dzieli, tych, któ­rzy sie­dzą, i tych, któ­rych jesz­cze po­sa­dzą. Od chwili ogło­sze­nia wiel­kiej sta­li­now­skiej amne­stii Pie­tro­wicz na­le­żał do pierw­szej grupy i cały ten czas, czyli nie­mal pół stu­le­cia, prze­żył w „cza­sówce”, choć przez lata spę­dzone w sto­licy Ko­łym­skiego Kraju mógł za­ro­bić na trzy­pię­trowy dom. Przy­naj­mniej ja, w ogóle nic nie ro­biąc, do­sta­wa­łem tam po dwa ty­siące ru­bli mie­sięcz­nie i czy­ta­łem ga­zetę „Izwie­stia”, w któ­rej do­lar USA kosz­to­wał sześć­dzie­siąt sie­dem ko­pie­jek. Ale Pie­tro­wicz nie chciał. Po pro­stu nie chciał się wy­si­lać i uwa­żał, że dla ta­kiego tym­cza­so­wego stwo­rze­nia, ja­kim jest czło­wiek, „cza­sówka – to wła­śnie jest to”.

Ina­czej my­ślał mój do­bry przy­ja­ciel, który całe ży­cie prze­żył na bu­ko­wiń­skiej wsi i umarł tam nie­dawno temu. Umarł, jak szep­tano na po­grze­bie, „głu­pio”. Tak jakby umarł­szy „mą­drze”, na trzeci dzień by zmar­twych­wstał... Mój przy­ja­ciel był po pięć­dzie­siątce i nie miał ani dzieci, ani chęci kon­ku­ro­wa­nia z są­sia­dami. Sta­rego, jesz­cze dziad­ko­wego domu mo­głoby mu wy­star­czyć do końca jego dni – i wy­star­czyło. Ale przez ostat­nich kilka lat bu­do­wał nowy dom i na moje „po co?” od­po­wia­dał: „Bo czło­wiek ze wsi musi po­sta­wić swój”. Bu­do­wał nowy dom, któ­rego nie miał komu zo­sta­wić, i umarł nie­mal do­słow­nie w przeded­niu jego po­świę­ce­nia. Nie wiem, czy już ktoś w nim za­miesz­kał, w każ­dym ra­zie ktoś ma już gdzie się wpro­wa­dzić.