Miasto uśpionych kobiet - Gyula Krúdy - ebook + książka

Miasto uśpionych kobiet ebook

Gyula Krúdy

4,0

Opis

Gyula Krúdy doczekał się miana pisarza pisarzy. Jak wyliczył współczesny prozaik i historyk literatury – ośmiu na dziesięciu pisarzy węgierskich kocha Krúdyego. Światowa recepcja jego twórczości z roku na rok jest coraz szersza. Jego nowele i niektóre powieści przełożono na wiele języków.

Prezentowany polskiemu czytelnikowi tom wspaniałych krótkich próz domaga się uwagi. Uniwersum, jakie wyłania się z tej prozy, współistnieje ze światem Brunona Schulza: oba światy nawadniane są silnym autobiografizmem, znajdujemy tu wątki erotyczne, surrealistyczne przekształcenia, nawraca topos małego miasteczka z jego „drętwiącą nudą” i charakterystycznymi postaciami osadzonymi w zmitologizowanej przestrzeni rynku, gospody, cukierni, szkoły tańca, domu uciech.

Oprócz opowiadań w tomie znalazła się garść tekstów publicystycznych, które pokazują, że Krúdy nigdy nie przestawał być lirykiem, ale też ilustrują tak znamienne dla jego pisarstwa przenikanie się  materii rzeczywistości z materią fikcji literackiej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (15 ocen)
6
5
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TOWARZYSZ PODRÓŻY

Przekroczyłem właśnie czterdziestkę i zdarzały mi się bardzo kiepskie dni. W nocy dręczyły mnie złe sny, a rano otwierałem oczy ogarnięty przeczuciem jakiejś katastrofy, zawsze zresztą sądziłem, że długo nie pożyję – zaczął opowieść mój towarzysz podróży, o którym wiedziałem tylko tyle, ile się wie o tych, co człowiek z nimi podróżuje cały boży dzień albo niekończącą się noc na parowcu czy w pociągu. (Już dawno przeszła mi ochota na nawiązywanie nowych znajomości, lecz mój towarzysz podróży, który miał smutne oczy i włosy przyprószone siwizną, wydawał się sympatycznym, spokojnym, a zwłaszcza skromnym dżentelmenem, zakładałem więc, że nie aspiruje do tego, by całą noc zakłócać mi spokój. Podróżowaliśmy w blasku księżyca, drzewa były jak zjawy w sukniach, na jasnych polach szczekały niewidzialne lisy, które w jakiś tajemniczy sposób na zawsze zdołały umknąć myśliwemu, a w oddali, nad srebrnym unoszonym westchnieniami jeziorem, szybowały dzikie gęsi. Zdawało się, że po szarej szosie biegnącej wzdłuż nasypu kolejowego idą nieszczęśliwi ludzie, skryci w cieniu drzew kołyszących się w takt powolnego bicia serca; czasem tu i ówdzie mignął biały domek przywodzący na myśl wylegującego się psa, gdzieś za okienkiem wielkości liścia palił się kaganek, może kogoś tam właśnie mordują albo ostatnie, ciężkie tchnienie wydaje konający stary wieśniak; zaczęło padać, deszcz jak smutek pośród ciemnej nocy bił łzami o to nieczułe okno; co też porabiają ci, których kocham? – pomyślałem, a myśl ta mnie zmroziła, miałem wrażenie, że już nigdy nie usłyszę z drogich mi ust dobrych, krzepiących słów i tylko smętne wynurzenia towarzysza podróży rozbrzmiewać będą nad moją głową, jakby śmierć czytała mi Biblię).

Nie chcę pana zanudzać opowieściami o swym życiu – ciągnął towarzysz podróży. – Próżnym monotonnym gadaniem, jak to zwykle robią pasażerowie czekający na pociąg w zadymionej poczekalni dworcowej, gdy sygnaturka na dachu stacji uparcie milczy. Zauważyłem, że większość ludzi zawsze jedzie na targ. Najrzadziej zdarza się pośród nich narzeczony. Błędny rycerz z romansów, który dziesięć–dwanaście godzin telepie się w pociągu, w powozie, na saniach, żeby ucałować dłoń jakiejś kobiety, usłyszeć jej szept, poczuć zapach sukni czy bluzki; żeby zdławionym głosem przemówić do niej z uwielbieniem w ustronnej altanie albo na ścieżce w ogrodzie, dokąd kobieta pobiegła w sekrecie, wymknąwszy się z łóżka. Narzeczony to rzadki okaz, prawdziwy biały kruk. Sam kiedyś byłem takim białym krukiem, płonąłem z miłości, wybuchałem jak dynamit w kamieniołomie, z którego potem przez chwilę na zboczu góry unosi się żółty dym, by w końcu zniknąć bez śladu.

Cieszyłem się, jeśli kawał drogi musiałem spędzić na wozie, smagany jesienną ulewą, w przemoczonym do cna płaszczu, jak narzeczony z czasów Petőfiego. W żydowskich karczmach natykałem się na domowe ołtarzyki. Noce spędzałem w czardach, w towarzystwie dawnych zbójników. Grubym służącym obiecywałem małżeństwo, mimo że jechałem do ukochanej, tej świętej i jedynej. Nie byłem głupi, korzystałem z uroków podróży, pijany winem, krajobrazem, zapachem lip albo stacji kolejowych, pogrążałem się w zadumie na rozstajach dróg i chętnie wierzyłem we wszystko, co mówią twarze nieznanych mi ludzi, ich słowa, w zainteresowanie kobiet, w czyjeś zapatrzone oczy. Roiłem o miłostkach z tysiącami kobiet w małych węgierskich miasteczkach, w których spędzałem dzień czy dwa. Zawieszałem wzrok na wiązanych na wstążkę bucikach dziewczynek idących do szkoły, w kościele zaś tak uparcie patrzyłem w oczy pannie młodej, aż ta się rumieniła. Dziedziczkom prawiłem niezapomniane kłamstwa, choć wiedziałem, że zbliża się stacja, na której wysiądą i znikną na zawsze. Kiedyś między Püspökladány a Debreczynem jakaś nieznajoma kobieta omal mnie nie pobiła, a właśnie jechałem do swojej ówczesnej narzeczonej.

Kiedy w końcu stanąłem oko w oko z porą naznaczoną szronem, z więdnącym, coraz zimniejszym latem, z odległym horyzontem skoszonych pól, z wieczorną ciszą umilkłych szos, byłem nieżonatym, smutnym człowiekiem. I jak powiadam, bałem się katastrofy, rano długo snułem się w szlafroku, jakbym już nie miał po co się ubierać, przesiadywałem na rampach kolejowych, bezmyślnie gapiąc się w pustkę, albo w parku na swoich ulubionych, pustych ławkach, z których obojętnie patrzyłem na opadłe liście, wciąż łapałem się na bezwiednych westchnieniach, a w nocy budziłem się nagle z uczuciem, że jestem wyspany, choć położyłem się ledwie pół godziny wcześniej, i nie przychodziły mi do głowy ani modlitwa, ani wiersz, ani żadne miłe wspomnienie. Był kłopot. Stale towarzyszyły mi zły nastrój i irytacja, jak jakaś wykluwająca się choroba. Zacząłem rozważać samobójstwo i gdybym się nie wstydził, poszedłbym na pielgrzymkę w intencji wyzdrowienia, bo straciłem całą radość z obcowania z kobietami, nie cieszyły mnie ani ładna pogoda, ani dobry apetyt. Wtedy trafiłem do X, gdzie spędziłem siedemdziesiąt siedem lat. Uspokoiłem się tam, wyciszyłem, uświadomiłem sobie, że nie należy przyśpieszać dnia śmierci.

*

(Mój towarzysz podróży wymienił prawdziwą nazwę miasteczka, którą jednak, niech mi czytelnik wybaczy, pominę w opowieści. Takich miasteczek na Górnych Węgrzech jest wiele. Dźwięk tamtejszych dzwonów przypomina o dawnych królach i panach. Pod ścianami domów sterczą mężczyźni obróceni w historię, których kobiety kochały lub nie kochały, tak obojętnie, jak to na ogół kobiety, co się nie bardzo przejmują historią. Jeszcze żadna w objęciach ukochanego nie doznała dreszczu szczęścia na myśl, że o tych ramionach, nogach, brodzie, kiedy rozsypią się w proch, będzie opowiadał dziejopis. Brody, zbroje, serca przemijały, a kobiety dalej robiły na drutach pończochy, wcześnie zamykały bramy i nikt w senną noc nie wracał z mostu, z którego, oparty o barierkę, oglądał swe odbicie w lustrze rzeki. Kroki minione, historyczne ucichły, rozlegały się nowe, nastawały wiosny i zimy, przychodziły-odchodziły choroby i miłości, kobiety dojrzewały, potem się starzały, mężczyźni kasłali, wołali o ratunek, kładli się do trumny. Było to małe miasteczko na Górnych Węgrzech, z potężnymi murami, klasztornymi oknami, piecami, z których wieczorny ogień koso popatrywał na śpiących. Świece zapłonęły, zgasły, dym uleciał. Po co ludzie mają szukać bohaterek tej historii wśród kobiet klęczących na niedzielnej mszy albo wśród tancerek na strażackiej majówce? X. Tak brzmi nazwa miasteczka… Kiedyś bohaterki umrą, a żyjący będą dla rozrywki pielęgnować ich groby).

Pierwszą kobietą, którą poznałem w X, była Hartvigowa, z domu Szidónia Gábriel. Obiecałem jej, że tylko dwa dni zostanę w miasteczku, co skłoniło ją do szybkiej uległości – ciągnął mój smutny towarzysz podróży.

Nie wiem, jak to jest u szanownego pana, lecz ja na przykład z rysów twarzy kobiety, kształtu jej nosa, uszu, warg od razu wiem, czy mogę liczyć, że zostanę wysłuchany. Proszę wybaczyć, że ujmę to nieco trywialnie, ale inaczej mógłby mnie pan nie zrozumieć: otóż spotykałem kobiety, które na pierwszy rzut oka oceniałem jako takie, które właśnie na mnie czekają. Po prostu są dla mnie: mamy takie samo ciśnienie krwi, podobnie myślimy, marzymy i pragniemy. Szukamy siebie jak wiatr i żuraw studzienny, jak norka i mysz, jak ptak wędrowny i gniazdo. To są takie dziwne spotkania w maskaradowym korowodzie życia. Człowiek nagle rozpoznaje kobietę, choć nigdy wcześniej jej nie widział. Podanie ręki, wzrok, puls, podskórne pragnienie, trawiąca nas tęsknota spotykają się jak kopacze w tunelu. Szukałem w tym obcym mieście przygody, niczym znudzony komiwojażer, Hartvigowa też czekała na jakąś okazję, choć jestem przekonany, że nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, żeby pokazać komuś swoje nogi w białych pończochach.

Pozwoli pan jednak, że opowiem po kolei, poważnie, bez niedbałości właściwej podróżnym, kim była Hartvigowa.

Otóż Hartvigowa była świętą kobietą.

Szukałem w X mieszkania, bo tylko w młodości lubiłem życie w prowincjonalnych zajazdach, które, moim zdaniem, mają coś z klimatu rosyjskich stacji pocztowych, o których czytamy u Turgieniewa czy Tołstoja. Kiedy jeszcze bawił mnie hałaśliwy, żywiołowy przyjazd gości, a czerwony na twarzy jednooki konduktor w złocistej czapce stał na stopniu wlokącego się omnibusu tak rozradowany, jakby wiózł ze stacji kolejowej księcia zamierzającego polować w okolicy, choć na ogół ze szklanej klatki wysiadali podróżni trudniący się handlem; kiedy odwieczna woń piwa i gulaszu już od progu gospody witała człowieka, mieszając się w głębi podwórza z wyziewami dołu kloacznego; lubiłem ciemne, podejrzane schody, na których rosłe, zdeterminowane, pachnące tanim mydłem pokojówki w białych chustkach na głowach, bose albo w kapciach, taksowały przybysza od stóp do głów jak cielaka; skrzypiące łóżka, w których być może poprzedniego dnia kogoś zamordowano, i niedomykające się drzwi, za którymi jakby ciągle ktoś stał i podglądał – może melancholijna samotność podróżnego; wypaczone okna, zza których człowiek bezcelowo gapi się w pustkę małomiasteczkowego popołudnia; zakurzone sale tańca, gdzie zimą cuchnący kwaśnym winem kawalerowie obejmują spocone tancerki w oklapłym nastroju i oklapłych halkach; schody, na których widuje się grube kolana wiejskich dam w białych pończochach i ich stopy w prunelkach; księżycowe zaprawione winem noce w upiornych pokojach, gdzie nudzący się we śnie lokator widzi, jak zza wieszaka na ubranie wychodzą kobiety w koszulach, przestępując krąg opuszczonej halki; mroczne jadalnie, gdzie charczący, spluwający, zadufani w sobie starzy stali goście strzegą barw stolikowych niczym fetyszy; obrazy upstrzone przez muchy, wyszczerbione talerze z niebieskim szlaczkiem, sztućce z rogowymi trzonkami, beznadziejne wieczory spowite tytoniowym dymem, salwy rechotliwego śmiechu, puste przyśpiewki i męczące rozmowy. Jedyną rozrywką jest więc przyjazd omnibusu, moment gdy ta kolorowa barka zjawia się w bramie, w której hula wiatr, i wiezie kogoś, na kogo instynktownie się czeka… W moim ówczesnym nastroju celny strzał z pistoletu upamiętniłby na przykład moją wizytę w gospodzie Pod Złotą Gwiazdą i nikt by panu nie opowiedział tej historii.

Szukałem mieszkania, jak uczeń stancji.

Chciałem jeść śniadanie przy stole nakrytym niebieskim obrusem, który pachnie mlekiem – jak w dzieciństwie, w domu rodziców; gdzie co niedzielę zmienia się serwetki, twarze są świeżo umyte, włosy na mokro uczesane, koszule się bielą i panuje wesoły nastrój. Inny zapach mają tutaj nawet spirytus i rum. Palinka, którą przy rodzinnym stole pije się na czczo, wcale nie szkodzi. Jajko jest świeżo zniesione przez kurę, osełka masła uśmiecha się jak gruba dziewucha zza krzewu winorośli, buty błyszczą, rześki poranny wietrzyk wywiewa z pościeli nocne zaduchy, a pokojówka w wykrochmalonej wczoraj spódnicy biegnie tanecznym krokiem; nawet wozy wiozące obornik inaczej parują na oszronionych ulicach rano, inaczej zaś po południu, charczenie ciężko chorych sąsiadów cichnie, zieleń warzyw na targu, czerwień kogucich łebków, różowość mięsa kołyszą się w wiklinowych koszach, miejską wieżę o świcie wypucowano gąbką do czysta, sikorka w barwnej kamizelce radośnie skacze po ledwie tkniętej szronem morwie, jak życie, co się zaczyna od nowa, bo wybaczono mu, zapomniano przeszłość…

Dom, który zobaczyłem, wydawał się spełniać moje oczekiwania.

Miał duży biały mur ogniowy, a stał na rogu uliczki prowadzącej z jednej strony do rynku, z drugiej zaś wijącej się ku pobliskiej górze, jakby w dawnych czasach mieszkał tu szef miejscowej policji, który z wysokich okien baczył, czy wokół wieży ktoś nie wszczyna zamieszek. Kominy wyciągały się jak szyje gąsiorów. Klip-klap powiedziały przyjaźnie zniszczone płyty kamiennej posadzki, kiedy przestąpiłem próg. Nie miałem też wrażenia, że za ciemnymi drzwiami do piwnicy czyha groźna zjawa, by wciągnąć mnie w czeluść. Na kręte schody prowadzące na piętro obracało swe pogodne oblicze okrągłe okno. W białych ramach, pod starą, upstrzoną wykwitami saletry ścianą i pozostałymi tu z dawnych czasów balustradkami, prezentował swe subtelne wdzięki ogródek. W maju sumak na pewno pięknie pachnie, altana rozprasza troski, a na niskiej kamiennej ławce stoją na palcach białonogie dziewice, żeby z góry popatrzeć na miasto, kiedy już głowy nabiły sobie wierszami i powieściami. Jakim podłym człowiekiem trzeba być, żeby w takim miejscu zastanawiać się nad uwiedzeniem dziewczyny!

Miałem przed sobą białe drzwi. Miedziana klamka lśniła, a na czystej wycieraczce wydziergany był napis „Salve”. Ucieszyłem się, gdy obok tej nowoczesnej czystości zobaczyłem przytwierdzony do ściany dzwonek w kształcie lwiej głowy z chwostem, za który trzeba było pociągnąć. Wejdę do spokojnych, szczęśliwych ludzi.

Drzwi otworzyła pani domu. Na moje pierwsze słowa zareagowała nieco niepewnie w półmroku przedpokoju, lecz zaraz podfrunęła jak biały motyl i zaprowadziła mnie do jasnego pokoju wychodzącego na ulicę.

– Niech się pan u nas zatrzyma, szanowny panie.

Tak, tak właśnie myślałem, krzesła na cienkich nóżkach zimą też stały w kretonowych pokrowcach, jakby od dziesiątek lat czekały na jakąś wielką uroczystość, żeby pokazać swe prawdziwe obicie. Dywany były pstre jak kilimy, które dawne panie domu tkały późną jesienią, kiedy już uporały się z wyrobem świec. Na malowanym w motylki porcelanowym abażurze wiszącej lampy – różowy tiul. W kącie choinka, bo kalendarz wskazywał pierwsze dni stycznia, gdybym zapomniał powiedzieć. W pokoju pachniało dymem z domowej kadzielnicy i suszonymi obierzynami jabłka. W białym porcelanowym piecu płomienie łopotały czerwono jak motyle skrzydła.

– To pokój do wynajęcia – ciągnęła kobieta, siedząc naprzeciwko mnie, tyłem do okna, a więc rysy jej twarzy wyłaniały się z wolna, jak obraz we śnie.

Mogła mieć koło trzydziestki, ale równie dobrze czterdziestkę. W każdym razie była w wieku, kiedy kobiety boli krzyż już nie tyle od tańca, ile od domowego znoju. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że ma na nogach wyjątkowej jakości buty. Wszyscy, którzy kiedykolwiek próbowaliśmy życia, wiemy, że kobieta na prowincji bez względu na to, jaka jest próżna, mniej uwagi poświęca pielęgnacji nóg niż kobieta z dużego miasta. Kiepskie bruki, jesienne błoto, niegodne chodzenie piechotą niszczą najpiękniejsze nogi i obuwie. W tym miasteczku kobiety na pewno miały jeszcze buty specjalnie na niedzielę, w domu przeważnie chodziły w kapciach, na złą pogodę wkładały jakieś stare, podniszczone, a tak zwane bergsteigery, regaty czy inne półbuty nosiły do późnej starości, aż robiły się z nich czółna. Nie dziwię się próżnym kobietom, które do ostatnich dni dbają o formę swoich butów, o paryski szyk czy angielską solidność, o francuskie obcasy, o świeżość wstążek, o czystość bez zarzutu. Lecz jakiekolwiek buty nosi kobieta z małego miasteczka, chodzi ona w nich po mniej więcej takich samych miejscach. Skrzypiące regaty czy elastyczne prunelki przemierzają kładki życia, niezliczone schody i piwnice, aż docierają do ulicy, która wije się pod górę albo biegnie w dół. Najbardziej niestrudzone nogi nie mogą się dość nachodzić po kościelnych posadzkach, spod których grzeszący ciężko za życia, toteż pokutujący po śmierci miejscowi notable śledzą ich kroki; konfesjonał, wróżka, co stawia karty, i miejscowa akuszerka znają historie tych kobiet bez względu na to, w jakich butach one chodzą. Życie tych nóg upływa niemal na tej samej ścieżce. W końcu wszystko jedno, czy mężczyźni je komplementowali – łowcy przygód w podróży lub stacjonujący na miejscu oficerowie, czy tylko niecierpliwy mąż gromił je za lenistwo. Biedne nogi służą i służą, aż po latach odmawiają posłuszeństwa pod ciężarem trosk, rwących bólów i pokutnej podagry.

Ta kobieta miała buty jak jakaś księżna. Gdzie je szyła, gdzie stalowała w tym miasteczku, w którym kobiety pewnie zaspokajają swe potrzeby, sprowadzając towar ze sklepu w Karlsbadzie? W butach tych kryły się zgrabne i wielce obiecujące nogi. Te francuskie obcasy być może z wdziękiem depczą męskie serca, a może są tylko po to, by w domowym zaciszu być dla kobiety rozrywką, jak haft na koszuli czy falbanka przy halce.

Kształt tych nóg (nóg Hartvigowej) przywodził na myśl kształt rajskiego węża. Inaczej niż u większości kobiet nie stykały się one w kolanach, by się potem rozdzielić jak harpun. Jej kolana od wewnątrz dzieliło mniej więcej dziesięć centymetrów, jak u młodych ludzi, którzy od niedawna uczą się konnej jazdy. W szparze między tymi kolanami na pewno swobodnie przepływają wiatr i myśl. Zmieściłaby się między nimi płonąca wielkanocna świeca zdobna w złote baranki.

Skąd to wszystko wiedziałem?

Otóż nad cholewką jednego z bucików podciągnęła się do góry lamowana niebieskim siutażem kremowa spódnica, a że siedziałem naprzeciwko kobiety, dokładnie widziałem pończochę. Są mężczyźni, którzy czują szczególne podniecenie na widok białej kostki wyłaniającej się z kapci, inni przepadają za balowymi pantofelkami lub za jedwabnymi pończochami, a jeszcze inni zapominają się, patrząc na gołe łydki młodych Słowaczek pracujących na murarskich rusztowaniach. Będę z panem szczery: byłem wyznawcą wielu religii nóg, nawet sekty prunelek zrzeszającej hoże wiejskie dziewoje, a najszczęśliwszy bywałem, kiedy od wielbionych dam dostawałem w prezencie buty, które parę razy nosiły – ale takich nóg jak nogi Hartvigowej jeszcze nie widziałem.

Ten skrawek pończochy był powodem, dla którego swój planowany na parę dni rozrywkowy pobyt w X przedłużyłem do siedemdziesięciu siedmiu lat.

Poza nogami pewnie interesują pana inne szczegóły wyglądu tej kobiety.

Otóż Hartvigowa była jak zakonnica, co przyszła na świat z nogami ladacznicy.

Bywają twarze, które przyspieszają lub spowalniają bicie serca. Twarz Hartvigowej działała kojąco jak spowiedź.

Na średniowiecznych obrazach widywałem takie beznamiętne, obwiedzione białą chustą, niemal bezkrwiste twarze. Człowiek wyobraża sobie obok takiej twarzy kołowrotek, upierścienioną rękę z wrzecionem i długą lnianą nić oplatającą życie prządki jak pajęczyna, przez którą w dal ulatuje dym wewnętrznych ogni. W tle unosi się klucz ptaków wędrownych, niczym zaprzepaszczone lata.

Jeśli na tej twarzy były troska i smutek, to głęboko ukryte za szańcami spokoju. Jasnobłękitne oczy odstraszały namiętności, jak nieruchomy strach na wróble odstrasza szpaki. Włosy miała rude, jedwabiste i ufryzowane, ale w taki sposób, jakby chciała uniknąć posądzenia, że epatuje jakąś zbędną ozdobą, nos i czoło po męsku proste. Była powściągliwa jak niemiecka guwernantka, która wie, że całe życie musi pracować, nie wolno jej więc pokochać danego miejsca, bo nazajutrz przyjdzie jej szukać sobie nowego domu.

Chłopięca bluzka, która podwójnym kołnierzykiem i niebieską krawatką okalała brzoskwiniową szyję, też była strojem, jaki noszą łagodne, bezpretensjonalne istoty.

Proszę mi wybaczyć, że zanudzam pana opisywaniem wyglądu kobiety, której pan nigdy nie widział. Lecz chciałbym przybliżyć panu niepojęte dla mnie do dziś wydarzenia. Jeśli we dwóch weźmiemy się do rozwikłania tej sprawy, to może szybciej dotrzemy do sedna. Jesteśmy doświadczonymi mężczyznami, wiosnę życia mamy za sobą, nie musimy się więc krępować, rozmawiając o nieznajomych kobietach. Zapewniam pana, że na podstawie mojej opowieści nikt nie odgadnie, o którą kobietę chodzi, bo tu i ówdzie zmieniam szczegóły, by ta droga mi osoba była nie do rozpoznania dla wścibskich oczu.

Tak więc umówiliśmy się co do ceny pokoju, oświadczyłem, że będę tam mieszkał co najmniej pół roku, podałem swoje nazwisko, zawód, czy raczej wstydliwy brak zawodu, i nie żebym się przechwalał, ale bez jakiejkolwiek ukrytej intencji zaproponowałem, że z góry zapłacę czynsz. Co ona przyjęła spokojnym skinieniem głowy.

Potem wstaliśmy i zaczęliśmy oglądać ozdoby na choince, które Hartvigowa zawiesiła dla dzieci przebywających akurat w szkole. Zawinięte w bibułkę cukierki, które wydawały cichy trzask, gdy się je odwijało (pamiętam takie z dzieciństwa), pozłacane orzechy, sklejane na krochmal kolorowe łańcuchy z papieru, pomarańcze, figi, małe woskowe świeczki, migdały i rodzynki – wszystko to miało czarodziejską moc, podkreślało urodę kobiety, we mnie zaś wzmagało pulsującą ciekawość. Zapach bożonarodzeniowej choinki spowijał kobietę w białej bluzce jak niezmierzona tęsknota, która czasem zaskakuje nawet najbardziej zepsutych mężczyzn; tęsknota za czystym życiem w domowych pieleszach, za białonogą żoną, za ciepłymi jak pierzyna zimowymi nocami i za dziećmi, którym kędziory opadają na czoło. Bezwiednie przeglądaliśmy gałązkę po gałązce i już chyba żadne z nas nie przywiązywało wagi do orzechów wiszących na choince. Nasze spojrzenia były nieruchome, choć wydawało się nam, że kolorowe cukierki fruwają jak rozbawione motyle.

Wręcz nie poznałem swego głosu, gdy w pełnej napięcia chwili odezwałem się, a mój oddech poruszył rudy kosmyk przy uchu kobiety.

– Zapomniałem spytać, gdzie będę spał.

– Tutaj – oznajmiła i długim, białym palcem wskazała przykrytą niedźwiedzią skórą kanapę, stojąc tuż przy niej, tak że długa czarna sierść dotykała jej kremowej spódnicy, ta zaś wydawała się świecić w zimowym blasku słońca wpadającym do pokoju.

Gdyby to, co nastąpiło potem, zdarzyło się podczas karnawałowego balu, podczas barwnej maskarady, w ogóle nie przyszłoby mi do głowy, żeby się dziwić. Nie jestem romantykiem, ale i nie prostakiem, dlatego zawsze za szczególny dar losu uważałem sytuację, gdy taka czy inna kobieta była mi powolna. Moja ślepa odwaga ufundowana była na ich pokorze, szybka decyzja, czasem brutalny atak na ich poczciwości. Nigdy nie walczyłem z gryzącymi, rozpaczliwie broniącymi się dziewczynami ze wsi, w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy się tym chełpią. Nigdy na serio nie obiecywałem małżeństwa ani dozgonnej wierności łatwowiernym słabym kobietom. Po prostu czekałem, aż okazja sama wpadnie mi w ręce jak znużony południowym skwarem motyl, którego łatwo nakryć kapeluszem.

Lecz wtedy było lśniące zimowe przedpołudnie, na rynku mienił się jaskrawymi barwami cotygodniowy jarmark, okapy domów bieliły się jak margines książeczki do nabożeństwa, wozy turkotały na wyboistym bruku w rytm targowego życia, w każdej chwili mogły zabrzmieć na średniowieczną modłę dzwony ze smukłej, szarej wieży, na której zardzewiały halabardnik obracał się przy podmuchach wiatru; o takiej porze czyta się proklamacje nawołujące lud do spokoju, o takiej porze ogłasza się wyroki śmierci skazujące kacerzy na stos. O takiej porze kobiety pachną kuchnią, a mężczyźni politykują u fryzjera albo w piwiarni.

Siedzieliśmy obok siebie na kanapie i zauważyłem, że włosy opadające na szyję kobiety są jeszcze wilgotne po porannym myciu. Jej bluzka wydzielała jedyny w swoim rodzaju kobiecy zapach. Buty naprężały się niespokojnie, jak skrzydła dzikich gęsi, nim te uniosą się z tafli jeziora.

– Nie, nie – powtarzała, kiedy bez słowa pocałowałem ją w szyję.

Drzwi były otwarte, dom nieznany, ale zapamiętałem, że gdzieś w głębi mieszkania jest uchylone okno, przez które teraz słychać było werbel miejskiego hajduka proklamującego uroczyście najbliższy jarmark – przez okno to mógłbym uciec, gdyby moje młodzieńcze szczęście mnie opuściło, czemu wszak bardzo bym się dziwił.

– Ja i tak jutro wyjeżdżam, nigdy więcej mnie pani nie zobaczy – pocieszałem ją.

Nie wiem dlaczego, lecz pod wpływem tych słów wargi, przez które seriami padało „nie”, wreszcie ucichły. W końcu już tylko kręciła głową o brzoskwiniowych włosach, jakby nie mogła przestać. Jej oczy stały się łagodne, pokorne, zalęknione, jakby los jej dzieci i cała jej przyszłość zależały od tej jednej chwili. Jakby już teraz postanawiała sobie, że tego, co się tu dzieje, nigdy nie wyzna mężowi ani spowiednikowi. A przecież miała na piersiach amulet, który mignął mi przez chwilę. Zamknęła oczy, przeżegnała się i splotła dłonie.

Kiedy znów rozejrzałem się po pokoju, wszystko było na swoim miejscu. Tylko leżący pod choinką dziecięcy miecz wygiął się dziwnie, a papierowe czako się zgniotło, co postanowiłem niezwłocznie naprawić. Ze ścian obojętnie patrzyły na mnie fotografie kilku brodatych starych i młodych mężczyzn w surdutach, którzy wyglądali na urzędników. Dzieci szczerzyły się w uśmiechu, zgodnie z instrukcją miejscowego fotografa. Jakaś stara kobieta w żałobie spoglądała dostojnie, chyba mając w pogardzie to, co się wydarzyło. (Ona stała plecami do mnie, przy oknie, jakby niecierpliwie czekała, aż się oddalę).

Nie byłem w stanie wykrztusić słowa, ująłem więc tylko z tyłu jej ociągającą się rękę (która teraz nie wydała mi się taka delikatna jak przedtem), pocałowałem dłoń i wzruszony wyszedłem.

Kiedy znalazłem się na ulicy, jej już przy oknie nie było.

*

Wtedy zaczął się nowy rozdział w moim życiu, którego nigdy nie żałowałem, podobnie jak nie żałowałem grzechów ani cnót, po prostu niczego, co robiłem. Z niektórymi ludźmi jest kłopot, bo na łożu śmierci nie mają z czego spowiadać się księdzu.

Lecz pozwolę sobie kontynuować historię Hartvigowej; moja znajomość z nią zaczęła się w chwili, gdy z innymi kobietami na ogół się kończyła.

Wyszedłszy od niej, pragnąłem jej bardziej, niż kiedy obok niej siedziałem…

O mój panie, nieznajomy przyjacielu, to najgorsze i najrzadsze uczucie ze wszystkich. Wyjść od kobiety, a potem wręcz umierać z pragnienia! Pociągnąć łyk ze źródła, które znika bez śladu, i już zawsze marzyć o wodzie, co z niego biła. Do diabła, miałem czterdzieści lat, wielu rzeczy w życiu doświadczyłem, bywałem w lisich norach i w sypialniach, przyprawiałem kobiety o szaleństwo i wystawałem pod naftowymi latarniami na krętych uliczkach, kiedy w dole miasto kąpało się w elektrycznym świetle. Byłem typowym mężczyzną, raz handlarzem świń, a raz staromodnym fircykiem, uwiedzenie kobiety nie stanowiło dla mnie problemu. Parę dni chodziłem potem zamyślony, milczący, kolacje jadałem w ustronnych miejscach, długo przyglądałem się barwie czerwonego wina w kryształowym kieliszku, pogrążony w zadumie wracałam do domu o północy, bez powodu gapiłem się na księżyc, ale bardzo rzadko, właściwie nigdy nie stawiałem życia na jedną kartę.

Lecz za Hartvigową tęskniłem od czasów, gdy byłem chłopcem i poznałem pierwszą kobietę lekkich obyczajów – pewnego jesiennego popołudnia w kiepsko pachnącym domu uciech; wybierając spośród chudych i grubych, wypatrzyłem sobie przywiędłą, ale postawną Elvirę, u której w ciemnym pokoju patrzyli na mnie z fotografii wąsaci podoficerowie o prezencji żandarma, a także bladzi cywile – i do której jeszcze tego samego dnia wieczorem pobiegłem po drugą komunię, żeby dowiedzieć się, na czym polegają życie i śmierć. Ona była Hartvigową; powściągliwość pierwszego pocałunku, wstydliwe słowa, nieświadoma niezręczność, a potem upragniony nade wszystko drugi pocałunek z otwartymi oczami, z rozbudzonymi zmysłami słuchu i dotyku. Była młodością. Tańcem koguta i byka.

Pod Złotą Gwiazdą, gdzie jadłem obiad, siedziałem tak romantycznie nastrojony jak – nie przymierzając – porywacz, który przebywa w mieście jeszcze tylko po to, by w uchylonym oknie ujrzeć profil wybranki. Kobieta coś szyje albo ceruje pończochy – kobiety zawsze to robią – a romansowa opowieść snuje się niczym dym. Nie pamiętam, co jadłem, a przecież na wspomnienie prowincjonalnych gospód przychodzą mi na myśl smaki kiełbas, dań z kapusty, antrykotów i rostbefów, barwy wina i piwa, tykanie zegara. Obsługiwał mnie niski wąsaty kelner w poplamionym ubraniu, który – o ile pamiętam – chwalił się tym, że wcześniej był w miejscowym kasynie krupierem. Poczułem sympatię do tego uniżonego młodzieńca z wąsikiem, w białej kamizelce, mieszkał bowiem w tym samym mieście co Hartvigowa. Jedzenie mi smakowało, puch za oknem cudownie się bielił, nad dachami majaczyła niebieskawa poświata, a śnieg chrzęścił pod stopami szczęśliwych ludzi, którzy szli ulicą. Czułem się młody.

Jeśli nawet zaświtała mi wątpliwość, czy aby miałem do czynienia z najuczciwszą kobietą w mieście, to wystarczyło, że rzuciłem okiem na domy stojące w rynku, które tak się w sobie zamknęły i głęboko milczały jak pasażerka w kącie dyliżansu.

Kelner ciągle powtarzał: rączki całuję. Muszę przyznać, że dobrze mi to robiło w ówczesnym stanie ducha.

Po południu czekała mnie nowa sensacja.

W rynku, na rogu, niedaleko palącego fajkę Turka i złocistoczerwonych kalendarzy w księgarni zobaczyłem wystawę miejscowego zakładu fotograficznego. Prześliznąłem się wzrokiem po oszklonej gablocie. Pośród niemożebnie ściśniętych gorsetem grubych kobiet, bladych narzeczonych, kawalerów z kogucim czubem na głowie i zdziwionych dzieci odkryłem zdjęcie Hartvigowej. Siedziała na krześle w prostej letniej sukience, kierując nieco roztargnione, zadumane spojrzenie na mały, brązowy wachlarz, który trzymała na kolanach.

Długo stałem przed wystawą.

Przychodziły mi do głowy przeróżne myśli na temat samotności tej kobiety. Na pewno serce miała pełne złudzeń, lecz te z upływem lat więdły. Wieczorami wpatrywała się w ogień i rzucała do pieca marzenie po marzeniu, jak woalkę, która się znudziła. Byłem smutny – przez nią.

Wieczór spędziłem w jakiejś knajpie na przedmieściu, gdzie urzędnicy na śmierć i życie walczyli o wygraną w kręgle na torze oświetlonym naftowymi lampami. Gdzieś w pobliżu musiało się odbyć świniobicie, w powietrzu unosiły się bowiem wonie dzieciństwa, na ścianie wisiało trzynastu męczenników, a goście siedzieli sobie spokojnie, w pogodnym nastroju. Nikt nie wiedział, co zaszło w domu Hartvigowej tego dnia przed południem.

W końcu żal mi się zrobiło wszystkich kobiet, które porzuciłem.

Kiedy już przestały wisieć nade mną jak księżyc, opanowała mnie dziwna czułość. Pomyślałem o ich próżnych wysiłkach, o ich samotnych cierpieniach. Widziałem je, jak prały, szyły, ze ściągniętymi brwiami czuwały do świtu, zmartwione przyglądały się dziurze w pończosze, którą właśnie zdjęły, usypiały dzieci, rozmyślały nad swoim postępkiem, śledziły ruch księżyca i zachowywały się tajemniczo, jak koty nocą. (Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć mojego starego wiedeńskiego fiakra, który swą żonę ciągle nazywał „Katz”).

Dla Hartvigowej też miałem głębokie współczucie. Jej poddańcze spojrzenie, jej emocje, uległość, w której były szczęście i nieszczęście zarazem, moment, kiedy zsunął się jej biały mieszczański czepek, jej zawstydzenie i ciężar troski na plecach, na które padło moje ostatnie spojrzenie, kazały mi zapomnieć, że kobiety potrafią zgnieść mężczyzn jak łupinę orzecha laskowego i że ze smakiem piją poranną kawę, przeczytawszy w gazecie wiadomość o śmierci ukochanego. Żal mi było Hartvigowej, że ma przeze mnie kiepską noc, wpatruje się w księżyc, żegna się z dziećmi, może nawet wątpi, czy zostanie zbawiona, w każdym razie o północy siedzi w oknie oparta łokciami na parapecie i w ponurym nastroju, odarta z godności, czekając na słowa rozgrzeszenia, nasłuchuje, czy z głębi stromej uliczki nie dobiegnie odgłos moich kroków. Okrywa piersi białą chustą, by nie wpił się w nie wilczy ząb zimowej nocy, do uszu wkłada watę nieszczęścia i goryczy, ściąga wargi, żeby nie wydostał się przez nie pełen udręki szloch. Czuje się kobietą samotną i opuszczoną. Kobietą wyjątkową, której przydarzyło się coś niezwykłego…

Ze dwa razy przespacerowałem się pod jej oknami. Za białymi firankami wszyscy spali głęboko, można było odnieść wrażenie, że umarli, a nocne uderzenia zegara liczy co najwyżej pies strzegący domu, który ukrył się w sieni. Ona leży w łóżku, obok mąż i dzieci, parę dni będzie spała czujnie, żeby się przez sen nie wygadać.

Cichszej nocy bodaj nigdy w X nie było.

*

Już nie bardzo pamiętam, co robiłem nazajutrz przed południem – czy w ogóle przyszła mi na myśl Hartvigowa? – prawdopodobnie znów byłem smutnym, znudzonym życiem podróżnym, który przyjechał omnibusem należącym do Złotej Gwiazdy. W tym czasie trudno mi się wstawało, zanim się uporałem ze swym rozdrażnieniem i podszedłem do umywalki, dzwonili na południe. Dopóki potrafię sobie wmówić, że nażyłem się więcej niż osiemdziesięciolatek, nie mam prawa liczyć na długie życie, w każdej chwili mogę umrzeć, bo przeżyłem już wszystko, co było do przeżycia. Siadywałem zwykle na krześle, gapiłem się na białą firankę i nie przychodziło mi do głowy, żeby ją odsunąć i zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz.

Po południu przechadzałem się wokół kościoła Świętego Jana. Starzy święci byli tu na widoku, starych mieszczan schowano pod kamieniami. Co krok wychodził mi naprzeciw dwustuletni nieboszczyk. Brodaci kamienni rycerze stali tu bez celu w kościelnych niszach. Kruki latały wysoko – będzie padał śnieg.

Właśnie kończyła się litania, msza dla starych kobiet, krótka jak zażycie szczypty wiary. Przygięte na kształt inicjałów w śpiewniku stare litery E i F sunęły wzdłuż żółtych murów; staruszki, którym życie nie może już sprawić przyjemności niczym poza smakowitą, solenną modlitwą. Pośród zimowych chust jak egzotyczny kwiat pojawiła się nagle Hartvigowa. Miała aksamitny kapelusik z bażancim piórem, futerko z kocich skórek z rosyjskim szamerunkiem i mufkę, z której wystawała stara książeczka do nabożeństwa. Przemykała się pod ścianą, wzrok wbijając w ziemię. Gdy się jej z szacunkiem ukłoniłem, spojrzała na mnie z takim przestrachem, że nigdy tego nie zapomnę. Jej źrenice zdawały się zezować, a głos przypominał gdakanie spłoszonej kury.

– Pan tutaj? Nie wyjechał pan z miasta?

Cisnęły mi się na usta miłe i niemiłe słowa, widziałem jej rosnący niepokój i podkusiło mnie, by zużytymi frazesami przekonać ją, że tylko dla niej zostałem jeszcze w X. Chciałem ją znowu zobaczyć, bo nie mogłem zapomnieć smaku pierwszego pocałunku. Chciałem, by znowu była moja… Rozglądała się po kościelnej alejce z takim lękiem, jakby znalazła się w przedpieklu.

– Na Boga, mogą nas tu razem zobaczyć. I co pomyślą?

– Jestem pani lokatorem – odpowiedziałem, żeby ją uspokoić.

– Nie… Nie… to nie jest argument. Ja muszę dbać o reputację. Pan może przyszedł, by prosić o zwrot pieniędzy, skoro zwalnia pan pokój? – spytała pospiesznie.

– W żadnym razie nie przyjmę pieniędzy – odparłem z powagą, i nie byłbym znawcą ludzi, gdybym nie zauważył, że Hartvigowej ulżyło. – Przeciwnie, zostanę w mieście i jeśli to możliwe, będę mieszkał u pani.

Jej twarz znowu spochmurniała.

– To nieszczęście i tak się więcej nie zdarzy – powiedziała głębokim, drżącym i już własnym głosem. – Pan nie ma pojęcia, ile od tamtej pory wycierpiałam. Byłam dotąd religijną, przyzwoitą kobietą, która całą radość czerpała z posiadania rodziny. A teraz nie śmiem pocałować własnych dzieci i ze strachem myślę o dniu, kiedy wróci mąż. Diabeł we mnie wstąpił, w książce do nabożeństwa mylą mi się strony. Nie czynię panu wyrzutów, zrobił pan to, co zrobiłaby większość mężczyzn z zagubioną, opętaną przez złego kobietą. Ale już otrzeźwiałam, otrząsnęłam się. Minęła ta trudna godzina – Bóg zesłał ją na mnie, bo kiedyś zgrzeszyłam wobec pewnej kobiety, która postąpiła podobnie jak ja. Dopadł mnie szatan i szepnął mi do ucha: „Ty również spróbuj”, choć bardzo surowo osądziłam swą biedną młodszą siostrę, kiedy ta dopuściła się grzechu…

– Gdzie się podziewa pani siostra? – spytałem, żeby przerwać te bolesne wynurzenia.

– Mieszka tutaj, w miasteczku. Lecz od tamtego smutnego dnia rzadko się widujemy. Ja mam dzieci, noszę nazwisko dzielnego, uczciwego mężczyzny i nawet gdyby serce mi się krajało, nie mogę nic zrobić dla swojej biednej siostry.

– Może siostra ma pokój do wynajęcia? – spytałem, jak czasem pyta człowiek, który szybciej mówi, niż myśli.

I wtedy Hartvigowa zaskoczyła mnie po raz drugi, na co nawet tak doświadczony mężczyzna jak ja nie był przygotowany. Gwałtownie, bez zastanowienia, wprost połykając słowa, odparła:

– Nie… Niech pan mieszka u mnie, jak długo pan zechce. Potem pomyślimy, jak mógłby się pan spotkać z moją siostrą, która jest ładniejsza i młodsza ode mnie. Wcześnie została wdową, biedaczka, a los nie pobłogosławił jej dziećmi.

– To może jutro – zaproponowałem.

– Może już jutro – odpowiedziała Hartvigowa.

Wieczorem zająłem pokój w tym przyjaznym domu, lecz nie rozpakowałem walizek. Zobaczymy, czy warto na dłużej zostać w tym mieście.

*

Nazajutrz, o pachnącym choinką, czystym, mroźnym poranku poznałem dzieci Hartvigowej, jak poznaje się bliskich towarzysza podróży na jakiejś stacji kolejowej. Kędzierzawych chłopczyków i dziewczynki, grzeczne, dobrze ułożone; chłopcy mieli lakierki, a dziewczynki kaloszki oraz czerwone chusteczki i kolorowe sukienki. Na pewno biegiem pokonują drogę przez most, aż deski dudnią im pod stopami. Albo dwoma–trzema długimi ślizgami przemierzają rzekę skutą lodem w miejscu, które sobie do tego celu wybrały. Z czerwonymi uszami, z noskami jak orzechy laskowe, z niewinnymi oczętami w pośpiechu drepczą ulicą do szkoły, jakby co dnia pokonywały kręcone schody wiodące z nieba na ziemię.

Hartvigowa, jakby zziębnięta i zawstydzona, czerpała chochlą mleko z niebieskiego garnka, z roztargnieniem ignorując prośby dzieci, by kawa była z grubą pianką, kiedy jednak mnie spytała, jakiej kawy sobie życzę, jej spojrzenie było przepraszające, wręcz pokorne. Ciemną bluzkę miała zapiętą pod samą szyję, a kremowej spódnicy z niebieską lamówką nigdy już na niej nie widziałem. Traktowała mnie tak jakoś, jak dłużnik wierzyciela. Krzątała się bezszelestnie, nie podchodziła do mnie za blisko, potem zawiązała chustkę na głowie jak młoda mężatka, włożyła stare podarte rękawiczki i zabrała się do sprzątania, żeby zapomnieć o życiu. Już wcześniej wiedziałem, że kobiety, sięgając po szmatę do kurzu, urządzając duże poranne pranie, chodząc na strych czy śpiewając sentymentalne piosenki przy pieleniu ogródka, ukrywają sekrety, jakich nigdy nikomu nie zdradzą. Prababki też tak robiły. Jeśli ich serce ogarniał niepokój, jeśli bały się samotności, szły na podwórze, do drobiu, posłuchać krzyku perliczek czy pawia.

A jednak spostrzegłem na szyi Hartvigowej medalion w kształcie serca, którego – o ile pamiętam – dzień wcześniej tam nie było. Wyrzeźbiony z czarnej kości, zawieszony na aksamitce medalion. Na moją prośbę skwapliwie go otworzyła. Z medalionu patrzył na mnie mężczyzna o wyglądzie komisarza policji, uczesany z przedziałkiem pośrodku, ze starannie przystrzyżoną brodą, która okalała mu twarz, i podkręconymi wąsami, do czego chyba nie potrzebował bindy. Był to pan Hartvig, urzędnik zatrudniony w pobliskiej kopalni, który tylko raz na tydzień miał czas odwiedzić rodzinę. Od razu postanowiłem, że pójdę z panem H. na kręgle do knajpy, gdzie spędziłem poprzedni wieczór. Kobieta czujnie uciekała przed moim pytającym spojrzeniem. Oczy miała tak ciemne jak tafla jeziora pod zachmurzonym niebem. Różowe, żyłkowane niczym liść winorośli plamki wokół jej nosa przybladły, jakby zachowywała post. Była potulna, zrezygnowana i tajemnicza, jak kobieta, która odprawia pokutę. Chętnie bym ją po stokroć zapewnił, że ja dam jej rozgrzeszenie, ale uznałem, że rozsądniej będzie milczeć. Kiedy na kuchni zaczęła wrzeć woda, a promienie słońca świeży poranny lód zamieniły w błoto, z pełną rezygnacji obojętnością i podwiniętymi spodniami wyszedłem z domu, żeby pospacerować po miasteczku. Pomyślałem, że jak tylko przekroczę próg, Hartvigowa opadnie na krzesło i rozładuje swoje napięcie, cicho zalewając się łzami.

*

A jednak zrobiłem głupstwo, nie wyjeżdżając z miasteczka, skonstatowałem jeszcze tego samego dnia, beztrosko przechadzając się po rynku między spódnicami młodych wiejskich kobiet, jak ktoś, kto i tak spędzi tu tylko pół godziny, po czym wyjedzie i zapomni.

Siostra Hartvigowej zjawiła się po południu, a pani domu wkrótce zostawiła nas samych.

O ile pamiętam, nazywała się Genowefa.

Między nami, doświadczonymi mężczyznami, właściwie nie ma o czym mówić, jeśli chodzi o tę sprawę. Wdówka była dużo mniej skomplikowaną kobietką, niż się spodziewałem. Czarna jak troska, łatwowierna jak sen, pełna dobrej woli, matkująca, poklepująca człowieka po plecach, zaszczycona i bez sensacji. Opowiadała o swojej ślubnej koszuli, o zmarłym przed pięcioma laty mężu, o dużym czarnym kogucie, którego odtąd będzie nazywała Péter (to moje imię, tak mi dali na chrzcie), o małomiasteczkowej nudzie. Była przyzwalająca, serdeczna, cierpliwa, pełna oddania jak poczciwa kobieta, której w takich okolicznościach nie pozostaje nic innego. Choć prezentowała się nie najlepiej – po jej rękach było widać, że prowadzi w miasteczku szkołę krawiecką, za mocno zasznurowała gorset i za dużo perfum wylała na bieliznę – to jednak była ujmująca w swoich stukających półbutach, czarnej sukni, gęstej woalce, z gładko zaczesanymi włosami, z kolanami białymi jak bochny chleba, z kwaskowatym oddechem, dyskretnym wąsikiem, wiejską wstydliwością i w pończochach, które skwapliwie sama zdjęła. Na jej szyi wisiał medalion z portretem zmarłego męża ubranego w garnitur w pepitkę, suchotniczego, wąsatego dżentelmena, którego kochała najbardziej na świecie. Był hulaką. Czasem nocną porą musiała w kapciach biec po wino do gospody Pod Trzema Różami, by zadowolić męża. Gdy pił wino, mówił o wielkim spadku, o czym tak miło było słuchać aż do świtu. Najbardziej zdziwiło ją, że pierwszej nocy po pogrzebie mąż nie wrócił z cmentarza do ciepłego łóżka, gdzie czekała na niego z otwartymi ramionami.

Wyszła jak klient od adwokata. Z tego, co mówiła, zapamiętałem tylko, że ma bardzo złą opinię o tutejszych kobietach. Hartvigową szanowała jak męczennicę, co została świętą.

Pod wieczór w przedpokoju spotkałem Hartvigową. Odniosłem wrażenie, że już nieco spokojniej, odważniej patrzy mi w oczy. Pogwizdywała sobie pod nosem, krzątając się przy szafie. Z uśmiechem wręczyła mi klucz do bramy.

– Proszę wracać, kiedy pan chce, my głęboko śpimy. Nam to nie będzie przeszkadzać. Niech się pan dobrze bawi w X.

*

Było święto. W kalendarzu zaznaczono je jaskrawoczerwonymi cyframi, jakby tego dnia każdemu wolno było wypić więcej wina i zjeść więcej dobrze przyprawionych dań. Kobiety cieszą się z tych kalendarzowych świąt. Mają więcej zajęć, kręcą większe obrączki z włosów zostających im w palcach po czesaniu i razem z tymi obrączkami wyrzucają sny, które śniły w nocy, święto jest czerwone jak ich twarze i jakimś cudownym sposobem nawet najmniejsze domostwo pachnie ciastem. Okna bardziej błyszczą, dom wydaje się myć jak kot.

– Na świętego Hieronima i innych świętych… – zacząłem, bo już dawno wpadłem na to, że kobiety największy respekt żywią właśnie dla Hieronima, choć nawet te kształcone niewiele o nim wiedzą – dziś, w święto Trzech Króli, oświadczam, że w całym mieście nie ma kobiety, która mogłaby ci dorównać – powiedziałem jak żołdak, po śniadaniu, kiedy dzieci poszły na małą mszę.

Hartvigowa jak zwykle struchlała, po czym bardzo łagodnie, prosząco zawiesiła na mnie wzrok, a z jej oczu znów wyjrzał smutek jak czarny piesek z budy. Oczy te mówiły:

– Mam dobre serce, lecz niech mnie pan nie prosi o to, co chodzi panu po głowie. Ślubowałam, złożyłam przysięgę… Wychowałam się na wsi, pośród kaczek i gęsi, pośród drewnianych Chrystusów i świętych kapliczek. Nie mogę złamać przysięgi, bo nie potrafiłabym z tym żyć. Niech mnie pan zostawi taką na wpół pohańbioną. Lata miną i powoli zapomnę, wyleczę się. Niech się pan rozejrzy po miasteczku. Nie brak tu takich, które pozwolą panu wesoło spędzić czas.

– Nikogo tu nie znam – odparłem posępnie.

– Ja panu pomogę – powiedziała Hartvigowa ze wzruszającą gotowością do pomocy. – Jest okazja, by tutejsze piękności zobaczył pan wszystkie razem, w kościele na świątecznej mszy. Niech pan idzie za mną, a podczas nabożeństwa, jeśli to możliwe, niech pan stanie za moimi plecami.

Zgodziłem się na ten plan, bo cóż innego mogłem zrobić.

O ile pamiętam, kościół był pod wezwaniem Świętego Jana, zadedykowany mu niegdyś przez ludzi, którzy ten ponury, budzący lęk przybytek wiary zbudowali jako wieczne memento dla grzeszników. O ileż bardziej natchnione niż odprawiane w kościołach są nabożeństwa pod gołym niebem! Podczas cudownego święta plonów naprawdę z głębi serca płynie ku niebu, ku chmurkom barankom modlitwa ludu. Kwiaty polne są jak narzeczone, akacje jak narzeczeni, ścieżka ma woń wody źródlanej, pejzaże w oddali machają wesoło niczym ludzie na galerii, słuchając księdza w albie. Człowiek chętnie wierzy, że istnieją zaświaty, gdzie trwa wieczna wiosna. W kościołach jednak zawsze myślałem tylko o swej ostatniej godzinie. W dzieciństwie żarliwie oddawałem hołd świętym o poczerniałych twarzach, którzy na tamtym świecie będą pewnie moimi nauczycielami. Byłem przekonany, że za ołtarzem ktoś zapisuje, ile razy się żegnam i klękam. Bałem się obrazów ołtarzowych jak krainy zmarłych. Z tajonym lękiem zanurzałem rękę w czarnej misie z wodą święconą, że a nuż złapie mnie szczypcami jakiś straszny rak, bo na spowiedzi zataiłem parę grzechów. Później też z uczuciem pewnej obcości patrzyłem na posępne ołtarze, majaczące w ciemności chóry, pełne tajemnic kaplice, pogrążone w półmroku zakrystie, gdzie księża obcują z zaświatami. W fałdach księżej sutanny mieszkają duchy, pod ciemnymi rzędami ławek czai się diabeł i chwyta za nogę każdego, kto się nie modli. Co też może się kryć za tym wielkim ołtarzowym obrazem? Może duża łukowato sklepiona sala, gdzie zbierają się święci, obrazy i figury, żeby po mszy pogadać o tym, czego doświadczyli. Pochodziłem z religijnej katolickiej rodziny i jeszcze jako bardzo mały chłopiec zostałem oddany na wychowanie do księży, którzy budzili mnie o świcie, żebym w chłodzie wysłuchał mszy. Przyznaję, lękałem się kościoła, jako że od dzieciństwa tyle niewyznanych grzechów leżało mi na sumieniu. Gdybym tylko znalazł gdzieś ślepego, głuchego i bardzo starego mnicha, ulżyłbym sobie. Lecz skoro nie znalazłem, bałem się opowiadać o swoich dziwnych uczynkach, które, od dziecka o tym wiedziałem, były zakazane.

Kościół Świętego Jana wewnątrz wcale nie był bardziej przyjazny niż na zewnątrz. Ostre jak lanca piorunochrony, ponure żelazne krzyże, tajemnicze wnęki wieży kuszące lunatyków, zamurowane nisze, gdzie po wsze czasy stać będą pogrzebani żywcem grzesznicy, pokryte liszajem, wilgotne, jakby płaczące łzami mury – tego wszystkiego wewnątrz nie było, lecz to, co tam widziałem, starczyło, by wstrząsnąć kimś, kto rzadko chodzi do kościoła. Od razu zwróciłem uwagę na pewną rzeźbę grupową. Marmurowa matka w otoczeniu mniejszych i większych dzieci zmierzała ku niszy oznaczającej unicestwienie, ostateczne pożegnanie. Bosa, w tunice, z niemowlęciem na ręku i dziećmi uczepionymi spódnicy podążała ta smutna kobieta nieuchronnie ku przepaści. Serce zamiera, gdy człowiek pomyśli, co się może znajdować w takiej otchłani! Rzeźba miała symbolizować los matek. Była ona kopią pomnika znajdującego się w dworskim kościele w Wiedniu. Na wszelki wypadek stanąłem daleko od tej złowróżbnej wnęki.

Czy może obrazy ołtarzowe mnie pocieszyły? Na żadnym nie znalazłem przyjaznego oblicza, kogoś, kto by na mnie czekał, kto dałby mi ukojenie. Ze ścian patrzyły na mnie twarze o oczach zimnych jak nie z tego świata, od wieków apatyczni Chrystusowie, Marie zobojętniałe na ziemskie kobiece skargi. Te beznadziejne, puste spojrzenia ostatecznie zniechęciły mnie do zaświatów. W chłodnych sanktuariach naprawdę nie sposób modlić się o nic innego, jak tylko o to, żeby baraszkujące, prawdziwe życie, co toczy się na zewnątrz, za drzwiami, trwało możliwie długo. Zaświaty, które tu przedstawiono, mogą przekonać patrzącego jedynie o tym, że ci, którzy zostali świętymi, nadal cierpią, nadal noszą swoją męczeńską koronę cierniową. Nic się nie zmienia, tylko grób staje się z dnia na dzień coraz zimniejszy, a kamień nagrobny coraz cięższy.

Wystraszony zszedłem z płyty posadzki, na której był napis, że leżą pod nią szczątki jakiegoś dawnego obywatela miasta. Ileż razy ów obywatel musiał się za życia trącać kieliszkiem z zakrystianami, żeby ci dali mu tutaj miejsce!

Nagle na chórze rozległy się dźwięki skrzypiec, harf, bębnów i kobiece głosy. W kościele Świętego Jana, z którego tacy dumni są mieszkańcy X, odbywała się msza muzyczna.

Skrzypce miały taki słodki dźwięk, jakby sam Pan Bóg słuchał ich gry. Harfy zdawały się urzekać siedzące na baranich chmurkach aniołki o grubych łydkach. A kobiety, co im kapelusik albo szpacze piórko wystawało zza barierki na chórze, nie śpiewałyby dźwięczniej i z większym zapałem, nawet gdyby koszycki biskup odprawiał mszę. Rozczuliły mnie te cudowne śpiewy, jak starego grzesznika rozczula niewinne dzieciństwo. Gdybym tak mógł jako bezgrzeszne dziecko stać wysoko na wieży i dzwonić!

Spójrzmy jednak, spójrzmy, dlaczego po tylu latach kroki zawiodły mnie do przybytku Bożego. Na dzisiejszej mszy świętej gram rolę kulawego diabła, który zza kolumny podgląda ludzi, bo przypadek tak zrządził… O ileż łatwiejsza byłaby moja rola, gdybym z odkrytym czołem stał na ambonie i mówił do swojej żeńskiej publiczności o ohydzie rozpusty! Lecz teraz jestem diabłem i muszę uważać, by kościelny nie rozpoznał mnie, kiedy z obszytą frędzlami, dźwięczącą księżą sakwą krążyć będzie pośród wiernych. Z jakąż radością sięgnę do kieszeni, żeby garścią drobniaków odkupić zabawę, jakiej się tutaj oddaję!

Kościół już się wypełnił. Mężczyźni stali z tyłu z rękami splecionymi, jakby wszyscy byli zmartwieni. Modlitwy rodzaju męskiego wspinają się ku górze po krokwiach, po skomplikowanym belkowaniu codziennych trosk, i gdyby tak zajrzeć do stogu tych modlitw, to raczej nie trafiłby się tam jaskrawoczerwony mak. Ale głębiej, w nawie, gdzie w ławkach siedzą kobiety, niczym cygańskie karty – obok młodej stara, obok łagodnej jak sarenka panienki wiedźma zasługująca tylko na stos, dalej staruchy doglądające dziewczynek i grube, rozlazłe, ubrane na niebiesko ciotki, co kontrolują nawet modlitwy, które tutaj, wśród młódek w spódnicach pachnących rozmarynem są już pewnie barwniejsze. Nie zauważyłem, żeby w miasteczku był garnizon, widziałem za to wielu młodych wychowanków szkoły górniczej, jak również typowych małomiasteczkowych kawalerów w dopasowanych płaszczach i sztywnych kołnierzykach, z masywnymi laskami i nastroszonymi wąsami – jeśli oni nie występują w tych modlitwach, to niech mnie kule biją.

Wszystkie kobiece oczy są spuszczone, w końcu jesteśmy w kościele. Religia to wielka szkoła, każdy cichnie, przestaje się spieszyć, miotać, niestosownie zachowywać, kiedy usiądzie w ławce. Na gładkich wybłyszczonych deskach, na zniszczonych, wytartych klęcznikach kobiety sadowią się i klękają od stuleci. Na wystygłym miejscu po zmarłej siada młoda gorąca dziewczyna. Zamiast zgasłych spojrzeń w półmroku świecą nowe lampy. Przychodzą i odchodzą na palcach, w jednym roku podobnie jak w następnym. Żadna nie przynosi ze sobą do kościoła myśli, która nie miałaby już wiernej kopii. Drżą na widok potężnych mięśni konia świętego Jerzego, pogromcy smoka, bo przed tygodniem śnił się im podobny rumak. Nie drżyjcie, już waszym matkom śnił się koń świętego Jerzego, a jednak piękne z nich staruszki. Czarownik z małego miasteczka, który czyta w lustrze, od stuleci widzi w duszach kobiet podobne sny. Po co więc żyjemy, skoro nie potrafimy śnić nowych snów?

Spod długich rzęs błysnęły ku mnie żółtopajęcze oczy dziewczyny o włosach ni to jasnych, ni brązowych. W skierowanym na mnie promieniu tych oczu zdawały się tańczyć lśniące drobinki kurzu. A potem okno się zamknęło. Właścicielką owadzich oczu była dziewczyna, a może kobieta o pospolitej twarzy w kształcie piernikowego serca, zadartym nosie, hardej brodzie i ambitnie ufryzowanych nad uszami włosach.

Dotknąłem ramienia Hartvigowej, która siedziała pośrodku nawy w ostatnim rzędzie ławek.

Nawet nie spojrzała znad książeczki do nabożeństwa, skinęła tylko głową ledwie dostrzegalnie.

Już wychodziłem, kiedy zatrzymało mnie dwoje oczu – zaciekawionych, upartych, wręcz paraliżujących jak oczy węża, które już od dłuższego czasu musiały mnie obserwować, śledzić, zastanawiać się nade mną. Śniadą twarz okalały czarne włosy z dziecinną grzywką; pod niebieskawym wąsikiem, między wydętymi, stworzonymi do ssania cukierków wargami widać było puste miejsce po zębie… bawełniane rękawiczki na splecionych dłoniach… lecz tak naprawdę w pamięci została mi emanująca z dziewczyny zachłanna, ciekawa wszystkiego młodość.

Postanowiłem nie przeszkadzać Hartvigowej w głębokiej i żarliwej modlitwie. Cóż może, biedna, poradzić, że poznała takiego łotra. Zanim ksiądz wyjął hostię z tabernakulum, opuściłem przybytek Pana w poczuciu grzechu, poniżenia i udręki, przybytek, w którym cały czas knułem coś niecnego.

*

Kiedy Olga – dziewczyna o twarzy jak serce z piernika – wyszła ode mnie, spotkałem w przedpokoju nucącą sobie pod nosem Hartvigową. Coraz śmielej patrzyła mi w oczy.

– Pod koniec tygodnia przyjeżdża mój mąż – powiedziała i wydawała się już niczym nie martwić.

– Bardzo się cieszę – odrzekłem z kwaśną miną – że będę mógł poznać pana Hartviga.

– Zobaczy pan, jakim uczciwym, porządnym i dzielnym człowiekiem jest mój mąż, jego mały palec jest więcej wart niż…

– W porządku – powiedziałem i poszedłem w miasto, nad którym zapadał zmierzch. (Mężów chwalą na ogół kobiety, które nagrzeszyły).

Kiedy włóczyłem się we mgle, obserwując cienie domów i próbując odgadnąć, co się dzieje za czerwonymi żaluzjami w oknach – od czasu do czasu jakąś przelotną myśl poświęcałem Oldze, którą po południu zastałem u siebie w pokoju. Czy było w niej coś szczególnego? Owszem, całowała tak gorąco, gwałtownie, jakby samą siebie chciała doprowadzić do szaleństwa. I jeden raz powiedziała do mnie: Bandi. Zdjęła bieliznę, żeby się nie pogniotła, i śmiała się cicho, choć chyba bez obawy, że drzwi się nagle otworzą i do pokoju wejdzie cały magistrat, burmistrz z grubym srebrnym łańcuchem na szyi i miejskim berłem w ręce, notariusz w wielkich błazeńskich okularach, posępni drabanci jak z sennych obrazów, kat w czerwonym kaftanie, wrzeszczące matrony, brzydkie ujadające pieski… których się bałem, odkąd zacząłem dopuszczać się zbytków w tym miasteczku. I pochwycą nagą Olgę, rozczochrają jej rozpuszczone, sięgające do ramion włosy, po czym, chłoszcząc, popędzą na rynek, gdzie stoi już stos, na którym pali się rozpustne kobiety. Mnie tymczasem powloką ze skrępowanymi z tyłu rękami i będą łamać kołem. Olga była jednak wesoła jak kurczaczek. Na pewno by mnie wyśmiała, gdybym się zdradził ze swymi obawami. Prosiła tylko, bym się jej ukłonił, gdy spotkam ją na ulicy, na spacerze z koleżankami, co naturalnie jej obiecałem.

Nie musiałem długo czekać na takie spotkanie. Gdy skręciłem na rynek, natknąłem się we mgle na rozbawione, chichoczące dziewczęta.

Co prawda zaczął się już karnawał, w karczmach dudziarze czekali na gości, czerwona kartka na żółtej ścianie Złotej Gwiazdy zapowiadała jakiś bal – lecz te dziewczyny były w takim dobrym humorze, jakby przybyły tu prosto ze średniowiecznego karnawału, kiedy każdy miał prawo na jeden dzień oszaleć w mieście warownym. To wtedy poczynano dzieci, z których wyrastali jarmarczni błaźni, barwni komedianci albo czerwoni na gębie rozbójnicy; wino płynęło strumieniami, mieszając się na ziemi z krwią żołdaków i mieszczan, a biedne kobiety nie wiedziały, że za dziewięć pełni księżyca urodzą strasznego bazyliszka albo bliźnięta.

Dziewczyny przemknęły obok mnie we mgle jak dźwięki dzwoneczków.

Były trzy. Od razu poznałem trójkątną twarz Olgi, jej szarą babciną chustę, ale rzuciła mi się w oczy również lśniąca jak muszla twarz brunetki bez zęba, wyłaniająca się z falbanek staromodnej kryzy (à la Mikado), jaką widywałem u woltyżerek w wędrownych cyrkach.

Ukłoniłem się Oldze głęboko i zagruchałem, jak jakiś stuknięty rycerz:

– Rączki całuję, szanowna pani.

Oldze wyraźnie spodobał się mój hołd, bo jej zadarty nos się zaczerwienił. Przystanęła zmieszana jak początkująca aktorka na scenie; w końcu, aby zyskać podziw przyjaciółek, nieoczekiwanie spytała:

– Co pan już zdążył zobaczyć, odkąd bawi pan w naszym mieście?

Zabrzmiało to jak fraza z gry: „Gniewasz się na mnie?”. Do dziś się dziwię, że w nastroju, w jakim wówczas byłem – po popołudniowej schadzce, jak każdy mężczyzna, czułem pustkę w duszy – wdałem się w rozmowę z tą niewykształconą prowincjonalną pannicą.

– A jak się miewa pani przyjaciółka? Ta czarna dama.

Olga zaczęła wołać za dziewczętami, które zniknęły w wieczornej mgle.

– Esztena!

Dziewczyna wrzeszczała jak perliczka, a ja oczami wyobraźni widziałem przesuwające się jak w panoramie hiszpańskie domy o białych ścianach… Na balkonach zaś ciemnookie kobiety w mantylach zarzuconych na ramiona. Gdzieś daleko – może w Sewilli – ozwały się nagle dzwony, czy raczej dużo dzwoneczków, jakby wokół Baranka Bożego zapalano świece. Na wąskiej zalatującej stęchlizną uliczce znów rozległo się echo młodości: Esztena!

Z mgły wyłoniła się niczym fatum biała twarzyczka, poczułem się jak żołnierz w malignie, który ma wizję. Spoczęły na mnie złowróżbne oczy, miałem wrażenie, że patrzę na motyla, którego skrzydełka wyraźnie czułem na czole. Były to głębokie, namiętne, zdradzieckie oczy, migoczące jak bagienne kaczeńce, których zawsze się lękałem i za którymi zawsze goniłem.

– Jest Esztena – powiedziała Olga, dotykając mojego ramienia, a ja powoli wróciłem z dalekiego miasta, gdzie w promieniach słońca, pośród kadzideł i zakwefionych kobiet o cygańskiej urodzie kapłani obnoszą relikwię, na rynku zaś grzmią moździerze.

Wziąłem dziewczynę za rękę i przez cały wieczór, raz pogrążony w smutku, a raz klekoczący wesoło jak bocian, spacerowałem z nią po pustym brzegu rzeki. Dopiero po dłuższym czasie spostrzegłem, że pada śnieg, mgła się podniosła, i że przez ten śnieg trupia twarz księżyca spogląda na miasteczko. Gdybym wiedział, że ze stacji rusza właśnie jakiś pociąg, bez namysłu bym wyjechał.

*