Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
80 osób interesuje się tą książką
Gdy w klimatycznym sudeckim pensjonacie jednocześnie meldują się szukająca sensacji dziennikarka, szef gangu pruszkowskiego oraz obsesyjnie powracający do niewyjaśnionej zbrodni policjant, obiecany turystom relaks i wypoczynek stają pod znakiem zapytania.
Jakie zapomniane tajemnice kryją malownicze ustronia Złotych Gór? I czy dręczony skrajnymi emocjami gangster załatwi najważniejszą w życiu sprawę?
Komisarz Robert Laurentowicz, znany z kryminałów Negatyw, Mroczny świt i Virga, wznawiając śledztwo dotyczące egzekucji znanego dziennikarza i jego żony, mierzy się również z demonami własnej przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Złote Góry
Redakcja
Tomasz Rabsztyn
Korekta
Emilia Domańska, Paulina Meducka
Przygotowanie wersji elektronicznej na podstawie edycji drukowanej
Emilia Domańska
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Grafiki wykorzystane na okładce
© Abdul/AdobeStock, © KHAIDIR/AdobeStock,© Pixel Perfect by abd/AdobeStock
Copyright © by Klaudiusz Szymańczak, 2025
By arrangement with Studio Syndykat Autorów
Copyright © for this edition by Aleksandria Media sp. z o.o., 2025
Całość ani żadna część tej książki nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie pierwsze w tej edycji
Katowice 2025
ISBN: 9788368395129
Mojej córce Karolinie
Dochodził kwadrans po piątej rano, kiedy kilkunastoletnia Kinga wracała z imprezy w podwarszawskim Piastowie. Ruchliwa na co dzień droga o tej porze była niemal pusta. Tysiące mieszkańców podwarszawskich miejscowości dopiero za godzinę miały wyruszyć na codzienną wyprawę do stolicy, gdzie w większości pracowali. Kinga – niska, szczupła, rudowłosa i energiczna licealistka – wielokrotnie wracała tą drogą, mimo że nie była przyjazna pieszym, bowiem brak chodnika zmuszał do marszu poboczem. Jednak z jakiegoś powodu wracała zawsze tędy, nigdy przez miasto. Nigdy wcześniej nie szła też tędy o piątej rano. Uwielbiała tutejszą symbolikę dróg, torów kolejowych i skrzyżowań. Jako że dwa miesiące wcześniej skończyła osiemnaście lat, rodzice mieli mniej mocnych argumentów, kiedy spytała ich, czy może iść na całonocną imprezę do koleżanki. Fakt, że ich o to spytała, a nie po prostu oznajmiła, że idzie, dodatkowo ułatwił sprawę.
Dziewczyna szła, leniwie odwracając się co chwilę w kierunku Warszawy, aby cieszyć się widokiem wschodzącego słońca. W powietrzu unosiła się mieszanina zapachu asfaltu i wiosny innej niż siedemnaście poprzednich. Węch wędrującej skupiał się całkowicie na zapachu bluzy jej chłopaka, którą dał jej na drogę, aby nie zmarzła w chłodny wiosenny poranek. Spotykali się od kilku miesięcy i doskonale się dogadywali. Jak większość młodych ludzi byli przekonani, że uczucie, które ich połączyło, jest czymś więcej niż nastoletnie zakochanie. Noc, ustępująca właśnie na jej oczach dniowi, była kolejną, którą spędziła ze swoim ukochanym. Dziewczyna uśmiechała się do siebie, zerkając na wschodzące słońce i wąchając sportową bluzę swojego chłopaka, która przypominała jej, jak bardzo się o nią troszczył.
Głośny śpiew budzących się ptaków brzmiał niemal surrealistycznie przy drodze wojewódzkiej numer 719, która w tym miejscu była po prostu prowadzącymi do Warszawy Alejami Jerozolimskimi. Kinga minęła znak drogowy informujący o granicy między miejscowościami Reguły i Pruszków. Był to chyba jeden z najczęściej fotografowanych i komentowanych znaków drogowych w Polsce. Zielona tablica z przekreślonym na czerwono napisem Reguły, umieszczona pod tablicą z napisem Pruszków, doprowadziła do powstania żartu nawiązującego do złej sławy Pruszkowa. Początkowo wykorzystywali go głównie dziennikarze, ale potem już pół Polski mówiło, że tam, gdzie kończą się reguły, zaczyna się Pruszków.
Dziewczyna zaśmiała się teraz cicho, widząc przekreślony napis Reguły, lecz szybko wróciła myślami do namiętnej nocy spędzonej ze swoim chłopakiem. Przez moment rozkoszowała się żywymi wciąż wspomnieniami i zapachem męskiej bluzy, która ją otulała. Ocknęła się, gdy śpiew ptaków gwałtownie ucichł, ustępując miejsca rykowi silnika dobiegającemu od strony Warszawy. Kinga odwróciła się i w oddali zobaczyła ciemnego volkswagena jadącego lewym pasem pustej jezdni. Auto zmierzało w kierunku Pruszkowa szybko, ale prosto, nie zmieniając toru jazdy. Chwilę później w oddali pojawiło się jeszcze czarne BMW zmniejszające z każdą sekundą dystans od volkswagena. Zaciekawiona dziewczyna pomyślała, że jest świadkiem policyjnego pościgu, nie rejestrując faktu, że wóz rzekomo ścigany dużo bardziej pasował do policyjnej floty niż goniące go czarne BMW. Ta marka i kolor auta każdemu mieszkańcowi Pruszkowa kojarzyły się raczej jednoznacznie. Nastolatka zaczęła iść tyłem, nie spuszczając z oczu samochodów, które na tle wschodzącego słońca wyglądały wręcz filmowo i potęgowały w niej i tak już sporą ekscytację. Prawy kierunkowskaz BMW zamigotał miarowo i auto zjechało na lewy pas, niemalże zrównując się z uciekającym volkswagenem, który z kolei nagle zjechał na prawy pas, jak gdyby kierowca chciał zajechać drogę BMW. Pojazd mocno zahamował, a volkswagen obrócił się o kilkanaście stopni w prawo i rozpędzony uderzył najpierw w idącą poboczem Kingę, a potem w latarnię. Dziewczyna przeleciała nad maską auta i kilka sekund później wylądowała na lewym pasie drogi. Szeroka struga krwi wypłynęła z jej ust, barwiąc szarą bluzę jej chłopaka na brunatno. Po raz ostatni w swoim krótkim życiu wzięła wdech, rozkoszując się zapachem ukochanego. Mieszanka powypadkowego szoku i niedawnych marzeń sprawiła, że uśmiechnęła się jeszcze machinalnie i zmarła dokładnie o wschodzie słońca, stanowiącym ostatnią rzecz, którą na tym świecie zobaczyła.
Czarne BMW zatrzymało się tymczasem na poboczu. Jeden z pasażerów podbiegł najpierw do volkswagena, a potem do leżącej na drodze Kingi. Mężczyzna rozejrzał się nerwowo dookoła i szybko sprawdził, czy kierowca volkswagena i osiemnastolatka żyją. Kiedy się upewnił, że obydwoje są martwi, wrócił do swojego samochodu i wywlókł z tylnej kanapy zakneblowaną kobietę.
Dyskretny, aczkolwiek irytujący dzwonek dał o sobie znać o drugiej nad ranem w przestronnej sypialni jednej z willi w podwarszawskim Komorowie, sąsiadującym z Pruszkowem. Migoczący ekran smartfona działał na nerwy gospodarza bardziej niż miarowe buczenie urządzenia. Cienka kołdra z egipskiej bawełny zaszeleściła cichutko, wypuszczając śpiącego pod nią pięćdziesięcioletniego Artura Wasilewskiego. Mężczyzna podniósł powoli iPhone’a z drewnianej szafki przy łóżku, zerknął na wyświetlacz i odebrał połączenie, przechodząc z sypialni do swojego gabinetu, gdyż nie chciał obudzić śpiącej obok żony.
– Szefie, jesteśmy w lokalu tej młodej na Białołęce. Jest tu takich trzech pajaców… Gnoje twierdzą, że mają znajomych z Pruszkowa.
– Spytaj ich, czy z tego Pruszkowa przez „u” otwarte czy zamknięte, bo są dwa.
– A to dobre szefie, w chuj dobre – zarechotał niski męski głos w słuchawce. – Ty, kurwa, jesteś pewny, frajerze, że ci twoi znajomi z Pruszkowa to są z tego Pruszkowa, co przez „u” zamknięte się pisze? – wrzeszczał teraz głos bezlitośnie do kogoś we wnętrzu lokalu. Po chwili mężczyzna wrócił do prowadzonej rozmowy: – Szefie, kręci łbem, chyba się rozmyślił co do tych znajomości.
– Ilu ich tam jest? – Spokojny głos Wasilewskiego wypełnił przestronny i skąpany w mroku gabinet.
– Trzech, ale tylko jeden daje radę gadać. Tamtych dwóch nie wie, co jest grane – wyjaśniał w pośpiechu rozgorączkowany podwładny Wasilewskiego.
– Skrzywdzili ją jakoś?? Zniszczyli coś?
– No, trochę ten bar rozpierdolili. Ze dwa dni sprzątania jak nic, szefie.
– Do czwartej nad ranem mają posprzątać i oddać dwa razy tyle kasy, co potrzeba na remont. Chuj mnie obchodzi, skąd wezmą. O czwartej rano zabieracie ich tam, gdzie zawsze. Łopaty w dłoń i niech się trochę zmęczą – wydał dyspozycje Wasilewski.
– Przecwelić, zrobić fotki, postraszyć i zostawić?
– Miał być zestaw standardowy, ale jak któryś ma ochotę na powiększony, to już sam decyduj. – Mężczyzna rozłączył się i westchnął ciężko.
Bladoróżowe światło latarni wpadało do przestronnego gabinetu dzięki odsłoniętym zasłonom i oświetlało gigantyczny regał z książkami. Mężczyzna sięgnął po gruby szlafrok rzucony kilka godzin temu niedbale na skórzany fotel i narzucił go na plecy, nie wsuwając ramion w rękawy. Bose stopy zrobiły kilka kroków po przyjemnie ciepłej marmurowej podłodze, po czym gospodarz wysunął z kilkumetrowego rzędu książek jedną z nich, grubą, ciężką i w twardej oprawie. Przez chwilę wpatrywał się w białe litery na okładce i przeczytał w myślach: „Wiersze wszystkie”, Czesław Miłosz, po czym otworzył książkę. Wyraźne zagięcie na stronie 695 sugerowało, że opasłe tomisko nie do końca otworzyło się w przypadkowym miejscu. Mężczyzna podszedł do okna, nie chcąc zapalać światła, i odczytał półgłosem wiersz zatytułowany „Upadek” [1]:
Śmierć człowieka jest jak upadek państwa potężnego,
Które miało bitne armie, wodzów i proroków,
I porty bogate, i na wszystkich morzach okręty,
A teraz nie przyjdzie nikomu z pomocą, z nikim nie zawrze przymierzy,
Bo miasta jego puste, ludność w rozproszeniu,
Oset porósł jego ziemie kiedyś dającą urodzaj,
Jego powołanie zapomniane, język utracony,
Dialekt wioski gdzieś daleko w niedostępnych górach.
Ciężka książka wydała głuchy odgłos, gdy właściciel zamknął ją gwałtownie, a następnie odłożył na drewniany stolik obok karafki wypełnionej whisky i ramki ze zdjęciem kilkuletniego chłopca uśmiechającego się szeroko i siedzącego na kucyku. Charakterystyczny odgłos korka szklanej flaszki odbił się echem w wielkiej sypialni, po czym rdzawa ciecz wypełniła w jednej trzeciej kryształową szklankę. Wasilewski rozparł się w fotelu i przez chwilę przyglądał się whisky, która w różowawym świetle sodowych lamp na ulicy nabrała niezwykle intensywnego koloru. Mężczyzna sięgnął do stolika po pilot do zestawu stereo starannie wkomponowanego w biblioteczny regał. Ciche syknięcie odtwarzacza płyt CD poprzedziło Nokturn f-moll op.55 nr 1 Fryderyka Chopina, który po chwili popłynął z wielkich głośników. Wasilewski opróżnił szklankę dwoma łykami i podszedł do okna, za którym para młodych ludzi kłóciła się nie dalej jak metr za ogrodzeniem jego posesji. Byli na tyle blisko, że widać było ich nerwowe gesty, które przy akompaniamencie muzyki Chopina wyglądały wręcz teatralnie. Jednocześnie znajdowali się na tyle daleko, że nie dało się zrozumieć ani jednego słowa z ich kłótni, mimo że słychać było podniesione głosy obojga.
Długie, jasne włosy dziewczyny na przemian zasłaniały i odkrywały jej twarz, kiedy potrząsała głową na boki w geście zaprzeczenia. Chłopak trzymał jej dłonie zamknięte w swoich dłoniach i najwyraźniej próbował ją za coś przeprosić. Kobieta wyrwała się jednak gwałtownie z rąk swojego – już chyba byłego – partnera i ruszyła pewnym krokiem przed siebie. Porzucony mężczyzna stał przez chwilę wpatrzony w ciemne niebo, po czym nagle się odwrócił i pobiegł za zmierzającą ku końcowi ulicy dziewczyną. Złapał ją za ramię i siłą skierował twarzą do siebie. Kłótnia przeszła w szarpaninę. Wasilewski odstawił szklankę, naciągnął na niemalże gołe ciało dres i wsunął bose stopy w stojące na korytarzu sportowe buty z logo Karla Lagerfelda po bokach. Ciężkie, dębowe drzwi na końcu długiego korytarza huknęły głośno, gdy gospodarz wybiegł z domu i ze zwinnością dwudziestolatka dobiegł do żelaznej furtki, otworzył ją szeroko i ruszył pewnym krokiem w kierunku szarpiącej się pary.
– Znudziło ci się oddychanie prostym nosem?! – Niski głos pięćdziesięciolatka przerwał kłótnię młodych ludzi.
Chłopak odwrócił się i zmierzył wzrokiem mężczyznę, który z racji wieku mógłby być jego ojcem, a w dodatku sprawiał wrażenie, jakby w tej chwili w takiej właśnie roli występował.
– O co panu chodzi? Kim pan w ogóle jest?
– Lepiej, żebyś nie wiedział, a chodzi mi o to, żebyś poszedł w tamtą stronę. – Wasilewski wskazał palcem kierunek przeciwny do tego, w którym przed chwilą szła dziewczyna.
– Może i racja – odparł młody człowiek, widząc połyskujące w blasku latarni logo firmy Rolex na tarczy zegarka mężczyzny. Następnie skinął spokojnie głową i ruszył przed siebie w kierunku wyznaczonym przez uniesiony cały czas palec wskazujący nieznajomego. Tymczasem dziewczyna stała struchlała i przyglądała się swojemu samozwańczemu wybawcy, nie wiedząc, czy teraz boi się bardziej czy mniej niż przed chwilą.
– Wszystko okej? – zapytał spokojnie Wasilewski.
– Chyba tak… Skąd pan się tu w ogóle wziął i co pan tu robi? – dociekała teraz z kolei młoda kobieta, jednocześnie poprawiając sobie fryzurę.
– Mieszkam tu. Nie trzeba cię gdzieś podwieźć? Może zadzwonić po taksówkę?
– Dziękuję, ten rower… – zawiesiła głos i przyglądała się twarzy obcego mężczyzny, wskazując smukłą dłonią na damkę w oddali – …jest mój. Mieszkam obok stacji WKD w Pruszkowie. Dziękuję, dam sobie radę.
– Okej. To miłego wieczoru.
Wasilewski odwrócił się i ruszył w kierunku wciąż otwartej furtki, za którą rozciągał się wielki ogród. Rosły w nim tylko trawa i jeden wiekowy dąb, z którego zwisała huśtawka kołysana teraz lekko letnim wiatrem. Ciężka, żelazna furtka zadudniła głośno dokładnie w tym samym momencie, w którym dziewczyna ruszyła rowerem w stronę Pruszkowa. Jakby w kontraście do hałasu z zewnątrz, ciche, subtelne dźwięki fortepianu sączyły się spokojnie z gabinetu, gdy Artur Wasilewski wszedł do domu. Mężczyzna skierował się do kuchni, która automatycznie rozświetliła się dyskretnym, ciepłym światłem dokładnie w chwili, gdy gospodarz przekroczył jej próg. Kostkarka w lodówce zawarkotała przy akompaniamencie cichych syknięć. Wasilewski otworzył szeroko jedno skrzydło chłodziarki i wyjął ze środka dwa owoce kiwi. Umył je starannie w zlewie, po czym rozgryzł, nie obierając ze skórki i nie zważając na sok spływający mu z twarzy na szyję i umięśnioną klatkę piersiową ozdobioną kilkoma bliznami. Resztki pozbawionych kwaśnego miąższu owoców wylądowały w metalowym koszu na śmieci. Wasilewski zmoczył klejące się od soku dłonie i twarz i wytarł dłonie w dres. Następnie zerknął na trzy wielkie walizki, o których zawartość kłócił się wczoraj z żoną przez pół wieczoru, i wrócił do łóżka, gdzie zasnął przy nokturnie Chopina, który wciąż dobiegał z gabinetu, lecz automatycznie wyłączył się po dwóch kwadransach.
Mniej więcej w tym samym czasie czarne BMW serii 5 sunęło powoli w mroku aleją Starych Lip w podwarszawskim Komorowie. Kierowca przecierał zaspane oczy potężną dłonią i sączył napój energetyczny, licząc na to, że ten doda mu skrzydeł. Wóz zatrzymał się przed skrzyżowaniem na wysokości ulicy Wiejskiej, mimo że znajdował się na drodze z pierwszeństwem przejazdu jako jedyny.
– Co ty, kurwa, zasnąłeś czy znowu zatankować zapomniałeś? – Siedzący na przednim fotelu pasażera mężczyzna przerwał panującą w kabinie ciszę niskim, zachrypniętym głosem. Sam jego właściciel był wysoki, najwyższy wśród wszystkich swoich kompanów, co niekiedy wzbudzało w nim niejaką dumę.
– Problem w tym, że pamiętam, a nie, że zapomniałem. Za dzieciaka jeszcze, jak do szkoły chodziłem, to kumpel tędy takim komarkiem jechał, co to mu stary dał, jak się do samochodówki dostał. Wyleciał na pewniaka, bo pierwszeństwo miał. Jechał tak jak my teraz, po nocy. I nagle jakiś kutas, o tu, z Wiejskiej… – mężczyzna, nie tylko niższy, ale i szczuplejszy od swego rozmówcy, z charakterystyczną blizną na lewym policzku, gestem dłoni wskazał ulicę po prawej stronie – …wyleciał żukiem i go pierdolnął. Trup na miejscu. Na jednym podwórku na Stalowej żeśmy się chowali.
– Chujowo wyszło, Lesiu. A ten z żuka?
– Jemu, kurwa, nic się nie stało. Najebany był. Dostał chyba z dziesięć lat, ale odsiedział cztery. – Kierowca spojrzał w lewo, jeszcze raz w prawo i ruszył przez skrzyżowanie.
– Po czterech latach go wypuścili? – pasażer spytał z niedowierzaniem i dopił resztki napoju z puszki kolegi.
– Nie jego wypuścili, tylko mnie posadzili. Pecha miał chłop, bo do tego samego zakładu karnego trafiłem i od razu skurwysyna poznałem. A jak ja go tam poznałem, to później własna matka drania nie poznała.
– Piękna historia, Lesiu – skwitował towarzysz kierowcy i ścisnął w dłoni aluminiową puszkę.
Chwilę później odgłos gniecionej blachy przerwał sen trzeciemu z mężczyzn, najmłodszemu i jednocześnie najbardziej muskularnemu, który dotychczas drzemał przez całą drogę z Warszawy na tylnej kanapie. Gwałtownie wybudzony, odruchowo usiadł, wyprostował się i zaczął dociekać:
– Co jest, do kurwy nędzy? Przyjebaliśmy w coś?
– W nic nie przyjebaliśmy, Waldziu, za to ty zaraz będziesz mógł komuś przyjebać. Nie spinaj się, chłopaku – uspokoił kolegę pasażer z przedniego fotela.
– No i dobrze, bo mnie wkurwili. Ten chudy i wysoki chuj, co to, kurwa, najwięcej o Pruszkowie gadał, nawet nigdy tu nie był. Co za frajer bez honoru. Szef to za miękko z nimi gra. Rok, dwa lata i nam na łeb wejdą.
– Już ty się o szefa nie bój. Gdyby nie on, to byśmy wszyscy albo ziemię gryźli, albo okno z kratą mieli.
– Skoro już o gryzieniu ziemi mowa, Wojtuś, to ja tu jedną sprawę mam. – Kierowca włączył kierunkowskaz i skręcił na niewielki parking przed cmentarzem w Komorowie.
Światła BMW zgasły, a potężny silnik umilkł. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się gwałtownie, rozświetlając jednocześnie wnętrze kabiny. Dwóch pasażerów zmrużyło oczy i wykrzywiło twarz w geście niezadowolenia. Leszek, kierowca, wysiadł i zamknął cicho drzwi. Podszedł do bagażnika i w ostatniej chwili cofnął rękę, którą miał otworzyć klapę. Mężczyzna podszedł do przednich drzwi pasażera i zapukał w szybę, która natychmiast się uchyliła.
– Taką siatkę plastikową z bagażnika wyjąłeś, zanim ich tam wpierdoliłeś? – zwrócił się Leszek do Wojtka.
– Nic, Lesiu, nie ruszałem. To twój wózek, więc do niczego się nie wpieprzam.
– Ja pierdolę… – zaklął Leszek pod nosem i oparł się dłońmi o dach auta. – Weź, kurwa, wyjmij mi z kufra taką torbę ze zniczami. Tydzień temu kupiłem i nie mogłem się na ten cmentarz wybrać, a jak już tu jesteśmy, to bym koledze zapalił świeczkę.
– A co, boisz się, że tych trzech ci wpierdoli, jak bagażnik otworzysz? – spytał Wojtek półżartem i otworzył drzwi.
– Ja nie mam nerwów, Wojtek. Nie mogę patrzeć, jak ludzie się boją. Kiedy ktoś mnie wkurwia albo mi fika, to go gołymi rękami mogę udusić, ale jak się boi i na mnie patrzy, to nie mogę.
Wojtek wysiadł z samochodu bez słowa i ze zrozumieniem popatrzył na kolegę, po czym przeszedł na tył auta i otworzył bagażnik, w którym upchnięte były trzy związane ciała młodych mężczyzn. Niewielka lampka oświetliła wnętrze kufra BMW. Twarze wszystkich trzech chłopaków były czerwone, zlane potem i z oczywistych powodów wyglądały w zasadzie identycznie – na mocno zalęknione. Z trudem łapali przez nosy świeże powietrze, które wpadło do bagażnika po otwarciu klapy. Poobcierana dłoń Wojtka powędrowała bezceremonialnie pomiędzy związane ciała i wydobyła spod spodu wspomnianą przez Leszka plastikową torbę ze zniczami. Mężczyzna przyglądał się przez moment przerażonym białołęckim wyrostkom i próbował zobaczyć w nich to coś, co widział najwyraźniej jego kolega po fachu, jednak niczego takiego nie dostrzegł. Jedyne, co zobaczył, to trzech gówniarzy chcących zdobyć łatwe pieniądze, powołując się na wpływy wśród ludzi, których nigdy nie widzieli na oczy. Nie czuł do nich niczego oprócz czystej pogardy.
Wojtek spojrzał na zawartość plastikowej reklamówki i potrząsnął nią lekko. Metalowe pokrywki zniczy zabrzęczały cicho. Mężczyzna przysunął torbę do twarzy spanikowanych chłopaków i pomachał przed ich oczami jej zawartością. Przyspieszony oddech każdego z nich nabrał jeszcze większego tempa. Czarna klapa bagażnika trzasnęła głucho.
– Po cmentarzu nocą nie masz cykora chodzić? Bo jak coś, to możemy we dwóch iść – Wojtek zwrócił się do Leszka, wręczając mu torbę ze zniczami.
– Moja babcia mawiała, że trzeba się bać żywych, a nie umarłych. Po cmentarzu, Wojtuś, to mogę sam chodzić bez problemu.
– No, to leć, a my poczekamy.
Drugi z pasażerów otworzył tylne drzwi i wysiadł z czarnej limuzyny, przyglądając się idącemu w kierunku cmentarnej bramy koledze.
– Co to, szef jakiś układ z księdzem ma i już nie trzeba do lasu wozić? – Zdezorientowany widokiem nagrobków gangster spojrzał na Wojtka.
– Waldek, weź już odstaw te dragi, co? Układ z księdzem, kurwa? – zarechotał Wojtek głośno, rozbawiony pytaniem kolegi. – Co my, kurwa, jesteśmy zakład pogrzebowy, żeby ich na cmentarz wozić? – Mężczyzna nie mógł przestać się śmiać.
– Dla mnie to jeden chuj. I tak oni sami te doły kopią.
– No, kapuję, ale żeby kogoś w poświęconej ziemi pochować, to chyba księdzem trzeba być czy coś.
– Nie wiem, ja nie bardzo kościołowy jestem. Ale po jakiego chuja on tam poszedł? – Waldek nie przestawał przyglądać się Leszkowi, który w oddali, w mroku, zapalał znicze.
– Jakiś jego kumpel tu leży. Nie mógł się do niego na grób wybrać, to przy okazji, jak już tu jesteśmy, wpadł – wyjaśnił Wojtek i poprawił kołnierz cienkiej skórzanej kurtki. Po chwili wyjął z niej paczkę papierosów i bez słowa poczęstował kolegę.
Blask płomienia benzynowej zapalniczki oświetlił nieogolone twarze mężczyzn o aparycji pięściarzy wagi ciężkiej. Zaciągali się papierosami w milczeniu i rozglądali dyskretnie dookoła. BMW stało wprawdzie w mroku pod drzewami, jednak w ich fachu czujność była na wagę złota. Sąsiadujący z Pruszkowem Komorów był niby terenem, który gang pruszkowski od zawsze w pełni kontrolował, jednak to właśnie tutaj szef tej grupy kazał zachowywać się podwładnym spokojniej niż w każdym innym miejscu, zgodnie z zasadą, że zły to ptak, co własne gniazdo kala.
– Daj jednego, Wojtuś. – Leszek podszedł do kolegów i poprosił, upychając pustą już reklamówkę w kieszeni bluzy dresowej.
– Kogo ty właściwie masz na tym cmentarzu? – spytał Wojtek Leszka i cisnął w mrok niedopałkiem papierosa.
– Tego kumpla z podwórka, co go ten najebany frajer jebnął żukiem, jak przez to skrzyżowanie komarkiem jechał. Dobry chłopak był i nieźle się, kurwa, uczył. Ciągle książki czytał. Po piętnaście lat mieliśmy, jak do piachu poszedł. Jego stary chyba w Tworkach skończył. Nie mógł sobie darować, że mu ten motorek dał.
Mężczyźni stali przez chwilę i czekali, aż Leszek dopali papierosa, czując, że wszystko, co trzeba było wyjaśnić, zostało już wyjaśnione. Chwilę później czarny wóz odjechał sprzed cmentarza w kierunku rodzinnych ogródków działkowych znajdujących się w podwarszawskim lesie.
Jakiś czas później metalowy klucz zachrobotał w zamku furtki prowadzącej na teren działek. Leszek powoli ruszył przed siebie, kierując się od razu do pierwszego domku po prawej, który zajmował od lat. Po krótkiej chwili mocowania się z zamkiem zniknął w środku na kilka minut, po czym pojawił się ponownie na niedużej, drewnianej werandzie z dwoma szpadlami w rękach. Metalowa kłódka wróciła na miejsce, a Leszek szarpnął ją dwukrotnie, upewniając się, że jest zamknięta. Otarł czoło dłonią niczym spracowany rolnik, wrócił do auta i po raz kolejny zastukał w szybę pasażera z przodu.
– Nie masz nerwów, wiem – stwierdził Wojtek, otwierając jednocześnie drzwi, i wziął od kolegi dwa szpadle. W następnym momencie przeszedł do bagażnika, otworzył go i cisnął narzędziami w twarze przerażonych chłopaków upchniętych w kufrze BMW. Wrócił na przedni fotel pasażera i skinął głową do siedzącego za kierownicą Leszka, dając znak do odjazdu. Auto zniknęło powoli w mroku komorowskiego lasu, oddalonego zaledwie o piętnaście kilometrów od centrum Warszawy, gdzie jednak nikomu nie mieściło się w głowie to, co miało się tutaj za chwilę wydarzyć.
– Dobra, panowie, wysiadamy – Leszek wymamrotał do trzech młodych mężczyzn zamkniętych i związanych w bagażniku niemieckiej limuzyny.
Trzech osiłków kilkoma sprawnymi ruchami wydobyło z auta swych zakładników, którzy dorównywali im wprawdzie liczbą, ale niewiele to w ich położeniu teraz zmieniało. Następnie Wojtek przeciął nożem sznurek, którym wcześniej związali ręce i nogi chłopaków. Ciemna ściana lasu chłonęła światło wydobywające się z reflektorów BMW, w świetle których błysnęły metalowe szpadle.
– Starczy tego pierdolenia na dziś, chłopaki. Szpadle w dłoń i kopiecie na półtora metra w głąb i jakieś dwa metry od krzyża na ziemi. Nie da się go przeoczyć. Duży, kamienny. Leży na ziemi – wydał dyspozycje Wojtek i oparł się o maskę BMW, przyglądając się, jak Leszek i Waldek wloką trzech młodych warszawiaków w głąb lasu. Mężczyźni wręczyli im dwa szpadle i wskazali palcami miejsce, w którym mieli zacząć pracować.
– Spierdalaj, kurwa! Sam sobie kop, frajerze. Myślisz, że przestraszę się jakiegoś pajaca z Pruszkowa? Chuj ci w dupę! Sam sobie kop! – Jeden z chłopaków najwyraźniej postanowił ostro targować się ze śmiercią.
– Chuj mi w dupę? – Waldek spytał z uśmiechem, spoglądając na hardego uprowadzonego z taką miną, jak gdyby cały wieczór czekał na ten moment. – Zaraz ci pokażę chuja w dupie, cwelu jebany…
Dwaj koledzy najbardziej zawadiackiego z warszawskich chuliganów przez kolejnych kilka minut byli świadkami upadku kogoś, kto nieformalnie zajmował stanowisko lidera ich grupy. Najstarszy z nich, już niemal dwudziestopięcioletni Grzegorz, był na ich oczach gwałcony przez Waldka, który najwyraźniej uznał, że został przed chwilą śmiertelnie obrażony.
Młodzi mężczyźni trzęśli się już nie tylko z zimna, ale i z przerażenia. Nie do końca wiedząc, co powinni zrobić, ruszyli przed siebie ze szpadlami w dłoniach. Dół, który kopali i który w ich mniemaniu miał się stać ich zbiorową mogiłą, jawił im się teraz jako coś, co przynajmniej uchroni ich przed rzeczą gorszą niż tortury, czyli przed całkowitą utratą szacunku i honoru. Odkładając szpadle, czuli już tylko ulgę.
– Dobra, chłopaki, to chyba po robocie – ocenił po jakimś czasie Wojtek. – Wyłazić mi z tego dołu! Teraz go grzecznie zakopiecie i wrócicie sobie w gaciach do Warszawy. Pierwsza kolejka WKD odjeżdża z Komorowa gdzieś koło piątej, więc macie jakieś… – mężczyzna odsunął skórzany rękaw kurtki i nacisnął przycisk podświetlenia na obudowie masywnego metalowego zegarka – …trzy godzinki luzu. Jak wyjdziecie z lasu, to suniecie prosto w tamtą stronę aleją Starych Lip, na skrzyżowaniu z Dąbrowskiej w lewo i znowu prosto aż do samej stacji. A jak któryś z was jeszcze raz pojawi się w tamtym barze albo chociaż pomyśli o Pruszkowie, to już nie będzie nocnych wycieczek i ruchania w krzakach. – Mężczyzna po raz pierwszy tej nocy pozwolił sobie na gwałtowny ruch i wyszarpnął zza paska jeansów pistolet. Wepchnął stojącemu w głębokim dole Grzegorzowi lufę do ust i zwrócił się kolejno do każdego z chłopaków: – Rozumiemy się, panowie?
Młodzi mężczyźni w milczeniu pokiwali głowami, trzęsąc się cały czas z zimna i strachu, i zaczęli w pośpiechu zasypywać głęboki dół. Kilka minut później czarne BMW z trzema gangsterami odjechało powoli w kierunku Pruszkowa. W lesie zapanowały ciemność i cisza – taka, jaką może wywołać jedynie męski wstyd.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]
Czesław Miłosz, „Wiersze wszystkie”, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2011.