Wszystkie kobiety Sindbada - Gyula Krúdy - ebook + książka

Wszystkie kobiety Sindbada ebook

Gyula Krúdy

0,0
50,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

GYULA KRÚDY (1878-1933) to wciąż żywa legenda węgierskiej literatury. Powieściopisarz, nowelista, publicysta, który zostawił po sobie kilkadziesiąt tomów zróżnicowanej pod względem tematycznym, lecz wyjątkowo spójnej, jeśli chodzi o styl, prozy.
Krúdy stworzył swoje alter ego, publikując w roku 1911 pierwsze opowiadania sindbadowskie. Napisał ich około stu; niniejszy tom stanowi obszerny wybór z tego dorobku. Przez całe życie snuł historię melancholijnego, pogrążonego w marzeniach Węgra, którym był jego Sindbad, żeglujący po osobliwej czasoprzestrzeni, noszącej cechy schyłkowej c.k. monarchii.
Węgierskiego Sindbada poznajemy w momencie, gdy już przemierzył świat, lecz nie urzekły go egzotyczne krainy, bo – „gdy pływał po najpiękniejszych morzach, mając nad głową najciemniejsze chmury i najczerwieńsze żagle, nie widział nic oprócz kąpiącej się przy brzegu córki rybaka”. I właśnie tę córkę rybaka postanawia po latach odwiedzić; ją , a może wszystkie „sto siedem kobiet”, które – jak mniema czy raczej tylko się łudzi - tchną w niego nowe życie.
Pierwsza podróż wiedzie Sindbada do fertycznej Anny, szarookiej i skłonnej do śmiechu. Podróż druga do ciemnowłosej, lekko zezującej Irmy. Trzecia prowadzi do niewinnej Lenke. Czwarta do Amalii o włosach barwy kasztanów…
Sindbad gonił za chimerą. „Lubił wszystko, co było kłamstwem, iluzją, zmyśleniem, fabułą – gdybyż tak choć raz mógł w różowym trykocie pohuśtać się na trapezie! – być organistą w książęcym pałacu czy spowiednikiem w jezuickim kościele! Wziętym ginekologiem w Peszcie lub młodym nauczycielem na żeńskiej pensji! Nocną lampką w Sacré Coeur czy inicjałem w tekście modlitwy, którą kobiety odmawiają w intencji ukochanych, u franciszkanów. Szybą, przez która przesyła się pocałunki, świętym obrazkiem pod poduszką, jedwabną wstążką u gorsetu i zakazanym poetą, którego wiersze kobiety czytują ukradkiem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 403

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opowiadania Tájékoztatás, Szindbád, a hajós, Szindbád második útja, Női arckép a kisvárosban, A hídon, Szindbád útja a halálnál, Szindbád titka, Duna mentén, Utazás éjjel, Szindbád álma, Szindbád őszi útja, Szindbád és a színésznő, Hófúvásban, Szindbád az állomáson, Báléj egy régi fogadóban, Az éji látogató, Bánatiné, a tévedt nő, A titkos szoba, Az ecetfák pirulása, Éjjeli vendégség, A felejthetetlen bók, Érzelgős utazás, Az érzelgős utas, Gyermekek szeme, Az enyém, Vörös ökör, Zöld fátyol, Margit nem jött el, Sírontúli bolondság, Szökés az életből, Szökés a halálból, A szentimentális férfiak, Addig ér az ember valamit, amíg a szüleje él, Az eljegyzés, A tetszhalott, A szerelem lexikona, Sok bába között elvész a gyerek, Pénzzel járják a búcsút, A szakácskönyv és a játékosbolt, Az üveglopó, Kötéltáncosnőt szeretni!, Az orgonista nő szerelme, Miért járják a rókatáncot?, Jó és rossz napok Szindbád életében pochodzą z tomu: Krúdy Gyula, Szindbád, Szépirodalmi Könyvkiadó, Budapest 1985

Projekt okładki, obwoluty i stron tytułowych

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Opracowanie redakcyjne

Anna Górecka, Elżbieta Cygielska

Korekta

Ryszarda Krzeska, Maciej Korbasiński, Małgorzata Denys

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025

© Copyright for the Polish translation by Elżbieta Cygielska and Anna Górecka

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-918-5

GWOLI WYJAŚNIENIA

Przytoczone tu opowieści z życia Sindbada żeglarza chłopcy i dziewczęta czytać będą pewnie z niedowierzaniem. Lecz w końcu i oni poznają rzeczy, o jakich w młodości ma się raczej blade pojęcie; niewysłowioną dobroć kobiet, które siedząc na skraju łóżka i czesząc długie włosy, tak żarliwie przysięgają młodzieńcowi miłość, że ten do końca życia będzie im wierzył; lecz również ich niecną naturę, zwykłą podłość, że tylko pięści zacisnąć, chwycić za nóż czy szablę, odkurzyć pistolet, a przelawszy krew, z czerwonymi oczami się ocknąć i gryząc z bezsilnej złości rękę lub poduszkę, znowu zapaść w sen.

Nawet w zaświatach Sindbad nie mógł się nadziwić, że nigdy nie zabił żadnej kobiety. Kiedy opuszczał ziemską dziedzinę i władza kobiet traciła nad nim moc, to wychylając się z powozu i spoglądając za siebie, widział przeważnie bogobojne, poczciwe niewiasty.

„To jednak dziwne – pomyślał – że kobiety raczej dobrze się prowadzą. Biedactwa, wszystko, co akurat miały, ofiarowały mi w prezencie: pocałunki, sny, westchnienia, a nawet przemycały do wieczornej modlitwy moje imię, czemu pewnie dziwili się tam na górze – że wraz z imionami starych ojców, matek i drobnej dziatwy szybuje ku niebu imię Sindbada... Było w nich, biednych, tyle dobroci, żeglarz uczy więc młodzież, żeby je szanowała, te kobiety – delikatne kwiaty, dziwne, po tylekroć zdradzane, dręczone, wykorzystywane istoty... Jakie to wzruszające, że bez względu na rozczarowania, gorycz i łzy, po kres życia o niczym innym nie potrafią myśleć z równą powagą, co o miłości. Miłość jest dla nich wszystkim: powietrzem, nieustannym pragnieniem, zachwytem. Mówią o niej jak o czymś rzeczywistym, namacalnym. – Choć trzeba przyznać, że tuż po miłości w myślowym uniwersum kobiet plasuje się moda”.

„Niech was Bóg błogosławi, drogie dobre kobiety, mężatki i panny, hrabiny, handlarki i obłąkane Żydówki, które z uśmiechem niewiary na drżących wargach, lecz z sercem trawionym tęsknotą, słuchały Sindbada, kiedy ten ściszonym głosem, ku własnej pustej rozrywce, mieszał im w głowach, duszach i sercach, żonglując nastrojami, kolorami i aluzyjną frazą... Czasem wyskoczył z okna takiego zamku na piasku i w drodze do domu płakał już przez inną kobietę. A czasem krążył w amoku, niczym ślepy żniwiarz kosząc po równo róże herbaciane i przydrożne osty, by rano nie pamiętać imion tych kobiet, przejęcia w ich głosie, poświęcenia, niebezpieczeństw, na jakie się narażały, a zwłaszcza świętych przysiąg, które potrafił od nich wyłudzić z wprawą godną spowiednika. W chwili szczęścia wszystkie przysięgały i nieważne, czy bodaj jedna dotrzymała przysięgi. A ileż razy gotowe były ofiarować mu klejnoty, protekcję, całe swoje życie”.

– Jutro się zobaczymy – mówiły, mimo że Sindbad zbierał się do dalekiej podróży.

– Następnym razem przyniosę zdjęcia swoich pociech – obiecywały, chociaż na stacji czekała na żeglarza nowa kobieta.

– Teraz już nigdy się nie rozstaniemy – roiły sobie.

A przecież żagle były wciągnięte na maszt i Sindbad czekał tylko sprzyjających wiatrów.

Co lubiły?

Lubiły dobre traktowanie.

Kobiety – a przynajmniej większość z nich – należy traktować łagodnie, jak dzieci, akceptować ich szaleństwa, w małostkowości widzieć wielkość, zauważać każdą nową suknię; masz wygraną w kieszeni, jeśli zachwycisz się nową wstążką. Zdumiewające, że właśnie te najrozsądniejsze, które uważają się za „kobiety interesu”, tak łatwo przystają na to, by mężczyźni podziwiali głównie ich nowe pantofelki!

Lubiły piękne słówka.

Lubiły muzykę, kwiaty, sentymentalne przechadzki, czułe, łzawe godziny, bolesne rozstania; lubiły wszystkie drobne zdarzenia, które bodaj na chwilę zatrzymywały wskazówki zegara, co odmierzał utarty rytm ich życia.

Lubiły gotowość do poświęceń.

Wszak niejedna kobieta czuje się znieważona, gdy mężczyzna nie grozi, że się przez nią powiesi na drzewie rosnącym pod oknem. Nawiasem mówiąc, bogatym kobietom łatwiej sprawić radość drobnym podarkiem aniżeli biednym, które są w potrzebie.

Lubiły słowo „narzeczony” i słowo „kochanek” – lubiły już na pierwszej randce rzucać się na ślepo w związek, który miał trwać aż po grób, i z pewnością nie brały pod uwagę, że ta miłość kiedyś się skończy. Lubiły piękne, długie listy, i choć często nie czytały ich do końca, żywiły urazę, jeśli list nie był dostatecznie obszerny. Lubiły, gdy mężczyźni przechowywali symboliczne pamiątki miłosnej relacji: pukiel włosów, podwiązkę, chusteczkę, modlitewnik, spinkę, pantofelek, halkę, pierścionek, karteluszek, bilet kolejowy, zwiędły kwiat, wstążkę, zasuszony liść z pamiętnego miejsca, woalkę, znaleziony razem hufnal, konterfekcik, szczęśliwą monetę, okruszki ciastka, kamyczki, niedopałek papierosa, guzik, nocną koszulkę, książkę, tasiemkę od gorsetu czy pudełko po zapałkach. Och, pewna kobieta, która darzyła Sindbada takim uczuciem, że powierzyła mu pieczę nad swoim majątkiem, zasięgała jego rad w sprawach finansowych, zdeponowała u niego szkatułkę z klejnotami, a nawet tajne akta procesu rozwodowego – gdy miłość dobiegła kresu, nie zażądała żadnych rozliczeń, jedynie zwrotu egzemplarza „Wieczoru”, na którym podczas podróży z Wiednia do Budapesztu rysowała rzeczy, jakie gryzmolą kredą na murach domów stojących na uboczu mali ulicznicy. Nie mogła znaleźć sobie miejsca, nie sypiała po nocach, dopóki ów stary egzemplarz do niej nie wrócił. „Widzi pan, jak pana kochałam!” – powiedziała z bólem, trzymając nad płomieniem świecy płachtę gazety, aż zostały z niej osmolone strzępki.

Lubiły gospodarność.

Zakochany Sindbad sprawił pewnej damie wiele radości, gdy nauczył się od niej robić skarpety na drutach. Inne damy były wniebowzięte, jeśli wbił gwóźdź w ścianę, by zawiesić na nim obraz, lub imał się w domu drobnych prac technicznych: coś zespawał, coś zreperował, na wsi zaś wcześnie wstał, żeby dojrzeć udoju. Pośród dawnych znajomych Sindbada były damy, które wszystko mu wybaczały, byle tylko żeglarz kupił u rzeźnika parę deka wędzonki, wnosząc swój wkład do wystawnej, obfitej kolacji. Inne trzymały go pod kluczem, na parterze, podczas gdy same spały na piętrze, spokojne i szczęśliwe.

I lubiły porządek. Lubiły robić bilans Sindbadowych długów, ślęczeć nad nim z powagą i marszcząc czoło, zastanawiać się, jak z nich wybrnąć. „Sam pan zobaczy, że miło jest mieć w życiu święty spokój!” – mawiały, zwłaszcza te dojrzałe, które chciały przekonać żeglarza, że kochają go tylko platonicznie. Och, te duchowe miłości! Zawsze bawiły Sindbada! Pochylał głowę, uśmiechał się pod nosem i spokojnie czekał, aż się dowie, czego te kobiety od niego chcą. A one zabraniały mu wina, gry w karty, frywolnych przygód, dbały o czystą bieliznę pościelową i były rade, kiedy żeglarz o zmierzchu udawał senność. Ileż to razy kazały Sindbadowi przysięgać, że nie zasiądzie do gry w kości, a wino będzie pił tylko kieliszkami! Żeglarz do perfekcji opanował ten rytuał, skwapliwie więc klękał, byle mieć akt skruchy za sobą. Kilka dni czuł się znakomicie, z wdzięczności całował damę po rękach, przeglądał domowe rachunki, z rządcą spierał się o jakieś grosze, aż pewnego dnia brał nogi za pas, rzecz jasna, bez uprzedzenia.

Kochały go brunetki i blondynki, szczupłe i o kształtach obfitych – a żeglarz za każdym razem wierzył, że to prawdziwa miłość, taka, jaką on sam był dla kobiet, które nigdy nie wymazały go z pamięci.

Z biegiem lat zaczynały więc przychodzić wieści z daleka. Dawne kochanki, nudząc się, żyjąc wspomnieniami, wciąż go pragnęły; chciały się śmiać, płakać, irytować, po prostu zaznać szczęścia. Ale Sindbad nie kwapił się do powrotu, rozpamiętując, z kim te porzucone kobiety go zdradziły. Ból i gorycz rozczarowania nie pozwoliły mu nigdy wybaczyć kobiecie udowodnionej zdrady. Był łotrem, w średniowieczu siedziałby pewnie w więzieniu, i to nie raz, obcięliby mu nos i uszy, on jednak za każdym razem byłby przekonany, że zamknęli go za niewinność. Lecz dowodem prawdziwej niegodziwości Sindbada było właśnie to, że nie potrafił wybaczać kobietom. Miał je za istoty wręcz nadprzyrodzone, które cechuje wierność na miarę świętych i dobroć na miarę męczenników... Toteż na wieść, że jakaś kobieta należy już do innego, nóż mu się w kieszeni otwierał, mimo że on sam dawno z miasta wyjechał.

A co Sindbad lubił?

Lubił kobiece nogi i śnieżną zadymkę.

Prowincjonalne szkoły tańca i małe zajazdy, gdzie siedział sobie incognito i obiecywał karczmarce, że ją porwie.

Czerwieniące się krwawo liście w jesiennym gaju i opuszczone wiatraki: w jednym z nich pewnego razu zabije tę, którą kochał najmocniej.

Melancholijne przejażdżki powozem pośród gór i uśmiech woltyżerki z wędrownej trupy cyrkowej, który posyłała mu za bukiet kwiatów.

Lubił, gdy stare kobiety, robiąc na drutach pończochy, snuły pachnące cmentarnymi chryzantemami bajania o swych dawnych miłościach. I kłamstwa szeptane w pociągu, na korytarzu, wychowance klasztoru.

Lubił w miasteczkach na Górnych Węgrzech wyznawać miłość pruderyjnym wielodzietnym mieszczkom, których nigdy wcześniej nie spotkał, a potem nagle wyjeżdżać. Lubił snuć się zimową śnieżną nocą po pustych krętych uliczkach i zaglądać do okien, ciekaw tego, co się dzieje w izbie oświetlonej kagankiem.

Lubił dłonie, włosy, imiona kobiet, intonację ich głosu i pieszczoty. Lubił przychodzić we śnie do dziewcząt, a na balu maskowym zabłąkaną tam kobietę uwodzić jak księżniczkę, i pieszcząc jej szorstką dłoń, recytować kunsztowne strofy.

Lubił wszystko, co było kłamstwem, iluzją, zmyśleniem, fabułą – gdybyż tak choć raz mógł w różowym trykocie pohuśtać się na trapezie! – być organistą w książęcym pałacu czy spowiednikiem w jezuickim kościele! Wziętym ginekologiem w Peszcie lub młodym nauczycielem na żeńskiej pensji! Nocną lampką w Sacré Cœur czy inicjałem w tekście modlitwy, którą kobiety odmawiają w intencji ukochanych, u franciszkanów. Szybą, przez którą przesyła się pocałunki, świętym obrazkiem pod poduszką, jedwabną wstążką u gorsetu i zakazanym poetą, którego wiersze młode kobiety czytują ukradkiem.

Na próżno wszakże podniecał się tym, co stawiał sobie za cel! Pyrrusowym zwycięstwem okazało się tych sto siedem kobiet, które odwzajemniły jego miłość, nosiły go w sercu, czule wspominały, a każda z nich wniosła w jego życie coś nowego, co trudno było pojąć, a tym bardziej zapomnieć: timbre głosu, jakiś gest, zapach, osobliwe słowo, westchnienie... A przecież dużo więcej niż sto siedem kobiet huśtało się na czerwonych obręczach w wyobraźni Sindbada. Wszystkich ich pragnął. A gdy tylko omiatał je wzrokiem, miał wrażenie, że są na wyciągnięcie ręki. Namiętnie, w zachwycie, czując, jak krew pulsuje mu w skroniach, robił rejestr kobiet w miasteczku, gdzie akurat bawił, a brał pod uwagę: przywiędłe piękności, zanim całkiem zwiędną; rozkwitające róże herbaciane, beztroskie i pewne siebie, kuszące różowym uszkiem, wonną szyją i aksamitną rączką, które na wschodnią modłę leniwym spojrzeniem błądziły gdzieś hen ponad głową żeglarza; stulone pąki i dzikie polne kwiaty, co miały perlisty śmiech i rześkie wargi, jakby unurzane w wodzie źródlanej, no i artystki, które nie raz już kochały. Upojony życiem, krążył bez tchu, kiedy wiosną i latem kobiety wkładały nowe stroje... Biała bluzka pesztenki i zielona spódnica kobiety w podróży, tanie buciki urzędniczki i czarny fartuch fryzjerki, kapelusz z piórami czterdziestoletniej damy i biały kitel pielęgniarki, czarna chusta zubożałej hrabiny z Budy i trykot aktorki, kobieca ręka w loży, trzymająca lornetkę inkrustowaną macicą perłową, i kobieca noga próbująca sięgnąć wysokiego stopnia omnibusu, gardłowy śmiech Żydówek i biały kobiecy kark pochylony pokornie w budańskim kościele; och, wiele rzeczy w kobietach fascynowało Sindbada, póki żył... A tymczasem bez ubrania wszystkie są takie same, o czym nieszczęsny Sindbad nigdy nie pomyślał.

Co więcej, po śmierci, kiedy szalała zamieć śnieżna lub zawodził jesienny wiatr, wymykał się z krypty, żeby podążyć do miejsc, które kojarzyły mu się z jakąś kokardą przy podwiązce czy linią kobiecych ramion. Były to bowiem milsze wspomnienia niż ruiny zamku, brzeg rzeki, nieme ogrody, gdzie w rozkosznym miłosnym odurzeniu przez kobiety popełniał samobójstwo.

1915

przełożyła Elżbieta Cygielska

O SINDBADZIE ŻEGLARZU

Podróż pierwsza

Sindbad, żeglarz z tysiąca i jednej nocy, zanim rozegrała się ta historia, czyli ze dwadzieścia pięć lat temu, był uczniem przygranicznego gimnazjum u podnóża Karpat i uchodził za najlepszego walcerza w miejscowej szkole tańca. W krytym omszałym gontem budynku gimnazjalnym nie pozostawił po sobie żadnej szczególnej pamiątki poza podpisem na murze baszty; inaczej w szkole tańca, gdzie chłopcy i dziewczęta długo zachowali Sindbada we wdzięcznej pamięci, jak się niebawem okaże. Sindbad – ów pseudonim pochodził jeszcze z czasów, gdy wychowankowie gimnazjum czytywali urocze bajki z tysiąca i jednej nocy i wybierali sobie bohaterów, do których chcieli być podobni – od tamtej pory urósł, stał się barczystym szpakowatym mężczyzną i pewnego razu wpadło mu do głowy, żeby poszukać śladów młodości.

Wsiadł do pociągu, jechał nim dzień i noc, potem zaprzężonymi w trzy konie saniami, wszak niedaleko była rosyjska granica. Dzwonki uprzęży dzwoniły, kiedy konie wiozły Sindbada po szerokiej zaśnieżonej równinie. Dzyń-dzyń-dzyń – dźwięczały dzwonki, lecz echo znikąd im nie odpowiadało.

Z boku, wzdłuż szosy, między wysokimi brzegami płynął Poprad, niczym drugi gościniec, na którym ślady zostawiają zające, lisy i inni wędrowcy.

W pobliżu wiosek na pokrytej śniegiem, zastygłej tafli wody tu i ówdzie trafiał się przerębel, w którym widać było stalową rzekę, jak wartko pomyka pod lodem.

Podróżującemu przez cichą, wyludnioną, pogrążoną w bezruchu okolicę Sindbadowi dobrze jednak robiła myśl, że tuż obok, w dole, pośród stromych brzegów ścigają się z saniami zimne rzeczne fale, pstrągi zaś wystawiają głowy spod lodu i rozpoznają trzykonne sanie, które godzinami przez wiele wiorst podążają w ślad za rzeką.

Latem podróżnemu, który przemierza równinę wierzchem lub na wozie, pociechą są mijane drzewa i dachy domów. Zimą musi się jednak zadowolić niewidocznymi rybami, które podróżują razem z nim pod lodowym sklepieniem rzeki i tylko czasem wyglądają z niej, gdy natrafią na przerębel. Ten czy ów stary pstrąg może nawet pamięta Sindbada z czasów, kiedy jeszcze nie miał szpakowatych skroni ani szerokich ramion – jeśli są w Popradzie takie stare ryby.

Na skraju równiny, niczym mury obronne jakiegoś baśniowego kraju, wznoszą się niemal pionowo ciemnobłękitne i zarazem oślepiające bielą Karpaty. Tu i ówdzie na przełęczach biel śniegu jest taka biała, jakby to nie był śnieg, lecz jakiś cud natury. Płynna stal przybiera czasem taki kolor, a głębokie rozpadliny zdają się w nocy kuźnią. Natomiast błękit gór barwą przypomina Adriatyk, który widać z okna pociągu, gdy późnym jesiennym popołudniem zbliżamy się do Triestu. Po lewej, na drugim brzegu rzeki, dzwoniącym saniom towarzyszy przez chwilę ciemny, niemal żałobny las świerkowy, przysypany białym puchem, ale tak gęsty, że w głębi ciągną się czarne połacie, bo śnieg tam nie dociera.

Tak pewnej zimy podróżował Sindbad żeglarz po wyżynie karpackiej, zawsze w górę mapy, na północ, jakby chciał przy wtórze dzwonków wjechać galopem w sam środek Karpat.

A strome szczyty stawały się coraz bielsze, jak bielsze zdają się włosy i broda starca, gdy się doń bliżej podchodzi.

Na prawym brzegu Sindbad zostawiał za sobą zasypane śniegiem wioseczki i malutkie z tej odległości wieże kościołów, gdzieś przy przeręblu mignęły mu trzy kobiety w czerwonych spódnicach, młócące kijankami pranie, gdzie indziej samotny owczarek szedł po zamarzniętej rzece niczym niestrudzony wędrowiec.

Dla ochrony przed wiatrem i lodowatym powietrzem zakutany w koce i kożuchy Sindbad wspominał, jak jechał tędy pierwszy raz, będąc uczniem, a nadleśniczy sam powoził ognistymi końmi, tęgo zaprawiony na podróż winem w gospodzie w Kieżmarku. Miał wrażenie, że i teraz widzi przed sobą czerwone uszy siedzącego na koźle leśniczego i końce jego oszronionych wąsów. Tak, tak, wtedy, ćwierć wieku temu, gdy jechał przez tę okolicę, śpiesząc do rodziców, zbliżało się Boże Narodzenie.

Bekiesza nadleśniczego była czerwona jak rak wrzucony do wrzątku, piękniejszej pod Karpatami próżno by szukać... No i proszę, kałdun wieży, która wyłania się z doliny, jest równie czerwony jak owa bekiesza. Przysadzista wieża kolorem przypomina płaszcz generała zakonu jezuitów, którego wizerunek Sindbad widział już kiedyś, ale gdzie i kiedy? No tak. W tym miasteczku, w starym klasztorze przyległym do budynku gimnazjum, w długim, pogrążonym w półmroku korytarzu, gdzie obok siebie wisiało bardzo wiele olejnych portretów zmarłych zasłużonych księży. Na tle czarnych mnisich habitów jaskrawo odcinał się czerwony płaszcz generała. A może to był portret któregoś z dawnych papieży? Innocentego lub Benedykta? Konie czują miasto, woźnica widzi cel podróży, więc sanie rączo mkną ku masywnej czerwonej wieży, gdy tymczasem Sindbad rozmyśla o obrazach, które zachował w pamięci. Dwadzieścia pięć lat! A jakby to było wczoraj... W tym starym klasztorze, który teraz kryje się za wieżą, w miejscu, gdzie korytarz zakręca, zaczyna się inny długi korytarz z konterfektami świętych; wisi tam pewien obraz, sczerniały, zniszczony obraz przedstawiający niewidomego księdza; Sindbad przypomina sobie wyraźnie jego wąską, nieco przekrzywioną głowę, smutną twarz, puste spojrzenie, i przychodzi mu na myśl legenda głosząca, że ślepy ksiądz mimo swojej ślepoty dobrych uczniów widzi, patrzy na nich ze ściany, cichy i nieruchomy, już ze trzysta lat.

Gdy dojeżdżali do przysadzistej czerwonej wieży, Sindbad przymknął oczy, ażeby zrobić jakiś porządek wśród wspomnień tłoczących mu się pod czaszką, odkąd ujrzał miasteczko w dolinie. Lecz łatwiej byłoby wybrać i pogrupować wedle pochodzenia krople stalowej wody Popradu spadającej kaskadą z młyńskiej grobli, niźli uporządkować wspomnienia, które po ćwierćwieczu nagle zalały Sindbada. Czuł tylko, że był tutaj szczęśliwy, tu, w tym cichym, na wpół średniowiecznym miasteczku, gdzie jest ulica, przy której stoją domy nachylone ku sobie u początku i końca, tworząc łukowate sklepienie. Pod tym sklepieniem są okna, za jednym z nich Sindbad kiedyś mieszkał. Na parapecie tego okna panna Anna postawiła doniczkę z kwiatami, leżały tam też szkolne podręczniki.

Kiedy znów spojrzał, byli już tak blisko wieży – która chwilę wcześniej zdawała się oddalać, gdyż sanie miały do pokonania liczne zakręty – że Sindbad bez trudu mógł obserwować czarne wrony i kawki spacerujące po jej ośnieżonym szyszaku. Na krzyżu zaś, po lewej stronie, siedziała stara czarna wrona, zupełnie jak za dawnych czasów.

I tak Sindbad, uciekając od nudy i ciągłej nerwowości, od rozświetlonego wieczorową porą Budapesztu, przybył w tę srogą zimową pogodę do przygranicznego miasteczka, gdzie pod grubą warstwą śniegu stare jednopiętrowe domki tulą się do siebie, jakby marzły na mrozie. Zjeżdżając w dolinę, widział ogniomury i kominy przypominające piszczałki organów. Na rynku stoi, jak stała, otulona śniegiem okrągła studnia, dzwony na wieży zaś z pewnością zaczynają wybijać południe. Ale ich dźwięku już nie pamiętał... Poprad, który dotąd wiernie mu towarzyszył, niczym wałęsający się pies, zboczył ku widocznym na horyzoncie krzakom janowca, jakby z obawy, że na rogatkach wciąż stoją żołnierze w niedźwiedzich czapach i żądają od podróżnych okazania paszportu.

Sindbad miał szczęście, że zatrzymał się w gospodzie Pod Krakowskim Kapeluszem. Oberżysta był człowiekiem starej daty w starej gospodzie: „Na pewno pamięta ludzi, których nawet ja już nie pamiętam” – pomyślał Sindbad, gdy wspinał się po wąskich kręconych schodkach do pokoju, który wskazał mu gospodarz. W łukowato sklepionej izbie stały dwa bardzo wysoko zasłane łóżka zalatujące stęchlizną, jakby ostatnim gościem był tutaj Franciszek Rakoczy, który podczas tułaczki znalazł schronienie w Krakowskim Kapeluszu. Pomiędzy dwoma oknami wisiał portret mężczyzny, w niedźwiedzim futrze, ze złotym łańcuchem na szyi, noszącego okazałe hiszpańskie wąsy, który uważnym spojrzeniem spod kapelusza ze strusimi piórami witał gości.

Sindbad przystanął przed obrazem, nachylił się i wykrzyknął:

– Ja znam ten obraz... Zaraz, zaraz, kogo przedstawia?

Białowłosy, czerwony na twarzy oberżysta w skórzanym fartuchu odsunął z zaróżowionego czoła lutrową czapkę.

– Na obrazie jest dobroczyńca miasta, pan hrabia Lubomirski.

No tak, oczywiście, Sindbad przypomniał sobie, że ćwierć wieku temu często spotykał tego wąsatego mężczyznę, który namalowany na obrazach i wyryty w kamieniu, z buzdyganem w ręku od trzystu lat pilnował miasta: stał w kościele, w ratuszu i w budynku poczty, gdzie nadal mieści się stajnia, bo właśnie tutaj konie zaprzęgano do sań, by wiozły podróżnego aż do granicy.

Przypomniał sobie również, że w czasach jego młodości burmistrz, poczmistrz, kapitan, w ogóle wszyscy mężczyźni, którzy liczyli się w tym przygranicznym miasteczku, mieli hiszpańskie wąsy i twarz Lubomirskiego. Pewnie matki zapatrzyły się na te kamienne i olejne wizerunki hrabiego, a może z czasów jeszcze dawniejszych, sprzed pokoleń datowało się to podobieństwo, bo gdy na przykład w Lewoczy stacjonowali kurucowie1, matki rodziły samych małych kuruckich kapitanów.

Sindbad w duchu skonstatował tylko, że stary oberżysta z tymi białymi włosami, żywymi okrągłymi oczami i zwisającymi wąsami wygląda tak jak na starość, trzysta lat temu, mógł wyglądać Lubomirski – a przecież, jak się okazało, oberżysta nie był stąd, urodził się na wsi i do gospody Pod Krakowskim Kapeluszem trafił dużo później.

– Szanowny panie – zwrócił się do Sindbada stary oberżysta, rzuciwszy dobrotliwe spojrzenie na krzątającą się koło wielgachnego, zielonego kaflowego pieca słowacką służącą w marszczonej spódnicy – u nas, w Krakowskim Kapeluszu, znajdzie pan wszystko, czego dusza zapragnie. W zeszłym roku mieliśmy tu gości, turystów, nauczycieli z Wielkiej Niziny, którzy wyjechali stąd bardzo zadowoleni.

Sindbad stał przy oknie zamyślony i z roztargnieniem patrzył na rynek. Tak, tędy chodził do gimnazjum, jego trzewiki tutaj stukały o nierówny bruk, na wieży zaś, gdzie bywał dzwonnikiem, z pewnością znalazłby na jakiejś spróchniałej belce czy na suficie napis: Sindbad żeglarz... Miał ochotę zaraz tam pójść.

Słowacka służąca, gdy uporała się z robotą przy piecu, pokornie pocałowała gościa w rękę i szurając ubłoconymi buciorami, wyszła z pokoju. Sindbad z niechęcią patrzył za dziewczyną, wycierając o płaszcz dłoń, którą ta przed chwilą pocałowała, gdy tymczasem sumienny gospodarz Krakowskiego Kapelusza taszczył jego torbę podróżną pod ścianę, jakby nie było dla niej dość miejsca w tej dużej izbie.

– Wielmożny pan nie jest nauczycielem? – spytał nagle.

– Nie jestem – odparł Sindbad i mimowolnie zlustrował swoje ubranie.

– Pytam tylko dlatego – ciągnął stary oberżysta, kręcąc głową nad torbą, jakby to ona była winna temu, że nie znalazła się jeszcze na swoim miejscu – tylko dlatego, że w zeszłym roku owi nauczyciele obiecali... tak, obiecali... – No, tutaj będzie jej dobrze! – że przyślą do mnie swoich przyjaciół.

Sindbad nie odpowiedział. Patrzył przez okno na dom znajdujący się naprzeciwko, który swego czasu bardzo dobrze znał i uważał za najpiękniejszy i największy w miasteczku. Teraz jednak wydał mu się mały, wręcz jak zabawka, choć właściwie nic się nie zmienił. W domu tym mieszkały trzy przepiękne dziewczyny, córki komendanta policji. Sindbad też tam mieszkał, przez rok i dwa miesiące, jako uczeń na stancji. Anna, najstarsza, fertyczna, szarooka i skłonna do śmiechu, nie była już młódką. Wieczorem spacerowała pod oknami z młodymi księżmi uczącymi w gimnazjum, a jej donośny śmiech w ciemności, jej podniecające, żartobliwe piski i krzyki Sindbad słyszy nawet teraz. Co wieczór wracała z takiego spaceru zarumieniona, rozgorączkowana i zaczepna. Szybko się rozbierała, nie zważając na to, że Sindbad z sąsiedniego pokoju ją podgląda. O, wciąż pamięta jej białe, krągłe kolana, tak, tak, w owym czasie Sindbad był ciekaw tylko tych kolan u kobiet, które się rozbierały, no, może jeszcze kawałeczka ciała powyżej, a przecież Anna miała też białe krągłe ramiona. Janka, druga z kolei, była stworzeniem chudym i zalatującym kuchnią, mówiła niskim głosem, a Sindbad nie interesował jej do tego stopnia, że nigdy nawet go nie zagadnęła. Z najmłodszą, Marią, razem odrabiali lekcje. Tak, w tym domu, na niezamieszkanym piętrze, gdzie w pustych izbach trzymano worki z żytem i kukurydzą. Tam, w ciemnym pokoju uczyli się wieczorami przy blasku łojowej świecy. (Świece wyrabiała Janka). Maria czytywała broszurowe powieści o duchach, kiedy więc wiatr hulał na tym pustym piętrze, wystraszeni spoglądali na siebie. Również stamtąd słuchali podniecającego śmiechu Anny, który rozlegał się w mroku na dole, i niewyraźnych głosów młodych nauczycieli. Czasem w tej zaczynającej się i kończącej łukowatym sklepieniem uliczce błyskała biała falbanka spódnicy i Maria, oparta łokciami na parapecie tuż przy Sindbadzie, cicho, przeciągle i namiętnie wzdychała. Choć była zaledwie szesnastolatką, błękitnooką, bladą i chorowitą dziewuszką. Po roku umarła. Sindbad nie mieszkał już wówczas na stancji u komendanta, tylko u notariusza, ale rzecz jasna, przyszedł odwiedzić zmarłą. Martwa Maria leżała w trumnie w białej sukience i białych bucikach i akurat nikogo przy niej nie było na tym niezamieszkanym piętrze, gdzie rok wcześniej stały worki z obrokiem dla koni. („Gdzie też oni przenieśli te worki?” – zastanawiał się Sindbad). Tak więc nikogo nie było na piętrze, kiedy Sindbad, starszy o rok uczeń, odwiedził zmarłą Marię. Na widok jej białej sukienki i białej twarzy młokos doznał dziwnego dreszczu. Poczuł, że dziewczyna była jego miłością, nigdy niewyznaną miłością, i że teraz po raz pierwszy i ostatni powinien ją pocałować, zanim ją zakopią. Stanął na krześle i zbliżył wargi do warg zmarłej. W pierwszej chwili bał się tylko zamkniętych oczu, że a nuż się szeroko otworzą, potem w nos uderzyła go nieprzyjemna, ostra woń. Do pocałunku więc nie doszło... Ale później, skoro w pobliżu nie słyszał niczyich kroków, stanął przy nogach zmarłej i lekko uniósł falbaniastą spódniczkę nad białymi balowymi pantofelkami, odsłaniając sztywno przylegające do siebie, obleczone w białe pończochy kostki. Wstrzymując oddech, obserwował zamknięte oczy dziewczynki, nasłuchiwał, czy ktoś nie wchodzi po schodach, a tymczasem za sprawą młodzieńczej wyobraźni krew mocno pulsowała mu w skroniach. Ze spuszczoną głową, zawstydzony powlókł się do domu.

Sindbad stał bez ruchu przy oknie gospody Pod Krakowskim Kapeluszem, pogrążony we wspomnieniach, jakie obudził w nim widok tego starego, górskiego miasteczka. Tak, tutaj był szczęśliwym młodzieńcem, tutaj był dzieckiem... Na pewno na okrągłej studni stojącej pośrodku rynku jest gdzieś napis: Był tutaj Sindbad, żeglarz.

Stał w milczeniu, dopóki stary Lubomirski (oberżysta w lutrowej czapce) nie odezwał się za jego plecami tonem pełnym życzliwości, którym wszak sprowadzał go na ziemię:

– Gdyby pan nie wiedział, szanowny panie, to tu u nas, w Krakowskim Kapeluszu, co dzień w południe zbieramy się, by odszpuntować beczkę. Całe miasto przychodzi na piwo.

Sindbad zszedł więc kręconymi schodkami do małej mrocznej sali jadalnej, gdzie jeszcze chwilę myślał o martwej Marii, niebawem jednak nawiązał rozmowę z towarzystwem przy stole (bo w gospodzie był jeden długi stół), czyli z dyrektorem gimnazjum i z drugim księdzem imieniem Ferenc, a także z lekarzem. W tym czasie więcej inteligencji w Krakowskim Kapeluszu nie było.

Co do lekarza, okazało się, że to jego dawny szkolny kolega, nazywał się Fritz. Niczego więcej Sindbad nie mógł sobie przypomnieć, choć ten przytaczał różne historie z ich przeszłości.

Jeśli chodzi o księży, mówił tylko dyrektor. Był przystojnym, szczupłym, niedużym mężczyzną, oczy miał żywe, błyszczące, wesołe i pewną wyższość w sposobie bycia, właściwą przełożonym.

– My tutaj, w klasztorze, jesteśmy za karę, mój panie. Zakon tuż przy granicy lokuje tych swoich członków, których z jakiegoś powodu chce ukarać. Mnie, wyświęconemu zakonnikowi, zachciało się zostać aktorem. Już nawet występowałem w Rymawskiej Sobocie, już śpiewałem na scenie ubrany w białe spodnie, w lakierki, z kordzikiem u pasa. Nie ma operetki, której bym nie znał, a mój głos, jak sądzę, nawet teraz, w trakcie rozmowy, może pan docenić. Jestem więc tu, gdzie diabeł mówi dobranoc, gdzie już nigdy w życiu nie zobaczę teatru. Mój przyjaciel Ferenc ma problem z alkoholem, a o naszym trzecim kompanie, o starym, to już lepiej nie mówić – powiedział dyrektor, wymownie stukając się w czoło.

Dyrektor nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat, Ferenc, milczący zakonnik ze wzrokiem utkwionym w szklance, nie miał chyba nawet tyle, lekarz natomiast, Fritz sypiący anegdotami z przeszłości, był rówieśnikiem Sindbada, a zatem Sindbad, kiedy pili piwo, zapytał:

– A jak tu z kobietami, panowie?

– Ja jestem żonaty, mam czworo dzieci – odparł Fritz. Dyrektor w milczeniu się uśmiechnął, a zarośnięty, markotny, apatyczny Ferenc nadal gapił się w szklankę.

– Z kobietami – zaczął dyrektor, a jego głos brzmiał scenicznie – jest tak, że jest nijak, panie Sindbad. Niech to diabli wezmą, my tu nie mamy żadnych rozrywek. Dlatego nie sposób uchronić Ferenca przed alkoholem ani starego przed... Nie mamy kasyna, nie mamy teatru, nie mamy nic, no nic, żadnej rozrywki. Wieczorami siedzimy w domu albo idziemy do szkoły tańca na wyspie.

– Szkoła tańca! – wykrzyknął Fritz, ryży doktor, i dziwnie się uśmiechnął.

Dyrektor spoważniał, lecz tylko po to, żeby się tym bardziej zagadkowo, po aktorsku roześmiać.

– No tak, ta szkoła to dla miejscowych jedyna rozrywka. Zimą przyjeżdża nauczyciel tańca z Kieżmarku.

Ryży doktor żywo wtrącił:

– Chyba nie słyszałeś o słynnym kawalerze Bertyánszkym? Ale starego Bertyánszkyego musiałeś znać. Był tu nauczycielem tańca, kiedy nosiłeś krótkie spodenki i codziennie spuszczaliśmy ci manto na placu zabaw. Pamiętasz, ile razy kładłem cię na łopatki? Kiedyś nawet zrzuciliśmy cię ze schodów na wieży.

Sindbad tych epizodów wprawdzie nie pamiętał, lecz szkoła tańca go zaciekawiła.

– A co tam jest, w tej szkole tańca? – spytał.

– Właściwie to nic – odparł, uśmiechając się chytrze, dyrektor gimnazjum. – Dziewczęta i niewiasty tańczą, my się przyglądamy. Czas jakoś leci. A to najważniejsze.

Fritz wesoło, poufale klepnął Sindbada w ramię.

– Posłuchaj, przyjdź wieczorem na wyspę. Zabawisz się jak jeszcze nigdy w życiu, a przecież nieraz mieliśmy niezły ubaw. Pamiętasz, jak kradliśmy z pola ziemniaki?

Dyrektor dyskretnie chrząknął.

– Sądzę, że pan Sindbad bawił się już w życiu lepiej, niż można się zabawić w naszej szkole tańca. My, ludzie wielkomiejscy, wiemy, jakie wyszukane rozrywki oferuje duże miasto. Wspaniałe spektakle teatralne, koncerty, bale... (Mój kłopot, gwoli ścisłości, polegał też na tym, że w Rymawskiej Sobocie tańczyłem na publicznym balu z pewną damą podejrzanej konduity). Nasza szkółka tańca nie może się równać z najlichszym lokalem rozrywkowym w Peszcie. Ale weźmy pod uwagę, mój panie, że jesteśmy w Karpatach, pośród gór, tuż przy granicy, musimy się więc zadowolić tym, co mamy, choćby to było byle co... Szkoła tańca – dyrektor przymrużył oko – jest u nas tym, czym w Rymawskiej Sobocie było Eldorado. Opowiadałem ci już, Fritz, o Eldorado?

Lekarz okręgowy wybuchnął śmiechem. – Fakt, nasza szkoła tańca to Eldorado.

Ferenc nagle wychylił piwo i roześmiał się bezgłośnie.

– Szkoła tańca! – mruknął pod nosem, raczej tylko do szklanki.

Sindbad spuścił głowę i pomyślał o starej szkole tańca, gdzie nikt nie mógł dorównać mu w walcu.

Sindbad wkroczył do szkoły tańca z godnością, budząc powszechny szacunek.

Mieściła się ona w dużej sali, gdzie panował półmrok, na ścianach mrugały posępnie ze dwie czy trzy lampy naftowe, a na środku stała wysoka, dwuskrzydłowa drabina, jakby zapomniano ją zabrać po balu strażaków. Rozłożona drabina doskonale stała tańcom na przeszkodzie i tylko co zręczniejsze pary potrafiły wykonać odpowiedni manewr i prześliznąć się między jej skrzydłami. Nikomu wszak nie przychodziło do głowy, żeby drabinę stamtąd usunąć. „Możliwe, że stoi tam od początku świata – pomyślał Sindbad – a nikt w miasteczku nie chce wystąpić w roli reformatora”.

Ano, wejście Sindbada, jak wspomniałem, było godne i budziło respekt. Dyrektor gimnazjum wprowadził go uroczyście, jak na scenę, tymczasem Ferenc wlókł się za nimi z obłudnym uśmiechem. Dyrektor zatoczył krąg trzymanym w ręku czarnym melonikiem, jakby za chwilę miał Sindbadowi opowiedzieć, z czego szkoła słynie.

Skrzypce, które dotąd monotonnie rzępoliły, umilkły na czas, gdy pewien mały tęgawy człowieczek z trzema podbródkami, w szarych oficerskich spodniach, kłaniał się z uszanowaniem przed dyrektorem i Sindbadem. Jego fryzura à la kakadu ułożyła się poziomo, podczas gdy nogawki spodni à la Pejacsevics odpłynęły gdzieś w tył. Zaraz potem wypomadowana głowa podniosła się, a potrójny podbródek z godnością spoczął na sztywnym kołnierzyku.

– To kawaler Bertyánszky! – szepnął dyrektor gimnazjum.

Oczy Sindbada przywykły do półmroku, ujrzał tancerzy i tancerki, którzy niezgrabnie krążyli wokół rozstawionej drabiny jak wokół czegoś, co stanowi centrum. Sztubacy mieli na sobie tak samo źle skrojone spodnie jak w jego czasach, a gdy tańczyli, najbardziej rzucały się w oczy ich wielkie utytłane w śniegu buty. Czasem nie było widać nic innego, tylko te juchtowe buty na grubej podeszwie... I powiewające warkocze, gdy dziewczęta wirowały.

Przy ścianie, gdzie stały ławki i krzesła, Sindbad zauważył grupę kobiet i mężczyzn w kożuchach i zimowych paltach. Czernili się pod ścianami jak wrony na przerzedzonych drzewach jesiennego lasu o zmierzchu.

– Rodzice! – powiedział uroczyście dyrektor i zatoczył półokrąg melonikiem.

Bez wątpienia obecność obcego wpłynęła na atmosferę, która była napięta i uroczysta. Uczniowie potykali się o siebie, krążąc wokół wrogiej im drabiny, a rodzice pod ścianami ponuro pochylali ku sobie głowy. Czarne chusty i czarne czapki.

Kawaler na próżno stukał w pudło skrzypiec, na sali nijak nie mógł zapanować taneczny ład. W końcu w drzwiach pojawił się Fritz, rudowłosy doktor, miał śnieg na czapce i na ramionach, a czując, że nastrój jest drętwy, zawołał:

– No co jest?! To tylko mój stary kumpel!

Po czym, żeby służyć przykładem, w zimowym palcie, w czapce, z których nie strząsnął lodu ani śniegu, porwał z rąk niezręcznego sztubaka tancerkę i ogniście trzaskając obcasami, zaczął tańczyć polską polkę, na którą właśnie przyszła kolej. Wirował po ciemnej sali tak zamaszyście, że wydawało się, jakby lada chwila miał upaść razem z partnerką. Co zresztą się stało. Pośliznął się bowiem (jak później mówił: z premedytacją) i musiał się wesprzeć na kolanach i łydkach dziewczyny. W półmroku ktoś się roześmiał długim, wesołym śmiechem, jakby mu myszka przebiegła po udzie.

Ów osobliwy, tajemniczy, podniecający śmiech dotarł do uszu Sindbada i zaskoczony żeglarz podniósł głowę. Już kiedyś słyszał ten śmiech... Tak, w ten sposób śmiała się Anna, ładna, pulchna, obdarzona wydatnym biustem Anna, w tej małej cichej uliczce, gdzie wieczorem przechadzała się z młodymi nauczycielami. Tak właśnie brzmiał ten dawno niesłyszany śmiech. Sindbad oczami wyobraźni ujrzał krągłe, białe kobiece kolana, które oglądał niegdyś zza białej firanki. I po chwili, kiedy doktor Fritz się pozbierał i podszedł ze swoją tancerką do dyrektora gimnazjum i Sindbada, żeglarz właściwie się nie zdziwił, gdy w jego partnerce rozpoznał jasnowłosą Annę. To była ona, Anna, dawna piękna, zalotna i śmiejąca się Anna, albo przynajmniej jej córka.

Fritz, otarłszy pot z czoła, stanął przed Sindbadem i potwierdził hipotezę żeglarza: tak, ta dawna Anna, córka komendanta policji, wyszła za mąż, siedzi tam teraz w kącie w czarnej wiklerce, a jej córka, tancerka, też ma na imię Anna.

Sindbad złapał się na tym, że serce bije mu szybciej niż zwykle, a jego wzrok cały czas szuka tej roześmianej, fertycznej młodej kobiety.

– Zuch-dziewczyna, łydki ma twarde jak kamień – mamrotał rudy Fritz.

– A jej matka? – spytał Sindbad.

Ryży doktor machnął ręką z roztargnieniem.

– Ta stara raszpla tylko po to tu jest, żeby psuć nam zabawę... Chociaż ostatnio sama też wchodziła na drabinę! Wiesz, w konkurencji starszych pań.

Dyrektor, który z pewną zazdrością obserwował rozmowę Fritza z Sindbadem, niebawem wkroczył do akcji. Zaczął z zapałem klaskać i dał znak głową małemu tancmistrzowi.

– Zaczynajmy już. Robi się późno! – zawołał.

Skrzypki umilkły, a przez salę przeszedł dreszcz podniecenia. Dyrektor gimnazjum w pośpiechu ujął Sindbada pod ramię, zanim zrobił to Fritz, i szepnął mu na ucho:

– Niech pan idzie ze mną, panie Sindbad, zaprowadzę pana tam, skąd wszystko będzie pan widział.

I podprowadził Sindbada do drabiny, zagadkowo wskazując palcem ku górze.

Zabawa się zaczęła, gdy dyrektor zaklaskał po raz drugi. Fritz gwizdał jakiegoś marsza, a dziewczęta tanecznym krokiem chodziły wokół sali. Kiedy już ją okrążyły, jedna po drugiej podbiegały do dwuskrzydłowej drabiny i szybko wspinały się na szczyt, żeby zejść z drugiej strony.

– Niech pan popatrzy – mruknął dyrektor gimnazjum – żadna z nich nie ma pantalonów.

Niezgrabnie, wśród pisków i śmiechów, wchodziły i schodziły z drabiny. Ferenc, popatrując w górę, rozdziawiał usta, a dyrektor cały czas trącał Sindbada łokciem w bok. Wysoko na drabinie błyskały, dając asumpt do domysłów, białe spódniczki, kolanka, uda... Sindbad spojrzał w górę tylko raz, kiedy przyszła kolej na Annę, roześmianą Annę. Wtedy zaczerwienił się i popatrzył, a krągłe kolana, które zobaczył, sprawiły, że krew zaczęła mu szybciej krążyć.

Po dziewczętach ku drabinie ruszyły kobiety w czarnych sukniach, ale wtedy dyrektor już odciągał Sindbada.

– One też chcą się przed gościem popisać – powiedział. – Ale machnij pan na nie ręką! Zostawmy je i chodźmy!

Sindbad brnął w śniegu po kolana razem z dyrektorem, gdy wracali z wyspy do miasteczka. Był szarawy, błyszczący stalowo wieczór. Poprad sennie szemrał pod mostem przy przeręblu, a przysadzista wieża z powagą górowała nad ośnieżonymi dachami.

Sindbad nagle przystanął i wybuchł długim serdecznym śmiechem.

1911

przełożyła Elżbieta Cygielska

DRUGA PODRÓŻ SINDBADA

– Sindbadzie, Sindbadzie! – zawołał pewnej nocy Głos. – Czy byłeś już na zboczu góry, tam, gdzie znajduje się cmentarz i gdzie leży ktoś, komu obiecałeś, że nigdy go nie zostawisz?

Ocknąwszy się z bezsennego snu, Sindbad przetarł oczy i od razu wiedział, o kim mowa. Był bowiem na takim etapie życia, że wszystkiego już zdążył spróbować, zarówno tego, co sprawia człowiekowi przyjemność, jak i wręcz przeciwnie. Pływał po oceanach, docierał do nieznanych lądów...

Bywał bogaty i bywał biedny. Kochał młódki i dojrzałe kobiety. Raz pił wyborne wina, a raz snuł się bez grosza w kieszeni. Tryskał zdrowiem, to znów popadał w chorobę i przygnębienie. Aż nagle włos zaczął mu się bielić i wtedy Sindbad zmądrzał. Ale nawet gdy posiadł mądrość, lubił nocne hulanki przy winie i muzyce. Widział śmierć i narodziny, śluby, zdrady małżeńskie i zbrodnie w ciemnym lesie. Kiedyś nawet płakał, rzewnymi łzami płakał, że nie ma pieniędzy, a w tajemnicy wspierał ubogich. Modlił się w opuszczonych kościółkach i knuł skrytobójczy mord na swoim wrogu. To znów był uczciwy, szczery i odważny, jak, nie przymierzając, średniowieczny rycerz. Potrafił być sprytny jak wąż i racjonalnie objaśniać pijackie sny, gdy budził się na kacu. Miał przyjaciół: butnych wielkich panów i krążących po świecie fałszerzy pieniędzy. Raz porywał komuś kobietę, a raz był statecznym ojcem rodziny i chętnie siedział w domu. Bił się ze zgrają oprychów, to znów tchórzliwie unikał starcia.

Tak mijało Sindbadowi życie, aż przyszła pora, kiedy to nie teraźniejszość ani nie przyszłość inspirowały go do planów i marzeń, ale czas przeszły, dawno miniona młodość. Jak wytrawny żeglarz, który przemierzył oceany i nie mając już nic do odkrycia, ustawia żagle, by wrócić do ojczyzny – tak i Sindbad wyruszył szukać wspomnień z młodości. Jakby raz jeszcze chciał zacząć pisać księgę życia. Odkrywać nowe, nieznane emocje...

Tym razem droga zawiodła go do pewnego miasteczka na Wielkiej Nizinie. Tamtejszy cmentarz znajdował się na wzgórzu, które mieszkańcy szumnie nazywali górą. Było lato, noc wilgotna od rosy. Sindbad szybko zostawił za sobą małą stację kolejową z mrugającymi światłami i owinąwszy się obszernym płaszczem, ruszył przed siebie piaszczystym traktem pośród akacji.

Kiedy obejrzał się na zakręcie, zobaczył jeszcze śledzące go zielone oko stojącego przy szynach semafora, jakby pośród tej czarnej nocy tylko ono było ciekawe, czego szuka Sindbad w miasteczku, które majaczy za akacjami, pogrążone w głębokim śnie.

Górująca nad akacjami wieża w tę letnią noc patrzyła na Sindbada, niczym wielki, brunatny, obcy żołnierz, któremu do nóg przypadły parterowe domy, zupełnie jak wtedy, kiedy raz jeden, dawno, dawno temu, młody Sindbad przybył do tego miasteczka.

Wówczas owa wieża, chyba wyższa niż teraz, stała na swoim miejscu jakby zamglona, właściwie nie rzucając się w oczy. A domki były podobne do białych i czarnych owieczek, które zbiły się w kierdel ze strachu przed burzą. Młody Sindbad czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach, czerwone płatki wirują przed oczami. Od tamtej pory jego serce chyba nigdy nie biło tak mocno... Szedł, szedł cichutko, skradał się, czujny na każdy szmer, każdy odgłos owej letniej nocy.

Starał się naśladować swoje dawne kroki. Usiłował też sobie przypomnieć, co mu się wtedy tłukło po głowie, gdy szedł wysadzaną akacjami drogą. Lecz już niczego nie pamiętał oprócz faktu, że w listach (potem je spalił) umówił się z pewną dziewczyną, że którejś nocy do niej przyjedzie. Długo, prawie rok trwała korespondencja między nimi. Z początku młody peszteńczyk korespondował z ową panną z prowincji (raz zatańczył z nią kadryla na balu w sąsiednim miasteczku) w celach matrymonialnych. Nazywała się Irma, miała gęste, ciemne włosy, a nad górną wargą delikatny cień, jak to u brunetek z jasną karnacją, co od tamtej pory Sindbad często widywał. Ale wtedy, będąc świeżo upieczonym studentem prawa, po raz pierwszy spotkał dziewczynę z takim puszkiem, toteż podczas kadryla, gdy buty głośno stukały o nierówną podłogę, a spod białych sukien pań i panien rozchodziła się zagadkowa woń potu, Sindbad od razu się z Irmą zaręczył. Zresztą Irma miała jeszcze jedną ciekawą cechę. Troszkę zezowała. Co jednak stawało się widoczne tylko wówczas, gdy bardzo intensywnie patrzyła Sindbadowi w oczy. Jedno oko, lewe, zdawało się wtedy dziwnie, tajemniczo, zmysłowo uśmiechać, podczas gdy drugie było poważne, wilgotne i rozmarzone. Na początku Sindbad dał się temu zezowi uwieść całkiem bezwiednie, ale później, z biegiem lat, świadomie szukał zbliżenia z zezowatymi kobietami, by prowadzić z nimi tę podniecającą grę. (Nie wiedzą, co tracą, ci, którzy nigdy nie byli zakochani w kobiecie z zezem!)

Kadryl się skończył, a potem cały długi rok trwała namiętna korespondencja. Po dziesięciu miesiącach Sindbad otrzymał w liście tajemniczy kędzior stalowoniebieskich włosów, a po dwóch miesiącach dokładnie ustalili, której nocy Sindbad do tego odległego, prowincjonalnego miasteczka przyjedzie. Irma narysowała mu mapkę, zaznaczyła na niej rzekę i furtkę do ogrodu, przy której będzie na niego czekać o pierwszej po północy. Dziesięć kroków stamtąd znajduje się kładka, na lewo od kładki – stara, rażona piorunem grusza, no i psa wieczorem uwiąże.

O świcie jest pociąg do Pesztu. Sindbad będzie mógł nim wrócić.

Sindbad minął kościół i przeciął nieduży placyk. Tak, na rogu jest apteka, a na lewo od niej cukiernia. Miasteczko, pogrążone w głębokim śnie, cicho posapywało. Szybko dotarł do prowadzącej nad rzekę ścieżki, nad którą drzewa tworzyły baldachim... Zdjął kapelusz i nagle poczuł, że serce wali mu tak samo jak wtedy, przed dwudziestu laty.

Dziwne, że nic się od tamtej pory nie zmieniło. Trawa, po której idzie, jest równie jedwabista, i podobnie tłumi każdy szmer. Z domku myśliwskiego teraz też sączy się światło. Tego światła się wtedy wystraszył i pamięta, że z miejsca zapytał Irmę (która czekała dokładnie tam, gdzie miała czekać), dlaczego w tym domku się świeci.

– Ogrodnik Bacsó umarł wieczorem. Teraz przy nim czuwają – odparła Irma.

„Czyżby wciąż przy nim czuwano?” – zastanawiał się Sindbad.

A potem woda szemrała mu u stóp, opodal zaś stały krępe, karłowate wierzby. Rzeczka pomykała ukradkiem wzdłuż ogrodów, jak idący nocą wędrowiec, który w miasteczku napotkanym na szlaku wolałby nikogo nie budzić. Za rzeką, w oddali wznosił się komin cegielni, a jeszcze dalej, po nasypie toczył się wolno, monotonnie stukając, pociąg towarowy, zaś jego czerwone światło migotało jak błędny ognik.

Mostek, spowity nocną ciszą, przypominał zabawkę, przeszkodę na małym hipodromie, na którym bawią się dzieci, potem była siatka, a za siatką krzaki porzeczek i agrestu. W końcu Irma w zarzuconej na ramiona miękkiej chuście i białej halce...

Lecz teraz przy furtce Irmy nie było, chociaż serce łomotało Sindbadowi tak samo jak przed dwudziestu laty.

Stał więc w miejscu, gdzie przeżył jedną z najmilszych swoich przygód, i próbował przywołać coś z tamtych obrazów, uczuć i dźwięków. Ale kiepsko mu szło, bo wszystkie inne wspomnienia spychał w niepamięć długi, gorący pocałunek dziewczyny, dotyk jej mięsistych, wilgotnych ust. Pamiętał miękką górną wargę, drżące dłonie i puchatą wełnianą chustę. I jeszcze to, że długo, bardzo długo trwało, zanim zebrał się na odwagę, żeby wziąć tę dziewczynę w ramiona... I zarówno wtedy, jak później, myślał o martwym ogrodniku, zimnym i nieruchomym, leżącym w domku myśliwskim.

Co czuł? Szczęście? A może dumę?

Nie mógł sobie niczego przypomnieć poza tym, że w popłochu uciekał stamtąd, mijając ogrody.

– Sindbadzie! – wołała za nim dziewczyna, i blada, z włosami w nieładzie, w pomiętej białej koszuli i chuście, która zsunęła się jej z ramion, stała u ogrodowej furtki o szarym świcie. Jej udręczona twarz i podkrążone, pełne bólu oczy budziły grozę.

Sindbad rączym kłusem biegł ku stacji.

Po paru miesiącach dostał list, Irma pisała, że przeczuwa nadchodzącą śmierć, ale nawet na tamtym świecie nie zapomni Sindbada i jego miłości. Później zaś doszły go słuchy, że Irmę rzeczywiście pochowali na cmentarzu mieszczącym się na zboczu góry. Ponoć otruła się ze wstydu.

Przez kilka dni miał wtedy kiepskie samopoczucie...

...Znowu świtało... A stary Sindbad szedł wolnym krokiem na stację. Spod oka spojrzał na wzgórze i zobaczył, jak spoza akacji spoglądają na niego czarne nagrobki. Gdzieniegdzie błyskał biały marmur... Przeszło mu przez myśl, żeby odszukać grób Irmy. Lecz zaraz doszedł do wniosku, że wciąż jeszcze nie jest gotowy, żeby się z jej mogiłą, z tym kopczykiem na cmentarzu, zmierzyć.

Porannym pociągiem wyjechał.

W końcu i tak sporo zrobiłem dla jej pamięci – mruknął do siebie, siedząc w przedziale.

1911

przełożyła Elżbieta Cygielska

PORTRET KOBIETY Z MIASTECZKA POD TATRAMI

Podróż trzecia

Pewnego wiosennego dnia, deszczowym popołudniem, kiedy drzewa za oknem rozpłynęły się we mgle i zmierzchu, Sindbad dostał list. Pismo na kopercie było drobne, ostre, niczym pazurki kanarka, również na białym arkusiku ze złoconymi rogami tkwiącym w środku; takiej papeterii używają księżne albo ubogie szwaczki. Skreślone ptasimi pazurkami słowa głosiły: „Drogi Sindbadzie, z okazji Pańskich trzydziestych urodzin proszę przyjąć życzenia szczęścia od Lenke”. Sindbad obracał w ręku list, przyglądał się stemplowi na znaczku z nazwą pewnego miasteczka na Górnych Węgrzech i podpisowi, a że nie był kimś, kto łatwo zapomina, nagle wszystko sobie przypomniał. Z dziesięć lat temu Lenke była miłością młodego Sindbada, dziewczyną niewinną i nietkniętą. Miała czarne włosy, czarne oczy i świeże wonne usta. Wszakże najlepiej pamiętał jej małą dłoń, którą podczas wieczornych spacerów często trzymała w kieszeni płaszcza. Bawił się jej delikatnymi palcami, zapuszczając w ową kieszeń rękę, a nawet całował Lenke w usta za starym kościołem (skąd widać było zamglony cmentarz i rozmyte kontury kamiennych nagrobków), nim odprowadził ją do domu. W ścianie starego kościoła było wejście do krypty, w której spoczywał pewien średniowieczny kasztelan; we własnej osobie stał tam zresztą, wyryty na odrzwiach, z kamienną brodą i w kamiennej zbroi. Gontowy dach kościoła był omszały, wiecznie sączyła się z niego wilgoć. Kamienny bruk zimnym, mokrym, przejmującym echem odbijał ich kroki, kiedy mijali kościół, żeby w półmroku, przy cmentarzu wymienić kilka długich pocałunków. Wkrótce Sindbad pożeglował z tego miasteczka w inne strony. Czasem tylko dostawał liścik, że Lenke żyje, przykłada się do pracy na poczcie, ale na spacery w okolice starego kościoła już nie chodzi. Kiedyś nocą, w pociągu, pogrążony w półśnie Sindbad usłyszał rozmowę współpasażerów; ktoś melodyjnie opowiadał, że Lenke – ta Lenke – wyszła za mąż za pewnego lekarza z Górnych Węgier. Sindbad był zmęczony, więc tylko przez sen słyszał, jak koła pociągu stukocą: Za-mąż-wysz-ła Len-ke-Len-ke Za-mąż-Len-ke. Nie ocknął się na dobre, zmęczenie wzięło górę, a zresztą dawno już zapomniał stary kościół i miasteczko. Rano miał wrażenie, że to wszystko tylko mu się śniło.