Zatrzymać iskry - Grażyna Kamyszek - ebook + książka

Zatrzymać iskry ebook

Kamyszek Grażyna

0,0

Opis

Kontynuacja losów Reni z powieści "Zobaczyć iskry"

Renata ma już rodzinę. Wydoroślała, coraz częściej potrafi panować nad niekontrolowanymi wybuchami emocji, będącymi wyrazem jej wielkiej wrażliwości. Wydawałoby się, że znalazła swoje szczęście, o którym marzy niejedna młoda kobieta - mąż, dzieci, zwyczajne troski... A może są to tylko pozory? Jej niespokojna natura wciąż pyta - jak żyć na obczyźnie z dala od rodziny, komu zaufać, jak pokonać ból po stracie najbliższych? Czy uda jej się "Zatrzymać iskry" w kraju, gdzie kwitnące magnolie przywołują tyle miłych wspomnień.

 

Zabawna i wzruszająca opowieść o życiu, które lubi płatać figle.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Grażyna Kamyszek

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcia: Agnieszka Kazała

Modelka : Alicja Maciejak

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

ISBN: 978-83-66945-63-0

Pamięci mojej siostry, Krystyny.

Grażyna Kamyszek

Rozdział I

Rozstanie z kamiennym talizmanem, który dostałam od Maćka, wywołało u mnie dziwną pustkę. Miałam wrażenie, że oto skończył się piękny okres mojego życia i zaczną się kłopoty. Nie mówiłam o swoich

odczuciach Thomasowi, bo i tak by ich nie zrozumiał. Uznałby w milczeniu, że mój infantylizm i zabobony osiągnęły apogeum. Zgodnie z obietnicą daną Maćkowi, miałam rzucić kamieniem na niemieckim bruku wtedy, gdy zobaczę sens tego, co robię i odnajdę szczęście w obcym kraju, no i tak się stało. Ale bez tego kawałka skalistego okruchu czułam się pozbawiona opieki i wsparcia.

Któregoś dnia, w tajemnicy przed Thomasem, powędrowałam na uliczkę, na której kilka tygodni wcześniej bezpowrotnie straciłam talizman. Chyba dziwnie wyglądała ciężarna kobieta, kolebiąca się od krawężnika do krawężnika, pochylająca się z trudem nad każdą szczeliną i wypatrująca – nie wiadomo czego. Ignorowałam pytania przechodniów, pełne szczerego niepokoju:

– Czy może w czymś pomóc?

– Dziękuję za troskę, niczego nie potrzebuję, a schylać się muszę, bo to zalecenie lekarza – odpowiadałam ciekawskim.

Czas zakończyć poszukiwania, bo jakaś para dziwnie długo przyglądała się moim poczynaniom.

Gdy dokolebałam się do domu, włączyłam komputer w nadziei, że zastanę na Skype Maćka. Był! Opowiedziałam mu o swoich rozterkach dotyczących kamienia, liczyłam na wsparcie psychiczne, ale jego reakcja mnie zaskoczyła.

– Renka, ty jesteś tak rozchwiana, że przykro tego słuchać! Po co snujesz się po kamiennych uliczkach, żeby znaleźć kawałek skalnego okrucha? Czy ty masz dobrze w tej swojej pięknej główce? Rzuciłaś kamieniem, zobaczyłaś iskry, to je teraz mocno trzymaj w garści, żeby nie zblakły i nie ostygły. Niech się mnożą szczęściem i miłością każdego dnia. Ważne, że dostrzegłaś sens swojego życia w tym obcym kraju, masz wspaniałego męża, zaraz pojawią się dzieci i ty marudzisz? Zatrzymaj iskry, ciesz się nimi jak najdłużej!

– Nie pomyślałeś, że mogę się poparzyć!

– Renka, nie udawaj głupiutkiej, naiwnej kobietki. To przecież tylko metafora. Od ciebie, wyłącznie od ciebie zależy czy się poparzysz, czy będziesz cenić to, co masz. Jeśli znowu będziesz analizować, rozkładać na czynniki pierwsze każdy miniony dzień, nie wróżę ci nic dobrego. Zadręczysz siebie i Thomasa swoim rozchwianiem, a ty masz żyć, po prostu żyć, łapać iskry każdego dnia i trzymać je mocno w garści!

– Wiesz co? Liczyłam na większe zrozumienie z twojej strony, ale widocznie sam nie wierzyłeś w kit, który mi wcisnąłeś! Znalazł się mentor od siedmiu boleści! Zawiodłam się na tobie!

– Renka, powtarzam, to tylko metafora!

– Ja jednak czuję się bez kamienia od ciebie pozbawiona opieki i żałuję, że go już nie mam. Gdy było mi ciężko, chuchałam w niego, ściskałam mocno i gadałam sobie z nim, jakbyś w jego wnętrzu był ty. Szkoda, że taki wrażliwiec nie rozumie moich rozterek! Przykro mi!

– Oj, Renka, wbrew pozorom rozumiem i to doskonale. Mimo wewnętrznych oporów postaram się, aby rozwiązać twój psychiczny dylemat.

Rozwiązał dość szybko, bo któregoś dnia przed domem zatrzymał się samochód Olka, wracającego z kilkudniowego urlopu w Polsce. Dobrze, że był Thomas, bo Olek sam nie poradziłby sobie z pakunkiem.

– Co to jest? – zapytałam, z niepokojem patrząc na duże, solidne kartonowe pudło.

– To prezent od Maćka dla ciebie, do rąk własnych. Sam jestem ciekaw, co jest w środku. Ciężkie jak cholera! Miałem trochę kłopotu z odebraniem przesyłki, musiałem nadłożyć sporo kilometrów, aby odebrać paczkę z Gdańska. Już chciałem odmówić, ale Maciek nie dawał mi spokoju. Przekonał mnie dwiema flaszkami polskiej eksportowej, no i jestem.

Wszyscy troje pochyliliśmy się nad kartonem, aby zapoznać się z jego zawartością. Po chwili naszym oczom ukazał się wielki kamień, a na nim napis otoczony czerwoną obwódką w kształcie serca: „Zapukaj do drzwi kamienia, otworzy Ci, Maciek lub Renia”.

Trzeba było zobaczyć zdegustowane miny obu panów. Olek od razu przetłumaczył treść napisu Thomasowi, a on po chwili namysłu skomentował z uśmiechem, patrząc na mnie:

– No, skarbie, nie namówisz mnie na rzucenie tym kolosem. Dla twojego spokoju pozostanie w salonie lub w ogrodzie. Obyś nie musiała zbyt często pukać do kamiennych drzwi i prosić Maćka o pomoc. Masz przecież mnie.

Czyżby Thomas zrozumiał symbolikę i przesłanie zawarte w tych kilku słowach? Myślę, że zrozumiał.

– I to gówno targałem przez pół Europy? Ten Maciek to niezły świrus. Gdybym wiedział, co wiozę, na pewno bym wyrzucił gdzieś do rowu. Od tego ciężaru amortyzatory mi siadły! Tu jest jeszcze liścik miłosny do ciebie. – Olek podał mi kopertę i zwrócił się do Thomasa. – Na twoim miejscu nie uczestniczyłbym w tym miłosnym trójkąciku. Pogoniłbym dziada, aż iskry by leciały!

Maciek napisał tylko kilka zdań:

”Kochana Rozchwiana! Wiem, co zakłóca Twój sen. Jakże mógłbym nie pomóc ciężarnej, jeszcze myszy by pożarły moje cenne notatki. Mam nadzieję, że spodoba Ci się grawerka. Zrobił ją mój znajomy student z ASP. Serce jest wyłącznie moim dziełem. Tylko nie próbuj rzucić tym kamieniem na niemieckim bruku, bo z Tobą nic nie wiadomo, jeszcze zrobisz komuś krzywdę. Ale z tego Olka to maruda! Całuski dla Ciebie i Thomasa.”

Prezent od Maćka postawiliśmy w przedpokoju. Witał wszystkich wielkim sercem, bo napisu niemieccy goście i tak by nie zrozumieli, więc nie pokusiłam się o jego przetłumaczenie. Musiałabym przykleić karteczkę z niemiecką wersją, ale nie miałam ochoty tego robić. Nie było dnia, żebym nie zapukała do kamiennych drzwi. Było to wyrazem mojej tęsknoty za bliskimi, szczególnie za mamą, ale nie tylko. Uświadomiłam sobie, że coraz bardziej tęskniłam za krajem, za moim miasteczkiem, za jeziorami i parkiem z amfiteatrem, za ludźmi, którzy zmagali się z codziennymi troskami, a których nie mogłam wysłuchać, bo byłam daleko…

W połowie listopada 2011 roku, na tydzień przed przewidywanym terminem, urodziłam dwie małe istotki. Szkoda, że nie poczekały kilku dni, byłyby „wagami” a nie „skorpionami”, ale mówi się trudno, znaków zodiaku się nie wybiera. Każdy ma w sobie mocne i słabe strony, które kształtuje życie. Dobrze, że dzieci w końcu zaczęły się niecierpliwić w moim, ponad miarę, rozdętym brzuchu. Nie mogłam już ani chodzić, ani siedzieć, bo osiadły tryb życia także dotkliwie dawał się mi we znaki. Najodpowiedniejsza była pozycja horyzontalna. Odciążałam kręgosłup, pod nogi podkładałam grube poduchy i oczekiwałam narodzin. Wmawiałam sobie, że macierzyństwo to piękna rzecz, szczególnie w końcowej fazie, gdzie zgaga piecze jak cholera i sikać się chce co pół godziny. Ileż mnie kosztowało, aby nie wpaść w szpony NPP lub MPP (najwyższy poziom podkurzenia lub mały poziom podkurzenia). Trzymałam się dzielnie. Nie chciałam urodzić małych nerwusów, którym matka przekazała złe cechy. Te ostatnie tygodnie wymagały ode mnie bardzo dużo poświęcenia i cierpliwości. Wiem, że niejedna kobieta latami marzy o takim stanie, ale ja już jechałam na rezerwie. Jednak najprzyjemniejsza jest pierwsza faza – robienie dziecka. Później, kiedy etap wymiotny minie, jest dużo przyjemniej. Chodzi się dumnie z rosnącym brzuszkiem, znajomi gratulują, pytają:

– No, kiedy, kiedy rozwiązanie, a co się urodzi? Czy imiona już wybrane?

Thomas bardzo się starał, aby niczego mi nie brakowało. Ciągle ktoś był w pobliżu. Liza podsyłała panią do pomocy w domu, Anna codziennie przychodziła na mały koniaczek, Thomas dzwonił i wpadał znienacka o różnych porach dnia. Stan gotowości trwał! Alert!

Uczyłam Thomasa polskich wierszyków dla dzieci. Na pierwszy ogień poszła „Lokomotywa” Juliana Tuwima, którą znałam na pamięć. W kolejce czekał Jan Brzechwa. Szantażowałam go, że przeleżę cały dzień na kanapie, jeśli się nie nauczy kolejnych wersów. Przy okazji ćwiczył sobie wymowę. Postawiłam sobie ambitne zadanie, aby nauczyć mojego męża języka polskiego. Widziałam, że zabiera się do tego jak pies do jeża, ale byłam nieubłagana. W zamian oferował wzmożone masaże mojego przeciążonego kręgosłupa, gimnastykę opuchniętych nóg, rozmowę z dziećmi poprzez gładzenie napiętych powłok brzusznych. Nic z tego! Czaruś jeden, chciał mieć polską żonę, to niech się poświęca. Nasze dzieci będą znały trzy języki – na pierwszym miejscu ex aequo niemiecki i polski, potem angielski, a później być może jakiś, na który będą miały ochotę. Właśnie w takiej kolejności jaką podałam. Ja też musiałam się nieźle mozolić nad niuansami ojczystego języka Thomasa.

Gdy wydawało się, że dogadywaliśmy się w sprawie mojego wstawania z łóżka, gdzie najchętniej przeleżałabym cały dzień, stawiałam warunek:

– Wstanę, jeśli wyrecytujesz kolejne wersy „Lokomotywy” Juliana Tuwima, od fragmentu: „nagle – gwizd”.

– Dzisiaj nie szeleszczę! Twój język przypomina jesienną wichurę, zamieć śnieżną i ulewny deszcz. Zlituj się chociaż jednego dnia. Wiesz o tym, że jesteś sadystką i szantażystką?

– Nie przesadzaj! Dobrze ci idzie. Jesteśmy już prawie na półmetku.

No i mój Tomaszek gwizdał, świstał, buchał, ruszał i recytował z niezbyt skrywaną kpiną:

– „Najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyła RENATA po szynach ospale”.

Zdolny był ten mój niemiecki mąż. Czytał ze zrozumieniem, potrafił umiejętnie przekształcić tekst, aby podkreślić ociężałość i dostrzec lokomotywę w swojej brzemiennej żonie. A ja rzeczywiście przypominałam ciężką maszynę przetaczającą się po domu.

Ustaliliśmy z Thomasem, że najbezpieczniejszy dla dzieci, i dla mnie, będzie poród poprzez cesarskie cięcie. Bałam się, że któreś nasze dziecko podczas porodu siłami natury może zostać niedotlenione lub stanie się coś nieprzewidzianego, co niekorzystnie wpłynie na rozwój któregoś malucha. Wszystko było ustalone z moim ginekologiem. Za kilka dni Thomas miał mnie zawieźć do kliniki. Oczywiście, natura porządziła się swoimi prawami i śmiała się z naszych planów, chichocząc złośliwie.

Zaczęło się rano. Akurat tego dnia, dziwnym trafem, byłam w domu sama. Poczułam rozpierające rwanie w dole brzucha, nasilające się z minuty na minutę. O dziwo, nie straciłam zimnej krwi! Nie wpadłam w panikę. Najpierw wykonałam telefon po karetkę, bo medycy byli w tym momencie najbardziej pożądani, potem do Thomasa z lakoniczną informacją – „Zaczęło się”. Otworzyłam drzwi, wgramoliłam się na sofę i czekałam, przypominając sobie rady ze szkoły rodzenia, ale już po chwili szlag trafił wszystkie mądrości nabyte na kursie. Nasilające się bóle przesłoniły moje racjonalne działania. Skupiłam się wyłącznie na oddechu, i to nie w tym momencie, kiedy należało to robić. Łapałam powietrze jak karp przed egzekucją, a kiedy zrobiło mi się dziwnie mokro, pomyślałam, że popuściłam trochę moczu, ale to nie było to. Gdy wpadła ekipa medyczna, darłam się

– Wody! Wody!

Jeden z młodych sanitariuszy, być może praktykant, podał mi butelkę mineralnej, która z impetem wylądowała na jego głowie. Niczego nieświadomy biedak uruchomił uśpiony od dawna NPP (najwyższy poziom podkurzenia). Skąd mógł wiedzieć, że erupcja niepohamowanej złości drzemała w organizmie ciężarnej i czekała na okazję, aby się uwolnić.

– Prosiła pani o wodę – usprawiedliwiał się.

– Cholera jasna! Mówię, że wody mi odchodzą!

– Nic takiego pani nie mówiła…

– Spokojnie, bez paniki – odezwał się lekarz.

Kiedy mnie zbadał, zmienił zdanie.

– Ależ jest spore rozwarcie. Chyba szybko będzie po sprawie – dodał z optymizmem w głosie.

– Tylko dbajcie o nią. – Usłyszałam zatrwożone zawodzenie Anny, która kręciła się niespokojnie wokół ekipy. W tym zamieszaniu nawet nie zauważyłam jej przyjścia. Dobrze, że Thomas uzupełnił zapasy ulubionego koniaku. Powinna się staruszka odrobinę wyluzować.

Przeniesiono mnie na nosze i na sygnale wieziono do szpitala. Nic nie było tak, jak miało być. Gdy znalazłam się na sali porodowej, gdzieś w oddali mignęła mi przerażona twarz Thomasa. Wszystko działo się w takim tempie, jak bym rodziła dziesiąte dziecko i moje ciało wydawało z rozkoszą kolejnego małego człowieczka. Jeszcze łożysko i można odpoczywać po porodowych trudach. Tylko dlaczego jeszcze nie widziałam dzieci? Słyszałam płacz i komentarz lekarza:

– Mamy dziewczynkę. No, chłopczyku, nie bądź gorszy od siostry, nie jesteś ciekawy świata? Przeć, przeć Renata, jeszcze chwila i po bólu!

W końcu przyniesiono mi moje małe skarby. Byłam bardzo zmęczona i z niepokojem stwierdziłam, że mam zaburzenia wzroku. To prawdopodobnie z nadmiaru wysiłku. Przecież parłam i darłam się bez opamiętania, zaciskając powieki, aby odizolować się od świata, jakby miało mniej boleć. Wpatrywałam się w nowych obywateli sprowadzonych siłami natury na matkę Ziemię i widziałam dwie ciemne plamy leżące na moich piersiach. Na starcze AMD byłam chyba jeszcze za młoda. U mojej babci w jednym oku stwierdzono tę przypadłość, polegającą na uszkodzeniu centralnej części siatkówki. Takie zwyrodnienie plamki związane jest podobno z wiekiem i najczęściej rozwija się u osób starszych, prowadząc niekiedy do utraty wzroku. Pocieszałam się, że mnie to chyba jeszcze nie dotyczy, ale na wszelki wypadek przetarłam oczy. Spojrzałam na Thomasa stojącego przy moim łóżku. Żadnych ciemnych plam nie widziałam! Co jest?! A to, że moje dzieci były ciemne! Wpadłam w panikę.

– Thomas, uwierz mi, to są twoje dzieci… nasze… Na pewno są twoje, ale dlaczego… Cholerka, nic nie rozumiem… One są chore… – bąkałam nieskładnie, patrząc na dwie, słodko śpiące, małe czekoladki.

– Wiem skarbie, że są moje… nasze… tylko… wszystko ci wytłumaczę… – teraz on z kolei wpadł w ton przypominający moje bąkanie.

– Czy urodziłam dzieci z jakąś wadą genetyczną? Czy one w ogóle są zdrowe? Co mówi lekarz? Ile punktów dostały? Dlaczego one są ciemne? – lawina pytań w końcu chyba dotarła do stojącego niepewnie Thomasa, bo zbliżył się do mnie i mocno przytulił.

– Wszystko jest w porządku, skarbie mój najdroższy. Rozmawiałem z lekarzem. On ci sam to wytłumaczy z medycznego punktu widzenia.

– Ty mi to wytłumacz, skoro już wiesz. – Niecierpliwiłam się.

– Wiesz, że moim ojcem jest Amerykanin?

– Wiem. Mówiłeś mi o tym. Był chyba żołnierzem, prawda?

– Mój ojciec jest ciemnoskóry i nasze dzieci odziedziczyły po nim jego kolor skóry…

– Dlaczego mi wcześniej o tym nie powiedziałeś?

– Nie pytałaś, a poza tym, skarbie, co by to zmieniło? Nie denerwuj się… proszę.

– Pamiętasz? Prosiłam cię kiedyś, abyś pokazał mi zdjęcia matki i twojego ojca. Dziwnie się wykręcałeś. Mamę poznałam na naszym ślubie, a o ojcu milczeliście obydwoje.

– Reniu, co to teraz zmieni? Po co się denerwować? Najważniejsze, że maluchy są zdrowe!

– A dlaczego ty jesteś biały? To jakieś kłamstwo! Nie rozumiem tego!

Do sali wszedł lekarz. Słyszał końcówkę naszego dialogu. Podszedł do nas z uśmiechem, a jego komentarz wywołał u mnie jeszcze większe wątpliwości i niepokój.

– Pani Renato, przyjrzała się pani tym maluchom? Są śliczne! Jeśli ich pani nie chce, to ja chętnie zaadoptuję te dwie czekoladki. Staramy się z żoną o dziecko już od długiego czasu i nic.

– Niech pan nawet tak nie żartuje. – Przytuliłam moje maluchy, jakby rzeczywiście ktoś chciał mi je odebrać.

Miały delikatne rysy białego człowieka, w niczym nie przypominały murzyńskich dzieci z jakiegoś afrykańskiego buszu. Były bardzo śniade, ale przecież mnie zawsze podobali się śniadolicy. Marzyłam kiedyś, w dzieciństwie, aby porwali mnie Cyganie. Pamiętałam dwie małe śliczne Cyganeczki, z którymi chętnie bym powędrowała w siną dal. Teraz wpatrywałam się w dwie czekoladowe miniaturki i coraz bardziej zaczynały mi się podobać.

– Nie rozumiem, dlaczego mój mąż nie jest czarny, skoro jego ojciec jest Murzynem?

– To łatwo wytłumaczyć. Dziedziczenie koloru skóry odbywa się w sposób wielogenowy. Ciemne dziecko białych rodziców jest możliwe, jeśli w poprzednim pokoleniu zdarzały się pary o odmiennym kolorze skóry, a na przykład u pary kolorowej może urodzić się białe dziecko, jeśli któryś z przodków był biały. Z tego, co mówił pani mąż, jego ojciec jest Afroamerykaninem. Kłania się tu prawo Gregora Johanna Mendla, twórcy teoretycznych podstaw współczesnej genetyki. To on sformułował w 1866 roku reguły przekazywania cech dziedzicznych. Ważne w jego teorii dziedziczności są tzw. allele…

Lekarz rzucał fachowymi nazwami. Mówił coś o heterozygocie, allelach dominujących, recesywnych, gametach wytwarzanych przez organizm… W końcu, niezbyt grzecznie, przerwałam jego wywód.

– Dziękuję serdecznie za wyjaśnienia, ale jestem tak zmęczona, że cokolwiek pan jeszcze powie, to i tak nic nie zrozumiem.

Czułam, że pan doktor złapał wiatr w żagle i chciał zapewne zrobić mi ambitny wykład o Mendlu, genach, allelach, dziedziczności, a ja naprawdę nie miałam na to ani siły, ani ochoty. Poza tym niemieckie nazewnictwo niektórych pojęć przysparzało mi trochę kłopotu. Sama spokojnie zapoznam się z problemem i dzielnie przebrnę przez tajniki praw dziedziczenia. Doktor Internet będzie najlepszym źródłem wiedzy, spokojnie mi wytłumaczy, dlaczego moje dzieci są ciemne.

– A ty – zwróciłam się do Thomasa – oprócz Tuwima będziesz musiał wykuć na pamięć wdzięczny wierszyk o Murzynku Bambo, który w Afryce mieszkał, czarną miał skórę koleżka i uczył się pilnie przez wszystkie ranki czytać ze swojej pierwszej murzyńskiej czytanki.

Wierszyk ten znałam ze starego „Elementarza” Mariana Falskiego, wydanego w latach pięćdziesiątych. Był on cenną pamiątką w naszym domu, ponieważ nosił ślady mozolnej nauki mojej mamy. W naszej domowej biblioteczce znajdowało się kilka białych kruków, ale ten uważaliśmy za wyjątkowo ważny, który wymagał traktowania z należytą estymą.

– Na wszystko się zgadzam. Może być Tuwim, może być Bambo, może być Pszechfa (Brzechwa) i jeszcze inni, których wymyślisz, tylko już się nie denerwuj.

– Ciekawa jestem, jak zareagowałby Martin, gdyby zobaczył, jaki figiel zrobiła nam natura? Nie chcę myśleć o babci. Może dobrze, że w jednym oku ma AMD i widzi ciemną plamę. Zadzwoń do moich rodziców. Wolę, abyś ty pierwszy przekazał im te rewelacje.

– Czy ty musisz martwić się na zapas? Martin na pewno z uśmiechem na twarzy machnąłby ręką i tak wyglądałaby jego reakcja, a babcia z pewnością będzie dumna, że jest prababcią ślicznych prawnuków. Zobacz, jakie one mają poskręcane czarne spiralki. Będziesz mogła je czochrać do woli, przecież to lubisz. To są cudeńka. – Zachwycał się Thomas, gładząc główki niemowlaków. Zauważ, jacy są podobni. Nie sposób odróżnić, które jest dziewczynką, a które chłopcem. A jakie są spokojne! W ogóle nie płaczą.

Ekscytacja Thomasa nie bardzo na mnie podziałała. Górę wzięło zmęczenie i zasnęłam, słysząc oddalające się coraz bardziej okrzyki zachwytu mojego męża. Obudziło mnie kwilenie któregoś malucha, Ani lub Martina – tego nie wiedziałam, bo dzieci były łudząco podobne, chociaż wydawało mi się, że jedno jest nieco masywniejsze od drugiego. Sądziłam, że ta większa czekoladka to chłopczyk, a okazało się, że to była dziewczynka.

Miałam pobyć w klinice kilka dni. Bardzo dobrze mi tu było. Wspaniała opieka, pokarmu dla dzieci miałam pod dostatkiem, przy pomocy miłej pielęgniarki uczyłam się opieki nad niemowlakami. Bardzo bałam się powrotu do domu. Tutaj czułam się bezpiecznie. Zewsząd otaczali mnie fachowcy, byli na każde moje zawołanie. Nie tęskniłam za codziennymi obowiązkami. Nie chciałam o tym głośno mówić, ale okropnie się bałam, jak sobie poradzę. Thomas odwiedzał nas codziennie i każdego dnia widziałam coraz większe, bijące z jego brązowych, rozświetlonych oczu, szczęście. Któregoś dnia bardzo się spóźnił. Gdy spojrzałam na jego zmęczoną twarz, od razu skojarzyłam, że powodem na pewno nie był nawał pracy.

– Co tak marniutko dziś wyglądasz?

– Nic mi nie jest, tylko… – zawiesił głos.

– Tylko masz kaca po libacji pępkowej, prawda?

– Dobrze to ujęłaś. Musiałem, uwierz mi. To przez Olka, bo ponoć w Polsce pępkowe to święta rzecz.

– I taki śmierdzący poszedłeś do pracy, do ludzi?

– A skąd? Odwołałem zabiegi, niektóre poprzekładałem, no i jestem.

– Mam nadzieję, że nie przyjechałeś samochodem.

– Przyszedłem piechotką, wspaniały spacerek, uwierz mi.

– Koniec wizyty na dzisiaj! Idź do domu, ogarnij się pijaczyno, dom także ogarnij, bo jutro wychodzimy.

– Nie tak ostro, skarbie. Przecież wiesz, że nie piję, a tradycji musiało stać się zadość. A poza tym, wiem, że jutro moje skarby wychodzą. W domu porządek, bo pępki liczyliśmy w knajpie. – Pochylił się nad śpiącymi maluchami.

Dziwne. Zawsze, kiedy przychodził Thomas, dzieci były nad wyraz grzeczne, najczęściej spały, robiąc dziwne miny. Gdy opowiadałam, jak potrafią się drzeć, nie wierzył mi. Na pewno przekona się o tym w domu, kiedy trzeba będzie wstawać w nocy, poić, przewijać i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze robić. Naczytałam się o rewolucji, spowodowanej narodzinami dziecka. My mieliśmy dwoje małych rewolucjonistów. Oj, będzie się działo!

– Mam nadzieję, że byłeś u Martina i opowiedziałeś mu naszą historyjkę?

– Oczywiście, moja piękna mamuśko. Zapaliłem nawet znicze. Zgadnij, ile?

– Cztery.

– Zgadza się. Od każdego po jednym. Od całej naszej rodzinki. Pogadałem sobie nie tylko z nim, ale także i z Anną. Akurat wracała od Martina do domu, więc ją podwiozłem. Czy to prawda, że walnęłaś w sanitariusza butelką?

– Ale z tej Anny to plotkara. Prawda, ale jeśli facet przyjeżdża do rodzącej, która się drze: wody, wody, to na pewno nie chodzi o ugaszenie pragnienia. Zapomniałam w tych bólach, jak powiedzieć po niemiecku, że odchodzą mi wody płodowe, więc zaczęłam krzyczeć polskim odpowiednikiem: Wasser. Mógł się domyślić, że zaczęły mi odchodzić wody płodowe, a nie że chce mi się pić. Właściwie, to nie ja rzuciłam butelką, tylko atak bólu, który akurat nastąpił.

– Dobrze, że nie podał ci szklanki, bo mogłoby być gorzej.

– Thomas, idź już do domu. Wyśpij się, ogol, wypachnij i do jutra. Daj całuska. No, pa, pa.

– Nie wyganiaj mnie jeszcze. Proszę. Zaraz będzie pora karmienia. Chcę popatrzeć.

– Idź już, bo śmierdzisz wódą i dzieci stracą apetyt. Niby takie małe, ale noski mają czułe. Zanim wyjdziesz, wyjaśnij mi, dlaczego nie było cię podczas porodu. Obiecałeś.

– No…cóż ci mam powiedzieć? Zaistniały nieprzewidziane okoliczności i ktoś musiał mnie trzymać za rękę. Przepraszam. Nie dałem rady… Wstyd mi.

– Oj, ty mój bohaterze. Wiem o wszystkim. Opowiedziała mi pielęgniarka, jaki byłeś dzielny, jak tuliłeś się do jej bujnych piersi.

– Wcale tak nie było!

– Już ja swoje wiem. Zmykaj do domu.

– Zatem do jutra. Pa, pa skarbie.

Nareszcie wyszedł. Resztki procentów w jego organizmie uaktywniło chyba ciepło wypełniające pokój. Było duszno. Otworzyłam drzwi na korytarz i wpuściłam nieco chłodniejszego powietrza. Miałam nadzieję, że ten pępkowy przypadek był wyłącznie incydentem w życiu mojego męża – pseudo-bohatera. Wiedziałam, że Thomas jest bardzo wrażliwy, już nieraz widziałam łzy w jego oczach, ale nie podejrzewałam go o zasłabnięcie na widok krwi i cierpiącej żony. Bardzo ekscytowała się tym jedna z pielęgniarek, jakby nigdy nie była świadkiem zasłabnięcia rosłego mężczyzny.

– Ale przystojny ten pani, mąż. Szkoda, że poród tak błyskawicznie się skończył, bo chętnie bym się dłużej nim zajęła – niby żartem skomentowała sytuację w czasie mojej męczarni.

– Proszę nawet tak nie żartować, bo przez panią stracę pokarm – odcięłam się głupiej flądrze, ale nie byłam pewna, czy właściwie odczytała mój komentarz.

Rozdział II

Od tygodnia byłam w domu. Życie karmiącej matki jakoś się toczyło, ale nie ogarniałam wszystkiego tak, jak powinnam. Przez dwa pierwsze dni asystował mi w opiece nad maluchami Thomas. Robił to profesjonalnie, jak wykwalifikowana baby – sitter. Robota paliła mu się rękach, a organizacją pracy mógłby służyć za wzór niejednej rozmemłanej kobiecie, ściśle mówiąc – mnie. Zapanowała miłość i zgoda – domu ozdoba – jak mawiała moja babcia. Sentencja nie przekładała się na następne dni. To były tylko chwile szczęścia. Próbowałam naśladować Thomasa, ale z bardzo mizernym skutkiem. Musiał wrócić do pracy i przez większą część dnia zmuszona byłam radzić sobie sama. Owszem, radziłam sobie, ale bałagan był nieziemski.

Liza podesłała mi do pomocy panią, ale ścięłam się z nią już pierwszego dnia, a w trzecim dniu dyżuru pokłóciłyśmy się tak, że kazałam jej opuścić dom i więcej się nie pokazywać.

Po wejściu do mieszkania zainteresowała się nie dziećmi, a kamieniem od Maćka, leżącym w widocznym miejscu w przedpokoju. Nie mogła się nadziwić, jak coś tak dołującego można trzymać w mieszkaniu. Natrętnie dociekała z jakiego cmentarza i z czyjego grobu przytargałam tę wątpliwą „ozdobę”. Upewniała się, czy przypadkiem wnętrze kamienia nie kryje urny z prochami bliskiej osoby. Obchodziła i macała kamień ze wszystkich możliwych stron. Z pokorą znosiłam jej uwagi oraz fakt, że beztrosko dotykała kamień – mój kamień, do którego ja miałam wyłączne prawo.

Czułam, że swoimi łapskami zakłócała przepływ energii, w którą wyposażył ten skalny blok – Maciek. Miałam ochotę okleić jej ręce taśmą, a gdyby się udało, to także usta. Przypominała mi Basię Ślązaczkę. W którymś momencie zaczynałam rozumieć Ewelinę, którą do pasji doprowadzał jazgot śląskiej Karolinki, jak ją nazywała.

Moja pomocnica ciągle zwracała się do mnie „perełeczko kochana” i zapewniła, że wszystko zrobimy jak należy. Kręciła się po mieszkaniu, robiąc pozory wielkiego zaangażowania w domowe prace, a burdel jak był, tak był.

– Perełeczko kochana, zaraz dokończę robotę, tylko pozwól na dymka – zwróciła się do mnie, wyjmując paczkę papierosów z kieszeni fartucha. – Masz jakiś ogieniek, bo zapalniczka gdzieś mi się zapodziała.

– Nie rozumiem, co ma pani dokończyć, jak jeszcze w ogóle nic konkretnego pani nie zaczęła – mruknęłam pod nosem, rzucając pudełkiem zapałek w stronę palaczki.

– Perełeczko kochana, jak możesz tak mówić. Przecież ogarnęłam co nieco.

Nie potrzebowałam osoby, która co pół godziny wychodziła na taras, aby wypalić papierocha. Śmierdziała tytoniem i najchętniej siedziałaby przy filiżance kawy i opowiadała swój pogmatwany życiorys, a tymczasem bałagan osiągał apogeum. Miała pomagać mi trzy godziny dziennie, ogarnąć dom i zająć się dziećmi, abym ja w tym czasie, chociaż przez pół godziny, mogła spokojnie przyłożyć głowę do poduszki. Gdy Thomas lub ja mówiłam: „idę na sianko”, oznaczało to pokoik na górze, odizolowany od hałasów na dole. Nie chciałam tak bardzo angażować Thomasa w nocne czuwanie. Od rana czekała go przecież praca, ale i tak się zrywał, gdy słyszał głośny płacz któregoś malucha. Jeśli solówka trwała zbyt długo, przechodziła w duet, no bo trzeba było wspomóc samotny, sieroco brzmiący głos brata lub siostry. Niekiedy koncert na dwa głosy trwał i godzinę. Zastanawiałam się, o co może chodzić takiemu małemu człowiekowi, szczególnie w nocy. Nakarmiony, przewinięty, wszędzie cichutko, cieplutko, konsystencja kupek w normie, waga i barwa prawidłowa, więc skąd te brewerie?! Może pić się chce? Nie chce się? To śpij maluszku, cisza ma być! Spokój! Spać grzecznie i pozwolić innym na odpoczynek!

Thomas nie reagował na ciche kwilenie, zrywał się z sianka na donośną skargę którejś czekoladki, domagającej się noszenia na rękach. Schodził z góry i lulał. Przyzwyczaił maluchy do lulania na rękach, to niech teraz lula. Ja nie miałam już siły! Którejś kolejnej, poszarpanej nocy zaproponowałam Thomasowi, aby kupił gdzieś murzyński bębenek, najlepiej „tam – tam”. Może właśnie takiego środka usypiającego domagały się dzieci. Trzeba sięgnąć do korzeni. Miało to zabrzmieć jak dobry żart, ale chyba nie zabrzmiało. Wiem, że byłam złośliwa, ale moje zmęczenie wyzwalało we mnie niedobre emocje.

Nieprzespane noce sprawiły, że miałam wory pod oczami, traciłam pokarm i stawałam się coraz bardziej nerwowa. Trzygodzinna pomoc pani od Lizy sprowadzała się de facto do dwóch godzin, bo prawie godzinę spędzała na tarasie, ćmiąc papierochy. Postanowiłam porozmawiać z opiekunką, bo dalej tak być nie mogło. Ze stanu MPP, łagodnego, w otoczce sporej dawki kultury, szybko przeszłam do NPP. Przypominałam trochę lokomotywę, która najpierw powoli jak żółw ociężale rusza po szynach, aby przejść w ostry bieg i nie hamować na zakrętach. Tak się stało w trzecim dniu dyżuru mojej pomocnicy. A tak się starałam, żeby być kulturalną, wyrozumiałą, młodą matką, ale niestety, okoliczności na to nie pozwalały.

– Czy mogłaby pani odkurzyć salon i ogarnąć kuchnię. Za godzinę wróci mąż i nie chciałabym, aby zastał taki bałagan.

– Już perełeczko złociutka, a pozwolisz tylko dymka puścić?

– Nie pozwolę! Już dosyć się pani dzisiaj najarała! Za godzinę kończy się pani dyżur, a w domu syf. Co pani zrobiła, poza wychodzeniem na taras i rechaniem papierochów! – Sama przeraziłam się swojego podniesionego głosu i niezbyt kulturalnych słów na określenie czynności związanych z zaciąganiem się dymkiem. Wśród moich dawnych uczniów funkcjonowałysłowa „jarać” i „rechać”, co w ich gwarze oznaczało palić papierosa. Użyciem tych określeń chciałam mojej pomocnicy dosadnie zasygnalizować moją dezaprobatę do nałogu, który wyprowadzał mnie z równowagi.

– Oj, perełeczko złociutka, po co te nerwy. Zaraz wszystko ogarnę i jeszcze kawkę zdążymy wypić. Mam włączyć ekspres?

– Kurwa mać, nie dociera do pani, co mówię! Nie będzie dzisiaj żadnej zasranej kawki ani śmierdzącego papierocha! Będzie praca! Arbeit! Zrozumiała pani! Ani dzisiaj, ani wczoraj nie przepracowała się pani zbytnio. Będzie praca!

Kogo mi ta Liza tu przysłała? Dobrze, że się z nią nie zbratałam i sobie „paniujemy”, bo chyba na głowę by mi kobieta wlazła. Na szczęście nauczyłam się, że nie z każdym można przejść na „ty”.

– A mówili o pani, że z pani to taka równa babka, a wie pani, my Polki to musimy się razem trzymać, co nie? A tymczasem z pani to taka więcej gestapówka.

Przez moment znieruchomiałam i zaniemówiłam na określenie rzucone pod moim adresem. Na szczęście NPP wiedział, kiedy się odrodzić, bo nie mogłam bez żadnej reakcji pozostawić oszczerstwa tak wielkiego kalibru.

– Ja ci dam gestapówkę, ty leniwa krowo! – Rzuciłam ścierką w kierunku kobiety. – Jutro może pani już tu nie przychodzić! Ja wcale nie chcę się z panią razem trzymać, bo jeśli tak pani pracuje, opiekując się staruszkami, to dziękuję bardzo za taką sztamę! Jutro może pani już nie przychodzić. Zadzwonię do pani Lizy i powiem, że sama sobie poradzę!

– Będzie pani jeszcze żałowała. Patrzcie ją! Perła zasrana! We łbie się od dobrobytu przewróciło! – Usłyszałam na do widzenia.

– Idź, idź kobieto! Tylko nie zapomnij papierocha zajarać! Masz zapałki na drogę! – Rzuciłam w nią pudełkiem, które podniosła z podłogi.

No i zostałam sama. Dzieci płakały, a ja razem z nimi, jakbyśmy brali udział w konkursie, kto głośniej. Na pomoc mamy nie mogłam liczyć, bo babcia złamała rękę. Musiała akurat wyjść do sklepu wtedy, gdy spadł pierwszy śnieg i zrobiło się ślisko. Na starczy upór podobno nie ma lekarstwa. Nawet Anna nie zaglądała. Przeziębiła się i nigdzie nie wychodziła. Liza czekała na zaproszenie. Mam dać znać, jak w pełni dojdę do sił po porodowych trudach. Opiekunkę pogoniłam. Sytuacja patowa. Tylko płakać. Co ze mnie za nieudolna matka! Martin, tylko w tobie cała nadzieja. Pomóż swojej Ryfeczce, a raczej Ryczeczce, bo ryczałam głośniej od piskliwych głosików wydobywających się z małych, czarnych łebków. Płakałam coraz głośniej i takie ryczące ofiary zastał Thomas. Chyba czuwał nade mną Martin, bo Thomas wrócił wcześniej niż zwykle.

– Co to za hałasy? Nie słyszę własnych myśli. Kochanie, dlaczego płaczesz? Gdzie jest opiekunka?

Thomas jeszcze nigdy nie podniósł na mnie głosu, mimo że miał ku temu uzasadnione powody. Chyba czuł, że jeśli byłby napastliwy w stosunku do mnie, atmosfera zrobiłaby się gorąca i skończyłoby się awanturami, jakie urządzaliśmy sobie z ojcem. Nie prowokował. Jego ciepły, spokojny głos wywoływał u mnie poczucie winy, pokorę i wyciszenie. A jeszcze, jak jego ciepłe, duże dłonie gładziły mnie po twarzy i wycierały łzy, uspokajałam się, czując bezpieczeństwo i jego bezgraniczną miłość. Przypominałam bezradne dziecko, a powinnam już dawno dorosnąć. Ciągle miałam poczucie swojej niezaradności. Byłam dojrzałą osobą o wyrazistych kobiecych cechach fizycznych, ale moja psychika chyba znacznie odbiegała od przyjętych norm. Ciągle brzmiały mi w uszach słowa ojca – Twój infantylizm jestporażający. Ojciec miał rację. Muszę się zmienić! Muszę wydorośleć dla dobra moich dzieci i dla mojego męża. Muszę! – płakałam, a moje plecy trzęsły się od szlochu.

– Co się stało, skarbie? Był NPP?

– Był, ale naprawdę starałam się, bardzo się starałam… To ludzie są źli, nie ja! Wygoniłam panią…

– Rozumiem. Na pewno miałaś powody, ale później o tym opowiesz. Dzieci nakarmione?

– Głodne.

– A ty, jadłaś coś?

– Nie jestem głodna.

– Tak tylko ci się wydaje. Widzę, że dzisiaj mam troje dzieci do wykarmienia. Zaraz coś przygotuję, ale najpierw zajmiemy się dzieciarnią, bo nas zagłusza. Daj pierś Anulce, niech ssie z jednej i z drugiej, a ja przygotuję mleko dla Martina, bo dla niego dzisiaj nie wystarczy twojego pokarmu.

Thomas biegał po kuchni, wydawał dyspozycje, podał mi Anię, Martinowi przygotowywał mleko, aby już po chwili usiąść obok mnie i rozkoszować się widokiem ogromnego apetytu swojego synusia.

– Thomas, jak to jest, że ty wszystko ogarniasz w minutę, a ja potrzebuję co najmniej godziny, żeby wokół był jako taki ład? Kiedyś nie byłam taka.

– Praktyka czyni mistrza. Zobaczysz, za kilka tygodni będziesz się śmiała ze swojej nieporadności i zagubienia. To tylko chwilowe. Poporodowy stan przejściowy. Zapewniam cię. Ja też nie zawsze byłem taki hej, do przodu, ale życie jest najlepszym nauczycielem. W gabinecie fizjoterapeutycznym cała nasza trójka uwija się jak w ukropie. Musi być ład, porządek, a przede wszystkim doskonała organizacja pracy. Nie możemy pozwolić sobie na niedociągnięcia. Opinie mamy chyba niezłą, bo ciągle przybywa nam zleceń. Pacjent za pacjentem wchodzi do kabin. Urządzenia pracują bez przerwy. Sprzątnąć po każdym trzeba, a jeszcze wyjazdy, masaże rehabilitacyjne w domach. Nie jest lekko, ale najważniejsze, że jest praca i to taka, którą lubię. Od nowego miesiąca zatrudnimy jeszcze jedną osobę, więc będzie lżej. Tym bardziej, że musimy pomyśleć o kursach doskonalących nasze kwalifikacje. Ciągle pojawiają się nowe urządzenia do fizjoterapii. Musimy być na bieżąco, chcąc utrzymać się na tym rynku pracy.

– Co to za osoba, którą zatrudniacie i kiedy wyjeżdżasz na kurs? – zapytałam z niepokojem.

– A to od razu wyłapałaś i zabolało? – Zaśmiał się, a w jego brązowych oczach pojawiły się małe ogniki. – Wyjeżdżam za kilka dni z młodą, ponętną rehabilitantką, doskonalącą się w masażu erotycznym. Co ty na to?

– Nie denerwuj mnie!

Chodziliśmy po domu, każde z jednym dzieckiem, bo przecież tak nakazywał podręcznik. Odbiło się, ulało? W porządku? To teraz do łóżeczek.

– Chodź, moja piękna mamuśko. Ręce mam wolne, więc mogę przytulić mojego trzeciego dzieciaczka. Na razie nigdzie nie wyjeżdżam, a nowy pracownik to facet, o którego ja mógłbym być zazdrosny. Widziałem minę Olka, obserwującego Elżbietę podczas rozmowy z tym mięśniakiem. Pamiętaj śliczna, kocham cię i niech ci po głowie nie chodzą głupie myśli. Nie sądziłem, że po moim niefortunnym związku, zaufam komukolwiek. Tobie zaufałem i oczekuję tego samego od ciebie. Nauczyłem się nawet nie być zazdrosny o Maćka. Zauważyłaś to?

– Tak.

– Olek nabija się ze mnie, że jestem pantoflarzem. Pokłada się ze śmiechu, jak mu recytuję „Lokomotywę”, ale ja sobie z tego nic nie robię. Koniec gadania. Jeśli nie chcesz jeść, idź na sianko, a ja wykonam kilka telefonów, ogarnę co nieco i zrobię coś do jedzenia.

– Chyba pójdę na to sianko, bo rezerwa się zaświeciła. Zadzwoń do Lizy i powiedz, że zrezygnowałam z pomocy opiekunki. Jedzenie prawie gotowe, tylko trzeba ugotować ziemniaki lub makaron.

Powlokłam się na górę uspokojona, wyciszona, z przeświadczeniem, że wszystko będzie dobrze, że dam radę. Przecież czuwali nade mną dwaj mężczyźni – Martin i Thomas. Maciek też, bo często pukałam do drzwi kamienia. Nieraz nie odpowiadał, bo na pewno był bardzo zajęty, ale świadomość tego, że był, że w każdej chwili mogę do niego zapukać, dawała poczucie duchowej bliskości, dodawała mi sił i wyciszała. Tak bardzo chciałabym się im odwdzięczyć… Jak dobrze, jak cicho… Słyszałam jeszcze fragment rozmowy Thomasa z Lizą, potem dochodziły do mnie pojedyncze słowa, a potem był tylko sen, głęboki, spokojny, zasłużony.

Obudził mnie lament młodych głosów. Chyba prosiły o herbatkę, ale dlaczego tak głośno, że aż w uszach dudniło? Thomas zmieniał pampersa Ani. W kolejce czekał Martin, którego oporządziłam ja. Potem była herbatka i zapanowała cisza. Maluchy przewinięte, napojone, przełożone do wózka, kołysanego ręką tatusia, pozwoliły nam zjeść spóźniony obiad i spokojnie porozmawiać. Tego dnia czekały nas jeszcze standardowe czynności: kąpiel, karmienie, lulanie i nocny wypoczynek lub nocne czuwanie. Na dwoje babka wróżyła.

– Rozmawiałem z Lizą. Zdziwiła się, że już radzisz sobie sama, ale kiedy usłyszała o konflikcie z opiekunką, od razu się usprawiedliwiła, że ta pani nie była od niej, tylko od jej znajomej, która prowadzi też taką firmę. Dopytywała się, o co konkretnie poszło, ale ja przecież nie znam szczegółów. Jeśli zechcesz, sama jej o tym opowiesz. Poza tym zaproponowała, że oddeleguje na jakiś czas panią od siebie. Powinnaś ją znać. To jedna z tych, które sprzątały u nas po naszym wielkim remoncie. Chodzi o tę szczuplejszą. Ponoć ma czworo dzieci, w tym bliźniaki, dwóch dziesięcioletnich chłopaków, więc ma doświadczenie w opiece nad dziećmi. W tej chwili jest na urlopie w Polsce, ale jak wróci, to sama omówisz szczegóły z Lizą.

– To miłe ze strony Lizy, że myśli o mnie. Nie będę jej zdawała sprawozdania z konfliktu z opiekunką, poza stwierdzeniem, że była to jakaś kosmiczna pomyłka. Było, minęło. Biorę z ciebie przykład, że niekiedy nie warto roztrząsać pewnych spraw. A jak z rozliczeniem za te trzy dni?

– Załatwi to Liza, a ty później z nią. Jest jeszcze jedna sprawa. W poniedziałek po weekendzie przyjeżdża na tydzień moja mama. Rozmawiałem z nią i chętnie nam pomoże. W końcu jest pielęgniarką, niech fachowo zajmie się wnukami, a nie kolejnym facetem. Dobrze jej to zrobi.

– A pomyślałeś, czy mnie to dobrze zrobi? Czy ja się na to zgodzę? To jej nagadałeś, że mam depresję poporodową? Słyszałam jakieś strzępy zdań przed zaśnięciem. Wiesz doskonale, że nie mam depresji!

– Coś źle zrozumiałaś. Opowiadałem jej, że pochodzisz z Żuław. Urodziłaś się i wychowałaś na terenach mocno depresyjnych i każda zmiana miejsca na tereny położone sporo ponad poziom morza wywołuje u ciebie niedobre emocje, a jeszcze dołożyć rozchwiane hormony poporodowe, to już komplet kłopotów.

– Nieźle to sobie wymyśliłeś, złośliwcze! Skłamałeś, bo to Maciek pochodzi z Żuław, a ja z Powiśla. Czyli nie mam już nic do powiedzenia w tym względzie?

– Nie masz szans, aby to zmienić. Wszystko zostało ustalone. Wyznaję zasadę, że nawet tam, gdzie są dwie osoby, musi być jeden kierownik. Na razie ja dowodzę, a później, kto wie, może oddam ci władzę.

– A czy pan dyrektor pamiętał, aby poprosić mamę o przywiezienie zdjęć tatusia?

– Zapomniałem, ale wszystko da się nadrobić.

– Jednak bez asystentki sobie nie poradzisz. A propos twojej mamy. Właściwie to jej nie znam. Jaka jest? Mam się jej bać? Pamiętam, że podczas przyjęcia ślubnego sprawiała wrażenie osoby bardzo miłej, pogodnej, ciągle uśmiechniętej. Nawiązała niezły kontakt z moją mamą.

– Tak do końca, to ja też jej nie znam. Owszem, dbała o mnie, troszczyła się, próbowała za wszelką cenę organizować mi życie i wskazywać właściwą drogę zawodową, ale na pierwszym miejscu zawsze stawiała jakiegoś faceta, który bardzo chciał być moim ojcem albo takim gościem, który mnie nie dostrzegał. Najczęściej siedziałem w domu sam, przy komputerze, dużo czytałem, uczyłem się i tak życie leciało, aż w końcu wyrwałem się z tego marazmu i oto jestem! Cały twój! Mam rodzinę, o której nawet nie marzyłem w snach. Mam śliczną żonę, dwoje uroczych pisklaków. W domu pachnie domowym obiadem, a nie restauracyjnymi fastfood’ami. Mam dobrze płatną pracę. Jestem szczęśliwym człowiekiem!

– Miało być o mamie, a nie o tobie, szczęściarzu!

– Mamę sama poznasz. Może opowie ci o swoim bujnym życiu erotycznym, bo kochliwa to ona jest. Chociaż teraz trochę przysiadła. Już od dłuższego czasu mieszka ciągle z tym samym facetem. No, w końcu to pani, która ma już 54 lata, została babcią, więc czas się ustatkować.

– Ale jesteś cyniczny.

– Mówię tylko prawdę.

– Mam nadzieję, że nie odziedziczyłeś po mamie nadmiernej kochliwości? Ile kobiet było w twoim życiu?

– Nieważne. Ważna jest jedna, jedyna, niepowtarzalna, najukochańsza. – Tulił się do mnie i całował namiętnie.

– Puść mnie, tak mnie ściskasz, że pokarm leci strużkami, a szkoda.

– A szkoda, że przytłacza nas proza życia, ale ile jest w niej piękna!

Rozdział III

Weekend minął tak szybko, że aż żal, bo było miło i spokojnie. Najważniejszym sobotnim wydarzeniem był pierwszy wspólny spacer mający na celu dotlenienie naszych dzieci i przy okazji także nas. Thomas dumnie pchał dwuosobowy pojazd, a ja dreptałam obok, zaglądając co chwilę czy śpią, czy oddychają, czy nie mają zimnych i czerwonych nosków. Trudno było po tych ciemnych noskach poznać, czy wszystko jest w porządku. Ale chyba było, bo maluchy słodko spały. Najwyraźniej potrzebowały świeżego powietrza. Wprawdzie był już koniec listopada, ale nie doskwierało nam jeszcze przenikliwe zimno. Tu rządziła nadal ciepła jesień. Odwiedziliśmy Martina, potem podeszliśmy do domu seniora. Zadzwoniliśmy domofonem do Anny, ale nie zeszła, bo jeszcze niezbyt dobrze się czuła. A więc do domu. Koniec spaceru. Znowu rutynowe czynności i tak do poniedziałku.

Od rana byłam w pełnej gotowości, aby godnie powitać moją teściową, Gudrun Krause. Przyjechała około południa. Podjechała pod dom srebrnym BMW, zabrała podręczną torbę i skierowała się w stronę drzwi. Otworzyłam, zanim sięgnęła do dzwonka. Ależ powiało ciepłem miłego uśmiechu, pocałunkami, gratulacjami i uściskami. Gdybym przywitała ją marsową miną, na pewno by tego nie zauważyła lub kompletnie zignorowała. Przypominała radosną kuleczkę, czerpiącą radość z drobiazgów. Zachwycała się mną i wnukami, na widok których krzyknęła z nieukrywaną radością i dumą:

– Toż to podwójny, wykapany John Parker!

Pochwaliła wszystko, na co można było zwrócić uwagę w naszym domu. Piękny salon, piękne dzieci, piękna synowa i wspaniały zapach czegoś dobrego, co akurat dochodziło w piekarniku. Gdy pieczeń z ryżem pojawiła się na stole, przyszedł Thomas. Telefonował wcześniej, że wpadnie na krótko po godz. 12.00, aby przywitać się z mamą.

– Thomas, synu, jakie ty masz szczęście, że obok ciebie jest taka kobieta, która obdarowała ciebie, co ja mówię, nas – pięknymi maluchami. Jak wspaniale gotuje! Tydzień takiego jedzonka i przybędzie mi ze trzy kilo. A ty, jak świetnie wyglądasz!

– Gotować to mogłabyś nauczyć się od Reni. Dopiero teraz dociera do mnie, jak niezdrowo się odżywiałem, ty zresztą też. Popatrz na swój kuperek. Trochę należałoby zrzucić.