Zobaczyć iskry - Grażyna Kamyszek - ebook

Zobaczyć iskry ebook

Kamyszek Grażyna

0,0

Opis

Renata ma 29 lat i właśnie staje na rozstaju dróg. Traci ukochaną pracę, porzuca ją chłopak, z którym wiązała wielkie nadzieje; mimo tytułu magistra filologii germańskiej czuje się głupia i niepotrzebna.

Czy radykalna zmiana środowiska, pracy i stylu życia przyniesie radość i spełnienie? Czy w kraju, gdzie kwitną magnolie odnajdzie swoje miejsce i szczęście? Czy dane jej będzie: Zobaczyć iskry?

Zabawna i wzruszająca opowieść o życiu, które lubi płatać figle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Grażyna Kamyszek

Warszawa 2023

Copyright © by W. L. Białe Pióro & Grażyna Kamyszek

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcia: Zbigniew Kazała

ISBN: 978-83-66945-62-3

Rozdział I

Stało się to, co przewidywaliśmy już od roku. W ramach oszczędności zamknęli naszą szkołę. Na nic zdały się protesty nauczycieli, rodziców i uczniów. Łącznie z dyrektorem walczyliśmy jak lwy. Tworzyliśmy mniej i bardziej ambitne transparenty:

Siedźcie wswojej budzie, od naszej wara!, Nie zabierajcie nam pracy i chleba! Ta szkoła, ten budynek, to tradycja i nasze uczucia! Dzisiaj nas, jutro was wygonią z budy!

Wciągnęliśmy w nasz problem media, wymuszaliśmy debaty społeczne, na których przekrzykiwaliśmy mądrali ze starostwa. Dla niektórych z nas o mało nie skończyło się to naganą służbową. Wszystko na nic. Szczęśliwców przeniesiono do innych szkół. Niektórzy odeszli dobrowolnie, mając w perspektywie zmianę zawodu. Inni, tak jak ja, znaleźli się na przysłowiowym bruku, z niewielką odprawą na nową drogę życia.

Szlag by to trafił! Za chwilę stuknie mi 29 lat. Skończyłam filologię germańską – i co z tego! Moje CV rozesłane na wszystkie strony świata nie odbiło się optymistycznym echem. Miałam nadzieję, że zakotwiczę w oświacie na długo. Podobała mi się praca z młodzieżą, dawała dużo satysfakcji, mimo rozlicznych problemów, jakich mogą przysporzyć uczniowie. Zaczęłam dzielnie wspinać się po drabince awansu zawodowego. Doszłam do mianowania. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską, czyli dyplomowaniem, niestety, prawie ostatni szczebelek pękł niczym bańka mydlana. Spadłam z moimi nadziejami i aspiracjami na bruk. Stukałam bezskutecznie do wielu drzwi. Powoływałam się na rozmaite koneksje i… nic. Podobno jestem ładną, wysoką brunetką o śniadej cerze (a propos – nie wiadomo po kim u mnie taka karnacja) i dużych brązowych oczach, więc próbowałam czarować panów urzędników swoim wdziękiem. Żaden jakoś nie padł przede mną na kolana. Dobrze, że chociaż uśmiechali się milutko. Zaczęło bawić mnie ich rozkładanie rąk, przypominające gimnastykę śródlekcyjną. Łapałam się na tym, że nie wsłuchuję się w ich słowa, tylko liczę ilość wymachów: raz, dwa, trzy teraz przysiad na krzesełko, teraz znowu postawa zasadnicza itd. Niektórzy wczuwali się w role dyrygentów. Operowali sprawnie długopisami niczym batutami, tłumacząc mi, dlaczego nie mogę dostać właśnie tej posady, o którą zabiegałam. Zajmujące też było obserwowanie niekontrolowanego stukania palcami o blat biurka. Zaczęłam niektórych podejrzewać, że na sucho ćwiczą wprawki fortepianowe. Niektórzy zachowywali się jak wytrawni wirtuozi. Chciałam być zapobiegliwa i jeszcze przed wakacjami znaleźć jakąkolwiek pracę. Niestety… nie udało się.

Koniec roku szkolnego był smutną ceremonią dla uczniów, rodziców i pracowników. Spośród ważnych oficjeli przyjechał odważny starosta. Uśmiechał się, życząc wszystkim udanych wakacji i szczęścia w nowych szkołach. Po jego słowach rozległo się na dziedzińcu buczenie, z każdą chwilą przybierające na sile. Buczeliśmy wszyscy solidarnie. Od czasu do czasu słychać było przeciągły gwizd. Ktoś podał hasło i uczniowie, chwyciwszy się za ręce, unieśli je w górę. My, nauczyciele, zrobiliśmy to samo. Dyrektor próbował zapanować nad hałasem, ale mikrofony nie miały szans z groźnym pomrukiem niezadowolonych, zawiedzionych i przegranych. Na twarzy naszego Wąsacza widzieliśmy delikatny uśmiech, wyrażający aprobatę dla naszych poczynań. Z pewnością chętnie by z nami pobuczał, ale nie wypadało tak oficjalnie. Nasz kochany, stary dyrektor. Już nie zdarzają się tacy ludzie. Śmiał się sam z siebie, powtarzając dowcip kabareciarzy, że jest dyrektorem od czasów Bieruta, ale elastycznym jak damskie rajstopy, którymi kobiety obdarowywano z okazji ich święta. Od wielu lat odgrażał się, że odejdzie na zasłużoną emeryturę razem ze swoimi kolegami z odległego rocznika. Dzięki nam, młodym nauczycielom, został. To my go ubłagaliśmy, przekonaliśmy, żeby stanął do konkursu.

Dyrekcja i zaproszeni goście zniknęli za drzwiami budynku, a my buczeliśmy dalej, coraz głośniej i głośniej. Chciało mi się krzyczeć. Wyobraziłam sobie, że jestem bohaterką „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa i krzyczę razem z Oskarem Matzerathem, a szyby w szkolnych oknach spadają z brzękiem na posadzkę. Oskar miał taką moc. Kiedy odbierano mu ulubiony bębenek, krzyczał, a kiedy krzyczał, pękały cenne rzeczy, rozbijały się wazony, wylatywały z brzękiem szyby z okien. Chciałam, żeby szyby w oknach, naszej – nie naszej szkoły, popękały i posypały się hałaśliwie na wybrukowany dziedziniec. Niech sobie sprząta potłuczone szkło nowy właściciel, niech liczy straty. Nasze straty nikogo nie obchodziły. Zabierano nam nie tylko mury, ale historię, tradycję, wspomnienia i nasz chleb powszedni.

Uczniowie czuli podobnie. Na jednym z pożegnalnych apeli pokusili się o parafrazę inwokacji i kiedy zabrzmiały początkowe słowa: „Szkoło, kochana moja, tyjesteś jak zdrowie; ile cię trzeba cenić, ten tylkosię dowie, kto cię stracił… rozległy się gromkie brawa. Zgrabna przeróbka utworu wieszcza spotkała się z ogromnym aplauzem i udowodniła, jak wrażliwą mamy młodzież. Buczeliśmy dalej. To była najbardziej radosna chwila w tym dniu. Nie baliśmy się konsekwencji niestosownego zachowania. Wybuczeliśmy nasz żal, naszą przegraną walkę, niemoc, lęk przed nowym i nieznanym.

Wsadź sobie gdzieś miłe słówka panie starosto, buczałam, daj mi pracę, przenieś mnie, jak zużytą ławkę do innej, najbiedniejszej wiejskiej szkółki. Mogę być i nauczycielką, i sprzątaczką, i woźną. Dam radę. Przyznasz trzy etaty, a będziesz płacił za jeden. To będzie wzorcowa oszczędność. Szkoda, że nie ma już takich szkół. Opowiadały mi o nich babcia i mama – emerytowane nauczycielki, które w żaden sposób nie mogły pojąć, co dzieje się z polską oświatą. Babcia prorokowała, że czasy nauczania łączonego kroczą dziarsko i są tuż za progiem. Zobaczycie – wykrzykiwała – likwidują szkoły na potęgę, a potem będzie lament, że nie ma gdzie uczyć dzieci. Będą remontować miejskie i wiejskie świetliczki, żeby pomieścić to, co nieoczekiwanie urodzi się poza prognozami. Pod warunkiem, że młodzi wezmą się za powiększanie rodzin – dodawała mama, patrząc wymownie w moją stronę.

To prawda, coraz mniej dzieci przychodziło na świat, coraz luźniej robiło się w klasach, ale to nie powód, żeby wydać wyrok na tak piękny budynek, jakim była nasza szkoła.

Kiedy buczenie już ustało, kiedy ręce bezradnie opadły w dół, tłum zaczął powoli opuszczać dziedziniec szkolny. Nie chciało mi się z nikim rozmawiać. Niektórzy z moich kolegów zachowywali się, co najmniej dziwnie. Ci, którzy dostali przeniesienia do innych szkół, byli „farciarzami”, ci bez perspektyw „brukarzami” – tak nazywał nas dyrektor Wąsacz. Grono podzieliła likwidacja szkoły. Niektórzy bez słowa pożegnania wyjeżdżali z miasta, inni skrzętnie ukrywali swoje nowe miejsca pracy twierdząc, że nic nie udało się załatwić i ciągle są na bruku.

Z moimi uczniami żegnałam się już od kilku tygodni. Nie chciałam tego przedłużać. Obskoczyli mnie jeszcze jak natrętne muchy, ale uciekłam do szkoły pod pretekstem załatwienia czegoś ważnego w sekretariacie. Powlokłam się do mojej pustej klasy, przycupnęłam na parapecie i patrzyłam smutno na gołe ściany. Meble wywieziono już tydzień temu. Nie interesowało mnie, do jakiej szkoły. Kwiaty porozdawałam, plansze tematyczne, które robiłam wspólnie z uczniami, zabrałam do domu. Może kiedyś się przydadzą. Zostały gwoździe po pomocach naukowych i dość spore dziury po tablicach. Mimo pustki czułam, że jest to nadal moja klasa. Miałam wrażenie, że musiałam tylko na kilka tygodni wynieść sprzęty, aby zrobić miejsce dla kolonistów. Prawda była taka, że za kilka miesięcy nasza szkoła zamieni się w ekskluzywny hotel. Już zbliżał się dzień przetargu (wiedzieliśmy, kto go wygra, miasto huczało z oburzenia, ale podobno zachowane zostały wszystkie wymagane procedury), już podzielono skórę na niedźwiedziu – hola, panie biznesmenie, my jeszcze tu jesteśmy, my jeszcze przeżywamy, bo nic nie będzie tak jak dawniej.

Szkoła była łakomym kąskiem dla kogoś z grubym portfelem. Centrum miasta, więc doskonała lokalizacja, duży plac na parking, hala sportowa otoczona zielenią. Sam budynek prezentował się okazale. Solidne fundamenty dźwigały mury z czerwonej cegły. Na parterze były cztery sale lekcyjne, sekretariat i gabinet dyrektora, na I piętrze trzy gabinety i pokój nauczycielski. Najciekawsze było poddasze, gdzie znajdowały się dwa pomieszczenia. Jedno z nich do dzisiaj było moim królestwem.

Budynek powstał przed II wojną światową i od zawsze była tu szkoła. Uczyła się tu moja mama, uczyłam się także i ja. Jak będzie wyglądało nasze miasto bez charakterystycznego gmachu, który na trwale wpisał się w główną ulicę miasta, który z daleka przyciągał wzrok czerwienią cegieł?

Nie tylko my, pracownicy, ale i absolwenci boleli nad likwidacją szkoły. To było jedyne liceum w mieście, duma mieszkańców. Widać jednak, że nieubłagane są prawa rynku. Kogo obchodzi żal chwytający za gardło, kogo obchodzą czyjeś głupie sentymenty?

Mój chłopak Adam, sprawił, że i z jego powodu miałam także pustkę w sercu. Tyle planów, wyznań, zapewnień, a wszystko okazało się pustosłowiem. Żal nad swoim podłym losem, który solidnie zraszałam łzami, przerwał polonista Maciek. On był w identycznej sytuacji. W przeciwieństwie do mnie, nie rozpaczał, ale tajemnicą poliszynela było jego coraz częstsze zaglądanie do kieliszka.

– Renka, chodź, bo tylko na ciebie czekamy.

Zupełnie zapomniałam o naszym spotkaniu w „Ulu”.

– No, co ty, znowu ryczysz?. Dziewczyno, głowa do góry, żałoba się skończyła. Zaliczymy stypę w „Ulu” i carpe diem.

Wytarłam oczy, poprawiłam makijaż i ruszyłam z Maćkiem na pożegnalnego drinka do naszej ulubionej knajpki. Sporo ludzi już dotarło, czekaliśmy jeszcze na maruderów, no i oczywiście na naszego kochanego Wąsacza, dla którego zarezerwowaliśmy honorowe miejsce. Obiecał, że postara się jak najszybciej pożegnać gości, żeby spędzić ostatni wspólny wieczór ze swoimi „bachorkami”.

Przezwisko „Wąsacz”, jak łatwo się domyślić, powstało od wąsików, które zdobiły twarz naszego dyrektora. Odkąd pamiętam, zawsze je miał. Z biegiem lat zmieniły kolor na biały. Niegdyś gęsta czupryna, teraz już znacznie przerzedzona, szczególnie nad czołem, dodawała mu należytej powagi. Twierdziliśmy, że każdy mijający rok przysparzał mu uroku. Nadal był wysoki, szczupły, a aktywność sportowa sprawiała, że trzymał się prosto. Zawsze nas upominał, żebyśmy się nie garbili. Ładnie się starzał nasz Wąsacz. Niejeden chciałby tak wyglądać w wieku 65 lat. Przezwisko bardzo do niego przylgnęło i stawało się niekiedy powodem wielu komicznych sytuacji szczególnie wtedy, gdy w sekretariacie szkolnym interesanci prosili o rozmowę z dyrektorem Stanisławem Wąsaczem. Sekretarka z kamienną twarzą (tłumiąc śmiech) informowała, że takiej osoby należy szukać w innym liceum, ponieważ tutaj dyrektorem jest Stanisław Orzeł. Następowała chwilowa konsternacja, a potem wybuch śmiechu, gdy prawda wychodziła na jaw.

Za co lubiliśmy i szanowaliśmy Wąsacza? Za to, że był z nami, nie opuścił nas, kiedy wszyscy koledzy z jego rocznika odeszli na zasłużone emerytury. Zostali tylko, jak o nas mówiono, młodzi i gniewni. Nie chcieliśmy innego szefa. Baliśmy się nowej miotły. Ubłagaliśmy go, aby stanął do konkursu. Musiał wygrać. Nie mogło być inaczej. Nikt nie miał z nim szans. Łasiliśmy się jak koty, żeby tylko nas nie zostawiał. Nazywał nas „bachornią”, która na stare lata uwiodła go, zawróciła w głowie i spowodowała szybsze bicie serca. Śmialiśmy się, że dzięki nam przeżywa drugą młodość. Został dla nas. Zarzekał się, że to jego ostatnia kadencja. Życie zweryfikowało plany, pokazało pazury, skracając oświatową stabilizację o dwa lata. Najbardziej ceniliśmy w nim umiejętność dostosowania się do nowych czasów. Myślał i odczuwał podobnie jak my. Potrafił doskonale rozwiązywać problemy z krnąbrną młodzieżą. Wkurzały go bezsensowne przepisy i zarządzenia, a staniny, które kazali nam wyliczać, postawiły kropkę nad naszą nauczycielską cierpliwością.

Dla zainteresowanych – staniny to skala stosowana w pomiarze dydaktycznym. Odpowiada na pytanie, jaką pozycję zajmuje wynik osiągnięty przez ucznia lub szkołę… na tle wyników osiągniętych przez całą badaną populację. Skala staninowa wprowadza dziewięć przedziałów wyników. Wymaga liczenia, liczenia i dużo determinacji, ale przecież nasz obowiązkowy wymiar pracy wynosi tylko osiemnaście godzin tygodniowo, więc do roboty lenie!

Mimo wewnętrznego buntu, wykonywaliśmy polecenia służbowe. Szkoliliśmy się, rachowaliśmy, drukowaliśmy, ewaluowaliśmy, zestawialiśmy, porównywaliśmy tabelki i dzielnie wspinaliśmy się po szczebelkach awansu zawodowego. Czy to mało? A ciągle mają nauczycieli za bandę obiboków. Nasze pensum dla wielu było solą w oku. Ta pozornie niewielka ilość godzin, była powodem ataków na nasze środowisko. Wyliczaliśmy nieraz rzeczywisty czas poświęcony szkole. Niejeden by nie uwierzył, ile godzin zajmowało nam rzetelne przygotowanie się do lekcji, sprawdzanie prac klasowych i domowych, przygotowanie uczniów do konkursów i olimpiad, zebrania z rodzicami. Przygotowania ważnych imprez szkolnych połączonych z licznymi popołudniowymi próbami, rozwiązywanie bieżących problemów wychowawczych związanych często z sięganiem uczniów po narkotyki, uczestnictwo w radach pedagogicznych, tych planowych i tych nadzwyczajnych, udział w konferencjach i licznych szkoleniach, zdobywanie dodatkowych kwalifikacji, aby móc przekroczyć kolejny stopień awansu zawodowego. Niektórzy tak się zatracili w nowinkach edukacyjnych, że zapominali o rzetelnym przygotowaniu lekcji, a przecież z wyników nauczania trzeba było się rozliczyć i wytłumaczyć, dlaczego nastąpił spadek średniej ocen. Posypać głowę popiołem, uderzyć się w piersi za niedociągnięcia i obiecać poprawę w następnym semestrze. My nie mogliśmy pozwolić sobie na stadionową przyśpiewkę rozgrzeszającą nieudolność futbolowych książąt, „ nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”. Oj, stało się, stało! Średnia znowu spadła, do roboty, bo polecą premie. Śmiech na sali, te śladowe dodatki tak naprawdę mało kogo motywowały do pracy. Ludzie więcej wyciągali na korkach i widzieli efekty swojego trudu. Niekiedy mieliśmy wszystkiego serdecznie dosyć!

Nieraz myślałam o rzuceniu szkoły, znalezieniu jakiegoś intratniejszego zajęcia, ale zawsze odkładałam podjęcie ostatecznej decyzji na potem, z góry wiedząc, że nigdy jej nie podejmę. Byłam genetycznie naznaczona zawodem nauczycielskim i prawda była taka, że lubiłam pracę z młodzieżą. Nie widziałam się za biurkiem, pogrążoną nad rzędem cyferek i wpatrzoną niemo w ekran komputera.

Wąsacz, kiedy widział zmęczone i zdegustowane miny swojej bachorni uświadamiał nam, że możemy mieć ambiwalentny stosunek do zarządzeń, ale i tak nie wygramy walki z rozpasaną biurokracją, a buntować to możemy się wspólnie na radach pedagogicznych w punkcie sprawy różne, ale poza protokołem – oczywiście. Mogliśmy sobie wtedy bezkarnie ponarzekać, pokrytykować i pobiadolić, wiedząc, że żadne zdanie nie może wyjść poza pokój nauczycielski. Obowiązywała nas przecież tajemnica służbowa.

Takie podejście naszego dyrektora było ogromnym wsparciem psychicznym. Wytworzyło pomiędzy nami a naszym szefem szczególne porozumienie i wzajemny szacunek. Kiedy zapadła decyzja o likwidacji szkoły, balon porozumienia pękł z hukiem, obnażając różnorodne postawy ludzkie. Najsmutniejsza była dla Wąsacza ignorancja i lekceważący stosunek do pracy. Wkurzał się, szczególnie na tych, którzy notorycznie nie wykonywali poleceń służbowych i za nic mieli odgórne zarządzenia. Jeśli jego wąsy najeżyły się, przypominając małego zwierzaczka z długim ryjkiem, wiedzieliśmy, że coś jest na rzeczy. Zaprzeczał, jakoby był zdenerwowany, ale my wiedzieliśmy swoje. Chodził przygnębiony, często nie wychodził ze swojego gabinetu, jakby w jego zaciszu i samotności chciał lizać ranę, która nazywała się „porażka”. To on nazwał niektórych z nas „farciarzami i „brukarzami”. Ostatnio coraz częściej był zły na samego siebie z powodu zbyt dużej liczby „brukarzy”. Mimo swoich licznych znajomości, nie był w stanie wszystkim zapewnić chociażby kilku godzin w innych szkołach. Bardzo to przeżywał, ale zapewnialiśmy go, że na pewno sobie poradzimy.

W „Ulu” zrobiło się jak w przysłowiowym ulu. Żartom nie było końca. Chcieliśmy, aby ostatni wspólny wieczór upłynął pod znakiem radości. Około godziny 20.00 przechylaliśmy kieliszki z hasłem „żegnaj smutku powolutku”, no i były całkiem przyzwoite odstępy między toastami, około 21.00 wręczyliśmy świeżo upieczonemu emerytowi prezent ze słowami: Dyrektorzewspaniały, Orle nasz biały, bachornia Cię żegna, nikomuniepotrzebna… dalej było coś o zasłużonej emeryturze, o czasie relaksu nad wodą, o wędkowaniu i zdrowiu. Szarpnęliśmy się na profesjonalny sprzęt wędkarski, wiedząc o zamiłowaniach naszego szefa. Miło było widzieć jego szczere wzruszenie. No, a potem były tańce i swawole. Po północy zostało kilka najbardziej wytrwałych osób, ale co dobre, musi się kiedyś skończyć.

Do domu wracałam chyba o trzeciej nad ranem, odprowadzał mnie Maciek z… (nie pamiętam, z kim). Podobno darłam się na klatce schodowej, że jestem młodą wdową, za mąż wyjść gotową, zapewniałam Adama (mojego byłego chłopaka) o swojej miłości i wybaczeniu. Taki tam bełkocik pijanej kobiety. Droga na II piętro trwała nieco dłużej niż zwykle. Dobrze, że nie mieszkam na IV, bo zanim bym doszła, na pewno interweniowałaby policja.

Nie musiałam szukać kluczy. Ojciec uprzejmie otworzył drzwi, przejął mnie grzecznie od odprowadzaczy i wzrokiem bazyliszka wskazał kierunek do pokoju.

Ale wstyd! Ci nauczyciele to banda pijaków – tak mówiły zgorszone oczka za wizjerkami.

A niech tam! Jutro będę się tym przejmować – albo i nie. Mogę mieć opinię kobiety upadłej. Nie zależy mi na niczym! Mam to bardzo nisko, bo w butach, a więc niżej niż w d…, bliżej ziemi. Mogę wdeptać w glebę wyrzuty sumienia i bez obciążeń żyć sobie dalej.

Rozdział II

Umierałam około godziny 7.00. Nieco wcześniej słyszałam odgłosy porannej krzątaniny. O 6.30 zajrzała mama po to, aby sprawdzić, czy żyję.

– Przeholowałaś trochę moja droga. Wyjeżdżamy z ojcem do Marka, wrócimy wieczorem. Pamiętaj, żeby wyprowadzić Tupaka, bo babcia sobie z nim nie poradzi. Słyszysz?

– Uhm – odwróciłam się do niej plecami, żeby nie zabić rodzicielki odorem przetrawionego alkoholu.

Chyba nie tak bardzo przerobionego, bo zaraz po wyjściu rodziców babunia zmuszona została do ratowania dywanu, stawiając miskę.

– No rzygaj, palce do gardła i rzyg, i jeszcze raz. Wymiataj to gówno z siebie, no, wymiot raz, wymiot dwa, lepiej już? Ale smród! Czegoś ty się najadła? Byłoby lepiej, gdybyś wystawiła głowę na wyrzygownik. Może lepiej nie, bo mogłabyś udekorować pościel, tym z dołu.

– Babciu, ratuj. Ja już chyba nie mam narządów wewnętrznych, już wszystko wymiotłam. Głowa, moja biedna głowa…

– Ta głowa to mogła odpowiednio wcześnie dać znać, że ma dosyć. Ale wszystko minie. Czujesz jeszcze kamień na żołądku, taki ciężar? – dopytywała babcia z troską w głosie.

– Ja już nic nie czuję, ale chyba trochę mi ulżyło. Napiłabym się czegoś ciepłego – nieśmiało poprosiłam.

– Zaraz pójdę do Rydla, to zrobię ci piwka grzanego. Na pewno z apetytem wypijesz – zaproponowała.

– Ale jesteś złośliwa. Nie mów Rydel, tylko Lidl – odgryzłam się.

– Przecież żartowałam, muszę kupić herbatę i wodę mineralną, bo dzisiaj to i zgrzewka nie wystarczy. – Poczłapała w stronę drzwi.

Moja kochana babunia. Dobiegała dziewięćdziesiątki, a miała więcej werwy niż ja. Życie jej nie rozpieszczało, a mimo to zawsze była pogodna i chętna do pomocy. W kuchni nadal rządziła, nawet mój ojciec czuł przed nią respekt. Ona nauczyła mnie szyć na maszynie i dzięki niej posiadłam tajniki sztuki kulinarnej.

Zauważyliśmy, że ostatnio bardzo przekręcała wyrazy np. jabłuszko było jabełkiem, a widelec – widelicem, nie schodziła do piwnicy, lecz do sklepu, skracała także niektóre wyrazy, odrzucając końcówki. Staraliśmy się puszczać mimo uszu neologizmy, które tworzyła, ale był to sygnał, że coś zmierza w złym kierunku. Nie bardzo lubiła opowiadać o wydarzeniach z czasów okupacji. Kiedy wybuchła wojna, była młodą panienką. Skończyła dwuletnie pedagogium nauczycielskie i we wrześniu miała rozpocząć pracę w szkole. Wszystko się zawaliło. Owszem, pracowała, ale u bauera. Od czasu wojny nie lubiła Niemców. Niechętnie mówiła o bliznach pozostawionych na jej rękach przez owczarki niemieckie. Wiedziałam, że język naszych zachodnich sąsiadów niezwykle ją drażni. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wybrałam filologię germańską. Tłumaczyłam jej, że nastały czasy, w których analfabetą będzie osoba znająca tylko język ojczysty. Angielski i rosyjski znałam komunikatywnie, a niemiecki chciałam poznać dogłębnie. Nie wiem, czy moje argumenty były przekonujące, bo kiedy udzielałam korepetycji z niemieckiego, babcia wychodziła z domu lub zamykała się w pokoju i nastawiała nieco głośniej telewizor.

Przypomniałam sobie o psie. Jak tylko trochę lepiej się poczuję, wyjdę z Tupakiem na siusiu.

– Gdzie jesteś ty bestio? Dlaczego nie współczujesz swojej chorej pańci? Podejdź bliżej, przytul się.

Bestyjka siedziała na progu pokoju i patrzyła z politowaniem na coś leżącego pod kołdrą.

– No, chodź do pani, Tupaczku, daj łapę – zachęcałam – nie bądź leniwcem trójpalczastym. Wiesz, kto to jest? To najwolniejszy ssak ze wszystkich ssaków żyjących na ziemi. Porusza się z prędkością około dwóch metrów na minutę. No, bryk, bryk do mnie, przecież jesteś psem, a nie leniwcem – zachęcałam.

Ani drgnął.

– Co, śmierdzę ci? Przecież ty lubisz smrodliwe rzeczy. Nigdy nie wymiatałeś? A pamiętasz, jak zjadłeś padlinę i twoje obżarstwo skończyło się wizytą u weterynarza? Bez zmrużenia oka wyciągnęłam stówę, a teraz brzydzisz się mnie? Czego tak świdrujesz oczkami, szpiclu jeden. Na pewno zdasz relację panu, jak to starsza pani zmieniała miseczki młodszej. Won, wredolcu! Chcesz wojny, będziesz ją miał. – Rzuciłam kapciem w stronę drzwi.

Sięgnęłam pod poduszkę po chusteczkę do nosa. Zamiast niej, znalazłam list od Adama. Leżał tam od dłuższego czasu, skropiony łzami porzuconej kobiety. Tyle planów i wszystko wzięło w łeb! Nie ja pierwsza i nie ja ostatnia, pocieszałam się, ale ból nie przechodził. Znałam na pamięć każde słowo napisane ręką Adama. Próbowałam wcielać w życie mądre maksymy wielkich myślicieli, ale i tak wytrwale pielęgnowałam w sercu całą gamę wyłącznie niedobrych odczuć. Dziękuję i tobie, panie Horacy, skorzystam z każdego dnia, nie zmarnuję żadnej chwili, ale najpierw muszę załatwić sprawę z przeszłości. Dzisiaj zniszczę list i nie będę rozpamiętywać minionych chwil. Zaczyna się nowe, carpe diem – tak radzisz ty, tak radził też i Maciek. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Zanim jednak zmierzę się z nowym dniem, przeczytam po raz ostatni o starych wydarzeniach.

Londyn,28.03.2010r.

Kochana Renatko!

Mógłbym załatwić problem za pomocą SMS-a lub poczty mailowej, ale zbyt Cię lubię i szanuję, aby skorzystać z tej formy komunikacji. Chcę własnoręcznie, w sposób, w jaki kiedyś przekazywano sobie wieści, poinformować Cię o mojej decyzji. Wiem, że nigdy mi nie wybaczysz. Na pewno w Twoich oczach jestem wyrafinowanym sukinsynem. Masz prawo mieć do mnie żal, ale nie widzę przyszłości dla naszego związku. Ostatnio w ogóle się nie rozumieliśmy. Sama wiesz, jak trudno było z Tobą wytrzymać. Byłaś ciągle, jak twierdziłaś, na najwyższym poziomie podkurzenia (NPP). Zachowywałaś się tak, jakbyś miała do mnie żal, że tracisz pracę. Proponowałem Ci wiele rozwiązań, ale żadne Ci nie pasowało. Miałem wrażenie, że przede wszystkim, ja Ci nie pasowałem.

Przyznaję, uciekłem jak tchórz od Twoich histerycznych zachowań. Przygarnął mnie Londyn. Myślałem, że przez jakiś czas odpoczniemy od siebie i jeszcze raz damy sobie szansę. Szukałem nawet dla Ciebie jakiegoś zajęcia, ale zdarzyło się inaczej. Pracuję na razie w sklepie i tu poznałem Anitę, Polkę z Wrocławia. Zakochaliśmy się w sobie. Na początku myślałem – ot krótki romansik, mała odskocznia od problemów na obczyźnie, ale myliłem się. Wiele nas łączy, teraz więcej niż z Tobą, ponieważ wkrótce zostanę ojcem. Nie wrócę do Polski. Tu buduję swoje gniazdo. Jest ciężko, ale damy radę z Anitą i maluszkiem.

Mam ogromną prośbę. Skontaktuj się z właścicielem mieszkania, żeby do końca kwietnia zdać klucze. Do tego czasu możesz tam mieszkać, bo kawalerka jest opłacona. Bądź tak dobra i spakuj moje rzeczy. Dużo tego nie ma, więc nie będziesz miała wielkiego kłopotu. Wszystko zabierze mój brat. Daj mu znać, kiedy ma przyjechać po kartony. Mam nadzieję, że numer jego komórki jeszcze masz.

Wierzę w Twoje możliwości, kompetencje i szczęście przy szukaniu pracy. Z całego serca życzę Ci wszystkiego dobrego.

Adam

Znalazł się romantyk od siedmiu boleści. Własnoręcznie liścik napisał, jakby mniej bolało. Dupek!

Czy rzeczywiście jestem zołzą, od której się ucieka? Biedny Adaś, zrobił z siebie poniewieranego kochanka, ofiarę nieudanego związku. I to niby ja byłam wszystkiemu winna? Wprawdzie nie zachowywał się histerycznie, mimo że stracił pracę wcześniej ode mnie. Był informatykiem i od momentu likwidacji jego firmy korzystał z zasiłku dla bezrobotnych. Niezłe pieniądze dostawał, pracując na czarno. Nigdy nie wnikałam, co takiego robi, a on nigdy o tym sam nie mówił, więc nie nalegałam. Każdy ma swoje tajemnice i margines prywatności należy szanować obopólnie. Zostawił mnie w momencie, kiedy najbardziej potrzebowałam wsparcia bliskiej osoby. Karteczka, jaką któregoś dnia znalazłam na stole, świadczyła o jego słabości i niepewności uczuć:

Renatko, wyjeżdżam do Anglii. Wytłumaczę Ci wszystko po powrocie. Kocham. Całuję. Adam.

Wyjechał nagle przed świętami Bożego Narodzenia w 2009 r. Odezwał się dwa razy. Za trzecim razem przysłał list pożegnalny. Poskładałam sobie możliwy przebieg wydarzeń:

biedny Adaś spędza święta w gronie znajomych Polaków (ja wśród najbliższej rodziny, smutna, żyjąca nadzieją na rychły powrót ukochanego),

podczas świąt Adaś poznaje Anitkę z Wrocławia, nieszczęśliwą i zagubioną (ja nie szukam nowych znajomości i przygód),

umawiają się na sylwestra (ja odrzucam propozycję wspólnej zabawy z przyjaciółmi),

Anitka składa mu życzenia noworoczne w cieplutkim łóżku (ja w tym czasie wyję jak pies do księżyca),

zbliża się koniec marca, Anitka ma 100% pewność, że jest w trzecim miesiącu ciąży (ja czekam na wieści z Londynu),

Anitka nalega, aby Adam definitywnie zakończył związek ze mną (ja zaczynam coś podejrzewać),

Adam przysyła list pożegnalny (wszystkim spada kamień z serca).

Kamień najboleśniej spadł na moją głowę, serce i nogi, które przypominały watę. Spełniłam prośbę Adama. Jak karny żołnierz wykonałam polecenia zawarte w liście. Dzisiaj nadszedł czas, drogi Adamie, żeby kawałeczek po kawałeczku rozszarpać twoje kształtne literki. Może zechce pożreć je Tupak, dla zachęty zmieszam je z kawałkami kiełbasy, lepiej się strawią. Mimo żalu i pustki życzę ci wszystkiego dobrego – mój uciekinierze. Bądź dobrym mężem i wspaniałym ojcem. Zamykam ten rozdział mojego życia bezpowrotnie. Mój dramat zbiegł się z tragedią Smoleńską. Wobec tego wydarzenia, nie miałam prawa płakać nad swoim losem.

– Dałaś psu żarcie?! – usłyszałam głos pełen pretensji.

– Przecież on rano dostał dużą porcję – mama krzyczy, że go przekarmiamy. – Wygląda jak balon przed pęknięciem.

– Przynajmniej jest szczęśliwy, bo ma pełniutki brzuszek, a ja cierpię z powodu głodu i braku apetytu.

– Masz tu wodę niegazowaną, zaraz zrobię gorącą herbatkę. Czy jeszcze cię rwie? – zapytała z troską.

– Czuję się już trochę lepiej. Widzisz, nawet wstałam i snuję się po mieszkaniu. Zaraz coś narzucę na siebie i wyjdę z psem. Potrzebuję powietrza, du…użo powietrza…

– Tylko niech cię nie kusi, aby zajrzeć do „Ula”, bo znowu będę cię musiała renimować.

– Nie będziesz musiała mnie r e a n i m o w a ć, bo „Ul” o tej porze zamknięty. Nigdy nie miałaś kaca?

– Jeśli kiedyś miałam, to było tak dawno, że nie pamiętam. Jestem za stara, żeby takie rzeczy chować w głowie.

– Kiedyś zabiorę cię do „Ula”. Może odświeżysz sobie pamięć – zażartowałam.

– Idź już z tym psem! Widzisz, jak litościwie patrzy.

– Chodź Tupaczku, świeże powietrze dobrze nam zrobi.

Na widok smyczy nastąpił taniec radości, oznaka pojednania ze skacowaną pańcią.

Rozdział III

Wieczorem wrócili rodzice. Wszystkie niecne ślady mojej choroby zostały skrzętnie zatarte i wywietrzone. Na pytanie, jak minął dzień, babcia i Tupak robili głupie miny, a ja udałam, że mnie ono nie dotyczy.

– Co nowego u Marka, mojego wielkiego brata? – zapytałam z przekąsem.

Ojciec tylko na to czekał. Marek był oczkiem w głowie, spełnieniem jego własnych, niespełnionych ambicji. Mógł o nim mówić godzinami, szczególnie popisywał się synem podczas wizyt znajomych.

Mój brat szedł przez życie niczym burza. A miał tylko 35 lat. Jako technik budowlany, popracował trochę, by w końcu, razem z żoną Agatą, założyć firmę. Zatrudniali 8 osób. Robili wszystko, co można wykonywać na budowie – stawiali domy od fundamentów po dachy. Na uruchomienie firmy dostali spore dotacje z pieniędzy unijnych, ale i tak mieli do spłacenia wysoki kredyt. Cieszyli się bardzo dobrą opinią, dlatego inwestorzy ustawiali się w kolejce, aby zaklepać termin budowy czy remontu domu. Trzeba przyznać, że Marek prowadził firmę żelazną ręką. Jeśli wyczuł u któregoś z pracowników alkohol lub, nie daj Boże, znalazł, chociaż marną puszkę piwa, delikwent lądował na bruku. Od kilku miesięcy nastąpiła stabilizacja kadrowa w firmie, chyba wreszcie dobrał ekipę szanującą jego zasady. Marek ze swoją połowicą kończyli właśnie wyposażanie domu za miastem, w pięknej okolicy. Anulka, ich dwuletnia pociecha, często gościła w naszym domu. Szkoda, że tak szybko rosła i niedługo pójdzie do przedszkola.

Czyż to nie piękny scenariusz dla młodych, prężnych, odważnych? A ja? Byłam tylko marnym napychaczem wiedzy, z której korzystali jedynie ambitniejsi uczniowie. Żyłam w cieniu wielkiego brata, narażona na uwagi ojca o mojej indolencji. Spięcia między nami nasiliły się, gdy na powrót znalazłam się w 8 metrowej dziupli swojego pokoju. Skakaliśmy sobie do oczu z moim ojczulkiem, szczególnie wtedy, gdy doprowadzał mnie do NPP (najwyższy poziom podkurzenia). Podobno stawałam się zupełnie inną osobą. Wybuchom chwiejności emocjonalnej towarzyszyły popularne „urwa – macie i uje”. W pracy z uczniami potrafiłam kontrolować swoje emocje i osiągałam jedynie MPP (mały poziom podkurzenia, ten ostatni wyraz można również odczytać w sposób nieco bardziej wulgarny, ale tego określenia mogą używać wyłącznie ci najbardziej wybuchowi).

Maciek był przerażony moim gwałtownym zachowaniem. On, uosobienie spokoju, kultury, cierpliwości, wrażliwości na piękno języka literackiego, próbował dociekać przyczyny mojej erupcji złości. W końcu stwierdził z rezygnacją, że powinnam zasilić kieszeń jakiegoś dobrego specjalisty, bo moja zachwiana emocjonalnie osobowość i brak przewidywalności skutków niekontrolowanego działania, przysporzy mi kiedyś wiele problemów.

– A ty? Dlaczego ty nigdy nie przeklinasz? Dlaczego nie wybuchasz? – zapytałam kiedyś Maćka. – Nie masz pojęcia, jak to oczyszcza organizm! Bycie książkowym wzorem flegmatyka musi być nudne – prowokowałam.

– Z dwojga złego wolę być flegmatykiem niż cholerykiem, a z oczyszczaniem zgadzam się w zupełności, ale w moim przypadku dotyczyło to skutecznego wypłukania studenckiej kieszeni. Kiedyś, po pomyślnie zdanym egzaminie wracaliśmy tramwajem z Beniem, moim kolegą, do akademika. Przyznaję, mieliśmy we krwi trochę alkoholu. W którymś momencie spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo, co oznaczało, że czas na mały eksperyment dotyczący badania zachowań ludzkich. Robiliśmy to już kilka razy i zawsze było mnóstwo zabawy. Zaczęliśmy wyzywać się tekstem Stachury. Benio zaczął – ty świński ryju, ja odpowiedziałem – ty świński ogonie i tak doszliśmy do – ty ślipku, ty szpiclu, ty hyclu. Szło nam bardzo dobrze, znaliśmy tekst na pamięć, a przy odpowiedniej intonacji wyglądało to na niezłą kłótnię dwóch podchmielonych facetów. Ludzie patrzyli na nas obojętnie, niektórzy uśmiechali się, ktoś powiedział głośno – Panowie, przestańcie! Najbardziej zbulwersowana była jakaś starsza kobieta, od której usłyszeliśmy, że to nie rynsztok, tylko miejsce publiczne. Wszystko rozeszłoby się po kościach,gdyby Benio, przed końcowym przystankiem, nie ryknął na cały tramwaj tekstem E. Stachury: „Ruszaj się Bruno, idziemy na piwo!” Poszliśmy, a jakże, tylko na komisariat. Okazało się, że z tyłu siedział pan mundurowy, który musiał zareagować na zgorszenie starszej pani. Po pewnym czasie dostaliśmy wezwanie na kolegium. Tam też był niezły cyrk. Benio zrobił wykład szacownej komisji, że wszystko jest poezją, nawet, jak się wyraził, słowa uznane za „brzydkie” mogą być piękne. A jeszcze jak wyskoczył z kutasem, twierdząc, że jest to staropolskie słowo oznaczające po prostu frędzel i nie powinno nikogo gorszyć, komisja straciła zrozumienie dla wiedzy Benia. Orzekła, że nasze popisy w tramwaju były obrazoburcze, sprzeczne z powszechnie przyjętymi normami i jeśli chcemy popisywać się swoją wiedzą i inwencją twórczą, możemy robić to na deskach scenicznych teatru studenckiego. Za wykroczenie zapłaciliśmy spory mandat, a w ramach oszczędności jedliśmy przez miesiąc jeden posiłek na spółkę.

– Śmieszna sytuacja, ale nie mów mi, że ten incydent oduczył cię przeklinania?

– Jak zauważyłaś, nigdy nie przeklinam i drażnią mnie przekleństwa, szczególnie w ustach kobiet. – Tu nastąpiło wymowne spojrzenie Maćka skierowane w moją stronę.

– Oj tam, oj tam, nie bądź taki święty. Każdy ma jakieś słabostki. Jak sobie od czasu do czasu po…urwuję, od razu lepiej się czuję i jest mi lżej na wątrobie, a trzeba dbać o zdrowie. – Rymowanką zakończyłam rozmowę o czystości języka polskiego.

Tymczasem musiałam znaleźć pracę, by zarobić na mieszkanie, usamodzielnić się, a nie żerować na emeryturach moich bliskich. Wprawdzie nasze czteropokojowe mieszkanie z wielkiej płyty było funkcjonalne i tak zaprojektowane, że nie wchodziliśmy sobie w drogę, ale pragnęłam, jak każda młoda osoba, niezależności i prywatności.

Póki co, zajmowałam pokoik po prawej stronie od wejścia do mieszkania, dalej była kuchnia, na wprost drzwi wejściowych łazienka, po lewej stronie pokój babci, obok salon, z którego wchodziło się do pokoju rodziców. Mieszkanie uzupełniał miniaturowy balkonik, a jego przeznaczeniem, według mnie, było wyłącznie doświetlenie mieszkania. Typowe lokum oddane do użytku w latach siedemdziesiątych XX wieku, stanowiło szczyt marzeń dla osób gnieżdżących się w ciasnych kawalerkach. Teraz stało się moim marzeniem, szczególnie w chwilach, kiedy dyskusje z ojcem przybierały na sile, a emocje wypełniały każdy kąt mieszkania. Mama zabierała się wtedy za odkurzanie (zagłuszała krzyki), babcia znikała w swojej dziupli, a Tupak zajmował bezpieczne miejsce tuż przy drzwiach wejściowych.

– Czy to moja wina, że zlikwidowali szkołę? Ciekawe, jak ty byś sobie poradził na moim miejscu. Miałeś dużo szczęścia, kiedy w odpowiednim czasie zlikwidowali twój zakład, emeryturka wchodzi regularnie każdego miesiąca, żonka i mamuśka dbają o ciebie jak o księcia, usuwają pyłek spod nóg, a ty tylko realizujesz się w dokuczaniu innym! Masz z tego ogromną przyjemność, domowy sadysto! – wrzeszczałam.

– Co ostatnio zrobiłaś w sprawie pracy? No, odpowiedz z ręką na sercu. Tylko chlanie ci w głowie i szlajanie się po knajpach. Nawet Marek nie chce cię zatrudnić, bo wyleciałabyś po pierwszym dniu z piwskiem w łapie. Już dawno ci mówiłem, że będziesz szlifować bruk i stało się. Powinnaś teraz, w tej chwili, szukać roboty tak szybko, żeby iskry sypały się spod butów, ale ty wolisz siedzieć przy komputerze i udawać, że przeglądasz oferty!

– Iskry spod butów to może sypały się w twoich zapyziałych czasach, kiedy miałeś obcasy podbite żabkami. Teraz, co najwyżej, mogą przykleić się do bruku od nagrzanej gumy – wymądrzałam się. – Iskry lecą z twojej dupy, kiedy pierdzisz i przerzucasz kanały. Uważaj, żebyś kiedyś nie spłonął razem z fotelem!

– Jak zwykle, zagalopowałaś się. Twoje chamstwo idzie w parze z bezczelnością! Zachowujesz się jak rozkapryszony bachor, nie masz za grosz ambicji!

– No i gitara, jakby powiedział Kiepski – odpaliłam na zakończenie.

– Dobrze to określiłaś, panno Kiepska. Załóż dresik i wyślij babcię po piwo, ma wysoką emeryturę, na pewno ci nie odmówi.

Mniej więcej w takiej tonacji przebiegały nasze rozmowy. Kochałam ojca i próbowałam go zrozumieć. Jego ataki były troską o moją przyszłość, ale nie akceptowałam sposobu, w jaki się do mnie zwracał. Trochę empatii, drogi ojczulku.

Fakt, znalazłam się na przysłowiowym bruku. Latarń sporo, może by tak stanąć pod którąś? Ciekawa jestem, ile bym zarobiła? Czy w ogóle miałabym jakiekolwiek branie. Tak sobie rozmawiałam z mamą, moją przyjaciółką, kumplem, powiernicą – brak mi słów na określenie tej ciepłej, rozumnej istoty. Gdyby nie ona, na pewno zrobiłabym niejedno głupstwo. Ojciec twierdził, że jak na swój wiek, jestem zbyt infantylna. Mama widziała w tym pojęciu i zachowaniu same zalety. W ciężkich chwilach, ku zgorszeniu ojca, kładłam głowę na kolanach mamy, a ona głaskała mnie, jakby chciała przejąć na siebie moje troski.

Wakacje minęły. Zaczął się nowy rok szkolny. Nie oglądałam telewizji, bo inauguracje eksponowane w każdych wiadomościach wywoływały u mnie niezłą huśtawkę uczuć. Nie miałam ochoty na rozmowy z kimkolwiek. Brałam Tupaka i przemierzałam kilometry wokół jeziora. Zależało mi, aby się maksymalnie zmęczyć i chociaż raz przespać spokojnie noc, bo nękające mnie koszmary nie były przyjemnymi doznaniami. W snach słyszałam tupot moich starych, pokrzywionych czółenek. Potykałam się o nierówne kostki granitowe, a spod nóg sypały się iskry, zamieniające się w żywy ogień. Krążyłam po jakichś małych uliczkach w poszukiwaniu piachu lub wody, żeby ugasić ogień, który zaczynał parzyć moje łydki. Widziałam roześmiane twarze nieznajomych ludzi. Wytykali mnie palcami, a ja w swojej bezradności przewracałam się, podnosiłam i błagałam o pomoc. Budziłam się kompletnie zlana potem, by z ulgą stwierdzić, że to tylko zły sen. Na wszelki wypadek sprawdzałam, czy podeszwy moich butów nie noszą śladów ognia.

Któregoś dnia mama wróciła z miasta bardzo podekscytowana. Zaciągnęła mnie do kuchni, gdzie o tej porze mogłyśmy być same i konspiracyjnie szepnęła;

– Renka, jest szansa na pracę.

– Nie wierzę, ale mów, no dawaj!

– Znajoma powiedziała mi, że jakaś Niemka szuka kobiet do opieki nad starszymi ludźmi gdzieś w Zagłębiu Ruhry. Daleko, ale jakoś przeżyjemy. Miała komplet, ale jakaś pani w ostatniej chwili zrezygnowała i musi znaleźć zastępstwo na dwa miesiące. Mam adres. Możesz iść. Spróbuj. Zorientuj się, jakie są warunki. Znajoma zapewniała, że to sprawdzone miejsce – mama relacjonowała jak nakręcona.

– Co jeszcze ciekawego naopowiadała ci ta twoja znajoma? Skąd wie, że to sprawdzone miejsce? Może chodzi o burdel?

– Gdybym miała cień wątpliwości, na pewno przemilczałabym temat. Ktoś z jej rodziny pracuje właśnie u tej Niemki i jest bardzo zadowolony. Ona zatrudnia kobiety do sprzątania i do opieki. Ma jakiś swój system, sama zajmuje się zatrudnianiem, bez pośredników. Podobno nieźle zna język polski. Tyle wiem. Reszty dowiesz się sama.

– Jeśli się uda, co powiemy ojcu? Jak się dowie, że moja nowa praca ma polegać na podcieraniu tyłków starym Niemcom, to już w ogóle nie będę miała życia – sprowadziłam mamę na ziemię.

– Na razie nie przejmuj się ojcem. Idź. Porozmawiaj. Tu masz adres, imię i nazwisko tej Niemki. Renka, a może właśnie w Niemczech znajdziesz dobrą pracę. Będziesz na miejscu, rozejrzysz się, język znasz bardzo dobrze, na pewno poradzisz sobie. Lepsze to, niż ustawianie się w kolejce po zasiłek – przekonywała mnie.

– Z pewnością lepsze, niż słuchanie zrzędzenia ojca. A co powiemy babci, przecież ona nam zejdzie, jak się dowie, że wnuczka wyjeżdża na roboty do Niemiec? Pomyślałaś o tym? – zaniepokoiłam się.

– Nie pomyślałam o babci, ale musi być jedna wersja dla niej, ojca i Marka. Wymyślimy coś przekonującego – uspokajała mnie mama.

Poszłam, ale bez euforii. Z góry zakładałam, że nic z tego nie będzie. Wiedziałam o licznych wyjazdach kobiet do opieki nad ludźmi starszymi, ale nigdy nie pomyślałam o sobie. Ponoć żadna uczciwa praca nie hańbi, ale ja miałam duże opory. Nie po to pięć lat studiowałam, żeby szorować cudze kible, myć staruszki i z fałszywym uśmiechem na twarzy wmawiać ludziom, że jest „gut”, że tego właśnie oczekiwałam od życia i, podśpiewując sobie: „szoruj, Renka, szoruj, tylko się nie rozchoruj, nie brzydźsię smrodu sraczki, wszak pracujesz za euraczki”, udawać, że jestem zadowolona jak cholera. Jeśli jednak oferta będzie nadal aktualna, zdecyduję się wyłącznie z powodu ojca. Odpocznę od jego gderania i kąśliwych uwag.

Rozdział IV

Poszłam pod wskazany adres na „wielką rozmowę kwalifikacyjną”. Okazało się, że moja ewentualna pracodawczyni mieszka w hotelu „Pod Jemiołą”. Wielka szkoda, że nie mogłam zastać jej w „Ulu”. Tam byłabym bardziej odważna, czułabym się jak u siebie, a przy piwku lub małym drineczku wynegocjowałabym takie warunki pracy, że mojemu tatuśkowi oczko by zbielało. Tymczasem poprosiłam w recepcji o sprawdzenie, czy pani Liza Neumann jest w pokoju i czy zechce mnie przyjąć. Na razie wszystko szło jak z płatka.

Drzwi otworzyła mi postawna, elegancka, zadbana blondynka. Mogła mieć około 50 lat, ale nigdy nie potrafiłam dokładnie określić czyjegoś wieku. Być może była nieco starsza lub młodsza. Czarne spodnie i kolorowy żakiet wyszczuplały jej sylwetkę. Widać było, że lubiła bursztyn oprawiony w srebro. Duże kolczyki mieniły się ciepłem pięknego złotego jantaru, zharmonizowanego gustownie z wisiorem i bransoletką. Nieco pociągła twarz i uniesione brwi wyrażały zdziwienie na widok nieznajomej dziewczyny.

– Słucham? – odezwała się zbyt grubym, jak na kobietę, głosem.

– Dzień dobry. Nazywam się Renata Sadzik.

– Liza Neumann. – Podała mi rękę.

– Dostałam informację od znajomej, że potrzebuje pani osoby do opieki w Niemczech, jeśli to aktualne, to…

– Niech wejdzie. (Poczułam zapach drogich perfum, ależ pachniało! Nie były to tanie smrodki, którymi wypsikałam się przed wyjściem z domu. Ciekawe, jaki zapach zostanie po opuszczeniu przeze mnie pokoju hotelowego. Może drogi aromat wymiesza się z tanim i powstanie nowa, niepowtarzalna kompozycja, może to jest pomysł na biznes – kombinowałam – perfumeria, to jest to!)

W myślach od razu nazwałam Niemkę Frau Lizą. Z zazdrością patrzyłam na jej zadbane ręce. Ona na pewno nie opiekuje się seniorami, jeśli mnie zatrudni, ja będę pracowała na jej utrzymanie. Moje ręce nie będą alabastrowe, ale to tylko 2 miesiące, wytrzymam – pocieszałam się – ważne, że nie będę bezrobotna.

– Proszę, niech usiądzie. – Wskazała fotel. – To prawda, mam taki problem, potrzebuję kobiety, ale z góry uprzedzam, na dwa miesiące, wytrzyma tak długo?

– Wytrzyma – odpowiedziałam.

Nie podobała mi się forma trzeciej osoby, w której się do mnie zwracała. Postanowiłam też w takiej formie prowadzić z nią konwersację. Była to zwykła złośliwość z mojej strony, ale nie przykładałam się tak bardzo do spotkania zakładając, że nic z tego nie będzie.

– Pracowała kiedyś ze starymi? – Padło następne pytanie.

– Nie pracowała, ale kurs ma.

– Jaki kurs ma?

– Potrafi udzielić pierwszej pomocy medycznej, jak ktoś zasłabnie, a w opiece nad ludźmi starszymi to chyba ważne – wymądrzałam się.

Spojrzała znad okularów nie komentując mojej informacji. Odniosłam wrażenie, że moja rozmówczyni ma problem z okazywaniem uczuć za pomocą uśmiechu. Kamienna, skupiona twarz przypominała wyuczoną, teatralną pozę. A może jest świeżo po botoksie i stąd ta zachwiana równowaga w mimice twarzy, przecież ludzie nie są kamienni. Zaczęła szperać w teczce z papierami, potem zniknęła w przyległym pokoju. Czułam, że chyba mnie zatrudni. Gdyby było inaczej, w ogóle nie podejmowałaby ze mną rozmowy.

Oprócz trzeciej osoby, w jakiej zwracała się do mnie, drażniło mnie jej wyjątkowo twarde „r”. W języku polskim na artykulację tej spółgłoski składają się najczęściej dwa lub trzy uderzenia czubka języka o dziąsła i następują po sobie na przemian krótkotrwałe zwarcia i rozwarcia. Spółgłoskę tę klasyfikuje się, jako dźwięczną, przedniojęzykowo–dziąsłową, półotwartą. W głosie Frau Lizy słychać było charakterystyczne gardłowe „r”. Mogło być endemiczne, związane z tradycją językową np. Kaszub. Równie dobrze mogło być wynikiem zetknięcia się języka polskiego z niemieckim. Tak czy owak, Frau Liza artykułowała tę spółgłoskę twardo, gardłowo, tylnojęzykowo. Twojej wymowy, pani Lizo Neumann, nie zmienię, ale jeśli mnie zatrudnisz, nauczę cię polskiej koniugacji, pod warunkiem, że nie będziesz kreowała się na wielką szefową Mirandę Priestly, odniosłam bowiem wrażenie, że czytałaś książkę Lauren Weisberger lub oglądałaś film „Diabeł ubiera się u Prady” i pozostajesz pod dużym wrażeniem głównej bohaterki. Od ciebie zależy, pani Lizo, czy będziesz w stosunku do mnie miła i obdarujesz mnie od czasu do czasu uśmiechem. Ja mam taką moc, żeby nauczać. Jeśli popracujesz nad sobą i będziesz odmieniać poprawnie polskie czasowniki, poczujesz się lepiej ty i twoi rozmówcy – pomyślałam.

Wróciła z teczką dokumentów i dalej nastąpiła seria pytań, na które odpowiadałam poprawną polszczyzną.

– A chłopa ma? Żeby mi potem do portek nie uciekała.

– Nie mam. Rozstałam się z narzeczonym.

– Prawo jazdy ma?

– Ma.., nie mam.

– To ma, czy nie ma?

– Nie ma.

Prawo jazdy miałam od niedawna, ale za kierownicą czułam się bardzo niepewnie. Krytyczne uwagi ojca spowodowały niską samoocenę moich umiejętności, a określenia typu – jeździsz jak dupa z uszami lub – no, moja droga, kierowcy z ciebie to nigdy nie będzie, postawiły kropkę nad „i”. Wolałam więc nie popisywać się moimi marnymi umiejętnościami i nie narażać na szwank niemieckich staruszków. O moich rozterkach Frau Liza nie musiała wiedzieć.

– Jak radzi sobie z gotowaniem?

– Poradzę sobie z prostymi potrawami.

– A jaki ma fach? Chyba pielęgniarka, bo ma kurs?

– Byłam nauczycielką.

– Czego uczyła?

– (Cholerka, co tu wymyślić…) Języka polskiego w szkole podstawowej – skłamałam. – Zlikwidowali naszą szkołę i jestem bezrobotna.

– U mnie też pracują nauczycielki. Kiedyś nawet był jeden chłop z Polski, nauczyciel, ale zwolniłam po miesiącu, nie nadawał się.

– Czy mogę o coś zapytać?

– Niech pyta.

– Jakie konkretnie czekają mnie obowiązki?

– Dam umowę, tam wszystko stoi – odpowiedziała kamienna Frau.

Nie pytałam o nic więcej. Czekałam na dalszy bieg wydarzeń. Zauważyłam, że Frau Liza kaleczy nieco język polski. Najwyraźniej unikała trudnych, polskich słów z nagromadzeniem szeleszczących spółgłosek typu: mężczyzna, niedźwiedź, szczelina itp.

– Niech porozmawia ze mną teraz po niemiecku. Sprawdzę czy zna – zwróciła się do mnie.

Zadawała mi bardzo proste pytania, a ja oszczędnie odpowiadałam, celowo popełniając błędy gramatyczne. W pewnym momencie udałam, że w ogóle nie rozumiem, o co mnie pyta. Nie zrobiła z tego problemu, machnęła tylko ręką i kontynuowała test. Na wszelki wypadek chciałam mieć coś w zanadrzu, nie ujawniać do końca moich umiejętności. Nigdy nie wiadomo, co może się przydarzyć. Frau Liza, póki co, była dla mnie też wielką zagadką. Poprosiła o mój dowód osobisty. Sprawnie wklepała dane do laptopa, by za moment podać mi wydrukowane dwie strony umowy o pracę.

– Niech przeczyta i podpisze. Jak coś nie gra, niech pyta.

Umowa sporządzona została w dwóch egzemplarzach, po polsku i po niemiecku. Gdy zagłębiałam się w poszczególne paragrafy, do pokoju wszedł szpakowaty mężczyzna.

– Klaus Neumann – przedstawił się, podając mi rękę.

– Renata.

– To jest pani, którą zatrudniłam za Gosię, wpadła mi w słowo Frau Liza. Czyta teraz umowę – dodała.

Ależ grubas, zaprzeczenie swojej żony. Nalana, czerwona twarz świadczyła o częstym przechylaniu złocistego płynu z pianką. A ten jego brzuch! Miałam wrażenie, że za moment oberwę w oko którymś guzikiem z jego koszuli, napiętym do granic wytrzymałości.

– Klaus, chodź do drugiego pokoju. Chcę ci pokazać, co masz znieść do samochodu.

Udawałam, że pilnie analizuję poszczególne punkty umowy, ale głównie nastawiona byłam na słuchanie, powiedzmy szczerze: na podsłuchiwanie rozmowy moich pracodawców.

– Co to za dziewczyna? – zapytał Neumann.

– Zatrudniłam ją za Gosię. Słabo zna niemiecki, ale dam ją do Martina. Teraz po usunięciu zaćmy znowu dużo czyta, więc ma zajęcie. Gosia bardzo się na niego skarżyła, że jest mrukowaty, a już jak zacznie mówić, to czepia się detali i z igły robi widły. Ciężki człowiek.

– Rozmawiałaś z nim o notariuszu? – zapytał.

– Zajmę się tym po powrocie. Niech się w końcu stary zdecyduje. A jak nie, to do widzenia. Mam kogoś innego na oku, ale teraz nie czas na takie rozmowy. Zajmij się pakowaniem. Uważaj na słoiki z zaprawami. Szczególnie ogórki kiszone trzeba zabezpieczyć, bo niektóre słoiki puszczają sok – wydawała dyspozycje Liza.

– Przeczytała? – zwróciła się do mnie.

– Tak.

– Ma pytania?

– Nie.

– To niech podpisze. My wyjeżdżamy wieczorem. Tu ma bilet na autobus rejsowy do Bochum. Za trzy dni czekam rano na Renatę na dworcu i zawiozę do mieszkania. Dzień odpoczynku, a potem robota. Za bilet potrącę z wypłaty. Resztę spraw omówię z Renatą na miejscu. Do zobaczenia w Bochum. – Wstała i podała mi rękę.

Co za kamienna kobieta, żeby nie użyć brzydszego określenia. Mogła mnie obdarować na pożegnanie, chociaż nikłym uśmiechem, dodać odrobinę otuchy, niech jej będzie, to tylko 2 miesiące. Gdy znalazłam się na ulicy, słyszałam jeszcze to nieszczęsne „r” na początku mojego imienia. Coś okropnego, ale wytrzymam. Renka, wytrzymasz – dodawałam sobie otuchy.

W domu zamknęłyśmy się z mamą w pokoju, aby spokojnie porozmawiać i ustalić strategię mojego nagłego wyjazdu. Na szczęście ojciec wyszedł z Tupakiem, a babcia odbywała poobiednią drzemkę. Zdałam dokładną relację z rozmowy kwalifikacyjnej, przekazałam wrażenia, jakie zrobiła na mnie pracodawczyni, wspomniałam też o kłamstwach dotyczących mojej osoby, by w końcu zabrać się za analizę umowy. Mama czytała wersję polską, ja porównywałam niemiecką. Niczym się nie różniły. Musiałyśmy wymyślić powód raptownego wyjazdu do Niemiec. Nie podejrzewałam mamy o taką inwencję kłamliwych wersji. Któraś kolejna, wymyślona przez mamę, wydała mi się najbardziej wiarygodna i takiej miałyśmy się trzymać. Gdy ojciec wrócił ze spaceru, a babcia krzątała się przy poobiedniej kawie, mama entuzjastycznie oznajmiła;

– Renia znalazła pracę! Odezwała się jej koleżanka ze studiów, która już od kilku lat pracuje w Niemczech, w biurze turystycznym. Zaproponowała zastępstwo na dwa miesiące, za koleżankę. Wyjazd za dwa dni.

– No i co ty na to? – zwrócił się do mnie ojciec.

– Podjęłam decyzję. Jadę.

– Tylko żebyś po tygodniu nie wróciła, bo z tobą nic nie wiadomo. Trzeba dać jej jakieś euraczki, żeby miała za co wrócić – podbudował mnie tata.

W tym momencie wiedziałam, że podjęłam słuszną decyzję. Nie wytrzymam tu ani chwili dłużej. Trzymałam na wodzy NPP, bo nie chciałam kolejnej awantury.

– Wychodzę. Mam sporo spraw do załatwienia. Wy sobie pogadajcie, mama zna szczegóły mojego wyjazdu. Muszę kupić jeszcze kilka rzeczy – oznajmiłam lodowatym głosem i wyszłam.