Za 10 dni koniec świata - Anna Falana-Jafra - ebook + audiobook + książka

Za 10 dni koniec świata ebook i audiobook

Anna Falana-Jafra

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W obliczu końca świata w ludziach budzą się demony

Jankowi Szczecinie, chłopcu o nieprzeciętnej wrażliwości, i jego starszej przyjaciółce Małgorzacie, ukazuje się Bóg i przepowiada, że za 10 dni mieszkańcy Cielętnik umrą. Wieści o końcu świata szybko rozchodzą się po wsi. Ludzie najpierw przerażeni, zaraz jednak zapominają o czekającej ich śmierci – w obliczu nadchodzącej apokalipsy budzą się w nich od dawna skrywane żądze. Z każdym dniem sytuacja we wsi się komplikuje – do końca świata zostało jeszcze kilka dni, a już trup się ściele gęsto... Mieszkańcy Cielętnik uznają, że straszna przepowiednia nie może się ziścić, bo zapewne jest owocem chorego umysłu Janka. Ale jeśli nie i za 10 dni naprawdę nastąpi koniec świata? Odliczanie się rozpoczyna...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 26 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
3,3 (6 ocen)
2
0
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karta redakcyjna

Redaktor prowadząca: Donata Cieślik

Redakcja: Andrzej Gumulak

Korekta: Krystyna Krajewska

Skład i łamanie: Dawid Szulik

Copyright © by Anna Falana-Jafra, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2017

Wydanie pierwsze

Warszawa 2017

Zdjęcie na okładce: © Ildiko Neer / Trevillion Images

wszelkie prawa zastrzeżone

Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o.

ul. 1 Sierpnia 28/48; 02-134 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwoczarnonabialym.pl

ISBN: 978-83-64374-35-7

Konwersja wersji elektronicznej:

Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o.

Autorka: Anna Falana-Jafra

Ur. w 1986 roku, pochodzi z Częstochowy, a obecnie mieszka z rodziną w wiosce w woj. śląskim. Z wykształcenia prawnik, z porywu serca literatka. Kocha słowo pisane i filozofię. Jej debiut to połączenie tych dwóch zainteresowań.

Dzień pierwszy

Janek Szczecina nie lubił chodzić do kościoła. Cuchnęło tam kadzidłem, co ból głowy wywoływał, a gdy proboszcz gadał na kazaniu, to nieraz przysnąć Jankowi się zdarzyło. Nie żałował potem wcale, bo i tak niewiele z przemowy mógł wyrozumieć, aż wpadł na pomysł, coby msze święte spędzać przed kościołem, bo na zewnątrz tak nie trąci i bardziej idzie się skupić. Do podjęcia tej decyzji bez wątpienia przyczynił się stary dąb rosnący nieopodal parafii, wysoki, że kościelna wieża ginęła wśród jego liści, rozłożysty, nie było więc obawy, że z niego się spadnie. Matka powiedziała kiedyś Jankowi: „To drzewo oglądało wiele wojen i dobrze, że mówić nie potrafi, bo gdyby go czasem wzięło na wspominki, trzeba by z rok za grzechy przodków leżeć krzyżem w kościele”.

Jankowi również nie przeszkadzało, że dąb jest niemy, bo zwierzęta przecież też mówić nie umieją, a dogadać się z nimi idzie bez problemu. Tak więc każdej niedzieli, jeszcze przed mszą świętą, wspinał się na grube konary, rozkładał na nich twarzą w kierunku słońca i modlił się szczerze do Pana Boga z nadzieją, że wysłucha jego próśb, z wiarą, że przebaczy grzechy, ze szczerą miłością – i do niego, i do starego dębu również. Miał wówczas nieodparte wrażenie, że leżakuje w chmurach niczym w wygodnej pościeli. Janek Szczecina grzechów wielu nie miał, podobnie zresztą pragnień. Dobrze mu było tak, jak było, i nierzadko nie mógł się nadziwić, co sprawia, że ludzie tacy smętni jacyś po tym świecie chodzą. Dawno już jednak pogodził się z tym, że za dużo spraw nie zrozumie, choćby nie wiadomo jak się starał, wcale więc tym faktem się nie zadręczał i przyjmował do wiadomości tylko to, co w zasięgu jego umysłu było.

Mieszkańcy Cielętnik skłonność mieli do gadania i nieraz mówili między sobą o Janku Szczecinie, że chłopaczyna jest z niego jak na swój wiek zbyt cherlawy: wysoki, kościsty. Ręce i nogi zdawały się przyczepione do szczupłego ponad miarę ciała niczym źle zawiązane sznurówki do półbutów, a gdy szedł, obijały się od jego wychudzonego korpusu bez ładu i składu. Czasem starał się ręce opasać wokół siebie, żeby mu pewno tak nie przeszkadzały przy spacerach, bo zwykł spacerować bardzo dużo, pałętając się po wsi w sobie tylko znanym celu.

Twarz Jankowa też zdrowiem nie świeciła – cera bledziuchna, jakby słońce nie chciało jej wcale muskać promieniami, oczy i włosy trudno było posądzić o jakikolwiek konkretny kolor – ni to siwe, ni brązowe, tylko płowe jakieś, wyblakłe. Janek nie dbał zanadto o fryzurę i nie strzygł włosów regularnie, golił się zaś – od kilku już lat jaki taki zarost miał na policzkach – przy wielkiej okazji.

Siły w nim nijak nie szło dostrzec, toteż do pomocy przy żniwach czy przy zwierzynie rzadko był dopuszczany. Pewno nie dałby rady za pługiem dwóch porządnych kroków zrobić, a co mniejszy snopek siana przygniótłby go niechybnie, mawiali miedzy sobą mieszkańcy Cielętnik, wsi, której próżno by szukać nawet na najbardziej szczegółowych mapach.

Otoczone lasami Cielętniki łączyła ze światem szosa kończącą się, nie wiedzieć dlaczego, zaraz przy pierwszym domu. Przez pola wprost z lasów dochodziło także kilka krętych duktów – nimi na skróty można by powędrować w świat, lecz nie za daleko, na targi do pobliskich osad oferować zebrane plony czy do gminy pozałatwiać konieczne sprawunki urzędowe. Nieczęsto też Cielętniki odwiedzali przyjezdni, bo i nie było żadnego powodu, dla którego obcy miałby zawitać do tej zastygłej jak obelisk wioski.

Ceglane, czerwone niczym krew domy – w Cielętnikach takich było najwięcej – traciły kolor tylko zimą, gdy śnieg otulał je wysoko, po sam dach, że trudno było do chałupy się dostać czy z izby przez okna powyglądać. Stały jeden przy drugim, w dość zwartych szeregach po obu stronach głównej cielętnickiej drogi, także czerwonej, bo ceglanym tłuczniem usypanej. Za ostatnimi domami, na północy wsi, szumiał spokojnie brzozowy zagajnik, do którego po drewno chodzono, gdy czasu było szkoda na dalszą wyprawę do lasu.

Wjeżdżając do wsi, miało się wrażenie, że gościniec, niczym arteria w żywym organizmie, przechodzi przez całą wieś, odżywia każdy zdrowy zakamarek i tętni karminowo.

W Cielętniki z rzadka jednak puls życia wstępował.

Ponad linią lasów, od strony południowej, górował nad wsią szczyt łąkowego pagórka, gdzie porą letnią wyprowadzano trzodę, a zimą dzieciarnia zjeżdżała na sankach. Ot, atrakcja, która nikogo nic nie kosztowała.

W większości mieszkańcy od pokoleń w pocie czoła siali, orali, doili, bili kaczki, kury czy gęsi, żyli tu i umierali, nie zważając na pęd świata, niepomni targających nim trosk i rozterek. Każde obejście okolone drewnianym płotem miało przy bramie zbitą z desek ławkę, na której wiosną, latem, do pierwszych chłodniejszych jesiennych wieczorów przesiadywali najstarsi, wspierając siwe głowy na niedbale wystruganych laskach; starcy przeważnie drzemali wyprostowani, jakby siedzenie na ławce z zamkniętymi oczyma pozwalało obserwować cielętnicki świat. Staruszki zaś odwiedzały sąsiadki, zasiadały na nieoheblowanych deskach, które z biegiem lat, po intensywnym użytkowaniu samoistnie się wypolerowały tutejszymi portkami, sukienkami czy grubymi spódnicami, i wygodnie się umościwszy, plotkowały, wspominały dawne dobre czasy albo trzęsącymi się mimowolnie ustami odmawiały różańce, zwykle w towarzystwie wygrzewających się u ich stóp szaroburych, chudych psin umęczonych nicnierobieniem, wpatrzonych w dal i z nadzieją wyczekujących odmiany nudnej doli. Nie było nawet na kogo zaszczekać. Złodziei do pogonienia w Cielętnikach od dawien dawna nie uświadczysz, bo każdy gospodarz sam swojego doglądał i jedynie o własnym dobytku przed zaśnięciem rozmyślał.

W centrum wsi, dokładnie pośrodku, znajdował się na planie kwadratu postawiony sklepik dawniej Gminnej Spółdzielni, kiedyś pomalowany dziś łuszczącą się na potęgę rubinową farbą. W cielętnickim domu handlowym – tak miejscowi nazywali ów sklepik – mieściło się najwyżej czterech klientów. Oszklona z jednej strony lada błyszcząca jeszcze gdzieniegdzie aluminiowymi rurkami tworzącymi na wysokości męskich kolan półkę do oparcia torby na zakupy stała naprzeciwko drzwi wejściowych, na niej waga z elektrycznym wyświetlaczem i kasa sama drukująca paragony nikomu do niczego niepotrzebne, nawet w piecu tylko się tliły, ognia żadnego nie dając. Specjalnej ekspozycji towarów nie było, bo i takiej potrzeby nie widziano, każdy bowiem wiedział, po co do spółdzielni przyszedł, na pewno nie po to, żeby cokolwiek oglądać. Od lat ten sam sklepowy, mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce przypominający przedwojennego bankiera, gładko zaczesany do tyłu, nienagannie ogolony, w okrągłych okularach, które z rzadka zdejmował dla przetarcia zmęczonych liczeniem oczu, większość towaru trzymał na zapleczu, a dla tutejszych pijaczków był litościwy – odstępował im zimne piwo na zeszyt. Do handlu w Cielętnikach głównie sprowadzał to, czego nie sposób w gospodarstwie samodzielnie wytworzyć: ocet, sól, cukier i oleje, a także alkohole wszelkiej maści oraz papierosy. Od święta pojawiały się gazety, a przed Bożym Narodzeniem obowiązkowo dużo różnych czekolad, większe ilości pomarańczy i cytryn. Sprzedawał też pieczywo produkowane po sąsiedzku w malutkiej piekarni, w której miejscowi na potrzeby własne wypiekali również ciasta, co je w domach sami przygotowali. Witryna sklepu – dokąd najstarsi sięgali pamięcią, zaklejona dyktą i dawno nieaktualnymi ogłoszeniami – wychodziła na wyłożony płaskimi kamieniami plac odpustowy: duży, okrągły, dobry do wyprawiania wiejskich imprez, lecz z rzadka wyprawianych,

Po drugiej stronie szosy, naprzeciwko sklepu i piekarni, wzbijała się pod niebiosa wieża cielętnickiego kościoła z tyłu graniczącego z plebanią. Kościół do wszystkich świętych modlił się o remont, pieniędzy jednak żadnych na ten cel nie było widać; sołtys cztery lata temu zaczął pertraktować z gminą, do dzisiaj skończyć nie mógł, a grosz nawet jeden nie zasilił parafialnej skarbonki. Z datków od mieszkańców też nijak się nie dało aż tyle uzbierać, chociaż proboszcz powtarzał przy każdej okazji, że potrzeba na nowy dach, bo na łeb się leje, na nowe ławki, bo stare przegniłe, klęczniki zjedzone przez korniki, a rzeźbie Pana Jezusa z sercem w dłoniach odpadła już prawie cała szpachla. Ludzie we wsi umierać chcieli rzadko, nowych mieszkańców chrzciło się jeszcze rzadziej – wiadomo, z pustego i Salomon nie naleje. Tak więc, gdy padało, padało równo w kościele, a gdy słońce grzało, na sumę kapelusze i chustki przywdziewano w obawie przed niechybnym udarem.

Na tym wieś się kończyła, chociaż trzeba dodać, że tuż przy lesie, z dala więc od okrągłego placu, dwieście albo trzysta lat temu założono cmentarz – wiek trudno określić, bo jeszcze do niedawna nikt murowanych grobów nie stawiał. Otoczony wysokim kamiennym murem gdzieniegdzie uzupełniony ceglanymi plombami, gotowy był przyjąć do siebie każdego, komu żywot już zbrzydł lub odwrotnie – kto życiu przestał być miłym.

Teraz Janek Szczecina biegł jak szalony prosto przed siebie w stronę czerwonej drogi, biegł przez łąkę, a gdy ta się skończyła, przeciął wąską piaszczystą ścieżkę i wpadł na wyczekujące już z utęsknieniem żniw pszeniczne pole – mimo że do złudzenia przypominało leśny gąszcz, pokonał je do połowy na jednym wdechu, nie zważając na szkody, jakie przy tym czynił. Wypuścił powietrze dopiero dostrzegłszy na horyzoncie zarys starego spróchniałego młyna – znak, że zbliżał się do wsi. Młyn od dawna już ziaren nie mełł, technika poczyniła bowiem wielki postęp i teraz chleb i mąkę kupowano w cielętnickim domu handlowym. W ogóle czasy się zmieniły, odkąd kalendarze liczyć zaczęły kolejne stulecie od śmierci Chrystusa Pana. Młyn stał jednak nadal i próchniał, niemo godząc się ze smutnym losem, całkiem poddając się wyrokom czasu.

Janek przystanął, pochylił się i oparł ręce o kolana. Oddychał ciężko. Po chwili podniósł głowę i już miał ponownie poderwać się do biegu, ale wtedy przyszło mu na myśl pytanie: z jakiej właściwie przyczyny tak pędzi? Opadł ciężko na broniące się przed unicestwieniem kłosy i z całych sił próbował się skoncentrować.

Później nie był pewien, czy siedział długo, czy krótko, ale z czasem dostrzegł, że słońce nie przygląda mu się już z lewej, lecz z prawej strony. Nie przejął się tym jednak i nadal rozmyślał intensywnie.

Sprawa nie była prosta.

Naraz, niespodziewanie, odpowiedź sama weszła mu na usta: Małgorzata.

Musi znaleźć Małgorzatę!

Przecież ona tak się wystraszyła, jakby diabła samego spotkała.

Janek nigdy nie widział, żeby ktoś czegoś tak bardzo się zląkł, choć sam nie bał się ani przez chwilę podczas dzisiejszej, niecodziennej przygody, ale Małgorzatę trwoga owładnęła wielka, bo nagle rzuciła się biegiem w stronę wsi i tyle ją widział. Najnowsze pługi, kombajny i inne traktory, które podziwiał Janek, nie były tak prędkie jak dziś ona. Na domiar złego krów nie zegnała z pastwiska, nawet kołków nie zdążyła im popuścić. W każdym razie musiał ją odszukać, bo możliwe, że z tego rozgorączkowania się przewróciła, a kto ją ze złamaną nogą czy ręką wytropi w tej gęstwinie? No i te biedne krowy na pastwisku zostały, bez wody, nie wydojone wcale!

Nie było czasu do stracenia. Poderwał się i wyposażony w nowe siły ruszył pędem w kierunku wyznaczanym przez stary młyn.

Młody Szczecina lubił krowy, w ogóle gustował we wszelkiej zwierzynie, ale odkąd umarł ojciec i pozostali sami z matką, nie trzymało się już u nich dużej trzody, bo kobieta sama wielkiej gospodarki przecież nie obrobi, a na siły syna jedynego też nie miała, co liczyć. Zostało więc kilka kur, kaczek, no i czasem, jeśli akurat pomór się nie trafił, trochę królików. Gdyby króliki nie były takie chorowite, to rzadziej w garczkach dno by się oglądało, mawiała często Jankowa matka, we wsi zwana Elżunią, choć w metryce czarno na białym miała wypisane Róża. Dawno już temu, z jej tylko wiadomych, skrywanych głęboko powodów, zwróciła się do mieszkańców Cielętnik z prośbą, żeby wołali do niej innym niż nadane przez rodzicieli imieniem. Janek nigdy nie dociekał przyczyn tego stanu rzeczy przekonany, że i tak nie da rady poukładać ich sobie w głowie. Elżunia również na ten temat milczała jak zaklęta. Elżunia... Drobna, o łagodnym wyrazie twarzy i głębokich oczach, nosiła się zawsze na czarno – ludzie dociec nie potrafili, czy to dlatego, że z żałoby po małżonku wyjść nie może, czy też żałobę z powodu ułomności syna stale na nowo przeżywa. Na tle jej posępnego odzienia odznaczały się długie, proste i jasne włosy, które dla wygody zwykła wiązać w wysoki kok. Wyglądała na więcej wiosen, niźli miała, ale nie dbała o to. Za mężczyznami się nie rozglądała, bo pewna była, że nikt za małżonkę już jej nie weźmie. Raz, że wdową była biedną, dwa, że żywot z ukochanym dzieckiem po dziś dzień dzieliła. Dzieckiem, o którym wiedziała na pewno, że nigdy nie będzie mu dane dorosnąć.

Wbrew temu, co mawiała Elżunia, Janek nawet bardziej się cieszył, gdy królików nie mieli, bo kiedy były, to nigdy nie wiedział, czy jeśli rano przyjdzie je nakarmić, to na wieczór będzie do czego wracać. Raz akurat sam poszedł oprzątnąć w komórce i znalazł wszystkie martwe. Potem siedział przy nich długo, siedział i myślał, aż przyszła po niego matka i zaprowadziła do domu. Była już wtedy późna noc, ale usnąć za nic w świecie nie potrafił.

Janek Szczecina, poza wszelkiej maści gadziną, upodobał sobie również Małgorzatę, kobietę wprawdzie od niego starszą o ładnych piętnaście lat, ale bliższą jego sercu niż którykolwiek rówieśnik. Pewnego wieczoru, dawno temu, gdy ledwo od ziemi odrósł i sam po wsi zaczął sobie urządzać wędrówki, przyłączył się do niej – akurat szła krowy zganiać z górującego nad Cielętnikami pagórka z każdej strony porośniętego łąkami. Prowadziła z niego do wsi polna droga, latem ukryta wśród falujących na wietrze łanów zbóż, zimą naga, oblodzona i niebezpieczna – tą samą dziś Janek z Małgorzatą udali się na codzienny spacer, z którego nie dane im było już wespół powrócić.

Małgorzata, osoba z pozoru niedostępna i poważna, uśmiechająca się z rzadka i tylko dla odwzajemnienia życzliwości innych, duszę miała na wskroś przesiąkniętą dobrymi intencjami i współczuciem wobec ludzkiej krzywdy. Nie przegoniła więc Janka tamtego wieczoru, gdy nieśmiało zaproponował, że chętnie pomoże przy popuszczaniu kołków i pojeniu bydła, czym sam był wielce zaskoczony, bo przyzwyczaić się zdążył do bezceremonialnego odprawiania go przez pozostałych mieszkańców Cielętnik. Jeszcze dziwniejsze i jeszcze bardziej niezrozumiałe było dla Janka to, że Małgorzata ochoczo poczęła słuchać snutych przez niego z żarliwością godną większej sprawy opowiadań, którymi dzielił się z każdym, kto gotów był poświęcić mu chwilę uwagi. A wyobraźnię miał Janek Szczecina wielgachną! Niczym wytrawny pieśniarz snuł barwne gawędy rzekomo przekazywane mu przez rośliny i zwierzęta, z pasją mówił o ich smutnej doli, o ludzkiej dla nich pogardzie, ale też o radości ich życia. Opowiadał, jakież konie są rade, odkąd zwolniono je z przykrego obowiązku orania, jakież świnie katusze cierpią stłoczone w chlewach, zwłaszcza gdy przychodzi im się oprosić, że kury nie lubią, gdy są przez gospodarzy obmacywane dla sprawdzenia, czy znosić będą jaja, bo pozbawia je to godności i karze walczyć z naturą. Niektóre Jankowe historyjki bawiły Małgorzatę, inne smuciły wielce, ale słuchała zawsze z powagą i często później w domu jeszcze o nich rozmyślała. Do gospodarskiej trzody odnosić się dzięki nim zaczęła z jeszcze większym miłosierdziem. Nie wiedziała wprawdzie, czy zwierzęta i rośliny rzeczywiście posiadają dar mowy, bo dotąd ich słów nigdy nie dane jej było zasłyszeć, ale nie wykluczała, że to raczej kwestia daru słuchania, w który ona akurat nie została przez Pana Boga wyposażona.

Skromna – odziana zawsze jak przystało na kobietę zamężną i w kwiecie wieku – Małgorzata na co dzień przywdziewała zazwyczaj bladobrązowy serdak, zbyt obszerne spodnie, drewniane chodaki lub bardzo już zniszczałe zielone kalosze. Na głowie wiązała – bez względu na pogodę – siwą, zmechaconą chustę, co tym, którzy jej nie znali, pozwalało brać ją za kogoś z wiejskiej biedy, nie zaś żonę najbogatszego w okolicy rolnika. Nie dbała jednak o te opinie, podobnie o makijaż i inne frywolności zastrzeżone – według niej – dla dam miejskich. Pracowała dużo, nie oszczędzając się przy tym wcale: poza naganianiem i zganianiem krów nie bała się robót w polu, oprzątania świń i wywózki gnoju. Harowała ciężko, bo – uważała – praca jest sednem żywota. Kiedy w życiu braknie dzieci, nic więcej człekowi nie pozostaje, jak tylko pracować i się modlić, a Małgorzata dzieci nie miała, lecz Boga za to winić nie śmiała i czasem nawet wdzięczna była, że nikogo nie obdarzył takim ojcem, jakim był jej ślubny wybranek. Bo żeby ojcem być, to przede wszystkim serce trzeba mieć i umieć kochać. Mężczyzna, za którego wyszła, tego właśnie nie miał i nie potrafił.

Dziwaczna zażyłość łącząca Janka i Małgorzatę była we wsi powszechnie znana i nikogo już nie dziwiła, chociaż z początku, gdy chodzili razem zganiać krowy, przyglądano im się z ukosa. Jankowi to różnicy nie robiło, bo życie miał całe, żeby przywyknąć do takiego gapienia, ale cieszył się bardzo, gdy pomiarkował, że Małgorzacie też to niczego złego nie robi. Słyszał wprawdzie, że jest żoną bambra, tak nazywano Zbycha Szymalę, i krów nie musiałaby sama naganiać i zganiać, gdyby tylko chciała. Stara Kapucynowa powiedziała mu kiedyś, że pewno Małgorzata z krowami chodzi, żeby na dziedziczkę nie wyjść, ale Janek za nic w świecie nie mógł pojąć, o co Kapucynowej chodziło. Tak czy inaczej, każdego wieczoru przyłączał się do Małgorzaty i szli razem drogą ode wsi na szczyt pagórka, gdzie pasły się zwierzęta, potem z pagórka z powrotem do wsi, już z krowami pędzonymi przodem. On bez ustanku coś opowiadał, ona w milczeniu wpatrywała się w dziwnej zadumie w horyzont. Od czasu do czasu uśmiechała się po trosze pobłażliwie, po trosze szczęśliwie. Ludzie we wsi gadali, że to od hormonów, które aż gotować się musiały teraz, kiedy trzydzieści pięć lat jej wybiło, a łono nadal trawiła pustka. Z małżonka, Zbycha Szymali, taki bamber wielki był, ale widocznie wielki tylko z gospodarki, mówili, bo żonę miał od trzynastu już lat, a dzieci ani widu, ani słychu. Kto inwentarz wielki po nim przejmie?, nieraz się zastanawiano. Tyle trzody, tyle maszyn, tyle pól, tylochna wszystkiego!

Małgorzacie z Jankiem czas dobrze się spędzało, trajkotano we wsi przy każdej okazji, bo sobie przy tym wyobrażała, jak to by było syna pierworodnego na świat wydać. I niechby już był nawet ten syn taki jak Janek Szczecina, bo w tym wieku matka dobrego dziecka nie urodzi, ale żeby był, bo bez dzieci to niczym bez księdza w kościele. Żadne życie, gadano ni to z troską, ni to ze złośliwością.

Janek słyszał te opowieści kilka razy, zawsze zapominał jednak wypytać Małgorzatę, ile w nich prawdy. Pewnego letniego dnia, kiedy szli o zmierzchu na pagórek i – jak zwykle – mijali siedzącą na ławce przed domem starą Kapucynową, która – jak zwykle – im się przyglądała z niekrytym zainteresowaniem, lecz do wtedy nic nigdy do nich nie zagadała, tamtego letniego dnia rzekła: – Do męża idź, niech ci dzieciaka zrobi, bo tego pokraki ci Elżuńka za żadne piniędze nie odstąpi. Ojca mioł, jakiego mioł, ale matka kocha go za dwoje. Głupia kobicina, oddać by go przecie i za darmo mogła. W mieście są różne domy dla takich, słyszałam o tym. Nawet reklamę żem raz widziała. Ho, ho, jeszcze i państwo by jej do opieki dokładało!

Małgorzata zamarła, a Janek zaraz za nią. Zbychu Szymala, czy był wielki, czy niewielki pod innymi niż gospodarka względami, z uwagi na posiadane hektary szacunkiem cieszył się we wsi większym niż proboszcz i sołtys razem wzięci, nikt by więc jemu samemu ani jego żonie prosto w oczy złego słowa nie powiedział. Kapucynowa najwyraźniej teraz zapomniała, może ze starości, o tej niepisanej zasadzie.

– Niech Kapucynowa do domu się zbiera, bo komary tną, że jej! – odkrzyknęła Małgorzata, gdy nieco odtajała.

– Ano, prawda świnta. No, no! – odparła Kapucynowa.

Wtedy właśnie Jankowi się wspomniało, o co od dawna już chciał zapytać Małgorzatę. Gdy więc tylko oddalili się trochę od Kapucynowego domu, zwrócił się do Małgorzaty: – Właśnie, dzieci to ty nie chcesz mieć?

– Z moim mężem nie chcę.

Wówczas Janek uznał sprawę za wyjaśnioną i nie zwracał już uwagi, co we wsi na temat niedoszłego macierzyństwa Małgorzaty mówiono. Liczyły się dla niego tylko ich spacery. Tyle przygód podczas nich już przeżyli! A to krowa zaczęła się cielić akurat tuż pod pagórkiem i trzeba było poród odebrać, bo jakie inne wyjście? Ciągnęli z Małgorzatą cielaka, ciągnęli i ciągnęli, a on jak na złość nie wychodził, w ogóle mu najwyraźniej do tego świata się nie śpieszyło. Małgorzata powiedziała, że wcale mu się nie dziwi, ale nie dawali za wygraną i w końcu, już daleko po zmroku, wyczerpana krasula z wyraźną ulgą lizała sierść cielakowi i próbowała na wymię naprowadzić. Pomóc musieli krowie, ale wystarczyło, żeby cielak raz skosztował, co to mleko matki, i już za nic nie chciał cyca puścić. Ostatecznie skończyło się tak oto, że nad ranem dopiero do wsi z Małgorzatą wrócili. Bóg jeden wie, ile plotek wśród cielętnickiej ferajny wtedy wywołali! Janek nie mógł wyrozumieć, dlaczego nikt nie chciał dać wiary, skoro z cielakiem do wsi wrócili, a że poród się przedłużał, to nie była przecież ich wina. Zgodnie więc ze swoją zasadą, że kiedy nie był w stanie czegoś sobie wytłumaczyć, przestawał tym zanadto się zamartwiać, postąpił i tym razem identycznie.

Małgorzata ludzką paplaniną też nie zamierzała się przejmować, mimo to twarz owinęła sobie siwą chustką szczelnie, że tylko oczy było znać, i nie chciała zdjąć przez dobrych kilka tygodni i na nic się zdały Janowe tłumaczenia, że nie musi wcale bez ustanku ust zakrywać, żeby z ludźmi nie rozmawiać, bo on, Janek, w odpowiedzi na zaczepki bliższych i dalszych sąsiadów się uśmiecha, a że ludzie nie wiedzą, jak reagować na uśmiech, pokornie odstępują od dalszych prób wszczęcia dyskusji.

Innym razem przez las dla odmiany zamiast między polami poszli, no i się zgubili, ale tylko na chwilę, bo po mchu prędko zmiarkowali drogę. Strachu się jednak niemało najedli, bo ściemniać się już zaczynało, a i wilki było słychać. Małgorzata się bała, lecz Janek miał przedziwne wrażenie, że obawia się nie lasu nocną porą, ale licha znacznie gorszego, jeszcze bardziej mrocznego i niebezpiecznego. Dziękować Bogu, do wsi ostatecznie powrócili przed zmierzchem.

Jeszcze kiedy indziej jeża na środku drogi spotkali, tylko że jakiś taki był chorawy, a że jesień już wtedy zachodziła, Janek wziął go do domu, aby wydobrzał. I jeż mieszkał z nim i z Elżunią, i święta Boskiego Narodzenia przeżył, i Nowy Rok, i Trzech Króli. W końcu na tyle ozdrowiał, że tupał po podłogowych deskach jak żołnierz na defiladzie i koło kuchni się układał dla zyskania ciepłoty. Wczesną wiosną Janek z Małgorzatą odnieśli go dokładnie w to samo miejsce, w którym kilka miesięcy wcześniej o mało co nie zamarzł półprzytomny. Bardzo Janek płakał, a i Małgorzata też płakała, ale co było robić? Każdemu życie miłe takie, do jakiego Bóg go stworzył.

Inne mało jest warte.

Tak, przygód mieli dużo, ale czegoś takiego jak dziś nie mogli się spodziewać!

Gdyby ktoś jemu, Jankowi Szczecinie, jeszcze młodym rankiem zapowiedział, że tego samego dnia ujrzy Pana Boga, za nic w świecie by mu nie uwierzył. I choćby ten ktoś przysięgał na nie wiadomo co, gdyby się zaklinał i proponował niemałą nagrodę, on by się nie założył. Nie ma głupich, powiedziałby temu komuś, nie wierzę ci, nie dam się nabrać. Ha, nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę i mów, co tam ci ślina tylko na język przyniesie, ale nie uwierzę i kropka! Tak właśnie powiedziałby z całym przekonaniem Janek Szczecina.

No i przegrałby z kretesem.

W chwili bowiem, gdy dzisiejszego wieczoru weszli z Małgorzatą na pagórek, niebo nad nimi z wolna zmieniało barwę. Zdawać by się mogło, że okrywa się siwą mgłą, ale mgła przecież na pola wychodzi, a nie niebiosa zastępuje. Pierwszy zmiany dostrzegł Janek, bo Małgorzata wpatrywała się w łąkę w poszukiwaniu bydlęcych kołków. Czym prędzej podbiegł do towarzyszki i palcem wymachiwać zaczął w stronę niebieskiego sklepienia, bo słowa żadnego nie był w stanie z siebie dobyć. Gdy Małgorzata skierowała wzrok w kierunku wskazywanym przez Janka, z jej gardła wyrwał się krótki okrzyk przerażenia. Mimowolnie cofnęła się o kilka kroków, ale przed tym niesamowitym zjawiskiem nie było przecież ucieczki.

Szara niczym dym papierosowy mętność w mgnieniu oka nabierała przedziwnych kształtów, których ani Jankowi, ani Małgorzacie nie dane było wcześniej oglądać. Nie byli w stanie do niczego ich przyrównać, z niczym znanym utożsamić. Stali więc jak wryci z szeroko otwartymi oczami i ustami, niezdolni ani do stawiania oporu, ani do szukania ocalenia.

Wreszcie siwe opary nabrały boskiego oblicza, świat wokół na kilka chwil utracił wszelkie znaczenie. Pomimo że nigdy wcześniej ani Janek, ani Małgorzata nie widzieli Boga i że nie zdążył On jeszcze przemówić do nich słowem, nie mieli żadnych wątpliwości, że właśnie są świadkami objawienia. Są bowiem takie sprawy, które człowiek wyczuwa instynktownie i do których zrozumienia żadna wiedza tego świata nie jest potrzebna.

Tak, Bóg najprawdziwszy postać swą im dziś łaskawie ukazał! Bóg, do którego modły w kościołach świętych ludzie co dzień wznoszą, Bóg, który dobrych nagradza, a złych karze, Bóg, którego miłosierdzie świat przepełnia i który ziemskim padołem niepodzielnie rządzi!

Bóg we własnej osobie.

Jankowi zdążyło jedynie przemknąć przez myśl, że Bóg wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał. Dotychczas był głęboko przeświadczony, że Najwyższy jest sympatycznym starcem z długą brodą i że zawsze nosi się na biało. Mylił się, ale czy mógł za to się winić? W końcu nie na co dzień ludziom dane jest oglądać wizerunek ich Stwórcy.

Do Janka dotarło, co się dzieje wokół, ale wcale nie czuł strachu, lecz dojmujące pragnienie, żeby się odezwać. Chciał wypytać Przenajświętszego o tyle rzeczy, tyle kwestii ciążyło mu na sercu. W chwili, gdy już otwierał usta, żeby zadać pierwsze lepsze z nasuwającego się miliona pytań, ponownie zamarł w bezruchu, bo nieoczekiwanie został uprzedzony.

Głos Boga był spokojny i melodyjny niczym najmilsza dla ucha muzyka. Tą muzyką wypowiedział kilka słów składających się na straszną przepowiednię: mieszkańcy Cielętnik umrzeć mieli za dziesięć dni.

Dziesięć dni dzielić ich miało od śmierci.

Dziesięć dni – ani mniej, ani więcej. Dziesięć!

Bóg nie odezwał się już ponownie i nie objaśnił powodów swej decyzji. Jego kształty się rozmyły.

Dziwna mgła nie zdążyła jeszcze dobrze ustąpić z nieboskłonu, gdy Małgorzata nagle się ocknęła z odrętwienia i poderwała do szaleńczego biegu w kierunku wsi. Gdzieś w połowie pagórka przystanęła na ułamek sekundy, obejrzała się w stronę Janka i nie swoim głosem rzuciła: – Trzeba w trymiga powiedzieć we wsi, czegośmy chwilę temu we dwójkę doświadczyli.

A potem znowu ruszyła z kopyta.

Szczęście całe, że jeśli nawet gdzieś wśród zbóż się przewróci, najwyżej nogę albo rękę połamie, bo wstrząsu mózgu z tego na pewno nie będzie, pocieszał się teraz na wspomnienie niedawnych zdarzeń Janek. Młody Szczecina wielu rzeczy nie rozumiał, ale co to wstrząs mózgu, wiedział doskonale: jest wtedy, kiedy dreszcze przez głowę przechodzą, kiedy widzi się dziwne kolory i słyszy niesamowite dźwięki, aksamitne, dochodzące z oddali. Wstrząs mózgu jest wtedy, kiedy spadnie się z huśtawki, tak jak on spadł, miał wówczas cztery lata i bujał się tak wysoko, że stopami dotykał nieba. Tę huśtawkę zrobił dla niego ojciec, który poza rodzinną gospodarką trudnił się też drwalstwem, podobnie jego ojciec i zupełnie tak samo jak ojciec jego ojca. Janek bujał się więc na huśtawce w tę i nazad, aż w pewnym momencie zauważył, że już się nie buja, bo z niezrozumiałych dla siebie przyczyn siedzi pod huśtawką. Nie dostrzegł jednak, że huśtawka wciąż jeszcze się buja, no i potem już nastąpiło to, co nazywa się właśnie wstrząsem mózgu. Niewiele Janek z tego zapamiętał, poza ulotnymi dźwiękami i pstrokatymi kolorami, ale z opowiadań matki wiedział, że długo był w mieście, w szpitalu, a gdy już do wsi wrócił, w łóżku jeszcze przez wiele tygodni leżał. Tuż po urodzeniu Janek też był zresztą jakiś czas w szpitalu, bo już wtedy coś tam z jego mózgiem ponoć było nie tak, jak należy, ale o tym dowiedział się całkiem przypadkowo, podsłuchując rozmowę matki i ojca.

– To nie moja przecie wina! Wszyscy piją i dzieci im się chore jakimś cudem nie rodzą! Chłop ze mnie zdrowy jak koń, i wypić umiem, i pojeść mogę! Z tobą pewno być coś musiało nie tędy.

– Nie o to tera chodzi, żeby w sądy się bawić i winę rozdzielać, musimy Janka leczyć. Po urodzeniu w lecznicy trzy miesiące leżał, starczy mu już na resztę życia.

– A z czego piniądze weźmiemy? Gospodarka nietęga, trzody nie ma, suszę zapowiadają. Elżunia, Elżunia, zastanów się ty, co za głupoty gadasz.

– Sprzedamy gospodarkę i do miasta pójdziemy, już z ciotką Jadźką rozmawiałam, zgodzi się nas za mały czynsz przyjąć.

– Jakbym miał sprzedać gospodarkę, to... Prędzej do grobu się położę! Nie puszczę się ziemi, choćby Bóg pokarał mnie jeszcze gorzej, niźli już to zrobił.

Zdaniem Janka ojciec musiał jednak nie być taki zdrowy, jak uważał na swój temat, bo rzeczywiście prędko do grobu się położył. Wyszedł orkę zrobić i umarł dokładnie tak, jak sobie tego zażyczył, bo się przewrócił i już nie wstał ze swego pola. Na drewnianej tabliczce wyżłobili mu trzydzieści osiem wiosen, ale matka zdradziła Jankowi, że nie miał jeszcze skończonej ostatniej, lecz że tylko kilka tygodni mu do urodzin zostało, na piśmie życia umarłemu dodali bez szemrania. Zawsze to lepiej przed ludźmi i Bogiem wygląda, jeśli człek umiera w wieku co starszym, bo ludzie mniej między sobą plotkują, a Bóg bardziej łaskawym się zdaje.

Janek ojcowego pogrzebu dobrze nie pamiętał, bo mały był jeszcze, ledwo komunię świętą pierwszy raz przyjąć zdążył, a teraz, gdy miał lat już dwadzieścia skończone, wydawało się to strasznie odległe. Kojarzył tylko we wspomnieniach ojca, co robił dla niego tę huśtawkę i jaki był szczęśliwy, gdy pierwszy raz pozwolił się na niej pobujać.

– Chodź, pobujasz się trochę, kto wi, może ci się kaj w głowie poukłada wszystko na miejsce od tego bujania? – powiedział wtedy, a Janek podbiegł do niego, wtulił się w jego ramię i załkał przeciągle na znak wdzięczności. Potem w kilku susach znalazł się na huśtawce. Od tego czasu bujał się na niej dzień w dzień, po kilka godzin, bez ustanku, jeśli tylko pogoda pozawalała, ale czasem nawet wtedy, kiedy nie pozwalała i kiedy musiał bujanie ukrywać w tajemnicy przed matką, która martwiła się o niego strasznie, bo na domiar złego chorowity był wyjątkowo i ciągle przeziębiony. Bujał się niemal bez przerwy, aż do tego wstrząsu mózgu. Potem huśtawkę ojciec porąbał na opał, ale dzięki Bogu Janek nie był tego świadkiem, bo w miastowym szpitalu półprzytomny leżał. Serce pękało mu z żalu po powrocie do domu, lecz ona już między drzewami się nie kiwała. Niedługo potem ojciec umarł i skończyły się na dobre i huśtawki, i wszelkie dyskusje na temat leczenia Jankowego mózgu. Gospodarka osłabła, bo zabrakło męskiego ramienia, i Elżunia powtarzała często, że cieszyć się im trzeba, że chociaż tylochna kur, kaczek i niekiedy, jeżeli pomór akurat nie chycił, królików udało się uchować.

Nie czas jednak teraz był na rozpamiętywania, szukać było trzeba Małgorzaty.

Ściemniało się już prawie na amen i nawet stary młyn ledwo było widać. Janek zebrał w sobie pozostałe jeszcze siły i pobiegł ku wsi. Dotarłszy wreszcie pod sklep położony w samym środku Cielętnik, przez dłuższą chwilę rozglądał się badawczo, rozważając, w którą stronę się udać. Nie wiedział, czy najpierw pobiec w prawo, czy w lewo, do wsi północnej czy lepiej południowej. Trwał tak w bezruchu i myślał, kiedy nagle problem rozwikłał się sam.

Drzwi sklepu się otworzyły na oścież i stanęły w nich dwie kobiety obładowane siatkami i wiklinowymi koszami. Siostry – Aniela i Baśka, obie u progu czwartej dekady życia, ale wciąż panny, sprawiające wrażenie umęczonych życiem, wciąż złych na niesprzyjający los i z nim niepogodzonych – podobne były do siebie niczym piernik do wiatraka: Aniela o niecałe dwa roki od siostry starsza, przysadzista, wręcz opasła, przy tym niska, co w sumie dawało obraz przypominający dorodną kaczkę – chodząc, bez wdzięku bujała się na boki często rozkładając ręce ni to z rozpaczy, ni ze zdziwienia, a może tylko dla utrzymania równowagi, tym bardziej upodobniając się do tłustej kaczki – takie wrażenie robiła zwłaszcza na tych, którzy patrzyli na nią z daleka. Twarz Anieli nalana, okrągła, niemal bez rysów, za to z szerokim, zadartym nosem wciśniętym pomiędzy tłuste fałdy odstających policzków, z małymi niczym główki od szpilek oczętami, cały rok ogorzała albo czerwona z powodu choroby nasuwała niemal każdemu skojarzenie z upieczonym świńskim ryjem. Takie połączenie spasionego drobiu i utuczonej trzody, do tego odstręczające spojrzenie i wieczna pretensja w głosie nie mogły Anieli zapewnić wśród płci przeciwnej powodzenia, o którym od dziecka marzyła. Dlatego z biegiem lat znienawidziła ród męski i nienawiść tę nadal niestrudzenie w sobie podsycała.

Młodsza, Baśka, od siostry wyższa o głowę, może nawet więcej, była tak szczupła, że przez cieniuchną skórę niemal można było dostrzec białe jak kreda kości.

Panny Mogędówny łączył identyczny u obu charakter.

Obie zawzięte, obie zacietrzewione w ferowanych osądach, nadmiernie drażliwe, obrażające się z byle powodu. Obie po dziś dzieliły domostwo ze schorowanymi rolniczym żywotem i starością rodzicami, którymi się opiekowały na zmianę. Brak wszelkiej radości życia dawał się im we znaki, chodziły wiecznie podenerwowane, a drążące kobiety emocje znajdowały upust w urąganiu i przytykaniu pierwszemu lepszemu napotkanemu człowiekowi, którym tym razem przypadkowo okazał się Janek Szczecina.

Ponoć Aniela dawno temu miała absztyfikanta, już na mszę ślubną dano i gości sproszono z całej gminy, kiedy stało się coś nieoczekiwanego: narzeczony zapadł się pod ziemię. Był jeszcze tydzień przed ślubem, w sobotę, ale w niedzielę już nie zjawił się na obiedzie u niedoszłych teściów. Aniela próbowała go szukać, ojciec obiecał parszywcowi łeb ukręcić, jeśli tylko w dorodne łapy cieśli by go dorwał, ale chłop ulotnił się jak kamfora i nijak nie szło dojść, co z nim się stało. Kilka lat później stara Kapucynowa przywiozła z pobliskich Raczkowic wiadomość, że tam się ożenił i już dwoje dzieci chowa mu się pięknie, a trzecie jest w drodze na świat. Aniela usłyszała o tym przypadkiem, udała, że wcale ją to nie obchodzi, bo ważniejsze ma sprawy na głowie: stonkę na ziemniakach bardzo tamtego lata liczną musiała wytruć, zwieźć siano do stodoły, nim zgnije po lipcowych deszczach, nakarmić świnie, wypuścić na łąkę krowy. Tak więc wieść wielka o szczęściu byłego absztyfikanta szybko się rozeszła, ale bez echa.

Na Baśkę Mogędównę natomiast nie znalazł się chętny ani jeden, ani na krótko. Siostry trzymały się więc razem, nigdy jednej bez drugiej nie można było spotkać; po wsi żarty nawet chodziły, czy tam, gdzie królowie sami muszą, siostry Mogędówny też razem się udają.

Janek z nadzieją wypatrywał właśnie między Anielą a Baśką Małgorzatę, gdy zza rogu sklepowego budynku wyłoniło się trzech mężczyzn. Każdy z ciemnozieloną, najpewniej pustą, bo trzymaną prawie poziomo, butelką po piwie. Mamrocząc coś pomiędzy sobą, wspięli się niezgrabnie po schodach prowadzących do domu handlowego, gdy w tym czasie kobiety równie niezdarnie usiłowały z nich zejść. Janek Szczecina świadom, że taki natłok ludzi w jednym miejscu może szybko w Cielętnikach się nie powtórzyć, zerwał się z miejsca i, nie próbując nawet ukryć rozemocjonowania, krzyknął do nich w biegu: – Ludzie, czy wiecie, że umrzecie?

Kobiety i mężczyźni zatrzymali się w pół kroku i jak jeden mąż obrzucili Janka spojrzeniami kipiącymi od uprzejmej pobłażliwości. Szczecina nie zamierzał jednak dawać za wygraną i kiedy zdyszany przystanął wreszcie pod sklepową witryną oklejoną dyktą, krzyknął znowu, równie głośno jak poprzednio: – Czy wiecie, że umrzecie? No, wiecie czy nie wiecie?

Zamarła na sklepowych schodkach piątka klientów nadal wpatrywała się w Janka w znany mu sposób: po części z litością, po części z pobłażaniem, aż najwyższy z mężczyzn, Edek Zgudek, odchrząknął głośno, zwracając na siebie uwagę zebranych, następnie westchnął głęboko i wymownie pokiwał wielką głową z nienaturalnie bladą twarzą. Był to człowiek jeszcze niestary, którego życie kilka lat temu legło w gruzach: w pożarze spaliła mu się rodzina i cała gospodarka. Od tamtej pory w wolnych chwilach przesiadywał pod sklepem, a wolnych chwil miał pod dostatkiem, bo próbując ratować od ognia najmłodszego syna, stracił włosy na głowie i piersiach, doznając przy tym takich poparzeń, że przyznali mu dożywotnią rentę całkiem przyzwoitą. Edek – postrach cielętnickiej dziatwy, która z krzykiem uciekała na jego widok, mając go widocznie za potwora, nie zaś przedstawiciela gatunku ludzkiego – nie skrywał przed światem oszpeconej płomieniami twarzy i nigdy, nawet idąc na sumę, nie wdziewał czapki, nie mówiąc już o kapeluszu. Blizny stały się dla niego tatuażami przeszłości, o której pragnął, ale nijak nie potrafił, zapomnieć.

– Co za bzdury ten chłopak wygaduje? Czy Elżuńka wi o tym, że on bez żadnej opieki po wsi łazi? Z Gochą ode Zbycha to nie powinien on tero krów zganiać? Ósma przecie dochodzi – odezwał się Edek jakby po trosze do samego siebie, a po trosze do nielicznej publiki.

– Co mnie głupio zapytujesz? Co ja jestem? Jego matka chrzestna? A że bzdury wygaduje, to przecie nic nowego – odparła nerwowo, z właściwym sobie rozdrażnieniem Aniela Mogędówna.

– Niech se chłopak pogada, zawsze mu coś tam dziwnego pod kopułą się uroi. A jak se pogada, to może też mu i na sercu lżej, skąd wieta? – z rozciągającym się od ucha do ucha beztroskim uśmiechem do rozmowy wtrącił się ledwo trzymający się na nogach, tęgi ponad miarę piekarz, od święta także cukiernik, Felek Konopka. We wsi każdy wiedział, że Konopka lubi sobie pociągnąć kilka łyków przed, w trakcie, a już najbardziej po zakończeniu pracy, a że chleby i ciasta wypiekał wyborne, nikt nie miał mu za złe tej słabości.

Janek Szczecina poczuł się słowami piekarza speszony, niczym artysta po nieudanym występie, ale postanowił spróbować jeszcze raz.

– Kiedy to prawda! Prawda! Umrzemy wszyscy, a Małgorzata to nie wiadomo, czy jeszcze żywa, bo jej znaleźć nie potrafię!

– Uspokójżesz się nareszcie! – przed Jankiem wyrosła jak spod ziemi okazała postać kościelnego Józka Kędziarza, który zwalistym, muskularnym i barczystym cielskiem przysłonił Jankowi cały widok na schody domu handlowego. Początkowo kościelny stał za Edkiem Zgudką, jakby za wszelką cenę chciał utrzymać w tajemnicy swoją obecność pod sklepem. Józek nie chciał bowiem do nerwów doprowadzać proboszcza, który nie pochwalał alkoholowych zapędów swojego kościelnego, a że okazał Józkowi wielkie serce, pozwalając wespół zamieszkać na plebanii, ten wolał, coby o tych kilku piwach do księdza żadne słowo nie doszło.

Chłopina nie miał gdzie się podziać, dokąd pójść, najwyżej na poniewierkę, odkąd jego obejście pod odsprzedaż komorniczą kilka miesięcy temu poszło. Józek podatków latami nie płacił, z czego miał płacić, skoro groszowy zasiłek na wszystkie życiowe potrzeby starczyć musiał? Sam jak palec – ani żony, ani dzieci, rodzice dawno pomarli – łapał się dorywczych robót u Zbycha Szymali, ale mimo tego nijak nie dawał sobie rady z wydatkami, z których zawsze najpilniejsze zdawały się zakupy piwne i tytoniowe w domu handlowym.

Teraz powtarzał, co proboszcz raz powiedział, że gnębi go depresja, bo żadną siłą nie mógł pogodzić się z decyzją urzędników o zabraniu domostwa, a przywiązany był do ojcowizny bardziej niźli pies do pana. Wiedział dobrze, że i tak nikt jej nie kupi, bo zapuszczona do cna, bogata w karaluchy, muchy i pokrewnej maści stworzenia pańskie, toteż tym bardziej go bolało, że nie może już prawnie w starej chałupie ojców zamieszkiwać. Ze struchlałym sercem udał się wówczas na plebanię, następnie z proboszczem do kościoła, gdzie próbę dał swych umiejętności muzycznych, a że radził sobie jako tako, bo jeszcze w wojsku na organach grać się uczył, przyjęty został za kościelnego i organistę w jednym. Oczywiste było, że Józek bardziej niż na muzyka na żołnierza się nadaje, bo jego klocowata postać nijak nie przypominała finezyjnej sylwetki koncertmistrza, ale od tamtej pory do każdej mszy przygrywał dzielnie i grzmiał pełnym wcale nie najniższym głosem „Hosanna na wysokości”. Jako że wypić lubił, fałszować i nuty mylić nie raz i nie dwa mu się zdarzyło, ale człekiem był z natury spokojnym i opanowanym, szybko naprawiał błędy, wkładając w każdą kolejną zwrotkę kościelnych pieśni jeszcze więcej dobrego serca i bezbrzeża wątpliwego talentu.

Teraz jednak i jemu puściły nerwy, bo naraz złapał Janka za ramiona i z werwą nim potrząsnął.

– Nikt nie umrze! Ani ty, ani ja, ani nawet żaden knur w naszej wsi! Nikt nie umrze, pojmujesz? Tak tylko ci się przywidziało!

– Wcale nie! Wcale nie! Przecie króliki też umierają i nikt temu się nie dziwi. Króliki też umierają, no nieprawda to jest czy prawda? – zaczął znowu Janek, ale Józek natychmiast mu przerwał.

– Mówię ci, chłopcze niemądry, że coś ci się przywidziało. A tera się uspokój wreszcie i powiedz, gdzie Małgorzata? Żem przecie widział, żeś ze wsi z nią jak zwykle wychodził. Zgubiła cię czy jak?

Józkowi Kędziarzowi i pozostałym zgromadzonym pod sklepem nie dane było doczekać się odpowiedzi, bo oto nagle Janek wyrwał się z uścisku, żywo podskoczył wiele razy niczym na niewidzialnej trampolinie i wskazując palcem w stronę głównej cielętnickiej drogi, wrzasnął wniebogłosy: – Tam jedzie, tam jedzie i zara wam powie, że mam rację, ino jeszcze chwilę zaczekajcie!

Spojrzenia zebranych zwróciły się w stronę wskazywaną przez Janka.

Zza krów, które najedzone i opite dostojnie toczyły się bokiem czerwonej drogi, wyłaniała się Małgorzata. Szła powoli, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Janek zachodził w głowę, gdzie podziewała się przez tyle czasu, ale teraz to już było bez znaczenia, bo i ona, i krowy odnalazły się całe i zdrowe.

– Ano idzie Gocha, poczekajmy na nią, może wytłumaczy, jak to Janek Szczecina się zgubił. To ci dopiero historyja! – powiedział Felek Konopka, po czym zaśmiał się wczorajszym śmiechem.

– Wcale się nie zgubiłem. To ona się zgubiła – warknął Janek i nie mogąc już zdzierżyć tej jawnej ignorancji, pobiegł w stronę Małgorzaty.

Nagle stało się coś, co spowodowało, że twarze stojących pod sklepem mieszkańców Cielętnik zastygły w dziwnych formach. Małgorzata przystanęła i rozpaczliwym ruchem pochwyciła Janka Szczecinę w ramiona. Przez dłuższą chwilę przytulała go do serca, głaszcząc jednocześnie czule po plecach. Janek szeptał jej coś do ucha, a ona mu cosik odszeptywała, kiwając przy tym głową chyba na znak, że z nim się zgadza. Wreszcie wzięła chłopaka za rękę i powolnym krokiem poprowadziła w stronę domu handlowego. Krowy już pasły się w najlepsze na skrawkach trawy rosnącej wzdłuż drogi, ale Małgorzata zdawała sobie teraz nic z tego nie robić. Jej postawa wyrażała zmęczenie i rezygnację, jakby uleciały z niej wszelkie siły. Nadal szła przed siebie z opuszczoną głową, podczas gdy głowa Janka była zadziornie uniesiona na znak ostatecznego zwycięstwa.

Stanęli nareszcie obok ludzi wpatrujących się w nich ze zdziwieniem na schodkach do sklepu.

– Janek Szczecina nie kłamie – Małgorzata odezwała się ledwo słyszalnym głosem. – Tak, jak mówi, pomrzemy. Byliśmy na wzgórzu. Wówczas objawił się przed nami Bóg Przenajświętszy i obwieścił, że mieszkańcy wsi zginą za dziesięć dni. Za dziesięć dni. Wszyscy.

Janek z zadowoleniem wodził wzrokiem po zebranych, wyczekując ich reakcji. Nie zawiódł się: kobiety zakryły usta dłońmi, z ich oczu pociekły jak na komendę strumienie niemych łez. Mężczyźni w jednej chwili otrzeźwieli, z początku łypali po sobie niepewnie, po czym w milczącej zgodzie jeden od drugiego odpalił papierosa. Jankowi złość już trochę minęła, teraz pozostało tylko delektowanie się sukcesem.

– Widzicie, widzicie? Nie kłamię! – odezwał się, ale, ku rozczarowaniu, nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Każdemu w uszach dudniły słowa Małgorzaty. Nie ubzdurała sobie niczego, niczego takiego z pewnością by nie wymyśliła. Istniała zatem tylko jedna, straszna, przerażająca możliwość: mówiła prawdę! Janek – jaki był, taki był – ale jego słowa potwierdziła żona największego bambra we wsi, kobieta powszechnie szanowana, lubiana i ceniona. To, jak się zachowywała, jak ni z tego, ni z owego publicznie przytuliła Janka, potwierdzało najgorsze przypuszczenia zebranych. Koniec był bliski. Ktoś wszedł do sklepu, ktoś z niego wyszedł i przeraźliwa wieść rozeszła się po całej wsi. Nie wiedzieć, jakim sposobem Janek z Małgorzatą znaleźli się nagle na środku placu odpustowego, gdzie Janek musiał jeszcze raz wszystko od początku do końca opowiedzieć, bo Małgorzatę całkiem już siły opuściły. Czuł się fantastycznie, pierwszy raz w życiu ludzie spijali z jego ust wypowiadane słowa i patrzyli na niego innym niż dotychczas sposobem. To było niesamowite doświadczenie, za które w skrytości serca dziękował Najwyższemu.

Małgorzata nie odezwała się już wcale i, gdy ktoś zapytywał ją raz po raz, czy to, co mówi Janek Szczecina, to prawda, wpatrując się w ziemię, kiwała tylko potwierdzająco głową.

W końcu do ludzkich umysłów dotarła zatrważająca zapowiedź, zrozumieli sens potwierdzonych przez Małgorzatę słów Janka.

W Cielętnikach wybuchła panika.

Wielu powychodziło na pola i pośród pasących się zwierząt padło na kolana, wznosząc w stronę niebios wołania o wybawienie. Inni złorzeczyli nieznanym przodkom, którzy najpewniej przez złe postępki ściągnęli klątwę na niewinnych. Jeszcze inni po usłyszeniu mrożącej krew w żyłach nowiny przez długie godziny trwali w dziwnym bezruchu, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami.

Podczas chaotycznych rozmów próbowano wyjaśnić przyczyny okrutnego boskiego wyroku, przeklinano dni własnych narodzin, najczęściej jednak się zastanawiano, jak będzie wyglądał ów dziesiąty dzień, w którym nastanie apokalipsa. Kilka osób użalało się nad losem, pomstując, że woleliby nie wiedzieć, kiedy nastąpi koniec.

Straszne słowa przepowiedni zostały wypowiedziane i nikt, prócz samego Boga, nie mógł ich cofnąć; nic jednak nie wskazywało na to, że Pan Bóg mógłby zmienić decyzję.

Strach udzielił się nawet zwierzętom. Konie niespokojnie rżały w zagrodach, krowy wpatrywały się w rozpaczających gospodarzy, strzygąc nerwowo uszami, świnie zupełnie straciły apetyt i obijały się o siebie nawzajem w chlewach, jakby szukając schronienia przed przyczajonym zagrożeniem.

Niebawem zdjęci trwogą mieszkańcy zgromadzili się w kościele, gdzie pod przewodnictwem proboszcza wznosili do Boga długie i łkliwe modły – tak starali się go przebłagać, aby okazał litość i odpuścił złe uczynki. Jednocześnie przyobiecywali poprawę dusz. Ostatecznie błagali uniżenie o dar łatwej, dobrej śmierci, zwłaszcza dla kobiet, starców i dzieci. I pewnie pod wpływem nieoczekiwanych emocji zupełnie zapomnieliby o swoich trzodach, ale tuż przed nastaniem północy rozpętała się okropna burza, która zmusiła zgromadzonych do powrotu do gospodarstw, bo kościelny dach deszczu nie powstrzymywał, a ruszany wietrzyskiem trzeszczał na dodatek złowrogo nad głowami.

Nareszcie noc przyniosła senne wybawienie.

Nikt, poza Jankiem Szczeciną, nie oczekiwał poranka.

Dzień drugi

Równo o siódmej rano, tuż po zakończeniu porannego oprzątku, mieszkańcy Cielętnik ponownie spotkali się na okrągłym, wyłożonym płaskimi kamieniami placu odpustowym, tym samym, na którym poprzedniego dnia późnym wieczorem Janek Szczecina spełnił swoje marzenie – chciał, żeby go słuchano i wczoraj był słuchany przez – w jego mniemaniu – tłumy. W tym miejscu, podczas corocznych odpustów, przyjezdni sprzedawcy rozstawiali kolorowe stragany, tam też odbywały się wybory na najwyższy cielętnicki urząd – urząd sołtysa. Nigdy jednak jeszcze atmosfera podczas zgromadzenia nie była tak niespokojna jak dziś. Ludzie szeptali nerwowo, co jakiś czas dało się słyszeć rozpaczliwe szlochy kobiet. Zgromadzone na placu dzieci, nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, bawiły się w ciuciubabkę, lecz one także, wyczuwając złowrogie napięcie, zachowywały się wyjątkowo cicho i wyjątkowo starały się nie rozdrażnić dorosłych.

Tego poranka słońce skryło się za chmurami, a z nieba sączyła się letnia mżawka, marna następczyni nocnej ulewy. Był to pierwszy deszczowy dzień dotąd upalnego i nadzwyczaj suchego lata. Okoliczność ta nie zwróciła jednakże uwagi rolników pochłoniętych teraz całkiem odmiennymi problemami.

Początkowo nikt nie śmiał głośno się odezwać, jakby w obawie przed pozbawieniem chwili doniosłości. Wreszcie na stojący pośrodku placu zbity z sosnowych desek podest powolnym krokiem wszedł mężczyzna, po którym wszyscy oczekiwali, że przemówi i choćby ziarno nadziei zasieje w sercach zmartwionych współbraci. Mężczyzną owym był cielętnicki sołtys.

Stanisław Kozak zarządzał wsią czwartą kadencję, ta miała się właśnie już ku końcowi i w normalnym toku spraw dziś przyszłoby mu rozpisać termin następnych wyborów, ale w tej sytuacji... Głów do formalności mieszkańcy Cielętnik przecież nie mieli, o kończącej się sołtysowskiej kadencji zapomnieli więc całkiem. Tak to już jest na tym świecie: prawo ludzkie dostosować się musi zawsze do orzeczeń boskich.

Stanisław Kozak, jak na sołtysa przystało, wyglądał dostojnie. Ubrany co dnia – czy to od święta, czy w dzień powszedni – tak samo: w nieco przyduży garnitur i całkiem nieśnieżnobiałą koszulę z wykrochmalonym kołnierzykiem wciśniętym pod trzeci z kolei, licząc od góry, podbródek, pod którym co uważniejszy obserwator dostrzec mógł czerwieniącą się muchę. Z tą ozdobą także nigdy się nie rozstawał.

Podbródek drugi, wciśnięty między dwa skrajne, nie wydawał się imponujący. Pierwszy zaś, ten najwyżej ułożony, zespolony z twarzą, ukrywał się w dużej części pod czarnymi, rozłożystymi i kędzierzawymi, podwiniętymi przy końcach wąsami oraz pod okalającą wąziutkie wargi bródką, co z każdym rokiem nabierała coraz bardziej wyrazistych srebrnych odcieni. Podbródek ów przechodził łagodnie w różową, lśniącą twarz z ustami, których właściwie nie było wcale, choć często wydających z siebie treści potrafiące porwać niejednego; tak, tak, Stanisław należał do przednich oratorów. Wątłe, miejscami zroszone siwizną brwi, zwykle nieruchome, umownie oddzielały gładkie, zwykle zwilżone drobnymi kroplami potu czoło od przywodzących na myśli dwa paciorki oczek usadowionych blisko małego noska.

Stanisław Kozak – mężczyzna wprawdzie spornej aparycji, bo niziutki, na dokładkę korpulentny, ale wygląd zewnętrzny tracił wszelakie znaczenie wobec posiadanych przez niego rozległych zalet – był pochodzenia wysokiego, a majątki pradziadów, dziadów i ojców – również polityków, chociaż rangą go przewyższających, bo miastowych – przypadły mu po ich śmierci niemałe. Na dokładkę w mieście wyższą szkołę kończył, ojczystym językiem mówił niczym literat, ponoć nawet jakimś obcym z łatwa operował, i na dobre maniery miał wielkie baczenie, do tego z każdej sytuacji z twarzą wyjść potrafił. Nauczony także dostosowywać zachowanie do wymagań chwili, a gdy była potrzeba, na przykład w czasie pogrzebu czy kampanii wyborczej, przemawiać potrafił w sposób pokrzepiający, niosąc tym samym udręczonym mieszkańcom Cielętnik nadzieję na lepsze jutro. W czasie odpustów, chrztów, ślubów czy innych radosnych zdarzeń pokusić się umiał na dobry dowcip, czym również, z właściwą jedynie sobie samemu starannością, wlewał do serc współmieszkańców otuchę i pociechę.

Podczas długiego sołtysowania nie udawało mu się wywalczyć w gminie potrzebnych dla wsi pieniędzy, jak choćby na niezbędny, nawet już konieczny remont kościoła świętego. Zawsze jednak, bez wyjątku, nie wynikało to – przekonywał – z braku jego szczerych intencji, lecz z gburowatości, opieszałości i gnuśności gminnych urzędników; nie umiał walk zaciętych z nimi toczyć, język jego obelg nie znał, a że nie musiał się starać o zgromadzenie majątku, który mu na talerzu los podał, zachowywać wolał kurtuazję. Typowo człowieczą jest przywarą, że gdy o swoje dobro nie trzeba się zanadto trudzić, cudze także snu z powiek nie spędza. Tak czy inaczej, ludzie ufali w to, co mówił, traktując go niczym dobrego pasterza na te i kolejne ciężkie czasy. Kto bowiem, jeśli nie potomek politycznych dostojników, większą estymą cieszyć się mógł wśród mieszkańców Cielętnik?

Zatem, gdy Kozak niezgrabnymi ruchami wdrapał się na podest ustawiony pośrodku placu odpustowego i dał znak upraszający o ciszę, szepty natychmiast zamilkły, a uwaga zebranych skupiła się na sołtysie, jakby on jeden był w stanie zmienić dekret Boga lub co najmniej rozpocząć z nim rokowania. Przez chwilę zdawał się układać w głowie słowa przemówienia, po czym się odezwał: – Drodzy współmieszkańcy! Zebraliśmy się tutaj, aby omówić wyjątkowo przykrą sytuację, w jakiej znalazła się całkiem nieoczekiwanie nasza wioska. Oto bowiem dnia wczorajszego Bóg oznajmił dwojgu z nas straszliwy werdykt, mianowicie taki, że za dziesięć, w zasadzie to już za dziewięć dni, wszyscy, bez wyjątku, pomrzemy.

Przez zwartą ciżbę przebiegł szmer wcale nieprzyjazny.

Ludzie stanęli na baczność i w osłupieniu przyglądali się sołtysowi, jakby po raz pierwszy w życiu dane im było oglądać tego, któremu dzisiaj przypadła rola złego mesjasza. Stanisław Kozak poczuł się dziwnie bezbronny, przez ułamek sekundy mu się zdawało, że tłum w przypływie gniewu rzuci się na niego i rozerwie na strzępy.

Nic takiego się nie wydarzyło.

Mieszkańcy Cielętnik czekali, nie wiedząc na co.

Sołtys, nieco zdezorientowany, bo przyzwyczajony do gromkich owacji po wystąpieniach, niepewnie począł mówić dalej: – Musimy więc ustalić... Ustalić, co czynić – zawahał się, nie mogąc widocznie znaleźć słów na określenie rzeczywistego celu zgromadzenia.

– Modły szczere nadal wznośmy, może wtedy uda nam się uniknąć kary! – wykrzyknął ktoś żałośnie.

– Skąd wiesz, że to kara? Może Bóg Miłosierny chce nas uchronić przed Sodomą i Gomorą na ziemi? – odparł ktoś inny.

– Tak! Trza nam w to wierzyć! Przecie nie zrobiliśmy niczego złego! – wtrąciła się kolejna osoba.

– Nie przekrzykujmy się, najmilsi! – Sołtys Kozak próbował opanować emocje piętrzące się w zebranych na odpustowym placu, choć jego własne nie chciały dziś słuchać rozkazów rozumu. Naprędce wykoncypował, że dobrze zrobi chwilowe milczenie. – W odczuciu moim tylko jedna osoba może przejrzyście i bezbłędnie objaśnić decyzję Boga. Oddajmy zatem głos naszemu najdroższemu proboszczowi, który z Najwyższym dzień w dzień obcuje.

Proboszcz Jachymek, jedyny duchowny we wsi, stał dotychczas wśród tłumu i do nikogo się nie odzywał. Na wezwanie sołtysa poczerwieniał na kwadratowej, zwieńczonej orlim nosem twarzy i rozejrzał się trwożliwie po obecnych na placu. Nieśmiały był, płochliwy i poza amboną trudno mu przychodziło dobycie z gęby języka. Nawet zresztą na kazaniach rozprawiać potrafił jedynie o rzeczach prostych, celowo pomijając kwestie co bardziej dyskusyjne. Owce swe traktował po macoszemu, przymykając oko na ich wybryki i niecne postępki. Rozgrzeszał każdego i ze wszystkiego, bo sypiać dobrze nie potrafił, chowając pod poduszką czyjeś zawinienia. Znał dobrze zamiłowanie cielętnickich mężczyzn do kieliszka i nadużywania pięści względem żon, matek i córek, lecz w głębi ducha wyznawał naiwną wiarę, że jeśli coś opatuli się szczelnie milczeniem, to nie wylezie na wierzch i straszyć nie zacznie. Wystarczało mu do czystego sumienia, że sam do przykazań się stosował – nie pił i się nie przejadał, o kobietach nawet nie rozmyślał. W jego mniemaniu dobro było do wykonania proste, zło niewarte jakiegokolwiek zachodu, a granica między nimi łatwa do wybadania, bo szeroka jak koryto Wisły.

Cnoty swoje sobie uświadamiał i był z nich dumny. Tym bardziej więc czuł się osobiście dotknięty faktem, że Najwyższy pominął go w swoim objawieniu, że nie okazał się mu na zakrystii, na plebanii lub choćby we śnie. Miał wrażenie, jakby zdradził go najbliższy przyjaciel. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, dlaczego Bóg go nie wyróżnił, choć przez całe życie służył mu jak umiał najlepiej. Zwłaszcza teraz, gdy ofiarność wielką okazał i na plebanię przyjął tego miernotę, Józka Kędziarza, nagroda jakaś spotkać go była powinna.

Boska decyzja również była dla proboszcza Jachymka nie do pojęcia. Przecież remontować kościół się przymierzał, przecież ofiar z tac niedzielnych w kieliszku nie topił ani żadnym innym sposobem nie roztrwaniał! Czym mieszkańcy Cielętnik zasłużyli sobie na tak okrutny wyrok? A może Bóg się kaj obraził, że grzesznika żem pod jego dach bez spowiedzi świętej przyjął? Przecie on pod sklepem ino wystaje, tak przede mszami, jak i zaraz po nich, przemknęło przez myśl Jachymkowi, szybko jednak odrzucił od siebie te rozważania, bo trzeba było pilnie coś ludziom na polepszenie nastrojów powiedzieć.

Tylko co powiedzieć, aby grzechu kłamstwa nie popełnić?

Gdy człek umrze, zawsze jakieś wyjaśnienie dla jego śmierci się wynajdzie. A to, że starawy chłop już był i swoje zdążył przeżyć, wnukami serce nacieszyć, a że prawnuków nie doczekał, to wola Boża i koniec, kropka. A to, że kobicina chorowała bardzo i męczyła się ponad siły, Stwórca więc z ulgą jej pośpieszył, wobec czego cieszyć się trzeba z tego, a nie smucić. Tak, proboszcz Jachymek nie miał trudności w objaśnianiu swym wiernym istoty śmierci! Dotychczas trzy razy tylko napotkał w tym względzie na problemy.

Raz, kiedy to na niewinne dziecko śmierć w Cielętnikach napotkała. Małe było jeszcze, trzy tygodnie ledwo skończyło, dla umarcia jego trudno było więc jakiekolwiek wytłumaczenie odnaleźć. Matka, wymęczona ciężkim porodem i połogiem, spać z nim do łóżka się położyła i do piersi na śnie je przystawiła, a że piersi miała mleczne bardzo i sen ją przy karmieniu zmorzył, dziecię udusiło się pod jej naporem. Rano sztywne już było i sine. Krzyk kobieta wzniosła na wieś całą, od męża nauczkę na dodatek taką później dostała, że sama też zsiniała całkiem na twarzy i siność ta jeszcze długo po pogrzebie niemowlęcia popuścić nie chciała.

On, proboszcz Jachymek, pustkę miał w głowie na tym pogrzebie trudną do udźwignięcia. Bo jak ludziom przetłumaczyć, że matka rodzona piersią własną tchnienia potomka pozbawiła? Jak objaśnić, że zamiarów złych nie miała, że kara na nią spadła niebywała, że do końca dni swoich z wyrzutami bić się będzie musiała? Ludzie czekali na kazanie jak na wybawienie, bo sami w swoich głowach poukładać tego nie umieli. Tyle dobrze, że dziecina ochrzczona została zaraz po ciężkim porodzie, to łatwiej proboszczowi Jachymkowi było o królestwie niebieskim mówić i aniołami mowę przykoloryzować.

Drugi raz słów mu w ustach zabrakło, gdy, dawno już temu, chował syna Kapucynowej, obecnie już kobiety sędziwej, trawionej przez starcze otępienie, tej samej, która Małgorzatę kiedyś wypytywać zaczęła, z jakiej przyczyny jej łono dziecka na świat wydać nijak nie chce. Kapucynowa dochowała się dwóch synów, z czego jeden był dla niej skaraniem, drugi darem. Pierwszy nie osiągnął w życiu niczego – nie ożenił się, nie miał dzieci ani żadnych innych zajęć poza bezustannym upijaniem się na umór. Mieszkał ze starą matką, rencinę jej podbierał i do sklepu zanosił, a spod sklepu jego samego przynosić do domu inne chłopy musiały. Spijał się do omdlałości dzień w dzień i noc w noc, drgawek padaczkowych czasem w kościele dostawał, bo bez alkoholu tyle nawet, ile msza trwała, wytrzymać rady nie dawał, ale potem tak już się wycwanił, że i do Bożego przybytku wódkę zabierał ze sobą, ukrytą w wyświechtanej i upapranej starymi wymiocinami marynarce. Kapucynowa żadnej radości od niego uświadczyć nie mogła, nic jej w domu nie pomagał, gospodarkę, i tak marnawą, do ruiny zupełnej doprowadził. Wyprzedawał, co się dało – najpierw kozy, potem kury, a na ostatku nawet resztki gnoju, którym inni rolnicy swe ziemie nawozili.

Drugi z Kapucynowych synów dumę z kolei jej przynosił. Wżenił się w pobliskich Raczkowicach w dużą fermę drobiu, którą teść bez mrugnięcia okiem mu przepisał. Dzieci doczekał się czworga, zdrowe były i dorodne. Życie szło mu dobrze, rąk do pracy sobie podnajął i nawet w nowych marynarkach pokazywać się niedzielami w Cielętnikach zaczął, bo niedzieli każdej odwiedzał dom rodzinny, żeby brata swego do jako takiego porządku doprowadzić, obmyć choćby i ogolić, a matce do renciny groszy kilka dołożyć.

I złożyło się tak niefortunnie, że pewnej nocy obu braci z raczkowickiego odpustu do Cielętnik na jednej motorynce powracało. Motorynka sprawna była, choć stara, a kierował nią trzeźwy mężczyzna w nowej marynarce. Ten drugi, przyodziany w brudną i leciwą, siedział z tyłu, cały spity i niemal nieprzytomny. Z nieznanych do dziś dnia powodów motorynka wypadła z drogi i stoczyła się w urwisko, po drodze zahaczając o kilka drzew. Rankiem dopiero synowie Kapucynowej odnalezieni zostali przez przechodniów, ale wtedy żył już tylko ten pijany. Obudził się ponoć jak gdyby nigdy nic i zapytał bełkotliwym głosem, co takiego się stało. Dopiero gdy ciało brata w rowie dostrzegł, przetrzeźwiał nagle i zawył jak małe dziecko, że to on powinien zginąć, że to jemu śmierć pisana być powinna, bo życie nie dla niego jest, bo do życia nijak nadać się nie potrafi. Po wypadku rozpił się jeszcze bardziej, rzadko już sklecić całe zdanie mu się udawało, a spod sklepu już nawet na noce zimowe do domu nie wracał, tylko spał pod witryną, dziurawą, obstrzępioną z każdej strony marynarką chroniąc się przed śniegiem i deszczem.

Żył tak po dziś dzień, a na pogrzebie jego brata – dobrego Kapucynowego syna – proboszcz Jachymek nie wiedział, w jaki sposób wyjaśnić żałobnikom, dlaczego śmierć okrutna nie dosięgła tego, kto na nią zasługiwał, lecz zabrała tego, kto życie toczył takie, jak Pan Bóg przykazał. Posiłkował się więc trochę na ślepo przypowieścią o Kainie i Ablu, ale niewiele mądrego z niej wykrzesać zdołał. Ludzie wtedy także czekali. Czekali i wierzyli, że duchowny rozwikła przed nimi zagadkę życia i śmierci. Najbardziej ze wszystkich oczekiwała na to Kapucynowa, ale widocznie w proboszczowej przemowie ukojenia nie odnalazła, bo jej twarz, choć poorana starczymi bruzdami, nadal wyrażać się zdawała dziecięce zdziwienie wobec napotkanego losu.

Trzeci raz natomiast proboszcz Jachymek mydlił wiernym oczy na pogrzebie rodziny Edka Zgudka, tego, co to w pożarze utracił najbliższych i całą gospodarkę, a teraz straszył cielętnickie dzieci połataną bliznami gębą. Nikt nie wiedział, od czego posesja Zgudków się zajęła ogniem, ale wiadomym było powszechnie, że Edkowa żona i trójka jego synów żywcem umierali brani przez płomienie. Najmłodszy syn miał trzy niecałe lata, znaleziono go w objęciach spopielonej już niemal doszczętnie matki, do której czołgał się przez długość całego domu, dusząc się dymem, świadom, że ogień stopniowo ogarnia jego dłonie i nadgarstki, stopy, łydki i uda. Twarz spaliła się na samym końcu, bo rysy znać mu było jeszcze po odnalezieniu dokładnie. I on, i jego matka, która odganiała własną śmierć aż do momentu, gdy syn zdołał do niej się doczołgać, bo sama z bólu i braku tlenu poruszyć się już nie mogła, spoglądali na siebie nawzajem przeżartymi pustką oczami do samiutkiego końca.

Szczęście miał proboszcz Jachymek wielkie, że przed pogrzebem Edka spowiadać nie musiał i przez cienką konfesjonałową kratkę szlochów jego wysłuchiwać, bo nie brał on w uroczystościach udziału; lekarze w szpitalu go przetrzymali, starając się ratować jak najwięcej poparzonej do kości skóry. Rad był z tego cielętnicki kapłan bardzo, bo doskonale wiedział, że nawet gdyby przeczytał wszystkie mądre księgi tego świata, nie miałby pojęcia, co powiedzieć. Niechętnie przyznawał się do tego piekącego braku wiedzy nawet przed samym sobą, a swym wiernym nie ujawniłby tej tajemnicy za żadne skarby tego świata.

Słowa wypowiedziane do tłumu giną szybciej niż do ucha czyjegoś wyszeptane, proboszcz Jachymek z ulgą więc wielką na przypowieści o hiobowych dramatach kazanie pogrzebowe zakończył i polecił wiernym ufać niezłomnie w miłosierdzie boskie.

Teraz czuł jednak, że zadanie stoi przed nim najpotężniejsze. Cóż to była bowiem za trudność śmierć wyjaśnić, gdy tylko jeden czy najwyżej kilku człeków z padołu ziemskiego schodzi? Jaką miarą porównać to szło do wczoraj zasłyszanej przepowiedni?

Proboszcz Jachymek dyskretnie wtarł w sutannę pot ze spoconych dłoni i niby to spontanicznym gestem poprawił biret i koloratkę. Pomimo tej pozornej swobody poczerwieniał na twarzy jeszcze bardziej. Naprędce pozbierał rozbiegane myśli i wreszcie zaczął wypowiadać słowa, które zdały mu się najwłaściwsze, a zarazem do wymówienia najprostsze.

– Bóg pewnie nauczkę okrutną nam dać postanowił, bo się zniecierpliwił, że remont kościoła świntego odkładamy, że środków nigdy na to, co potrza, nie ma, że zawsze cosik pilniejszego do wyfundowania się wynajdzie. A przecie w przybytku Bożym dach przecieka, ławki trzeszczą, ale łatanie drogi pilniejsze, ale ważniejsze wyasfaltowanie drogi...

Tłum błyskawicznie podchwycił koncept duchownego.

– Racyja świnta! Racyja! Trza prędko remont przeprowadzić, to może kaźni uniknąć zdołamy!

– Opieszałość nasza do grobów nas sprowadzi!