Wypaczony - Igor Adamczyk - ebook
NOWOŚĆ

Wypaczony ebook

Adamczyk Igor

0,0

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Bezlitosny thriller psychologiczny, który na długo zostaje w pamięci.

Po niepokojącym telefonie od ojca Eryk Tokaj opuszcza wynajmowane mieszkanie i wraca do rodzinnego miasta. Na miejscu dowiaduje się o ciężkiej chorobie matki, a przy okazji niespodziewanie odnawia znajomość z Malwiną – dawną przyjaciółką z czasów gimnazjum. Nie wie jeszcze, że wkrótce oboje znajdą się w samym centrum spirali koszmaru.

Wszystko zaczyna się od niewinnego spaceru. W środku lasu Eryk i Malwina natrafiają na zbezczeszczone zwłoki mężczyzny w średnim wieku. Niedługo potem kolejne ciała zostają odkryte w małym miasteczku, które pogrąża się w panice. Fałszywe tropy, rosnące napięcie i śledztwo pełne zwrotów – szczególnie to prowadzone na własną rękę przez Malwinę, zafascynowaną schematem działania zabójcy.

„Wypaczony” to opowieść o kłamstwach i relacjach, które na nich zbudowano. O cienkiej granicy między prawdą a iluzją. I o tym, jak łatwo wciągnąć się w grę, w której stawką jest własne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Treść przeznaczona tylko dla odbiorców pełnoletnich. Mimo wykorzystania prawdziwych miejsc autor zastrzega, że wszystkie wydarzenia oraz bohaterowie są jedynie fikcją literacką.

Prolog

Smoliste chmury zapowiadają ulewną noc. Zaszywam się w zaułku między dwoma budynkami. Pierwszy z nich to ruina, w której nocami wegetują bezdomni. Drugi – obecnie sklep – to miejsce spotkań ludzi z samego dna, ogarniętych alkoholowym szaleństwem. Nigdy nie rozumiałem, jak można upaść tak nisko, by pozwolić kontrolować nałogom własne życie.

Nie śpię już trzydziestą szóstą godzinę. Zaczynam przysypiać, ale lata pracy w trybie zmianowym nauczyły mnie oszukiwać własny organizm. Czekam więc cierpliwie, a dla zajęcia czymś dłoni przerzucam między palcami łuskę. Rozglądam się po okolicy i dostrzegam dzieciaki powłóczące nogami. Schlani w trupa – dwóch chłopców i trzy dziewczyny. Zataczają się, jeden z nich upada, więc wszyscy wybuchają głośnym śmiechem. Nie jest mi to na rękę, wolałbym, żeby mieszkańcy w blokach spali spokojnie. Obserwuję dalej i nagle wstrzymuję oddech. Mijają moje auto, nawet nie zwracając na nie uwagi. Przekrzykują się, rzucają w przestrzeń wulgaryzmy, popychają się, aż w końcu jeden chłopak uderza drugiego i wywiązuje się bójka. Czekam. Oglądam scenę upodlenia. Dziewczyny interweniują, rywale ostatecznie zakopują topór wojenny i całą grupą idą dalej. Po chwili znikają mi z oczu.

Dopijam puszkę Red Bulla i zgniatam ją w dłoni. W tym samym czasie przednią szybę bombarduje deszcz. Wsłuchuję się w bębniące krople – od dziecka koiły moje zszargane nerwy. Chwytam za korbkę i uchylam lekko okno. Do moich nozdrzy dociera zapach mokrej trawy, zmieszany z tym charakterystycznym napięciem, które można wyczuć tuż przed burzą. Wiatr sierpniowej nocy owiewa mi twarz.

Tonę w mroku, staję się jego częścią. Wreszcie dostrzegam coś, co wyraźnie mnie pobudza. Światło w jednym z okien, a za roletą wielką sylwetkę. Chodzi nerwowo z kąta w kąt, w pośpiechu, chyba nawet rozmawia z kimś przez telefon. Bez przerwy obserwuję każdy jej ruch. W końcu światło gaśnie i wtedy zaczynam odliczać od pięćdziesięciu w dół.

Czterdzieści dziewięć. Czterdzieści osiem.

Wstrzymuję oddech. Przekręcam kluczyk w stacyjce i uruchamiam wycieraczki. Deszcz w tej chwili staje się moim sojusznikiem i utrapieniem zarazem. Zaciskam wolną dłoń na kierownicy. Odliczam dalej.

Trzydzieści sześć.

Wychodź, gnido!

Dostrzegam światło w klatce, a po chwili widzę ofiarę. W oddali błyska niebo. Facet ściąga marynarkę i rozkłada ją nad głową. Jest tłusty, porusza się z trudem, dziwię się, że jest w stanie unieść ręce. W tym momencie przestaję odliczać i chowam łuskę do schowka. Zanim wysiadam, macam naładowaną berettę ukrytą pod fotelem pasażera. Nie sądzę, by była mi potrzebna, raczej wolałbym uniknąć niepotrzebnego hałasu. Wysiadam z samochodu, jak najciszej zamykając za sobą drzwi. Deszcz od razu moczy mi głowę, ale przyjemnie odświeża umysł. Ruszam chodnikiem w kierunku faceta stojącego przy swoim aucie, niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. Słyszę, jak klnie. Gwiżdżę i idę powoli, napawając się chwilą. Wchodzę na parking, wszystko aranżując tak, jakbym zmierzał do jednego z bloków.

– Suka jedna! – Dobiega mnie głos. Zatrzymuję się. Nagle jestem na równi z ofiarą, która klęka przy przednim kole. – Psia jego mać! Panie, z nieba mi pan spadasz! – Ostatnie zdanie kieruje już do mnie. Nagle nasze spojrzenia się krzyżują i dostrzegam, że golf, który miał na sobie, pasowałby mu jakieś dwadzieścia kilo wcześniej. Wstaje z sapnięciem i podchodzi bliżej. Widzę czerwoną, zapijaczoną twarz, tłuste fałdy wokół oczu oraz krótkie, mokre włosy. Wszystko to przyprawia mnie o mdłości.

Uśmiecham się niewinnie, ale ciałem wciąż jestem zwrócony w stronę bloków. Daję mu tym do zrozumienia, że mam gdzieś w tej chwili jakąkolwiek interakcję.

– No. – Wzdycham. – Takie życie, proszę pana. Raz na wozie, raz pod wozem. Widocznie oponka do wymiany, ale tu w okolicy dużo majstrów, to panu zrobią rach-ciach.

– O tej godzinie?! Panie, ja umówiony jestem!

Wzruszam ramionami i idę w kierunku bloków.

– Hej, czekaj pan! Masz pan może zestaw naprawczy? Bo dojazdówka to jest, ale zestawu mi brakuje. Cholera, że też musiała się wygiąć ta cholerna rączka!

Kłamstwo goni kłamstwo, myślę. Ostatecznie kiwam głową z politowaniem. Zdążyłem przemoknąć do suchej nitki, więc stwierdzam, że nic mi nie szkodzi.

– „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” – cytuję. Czekam na reakcję, ale w odpowiedzi widzę tylko delikatny uśmiech. Facet potakuje. Wiem, że jest w stanie zrobić w tej chwili wszystko, żeby wsiąść do tego cholernego auta i odjechać. – No cóż, pójdę po zestaw. Zaparkowałem trochę dalej. Pięćdziesiąt metrów.

– Wiszę panu flaszkę.

Kiwam głową. Mam wrażenie, że widzę spływającą po jego twarzy ulgę. Zawracam. Dbam o to, aby dobrze widział, dokąd idę. W tym samym momencie wyciąga telefon, wybiera numer i odwraca się plecami. Zapewne dzwoni do tego kogoś, z kim miał się spotkać tej nocy. Widzę, jak nerwowo przestępuje z nogi na nogę, jak kopie leżący pod stopami kamień, a następnie masuje skronie. Denerwuje się. Dokładnie tego chciałem.

Jestem przy swoim samochodzie. Otwieram bagażnik wieloletniego SUV-a. W środku nie ma nic prócz obowiązkowego wyposażenia. W pierwszej kolejności chwytam za apteczkę i rozsuwam jej pierwszą przegrodę. Wygrzebuję strzykawkę, z jej końcówki ściągam osłonkę. Następnie ostrożnie wsuwam strzykawkę do tylnej kieszeni spodni, po czym unoszę klapę. Dostrzegam koło zapasowe i zestaw naprawczy, ale nie wyciągam ich. Zamiast tego obchodzę samochód i macham do faceta, gestem sugerując, żeby do mnie przyszedł. Robi to bez najmniejszej nawet chwili refleksji. Nie zastanawia się, dlaczego mój samochód stoi między dwoma obskurnymi budynkami, poza parkingiem dla mieszkańców osiedla.

Widzę, jak stawia krok po kroku, ociężale, jakby ciągnął za sobą to wielkie cielsko. Po chwili zjawia się przy samochodzie, rozdrażniony, z tętnem zdecydowanie przekraczającym normę. Patrzy na zestaw naprawczy, potem na mnie, znów na zestaw naprawczy i znów na mnie.

– Żona dzwoniła – kłamię, marszcząc brwi. Jestem doskonałym aktorem, chyba od dziecka miałem do tego dryg. – Córa gorzej się poczuła, muszę wracać. Weź pan ten zestaw naprawczy, odbiorę go jutro. Potrafisz pan go użyć?

Bez słowa kiwa głową i sięga w głąb bagażnika. Nachyla się, a ja szybko rozglądam się po okolicy. Opady deszczu nieznacznie zelżały. Widzę idącą w oddali grupkę młodych chłopaków. Nie mają prawa mnie dostrzec. Muszę zaryzykować, więc szybkim ruchem wyciągam strzykawkę i bez chwili wahania wbijam igłę prosto w bok szyi spaślaka. Propofol zaczyna płynąć w jego ciele powoli, stopniowo, ale wystarczająco, aby ten już po kilku sekundach zdębiał, całkiem niezdatny do jakiejkolwiek interwencji. W pierwszej chwili krzyczy, potem z jego gardła wydobywa się już tylko przyciszone stęknięcie. Opada do przodu, twarzą uderzając o twarde podłoże. Chowam strzykawkę, a następnie chwytam go w pasie i próbuję przetoczyć do przodu. Idzie mi to z trudem, facet musi ważyć ze sto dwadzieścia kilo, ale ostatecznie drętwe ciało upycham w całości w bagażniku, po czym go zatrzaskuję.

Zdyszany siadam na miejscu kierowcy. Wiem, że mam niewiele czasu, więc uruchamiam silnik i wyjeżdżam na ulicę. Jadę Targową w dół, w stronę ronda. Po drodze mijam grupkę, którą wcześniej widziałem w oddali. Nikt nawet nie zwraca na mnie uwagi. Są zajęci angażującą rozmową i paleniem trawki. Mijam zamek i wjeżdżam na rynek. Tu ludzi jest nieco więcej, zwłaszcza tych zdesperowanych alkoholików zanurzonych po uszy w etanolu, praktycznie nieprzytomnych, odurzonych odpowiednio mocno, aby nazajutrz borykać się z lukami w pamięci. Mam to gdzieś i jadę dalej. Mijam komisariat, pod którym grzecznie zwalniam do czterdziestu na godzinę. Kilka minut później jestem już na ulicy 18 Stycznia. Tam dodaję gazu, przede mną jeszcze niecały kwadrans drogi. Prowadzę w skupieniu, gotowy na każdą ewentualność. Głośniki milczą, dawno temu przestałem słuchać czegokolwiek oprócz wewnętrznego głosu.

Wjeżdżam w las przy tabliczce: Leśniewice Małe. To tam rozpocznę całą zabawę. Między drzewami, które o tej porze spowija ciemność i między którymi przemyka tylko wiatr. To tam, w całkowitym odosobnieniu, ciszy i skupieniu, dokonam kolejnego aktu.

Rozdział 1

NIEDZIELA

Wyrzucam piłkę wysoko, wstrzymuję oddech i uginam kolana. „To z kolan pochodzi największa siła” – powtarzano mi zawsze na tych wszystkich długich treningach. Biorę zamach, uderzam odpowiednio precyzyjnie, aby piłka wleciała w karo serwisowe, ale zbyt lekko, aby zakończyć zagranie asem. Piłka wraca blisko prawego korytarza deblowego, zrywam się więc i odpowiednio przenosząc ciężar ciała, odgrywam forhendem. Mój przeciwnik stoi chwilę w bezruchu i ostatecznie reaguje zbyt późno, aby zagrać czysto. Wykorzystuję sytuację i podbiegam do siatki. Zagrywam agresywnie, ścinając piłkę w górze. Profesor bije brawo i śmieje się pod nosem.

– Znów to samo – mówi. Wygrałem pierwszy gem, kolejny rozpoczyna on. – Dynamika to twoje drugie imię, co? Chyba muszę zmienić taktykę.

Puszczam do niego oczko i ustawiam się do przyjęcia serwisu. Ocieram twarz z potu i chwilę później przełamuję gem. Jestem w znakomitej formie, chyba nigdy wcześniej nie szło mi tak dobrze. Triumfuję, profesor kręci głową. Uśmiecham się. Gramy na zewnątrz, na jednym z tych kortów niedaleko Warty. Jest niedziela, pogoda dopisuje. Cieszę się słoneczną końcówką sierpnia. Wierzę, że z każdym dniem jest coraz lepiej, zwłaszcza po tych wszystkich wydarzeniach, o których najchętniej bym zapomniał. Nie myślę więc długo o przeszłości, spycham ją na drugi plan. Teraz wkracza teraźniejszość – miękkość powierzchni pod stopami, rakietka mocno trzymana w prawej dłoni, skupienie przy wyrzucie piłki, oczy przykute do kortu. Uderzam, zaliczając as serwisowy. Profesor mruczy pod nosem.

W przerwie siedzę na drewnianej ławce i piję wodę. Mój przeciwnik przegryza baton proteinowy.

– Nieźle grasz – oznajmia. – Jeszcze niedawno nie miałeś ze mną szans. Co się zmieniło?

Wzruszam ramionami. W rzeczywistości znam odpowiedź na to pytanie, ale przykrywam ją żartem.

– Wie pan, panie profesorze, tak naprawdę to trenuję pod okiem samego Rogera.

Śmiejemy się. Zanim jeszcze wracamy do gry, zerkam na ekran smartfona. Widzę SMS-a od ojca. Krótki, precyzyjny, rzeczowy: „Zadzwoń w wolnej chwili”. W odpowiedzi wysyłam łapkę z kciukiem w górę i wstaję. Energia mnie rozpiera, mam ochotę robić wszystko w jednej chwili. Skupiam myśli na meczu, wizualizuję udaną rozgrywkę. Po długiej wymianie decyduję się na wolno opadającą piłkę, ale profesor dobiega do siatki na czas i odgrywa tym samym. Posyłam piłkę w aut, kręcę głową i wzdycham.

Po godzinie kończymy mecz. Wygrywam w setach dwa do zera. Kwadrans później wsiadam na rower i mknę przez wyjątkowo mało ruchliwe tego dnia ulice Poznania. Mijam AWF, niedługo potem wjeżdżam na Stary Rynek. Zatrzymuję się przy stoisku z domowymi lemoniadami. Na Winogrady zajeżdżam już zdyszany, mięśnie nóg wciąż płoną po intensywnej grze. Mieszkam w wysokim bloku, w jednym z tych starszych już budynków. Wjeżdżam windą na czwarte piętro i przekraczam próg dużego mieszkania, które właściciel postanowił podzielić na trzy osobne pokoje.

Wyczuwam kwaśny zapach zioła. Ostatnio przywykłem do niego na tyle, że mnie to nie rusza. Otwieram okno w czterech ścianach, które ozdobiłem plakatami zespołów rockowych, zdjęciami rodzinnymi i tymi zrobionymi podczas sportowych zawodów. Tuż obok wisiały medale, ale tylko srebrne i brązowe. Tego jednego do tej pory nie mogę sobie przebaczyć – faktu, że już dawno zagrzebałem marzenia o zdobyciu złota. Wzruszam ramionami, postanawiam dłużej nie obcować z tą myślą. Ściągam mokrą koszulkę i wychodzę z pokoju.

W tym samym czasie drzwi od pokoju Tośki otwierają się ze skrzypnięciem. Dostrzegam współlokatorkę stojącą w progu. W lewej dłoni trzyma skręta, prawą teatralnie zakrywa oczy dłonią, ale w komicznym geście zerka przez palce. Śmieje się, nagle zapach trawki uderza mnie z podwójną siłą. Tosia jest w moim wieku, razem studiujemy na tej samej uczelni, ale na innych wydziałach, więc często spędzamy wieczory w swoim towarzystwie, upojeni albo zjarani, i mówimy o tym wszystkim, co dzieje się w naszym otoczeniu. Kiedyś poświęcaliśmy sobie więcej czasu, mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że byliśmy nieoficjalną parą, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy i w zasadzie temat przepadł jak kamień w wodę.

– Och, przepraszam, Eryk!

Wzdycham. Tośka zwinnie przemyka mi za plecami, słyszę już tylko, że buszuje w lodówce.

– Wyluzuj, nie pierwszy raz widzisz mnie bez koszulki.

– I oby nie ostatni, przystojniaku. – Znów się śmieje, a potem ostatni raz się zaciąga i dusi kiepa w popielniczce na stole. – Ale jestem głodna! Zjadłabym konia z kopytami! Chyba zamówię wielką pepperoni, zrzucasz się?

– Nie, dzięki. Ostatnio dbam o linię.

Zamykam się w łazience i staję przed lustrem. Ciemny zarost wymaga zadbania. Przeczesuję włosy, spomiędzy których wysuwa się pasmo siwizny. Kręcę głową z ciężkim westchnieniem. Myśl o Tośce miesza mi się z dzisiejszym meczem, a pod prysznicem wyobrażam sobie, że stoję pod wodospadem, otoczony ogromnym masywem górskim, świergotem ptaków, szumem strumienia, trzaskami kołysanych wiatrem koron… Wreszcie wracam do rzeczywistości.

Niegdyś te powroty naznaczone były niechęcią. Bywały tygodnie, podczas których uciekałem przed samym sobą, przepełniony lękiem – nie byłem wtedy w stanie nawet na siebie patrzeć. Doskonale pamiętam ponure zimowe dni, dni z czarnymi jak węgiel chmurami, mroźnymi porankami, popołudniami i wieczorami, dni, kiedy wszyscy mijani na ulicy ludzie sprawiali wrażenie, jakby chcieli skręcić mi kark. Długo walczyłem, ale ostatecznie ratunkiem okazały się używki. Tośka paliła regularnie, więc nie było problemu, aby załatwiła towar ze sprawdzonego źródła. Pogrążony w gęstym, cuchnącym dymie siedziałem na łóżku i patrzyłem na te cholerne medale. Zasypiałem w ciemności i budziłem się w ciemności. Wraz z nadejściem wiosny czułem, że nie tylko natura powraca do żywych, ale i ja.

Teraz wszystko się wygładza. Gram w tenisa coraz częściej, dobrze się uczę, może powalczę nawet o stypendium na uczelni. Dodatkowo dorabiam w pobliskiej knajpie. Codziennie jeżdżę na rowerze, zwiedzam Poznań, który z początku tak bardzo dla mnie okryty tajemnicą, dziś stał się już drugim domem.

Przed wyjściem z łazienki dokładnie się golę. Wkładam czyste ubrania i ciągnę za klamkę. Zza pleców lecą kłęby pary. Tośka siedzi przy stole w kuchni, lekko zgarbiona, z głową podtrzymywaną na dłoni. Zatopiona w internetowym świecie nawet na mnie nie patrzy. Jest ładna, ma długie, ciemne włosy i oczy w kolorze szmaragdu. Śmiało mogłaby brać udział w konkursach piękności. Potrafi grać na skrzypcach, trochę też śpiewa, a raczej śpiewała, bo trawa zupełnie zdegradowała jej pokłady motywacji. Zauważam, że ostatnio trochę przesadza z paleniem, ale w tej kwestii milczę. Łączy nas tylko studencka znajomość i wspólne rachunki, nic więcej.

Wchodzę do swojego pokoju i padam na łóżko. Chwytam telefon i oddzwaniam do taty. Odbiera po dwóch sygnałach.

– No cześć, synek.

– Co u was? Wszystko w porządku?

Odpowiada mi chwila przerwy. Jego słowa nie brzmią przekonująco.

– Pewnie. Słuchaj, mamy taką małą sprawę… Wiem, że jest niedziela, zaraz wieczór, ale mógłbyś do nas przyjechać? Mama tęskni, dawno cię nie widziała i chciała ci coś powiedzieć.

Jestem zaskoczony. Nie wiem, jak zareagować. Odczuwam dyskomfort, zaczynam nerwowo przebierać nogami. Myśli w głowie mnożą się w wyjątkowo szybkim tempie.

– Wiesz, tato, mam jutro pracę. – Zapada chwila ciszy. – Ale wcale nie muszę iść. Zmyślę coś, że jestem chory. Na pewno wszystko dobrze?

– Po prostu przyjedź, synku.

Rozłącza się. Tkwię zawieszony w próżni, zaczynam odtwarzać tę rozmowę raz po raz. Tępo patrzę w sufit, myślami wędruję w jakimś dziwnym kierunku. Jestem niezdatny do ruchu. Ostatecznie uznaję, że im szybciej wyjadę, tym lepiej. Próbuję usprawiedliwiać słowa ojca, może tak naprawdę planują zrobić mi niespodziankę z okazji nadchodzących urodzin? Tyle że urodziny mam dopiero za miesiąc. Kolejną myślą jest śmierć kogoś bliskiego. Wujek? Ciocia? Babcia? Dziadek? Może ktoś z dalszej rodziny. Nie mogę przerwać tego cyklu domniemań i nawet kiedy pakuję najpotrzebniejsze rzeczy do podręcznego plecaka, głowę wypełnia mi kłąb scenariuszy.

Wracam do łazienki i zabieram swoje rzeczy. Tośka nadal siedzi przy stole, ale zauważając mnie, wyraźnie się ożywia. Wstaje, po czym podchodzi bliżej. Drgam, czując delikatny dotyk dłoni na przedramieniu.

– Eryk?

Mam nieregularny oddech, nogi sztywne jak dwa kije.

– Muszę jechać do Gostynina – mówię. – Chyba coś jest nie tak. Dzwonił tata. Ja… Nie wiem, mam jakieś dziwne wrażenie, że…

Nagle milknę. Odwracam się. Tośka stoi niecały metr ode mnie. Chwilę później jej drobne ciało wtapia się w moje, dużo większe. Czuję dotyk splecionych na plecach dłoni. Odwzajemniam gest, ale z lekką rezerwą, nie bardzo wiem, jak się zachować, co mam zrobić w tej sytuacji. Powoli uspokajam oddech.

– Dasz radę prowadzić? Jest późno, na pewno jesteś zmęczony.

– Pewnie. To niezbyt wymagająca trasa – stwierdzam.

– Założę się, że w domu wszystko w porządku. Nie martw się na zapas, to niepotrzebne.

Kiwam głową. Tośka patrzy na mnie, z tej perspektywy jej delikatna twarz jest jeszcze ładniejsza. Dostrzegam rozszerzone źrenice i zaczerwienione białka. Uśmiecham się nieznacznie.

– Dziękuję – szepczę. Czuję dreszcz na ciele, w objęciach Tośki jest mi dobrze. Ostatecznie odsuwa się, poklepuje mnie po ramieniu i idzie do siebie. Wraca po chwili, w dłoni trzyma niewielki fioletowo-czarny kamień.

– Weź go. To ametyst. Przynosi spokój, równowagę i harmonię. I chroni przed negatywnymi myślami. Zobaczysz, że poczujesz się dużo lepiej, ale musisz uwierzyć w jego działanie.

– Ja… ja chyba nie wierzę w takie rzeczy, Tośka.

– Zaufaj mi. Wsuń go po prostu do kieszeni i zapomnij.

Robię to, o co mnie prosi. Kiwam głową. Zastanawiam się, od kiedy moja współlokatorka jest kolekcjonerką kamieni szlachetnych. Długo jednak o tym nie myślę, bo w międzyczasie przyjeżdża kurier z pizzą i Tośka jest w innym świecie. Dopakowuję to, co najistotniejsze, cały czas myśląc o tamtej krótkiej chwili bliskości. Kiedy opuszczam pokój, jest już po osiemnastej.

Wkładam buty. Tośka patrzy na mnie z uśmiechem, który raczej jest wywołany nagłą dopaminą wytworzoną przez jej mózg po odbiorze parującej kolacji. Macha do mnie i ostatni raz powtarza, żebym uważał. Chwilę później zbiegam po schodach, wychodzę z klatki i staję na parkingu pod blokiem. Astra stoi tam, gdzie stała wcześniej; między lampą a innym samochodem. Z trudem dostaję się na miejsce kierowcy i ostrożnie wycofuję.

Jadę w stronę ronda Rataje, tam odbiję w kierunku autostrady. Podkręcam głośność w radiu i mknę ulicami, co jakiś czas zatrzymując się na światłach. Patrzę na ludzi spacerujących chodnikami, na rowerzystów i biegaczy, na szczęśliwe pary idące z wózkami, na grupki znajomych, na starców. Prowadzę ostrożnie, przypominając sobie, że od wszystkiego, co złe, chroni mnie ametyst. Prycham na tę myśl. Na moje nieszczęście na każdym skrzyżowaniu stoję na czerwonym.

Niedługo potem wjeżdżam na autostradę.

Rozdział 2

Stwardnienie rozsiane.

Te dwa słowa echem odbijają się między ściankami mojej czaszki. Poza tym słyszę tylko szum, taki, jaki słyszy się po przyłożeniu muszli do ucha. Rodzice siedzą przede mną, na zmianę mówią, jednocześnie płaczą, nie rozróżniam słów. Wszystkie są teraz tylko bełkotem zlepionym w jedną całość. Łączę dłonie, choć jakby nie moje, potem spoglądam na mamę, a ona na mnie tymi szklistymi, wypełnionymi bólem oczami, tymi samymi, w których niegdyś było życie, radość, motywacja i miłość. Dziś widzę w nich tylko niepewność rokowania. Wzdycham, kręcę głową i po chwili do moich uszu dobiega pisk. Wstaję, ale prawie nie czuję nóg, oszołomiony obchodzę stół, ręce chowam w kieszeni i wyczuwam ametyst. Ważę go w dłoni, myśląc o Tośce. Klnę cicho, rodzice nie mogą tego słyszeć. Następnie siadam tam, gdzie wcześniej, cały drżąc. Wyciągam rękę w kierunku dłoni mamy. Jest miękka, niemal jedwabista. W jednej chwili odtwarzam w pamięci te wszystkie chwile, podczas których czułem ją na twarzy.

– Synku… – odzywa się mama. – Będzie dobrze…

Kręcę głową. Nie wierzę w te słowa. Powoli wracam do rzeczywistości. Jestem przerażony, przez ściśnięte gardło nie mogę wydukać ani słowa.

– Jeszcze nie jest za późno, synku.

Znów wstaję, nie jestem w stanie znieść tej bezczynności. Chodzę po salonie, jest już ciemno, nad stołem świecą tylko dwie żarówki. Ciepłe światło rozlewa się po pomieszczeniu. Cisza wżyna mi się w mózg, więc chwytam pilot i uruchamiam telewizor. Nie skupiam się na tym, co widzę na ekranie, chcę po prostu pozbyć się ciężaru milczenia. Podchodzę do kominka i spoglądam na stojące na nim zdjęcia rodzinne. Między nimi dostrzegam oprawioną w ramkę laurkę, którą wykonałem dla mamy przed wieloma laty. Mam ochotę rozbeczeć się jak dziecko, ale trzymam emocje na wodzy. Lustruję wspólną fotografię zrobioną, kiedy byłem nastolatkiem. Nasza trójka na Giewoncie, ustawieni pod krzyżem. Zziajani, całkiem nieświadomi, że w trakcie zejścia dorwie nas deszcz i wydłuży przez to wędrówkę o kolejne dwie godziny.

– Mamo?

Patrzy na mnie. Ona i tata, który odkąd przyjechałem, tylko się ze mną przywitał, od tamtej pory milczy jak kamień.

– Musiałaś… – Przełykam ślinę. Słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. Jąkam się, próbuję pozbierać rozsypany sens zdań. – Musiałaś wcześniej coś czuć. Nie wiem, cokolwiek. Bóle głowy czy coś, co czuje się przy tej chorobie.

Opieram się o ścianę i masuję skronie. Mama wlepia mętne spojrzenie w ekran telewizora. Ku mojemu zdziwieniu do rozmowy włącza się ojciec.

– Miała zaburzenia wzroku. Przechodziły z dnia na dzień, więc wiesz, jak to jest, synu. Człowiek zrzuci na stres, na pogodę, na pracę. – Wzdycha ciężko. Doskonale wiem, że w jednej chwili został przytłoczony ogromnym ciężarem i najczarniejszą wizją tego, co nadejdzie. – Potem osłabienie kończyn, zawroty głowy… I znów to samo. Praca, dom, nie takie słońce, nie taki, cholera, księżyc, gwiazdy, chmury! Zamiast iść do lekarza, to szuka się wymówek!

Nagle ojciec podnosi się, głaszcze matkę po głowie i wychodzi z salonu, po drodze klepiąc mnie po ramieniu.

– Idę na zewnątrz. Zostań z nią.

Kiwam głową. Proszę mamę, żeby usiadła na kanapie. Robię jej herbatę. Mówi, że ma ochotę na grzanki, co jest dla mnie dobrym sygnałem. Uśmiecha się krucho, bacznie obserwuje każdy mój ruch. Próbuję odnaleźć się w kuchni, w której odnajdywać się już dawno nie miałem potrzeby. Głowę wypełniają mi wszystkie możliwe myśli. Wykładam chleb na rozgrzaną patelnię, w międzyczasie dodaję plaster cytryny do herbaty i wsypuję płaską łyżeczkę cukru. Zanoszę kubek na stolik kawowy, mama mi dziękuje, uśmiecha się łagodnie i w milczeniu wraca do oglądania telewizji. Akurat emitują jakiś turecki serial, jeden z tych, które trzeba oglądać od samego początku, żeby nie zgubić istotnych wątków. Chwilę później siadam przy niej, kładę talerz z kolacją i mama znów posyła mi lekki uśmiech.

– Z tym można żyć – mówi. – Dziesięć, może dwadzieścia lat. To nie koniec świata, synku. Są leki, które opóźniają rozwój choroby.

Opadam na oparcie. Wlepiam wzrok w telewizor, choć myślami jestem przy mamie.

– Kto wie, może do tego czasu wynajdą coś, co całkiem mnie wyleczy?

– Grzanki stygną, mamo. Nie mówmy już dziś o tym.

Milczymy. Po nagłym wyrzucie adrenaliny czuję ogromne zmęczenie. Wkładam dłonie do kieszeni i znów wyczuwam ametyst. Wyciągam kamień i mocniej ściskam go w dłoni. Widzę, że mama nawet nie rusza kolacji. Jak zahipnotyzowana ogląda przystojnego gangstera, do którego próbuje dobrać się jedna z tych nowych w dużym mieście dziewczyn. Co, jeśli ona zupełnie straci kontakt z rzeczywistością? Być może niedługo zapragnie przestać być więźniem własnej choroby i zacznie żyć w światach dużo ciekawszych niż jej własny?

Ucinam potok domniemań, ale powracają z dużo większą mocą. W końcu wstaję, podchodzę do drzwi tarasowych i patrzę na pogrążony w półmroku ogródek. Wracam pamięcią do tych lat, kiedy stojąc w tym samym miejscu, widziałem mamę sadzącą pietruszkę, szczypiorek, sałatę, marchew i wszystkie inne warzywa, które finalnie wywoływały na jej twarzy szeroki uśmiech. Lubiłem jej pomagać, nawet jeśli dawała mi najbardziej banalne do wykonania czynności. Czułem się potrzebny i chciany, po latach zrozumiałem, że to wcale nie chodziło o to, że faktycznie potrzebowała w tym sadzeniu pomocy dodatkowej pary rąk.

Coś kruszy się w moim wnętrzu. Kątem oka dostrzegam krzesło ogrodowe stojące na tle wyrośniętych przez te wszystkie lata wysokich, ciemnozielonych tui. Na nim ojciec, z głową spuszczoną nisko, podtrzymywaną przez wielkie, spracowane dłonie. Postanawiam wyjść na zewnątrz, otwieram drzwi tarasowe, dźwiękiem płoszę ojca, widzę, jak w pośpiechu ociera łzy z policzków. Uśmiecha się szeroko, pociąga nosem, robi wszystko, by tylko nie wylać przy mnie emocji. Chwytam krzesło, idę z nim na środek podwórka, stawiam je pomiędzy ciepłem domu a chłodem sierpniowego wieczora. Wzdycham ciężko, po chwili ramię w ramię siedzę z ojcem, patrzę w tę samą ciemność, w którą patrzy on.

– Nie musisz tego ukrywać, tato – mówię prosto z mostu. – Wszyscy potrzebujemy teraz wsparcia. Bez wyjątku. Nie jesteś w tym sam, mama nie jest w tym sama i ja nie jestem w tym sam, jasne?

Bez słowa kiwa głową. Jakiś jeszcze czas trzyma to w sobie, trzyma te wszystkie lata ciszy. Cały ten muł emocjonalny, który zbierał przez całe życie. W końcu pęka i słyszę szloch. Wypływa z wyjątkowo ciemnych głębin jego własnej psychiki. Nigdy wcześniej nie widziałem na jego policzkach łez; wstrzymywał je, nawet chowając własnych rodziców w odstępie ledwie kilku miesięcy. Obejmuję go ramieniem, nagle wydaje mi się bardzo kruchy, jak starzec. Czuję, jak drży.

– Chciałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, synu… Podejrzewałem już wcześniej, rany, ona była taka… Boże… taka słaba! – Próbuje unormować oddech. Odchyla głowę i patrzy na gwiazdy. W tym półmroku dostrzegam, jak jego poliki lśnią. – Tydzień temu się przewróciła. Tak po prostu. Stała przy oknie, było jeszcze rano, piła kawę i patrzyła na Mruczka.

– Mruczka?

– Stary pers sąsiadów. Czasem przychodzi i wyleguje się na tych naszych krzesłach. No więc stała i nic nie wskazywało na to, że za moment straci równowagę. Oblała się kawą, nie poszła tego dnia do pracy. Zmusiłem ją, żeby odwiedziła lekarza. Dostała skierowanie do neurologa. W piątek, dwa dni temu, dowiedzieliśmy się o chorobie… Dopiero dzisiaj miałem odwagę, żeby do ciebie zadzwonić.

Nie odpowiadam. W zamian posyłam tacie podnoszący na duchu uśmiech. Wiem, że wszyscy musimy to przetrawić. Dopiero po kilku dniach zaczniemy myśleć racjonalnie, do tej pory wszędzie będziemy widzieć tylko zło, trwogę i żal. Wracamy do domu, zostawiając na zewnątrz wszystkie złe myśli. Mama wciąż siedzi na kanapie, zerkam na nią ukradkiem. Przez cały ten czas nie tknęła ani herbaty, ani grzanek.

Rozdział 3

Przejeżdżam dłonią po grzbietach tych wszystkich tytułów, które przeczytałem, i tych, które przeczytać bardzo pragnąłem. Wyciągam po kolei książki, oglądam je, dopatruję się szczegółów na okładkach, wącham kartki, przerzucam jedną po drugiej, drugą po trzeciej, czytam pojedyncze zdania i zastanawiam się, czy kiedykolwiek jeszcze jakakolwiek inna seria będzie w stanie wzbudzić we mnie większe emocje niż ta o Harrym Potterze. Myślę o przeszłości, o tych wszystkich wieczorach spędzonych z bohaterami, o mamie siedzącej już w szlafroku na brzegu mojego łóżka i spoglądającej tym spojrzeniem przesyconym miłością, wzruszeniem i wdzięcznością. Uśmiecham się lekko. Ze szczegółami jestem w stanie odtworzyć obraz sprzed wielu lat.

Pokój jest niewielki. Większość jego powierzchni zajmuje ogromna szafa w zabudowie. Poza tym drobny regał, biurko w rogu i od dekady to samo łóżko oraz ten sam materac. Rozbieram się do bielizny. Pod stopami czuję materiał miękkiego dywanu. Zatapiam głowę w poduszce, gaszę lampkę nocną i zamykam oczy. Próżno jednak szukam snu, wiercę się, przewracam na prawo i lewo, w nogach czuję nieprzyjemne skurcze. Sięgam po telefon, nadrabiam wcześniej nieodczytaną wiadomość od Tośki. Na zapytanie, czy wszystko w porządku, grzecznie przytakuję. Natychmiast dostaję wiadomość zwrotną.

„Chciałabym, żebyś był teraz obok”.

Długo patrzę na ten zlepek znaków, który wywołuje we mnie dreszcz. Czytam to zdanie raz po raz, zastanawiając się, czy Tośka nie pomyliła czatów. Nie wiem, co o tym myśleć. Nasze dzisiejsze zbliżenie… Nigdy wcześniej nie przytulaliśmy się tak długo, śmiem wątpić, czy w ogóle to robiliśmy. Kilka tygodni po tym, jak zaczęliśmy razem mieszkać, Tośka naprawdę zaczęła mi się podobać, ale po wielu nieudanych próbach wzbudzenia w niej podobnych uczuć odpuściłem i odgrodziłem tę znajomość grubym murem, sprowadzając ją na coś między przyjaźnią a koleżeństwem. Czyżby po tym czasie, kiedy dałem jej wielomiesięczną przestrzeń i przestałem się narzucać, zaczęła coś do mnie czuć?

Uczepiam się innej myśli i twierdzę, że po prostu przesadziła z trawką. Albo dostała kosza od faceta, w którym ostatnio się bujała. Wyłączam telefon, po czym kładę go na szafce nocnej. To uporczywe uczucie w nogach powraca. Długo wiercę stopami w kołdrze, aż ostatecznie zrzucam ją na podłogę i wstaję. Wkładam spodnie i koszulkę, wychodzę z pokoju i schodzę po schodach do salonu. Rodzice śpią, przeszywa mnie cisza mącona buczeniem lodówki. Staję w przedpokoju i wkładam buty. Niecałą minutę później jestem już na zewnątrz, wśród przyjemnego chłodu nocy. W tej jednej chwili świat zapada w sen, błoga cisza rozpływa się wokół.

Wychodzę na ulicę Langenfelda i skręcam w kierunku Armii Krajowej. Te miejsca znam doskonale, każdy ich zakamarek, każdy fragment, a mimo to wciąż, nawet po tylu latach, są w stanie wzbudzić we mnie niepokój swą tajemniczością. Przechodzę wzdłuż Floriańskiej, mijam Kaufland, potem pizzerię Retro, w której nierzadko jadaliśmy z rodzicami niedzielne obiady, aż w końcu docieram do celu. Dostrzegam rynek rozświetlony wieloma lampami. Jestem tu sam, całe centrum milczy, schowane pod płaszczem gwieździstej nocy. Przechodzę przez pasy powoli, rozglądam się jak turysta. Po drodze oświetlają mnie równo postawione lampy uliczne. Kroczę wzdłuż rynku, przede mną rozpościera się milczący, pogrążony w półmroku ratusz. O tej porze w nocy, a już zwłaszcza z niedzieli na poniedziałek, mało kto decyduje się spędzać czas w tym miejscu. W oddali dostrzegam natomiast dwoje młodych ludzi; chłopaka i dziewczynę, wtulonych, zajętych swoją obecnością zbyt mocno, żeby mnie dostrzec.

Ławka, którą wybieram, jest wyjątkowa. Rozpoznaję ją po charakterystycznie wydrapanej kratce. W ten sposób niecałe osiem lat temu cała nasza paczka zaznaczyła własne miejsce we wszechświecie. Siadaliśmy tu, czasem w pięć, czasem w trzy osoby, a czasem było nas blisko dziesięcioro. Śmialiśmy się, w ukryciu przed policją sączyliśmy piwa, wszyscy narzekaliśmy na szkołę, obgadywaliśmy nauczycieli, żyliśmy pełnią, tak jak pełnią starzy każą żyć młodym.

Siadam i wzdycham. Patrzę na dłonie i myślę, że cały ten urok lat młodości przeleciał mi przez palce w okamgnieniu. Zastanawiam się, czy te wspomnienia należą do mnie, czy na pewno jestem ich właścicielem. Ostatecznie opadam na drewniane oparcie, zakładam nogę na nogę i się rozglądam. Wszystkie szyldy spowija ciemność. Jest druga w nocy, za trzy godziny miasto powoli zacznie wstawać, naznaczone widmem poniedziałku. Zamykam oczy i marzę o tym, by choć na chwilę wrócić do beztroski dzieciństwa. Finalnie się dźwigam i obchodzę rynek wokół. Staję przy pasach, w tej samej chwili zza zakrętu wyłania się stary SUV. Cierpliwie czekam. Widzę, że zwalnia, stawiam więc pierwszy krok, ale SUV przyspiesza nagle i wjeżdża na pasy zupełnie tak, jakbym stał się cieniem. Sztywnieję, ostatecznie patrzę na tylne czerwone reflektory odjeżdżające w stronę komisariatu. Cicho klnę, serce mocno tłucze mi w klatce piersiowej. Brakowało dosłownie dwóch kroków, myślę, i przed kolejnym przejściem rozglądam się kilkukrotnie. Długo nie roztrząsam tej sytuacji, a wracając tą samą trasą, którą przyszedłem, nawet o niej nie pamiętam.

Mijam bloki przy ulicy Czapskiego i wybieram skrót między jednym z nich a przedszkolem. Prowadzi do garaży przy torach. Samotne, otoczone mrokiem, wywołują gęsią skórkę. Kroczę utwardzoną drogą, aż dochodzę do zamkniętego przejazdu, tam odbijam w prawo. Kilka chwil później spoglądam na dom, na miejsce wypełnione wspomnieniami, wzajemną miłością i wsparciem. Przechodzę przez próg, ściągam buty i wracam do łóżka.

Praktycznie zapominam o chorobie mamy.

Spis treści

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Redakcja: Olga Smolec-KmochKorekta: Elżbieta Rożkiewicz Projekt okładki: Tomasz BiernatSkład: Tomasz Biernat

Copyright by Igor Adamczyk 2025Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo Nocą,Warszawa 2025

Druk i oprawa:OSDW Azymut Sp. z o.o.Łódź, ul. Senatorska 31

ISBN: 978-83-68657-12-8

WYDAWNICTWO NOCĄul. Filipiny Płaskowickiej 46/8902-778 WarszawaNIP: 9512496374www.wydawnictwonoca.ple-mail: [email protected]