Wisienka na torcie - Aurélie Valognes - ebook + audiobook + książka

Wisienka na torcie ebook i audiobook

Aurélie Valognes

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wybuchowy koktajl składający się na czarującą i inspirującą komedię o tym, co w życiu najważniejsze Życie jest źle zorganizowane: kiedy ma się 35 lat, przez pracę i inne obowiązki nie ma się na nic czasu, a gdy się ma lat 65, choć zyskuje się czas, to często brakuje pomysłu, jak go spożytkować… Bernard i Brigitte, którzy od blisko czterech dekad tworzą trwały związek, wiedzą coś na ten temat. Odkąd Brigitte przestała pracować, cieszy się odzyskaną wolnością i kontaktem z wnukami. Pełnia szczęścia! Tragedią okazuje się… emerytura męża! Bernard bowiem nie może się pogodzić z zamianą garnituru na domowe kapcie i jest gotów na wszystko, by odnaleźć sens życia. Da przy tym swojemu otoczeniu do wiwatu! Jeśli dodać do tego zabiegane dzieci na skraju załamania nerwowego, rezolutne i pełne energii wnuki oraz zatruwających życie sąsiadów… Czy może być coś gorszego niż emerytura?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 38 min

Lektor: Artur Barciś

Oceny
3,9 (36 ocen)
12
11
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Crooleeck806

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa książka szczególnie dla tych którzy przechodzą na emeryturę lub tych których spotkała inna życiowa rewolucja 🤩
10
Michalos34

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita opowieść. chcę się tam być z tymi bohaterami. Śmiać się i płakać. Przeżywać z nimi naprawdę życie. Książka, która na zawsze pozostaje w pamięci. Bardzo gorąco polecam przeczytajcie, nie będziecie żałować.
00
staskam

Nie oderwiesz się od lektury

Rozwija świadomość. Ciekawy wątek życia na emeryturze i świadomości ekologicznej.
00
1970Joanna

Nie oderwiesz się od lektury

dla osób które lubią zwyczajne historie
00
rafinat

Całkiem niezła

Momentami zbyt moralizatorska...
00

Popularność




« LA CERISE SUR LE GÂTEAU » by Aurélie Valognes

© Mazarine/Librairie Arthème Fayard, 2019

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Marta Turnau

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja: Bożena Sęk

Korekta: Aleksandra Pietrzyńska, Edyta Malinowska-Klimiuk, Izabela Sieranc

ISBN: 978-83-8230-342-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

LATO 2016

– 1 –Dziecko prawdę ci powie

Bernard, niczym struś, od zawsze słynął ze swojej umiejętności stosowania uników. Wystarczyło, że ktoś go potrzebował, a on już się wymykał, przekonany, że otoczenie tego nie widzi. Niezawodnie w ostatniej chwili wynajdywał jakąś wymówkę związaną z pracą, aby się wykpić od rodzinnych zobowiązań. Szczególnie jeśli padały hasła takie jak „choroba”, „pogrzeb” albo „popilnować dziecka”.

Jego małżonka, Brigitte, żonglowała życiowymi przeszkodami niczym garnkami, w których przygotowywała przeróżne dania, chcąc zadowolić współbiesiadników. Udawało jej się godzić obowiązki nauczycielki z zadaniami rodzicielskimi z rozbrajającą łatwością. Jak tego dnia, kiedy jej synowa, Alice, która właśnie niespodziewanie straciła matkę, poprosiła ją, żeby zajęła się najmłodszą córeczką.

Oprócz smutku Alice musiała dźwigać ciężar odpowiedzialności. Zorganizować pogrzeb na obrzeżach Bordeaux, w pobliżu domu Brigitte i Bernarda, lecz z dala od jej paryskiego mieszkania, sprowadzić natychmiast męża przebywającego w delegacji, i to wszystko bez pomocy rodziny, która by ją wspierała – nigdy bowiem nie poznała swojego ojca, nie miała też rodzeństwa.

Wchodząc do babci, mała Charlotte wciąż się tuliła do Alice. Ta z trudem uwolniła się z jej objęć.

– No już, całuję cię, kochana. Lecę. Dziękuję za wszystko, Brigitte. Jesteś aniołem. Bądźcie grzeczne. Żadnych cukierków i ekranów – zaleciła młoda matka, biorąc głęboki wdech na myśl o oczekującym ją ciężkim dniu.

Na tylnym siedzeniu samochodu snem sprawiedliwego spało jej drugie dziecko, sześcioletni Paul. W obliczu smutku matki chłopczyk koniecznie chciał jej towarzyszyć i pożegnać po raz ostatni babunię. Brigitte złożyła łagodny pocałunek na policzku śpiącego wnuczka i objęła synową.

– Szerokiej drogi, Alice. O nic się nie martw. Będziemy grzeczne z Charlotte. Jeśli mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze, proś śmiało.

Mała Charlotte, zanosząca się płaczem, zdawała się nieutulona. Maskotka, którą ściskała, była cała mokra od łez. Brigitte z kolei cieszyła się, że będzie mogła spędzić trochę czasu ze swoją czteroletnią wnuczką. Uważała, że dziewczynka ma słodką buźkę: wielkie ciekawskie oczy, różowe krągłe policzki i kasztanowe włosy, równie nieposkromione jak ona sama.

– Ależ nie płacz, słoneczko! Mamusia jutro wróci. Posiedzimy sobie razem, ty i ja. Poza tym wiesz, oni nie będą się dobrze bawić. Pożegnają babunię.

Dziewczynkę bardziej smucił fakt rozstania z mamą, od której rzadko się odklejała, niż strata drugiej babci. Łzy płynęły jej już od pięciu minut. Brigitte wiedziała, że jak w przypadku żartów, im krócej, tym lepiej. Potrzebna była dywersja. I to szybko.

– Chodź, wypijemy kubek gorącej czekolady i przygotuję ci specjalną kanapeczkę. Twoją ulubioną!

– Specjalna kanapka to ta podwójna? Z masłem i konfiturą wszędzie, nawet w dziurkach? – dopytywała Charlotte, nagle zainteresowana.

– Tak! – potwierdziła Brigitte. – Z konfiturą, którą robiłyśmy razem ubiegłego lata.

– Dobrze, to chcę. Ale gdzie jest dziadziuś? – zapytała Charlotte, rozglądając się po domu.

– Wiesz dobrze, że pracuje – przypomniała jej babcia.

– Znowu? Nigdy go nie ma… – zauważyła dziewczynka, a Brigitte powstrzymała się przed dodaniem: „I komu ty to mówisz”.

Wyszeptała za to z łobuzerskim uśmiechem:

– Tak, ale kiedy kota nie ma… myszy harcują.

Pochłonąwszy kanapkę z konfiturą porzeczkową i wysmarowawszy nią sobie obficie buzię, Charlotte ześlizgnęła się z kolan babci, która czesała jej włosy.

– Ja nie jestem smutna, lubiłam babunię, dawała mi mnóstwo cukierków, ale za często szczypała mnie w brodę. Poza tym mnie wkurzała, ciągle pytała, do której klasy chodzę. Powtarzała: „Ależ urosłaś”. Nuda!

Najwyraźniej smutek zniknął wraz z głodem. Charlotte popędziła do salonu. Zanurzyła głowę w wielkiej skrzyni zniesionej ze strychu na tę okazję. Brigitte namęczyła się, żeby znaleźć dla dziewczynki mnóstwo ciekawych aktywności, ostatecznie jednak wnuczka wybrała zakurzone skarby, które zachwycały poprzednie pokolenia.

– Babciu, a co to?

Charlotte wydobyła ze skrzyni stary telefon z tarczą. Przedmioty vintage dołączyły do pozostałych antyków całkiem niedawno.

– Ha, to telefon, kotku!

– Ale dlaczego ma kabel? – spytała naiwnie dziewczynka.

– Bo wtedy telefony je miały.

Charlotte rozmyślała przez chwilę, po czym drążyła dalej.

– Babciu, pamiętasz wojnę?

– Nie.

– A dinozaury? – dociekała Charlotte zgodnie z tylko sobie zrozumiałą logiką.

Brigitte prawie zaniemówiła.

– Też nie. Wiesz, nie jestem aż taka stara. Nie tak dawno również byłam małą dziewczynką, jak ty.

– Naprawdę? – zdziwiła się Charlotte.

Brigitte pocałowała ją, po czym wstała i ruszyła w stronę regału z książkami.

– Poczekaj, pokażę ci zdjęcie. Gdzie ja schowałam ten album?

– Może w komórce? – zasugerowało dziecko. – Możesz mi ją podać, umiem ją obsługiwać.

Brigitte się uśmiechnęła. Przebiegła wzrokiem po zastawionych ciasno półkach, wyciągnęła dwa opasłe albumy i wróciła, żeby usiąść przy wnuczce, która wciąż trzymała na kolanach pluszaka. Najwyraźniej nigdy się z nim nie rozstawała.

Otworzywszy najstarszy z albumów, Brigitte wskazała palcem czarno-białą fotografię dziewczynki, pożółkłą w wyniku działania czasu.

– To byłam ja, kiedy miałam mniej więcej tyle lat co ty. – Brigitte odkleiła zdjęcie, odwróciła je i potwierdziła: – Tak, miałam tu cztery lata.

– Miałaś włosy jak chłopczyk – zauważyła ze sceptyczną miną Charlotte. – Niezbyt ładnie. Ja mam dłuższe.

Zmieniając temat, dziewczynka wyszeptała do ucha Brigitte:

– Babciu, proszę, mogę dostać cukierka? – spytała, po czym uraczyła ją najpiękniejszym ze swoich uśmiechów.

Na widok uwodzicielskiej minki wnuczki Brigitte poddała się, nie czując wyrzutów sumienia, mimo pięknych obietnic złożonych synowej.

– OK, ale nie powiesz o tym swojej mamie. – Z pudełka stojącego na stoliku kawowym Brigitte wydobyła żelkowego krokodyla i podała go Charlotte, po czym sięgnęła po drugi z albumów. – Ach! A tu docieramy do czasów, które z pewnością bardziej cię zainteresują: kiedy twój tatuś był mały. Tutaj Nicolas uczył się jeździć na rowerze, a tutaj po raz pierwszy pływał. Popatrz, ma pasek, ale bez koła ratunkowego. Myślał, że w razie czego coś go jeszcze podtrzymuje. A tutaj, kiedy stracił swój pierwszy ząb.

Charlotte, pochłonięta obrazami z przeszłości, kiedy jej tatuś był dzieckiem, a ona wcale nie istniała, nagle zdała sobie sprawę, że coś tu nie gra.

– Dlaczego nigdzie na zdjęciach nie widać dziadka? – zauważyła celnie.

– Bo rzadko bywał z nami, wiesz, twój dziadek dużo pracuje – usiłowała jej wyjaśnić Brigitte.

– Hm, on chyba nie bardzo lubi swoją pracę, ale i tak rzadko tu bywa, a kiedy jest z nami, ciągle tylko narzeka. Trochę jak mój tatuś.

O ile stwierdzenie dotyczące jej męża nie rozmijało się z prawdą, to zdziwiło ją ono w odniesieniu do syna.

– Naprawdę? Jako dziecko twój tatuś był prawdziwym klaunem. Nie był zbyt grzeczny, ale nigdy na nic się nie skarżył. Wciąż tylko płatał figle.

– A czy jadał cukierki? – spytała Charlotte, ciekawa kolejnych anegdotek na temat swojego ojca.

– Tak! Mnóstwo! Potajemnie, ale ja o wszystkim wiedziałam… – dokończyła szeptem Brigitte.

– A kim jest ta ładna pani? – spytała Charlotte, wskazując roześmianą kobietę obok Nicolasa.

Brigitte z początku nie zrozumiała pytania, aż wreszcie odpowiedziała, jakby to było coś oczywistego:

– To przecież ja!

Charlotte wybuchła śmiechem.

– Śmieszna jesteś, babciu, ciągle sobie żartujesz! Jesteś naprawdę niemożliwa! Dudusiu, babcia jest taka zabawna, prawda?

Pluszowy króliczek zdawał się przyznawać jej rację. Na zdjęciu Brigitte miała jakieś czterdzieści lat mniej i najwyraźniej podobieństwo do jej dzisiejszego wyglądu nie było uderzające. Dziecko prawdę ci powie! – pomyślała, sięgając po komórkę, bo właśnie otrzymała MMS-a.

– Popatrz, mamusia przysłała wiadomość. Otworzymy ją razem. Ale co to jest? – zadała sobie pytanie Brigitte, odsuwając rękę z telefonem z powodu dalekowzroczności, żeby dokładniej zobaczyć zdjęcie.

– To małe pudełko, babciu! – skomentowała z przekonaniem Charlotte, która przysunęła się bliżej ekranu.

– Och, mój Boże, ale po co twoja mama mi to wysyła? – zawołała na widok urny babcia.

– Co to takiego? – spytała wnuczka.

Brigitte się zawahała.

– To babunia – powiedziała.

Charlotte podrapała się w głowę.

– Ale gdzie jest babunia?

– W pudełku.

– Babciu, opowiadasz bzdury, pudełko jest za małe! – stwierdziła roztropnie Charlotte.

– Nie, kochanie, ponieważ… babunia została spalona – przyznała w końcu Brigitte, usiłując wybrnąć z trudnej sytuacji.

– Ach, rozumiem.

Mała otrzymała odpowiedź i to najwyraźniej jej wystarczyło. Brigitte chciała wyłączyć telefon i uciąć tę rozmowę, która najwyraźniej krępowała ją znacznie bardziej niż wnuczkę, kiedy nagle przyszło kolejne zdjęcie z krótką wiadomością dla Brigitte. Ale ta nie zdążyła jej przeczytać, gdyż ciekawość Charlotte znów się rozbudziła.

– A co oni tu robią? – spytała dziewczynka, przechylając głowę, który to gest babcia zaraz powtórzyła.

– Najwyraźniej składają pudełko do grobu.

– Ale po co?

– Tego nie wiem, kochanie… A może przeczytamy bajeczkę? – dodała, wyłączając wreszcie telefon.

Wybrały powieść Małe kobietki. Charlotte uwielbiała historię o siostrach, bo sama ich nie miała, a tylko „durnego” brata, jak mawiała czasami. Nie potrafiła mimo to powstrzymać się od przerywania lektury licznymi pytaniami:

– Którą z nich najbardziej lubisz, babciu?

– Chyba Jo. A ty, kochanie?

– Ja też, ale nigdy bym sobie nie dała ściąć włosów za pieniądze. Użyłabym karty mamy. Dzisiaj się nie kąpię, prawda, babciu?

– Zgoda, ale o tym też nie powiemy mamie.

– OK. Cicho sza – wyszeptała Charlotte.

Nazajutrz po porannej toalecie Charlotte zaszczyciła swoją obecnością biesiadników w trakcie śniadania, które podała jej babcia, i pochłonęła imponującą porcję kanapek z dżemem porzeczkowym.

– Nie jesz, babciu? Twoja konfitura jest przepyszna! – stwierdziła Charlotte, z twarzą umorusaną czerwonymi owocami.

– Nie, nie mam apetytu, czuję jakby wielką kulę w gardle – wyjaśniła babcia.

– Wiem, co to – odparła dziewczynka z pełną buzią. – Jestem najlepsza, kiedy bawimy się w doktora.

– Doprawdy? – spytała Brigitte. – Zatem, pani doktor, co mi jest?

Charlotte sięgnęła po łyżeczkę, przytknęła ją do gardła chorej i stwierdziła stanowczo:

– To klasyczna choroba moich pacjentów: jabłko a dama.

– Jabłko a dama? Jest pani pewna, pani doktor?

– Och, tak! Kula w gardle nazywa się „jabłko a dama”. Wszyscy tatusiowie to mają.

Brigitte zrobiła zmartwioną minę – diagnoza Charlotte była słuszna, nie licząc jednego drobnego szczegółu.

– Zauważ jednak, że nie jestem mężczyzną…

– Babunia miała brodę, a też nie była panem… Myślę, że w medycynie wszystko jest możliwe – stwierdziła dziewczynka, po czym zsunęła się ze swojego krzesła. – Słyszę auto, zobaczymy, czy to mama i Paul?

– Słusznie… – wyszeptała Brigitte, pozostając pod wrażeniem logicznego myślenia swojej wnuczki.

Nie miała co prawda jabłka Adama, ale za to dopadło ją przygnębienie. Babcia wytarła łzy fartuszkiem, po czym dołączyła do Charlotte, która – stojąc na palcach – opierała się o parapet i patrzyła, jak jej matka parkuje samochód. Dziewczynka wraz z Brigitte wyszła na spotkanie nowo przybyłych.

Kiedy się zbliżyły, Paul rzucił się w ramiona babci – szczęśliwej, że tym razem wnuczek nie śpi. Alice i dzieci mieli przed sobą jeszcze daleką drogę do Paryża i musieli wkrótce kontynuować podróż. Synowa podziękowała Brigitte jeszcze raz, ucałowała ją serdecznie, po czym umieściwszy walizkę Charlotte w bagażniku, obiecała, że będzie się regularnie zatrzymywać i zadzwoni, kiedy tylko dotrze na miejsce.

Kiedy Brigitte po raz ostatni tuliła wnuczkę, ta zauważyła:

– Jesteś cała słona, babciu! Nie wolno płakać. Wrócę tu za dwa miesiące na wakacje.

I obficie się śliniąc, szeptała jej dalej do ucha:

– Zostawiłam ci w kuchni niespodziankę. Pa, kochana babciu!

Z wilgotnymi oczyma, po tym, jak długo patrzyła za oddalającym się samochodem, Brigitte odkryła na kuchennym obrusie w kratę obiecaną niespodziankę: „specjalną” kanapkę, z masłem i konfiturą. Obok leżał piękny rysunek ich obu, z latającymi wokół cukierkami, czterema siostrami i „pudełkiem”. Była to ilustracja sekretów łączących tylko je dwie.

Dwadzieścia cztery godziny upłynęły szybko, zamknął się cudowny rozdział. Brigitte wyczekiwała z niecierpliwością kolejnego, tym razem jednak postanowiła nie zdawać się na los. Z kieszeni fartuszka wyciągnęła ostatnią pamiątkę po wizycie wnuczki. Jej pluszowego króliczka.

Po co być babcią, jeśli nie po to, by móc czasami popełnić jakieś głupstwo?

– 2 –Dalej, młodzieży!

Kiedy mąż Brigitte wrócił po dniu spędzonym na seminarium, którego absolutnie nie mógł przegapić – „kwestia życia lub śmierci”, zaznaczył – odkrył w miejscu swojego domu istną graciarnię. Bernard, przyzwyczajony do idealnego porządku – wewnątrz, w ogrodzie i w ubraniach – zaliczył twarde lądowanie. Nie był w stanie ukryć lekkiej irytacji.

– Brigitte! Gdzie jesteś?

– W salonie – dobiegł go cichy głos żony.

Bernard i empatia – to nie szło w parze. Troszczenie się o innych wymagało czasu, a Bernard go nie miał. Biegał, spieszył się, traktował „informacje” rodzinne tak samo jak zawodowe: z dystansem, bez osobistego zaangażowania, nie podejrzewając, że inni mogą być obdarzeni inną niż on wrażliwością. O ile jego intelektualna codzienność przewyższała średnią, o tyle codzienność emocjonalna zamiatała kurz z podłogi. Nie zauważył więc smutnej miny żony skulonej na kanapie i kontynuował swoje przesłuchanie:

– Co się tutaj stało? Przeszło tsunami?

– Pamiętasz, że była tu Charlotte… – powiedziała Brigitte, wstając, żeby go pocałować.

– Cóż, można powiedzieć, że mała ma niezłą energię – stwierdził Bernard, patrząc w oszołomieniu na rozrzucone wokół kufra zabawki. Namyślał się przez chwilę, bo pewien szczegół nie pasował mu do całości. – A dlaczego właściwie to my musieliśmy jej pilnować?

– Ponieważ Alice właśnie straciła matkę… – przypomniała mu Brigitte najspokojniejszym tonem, na jaki była w stanie się zdobyć.

Wyjaśniała w kółko mężowi te same rzeczy, one jednak wpadały mu jednym uchem i wypadały drugim.

– Ach, to prawda. I postanowiłaś to wszystko tak zostawić? Uważasz, że wcześniej panował tu za duży porządek? – droczył się z nią, schylając się, żeby zebrać przedmioty, które wypadły ze skrzyni.

Brigitte uklękła obok niego.

– Zrobiłam coś głupiego, Bernardzie. Porwałam Dudusia – przyznała się, wyciągając pluszaka.

– Natychmiast dzwonię po policję. Uprzedzam: nie mam zamiaru iść siedzieć zamiast ciebie – odparł natychmiast Bernard, patrząc na nią porozumiewawczo.

– Nie ma sprawy, więzienia się nie boję. Mam jednak wyrzuty sumienia, to dodatkowy kłopot dla Alice, a przecież tylko my jej zostaliśmy. Nie śmiem nawet myśleć, w jakim jest teraz stanie, szczególnie jeśli od dwóch godzin wywraca do góry nogami mieszkanie w poszukiwaniu króliczka – szepnęła skruszona.

Kiedy tylko kufer znów wypełnił się skarbami, Bernard podał żonie rękę, żeby pomóc jej się podnieść. Po czym ośmielił się zapytać:

– Ale dlaczego to zrobiłaś?

– Byłam zła, że nie widuję naszych wnuków – wyjaśniła, zmierzając w stronę kuchni. – Chociaż i tak się cieszę, że powierzono mi Charlotte tak znienacka. Gdybyś tylko ją zobaczył… Znowu urosła i ma naprawdę cięty język. Zastanawiam się, po kim odziedziczyła tę cechę – przerwała zamyślona, z głową w lodówce. – Chcesz makaron?

– Poczekaj, zabrali Paula na pogrzeb? – podjął Bernard. – W jego wieku? Chyba niewiele zrozumiał, biedaczek. To znaczy: mam taką nadzieję. Tak, makaron z sosem pomidorowym wystarczy.

Brigitte zabrała się do gotowania wody, zapominając o włączeniu okapu, przez co w kuchni utworzył się obłok pary, który długo się utrzymał.

– Gdybyś tylko zobaczył Alice, z podkrążonymi oczyma, wychudzoną. I jeśli dobrze zrozumiałam, z Nicolasem nie jest wiele lepiej. Czuję, że są u kresu wytrzymałości. Chyba powinni trochę odsapnąć i mam ochotę im pomóc – stwierdziła, opierając się o blat.

Na tyle często o tym rozmawiali, że Bernard zrozumiał powagę sytuacji. Brigitte nie musiała mówić nic więcej – mąż czytał między wierszami.

– Chcesz odejść na emeryturę?

Zamiast odpowiedzi Brigitte spuściła wzrok, sięgnęła po nożyczki, po czym odcięła kilka listków bazylii, aż wreszcie przyznała:

– Tak, mam dość oglądania ich tylko dwa razy w roku albo przy okazji pogrzebu. Nie chcę, żeby następny był mój! – dokończyła porywczo Brigitte.

Wobec znieczulicy męża – mimo jej determinacji – w poszukiwaniu aprobaty użyła broni masowego uroku: wielkich oczu łani i kuszącego trzepotania rzęsami. Od blisko czterdziestu lat ten sposób nigdy nie zawodził.

– O nie, nie rób tej miny zbitego psa – uciął Bernard, uniemożliwiając jej wszelkie dalsze próby nieuczciwej perswazji. – Rób, co chcesz, dopóki nie będzie to miało wpływu na mnie. Ja na emeryturę nieprędko się wybiorę…

ROK PÓŹNIEJ

– 3 –Klamka zapadła

Jak co roku w sierpniu Bernard i Brigitte zaprosili do domu pod Bordeaux swojego jedynego syna Nicolasa z żoną Alice, wnuczęta, Paula i Charlotte, a także Marguerite, matkę Bernarda, którą Brigitte – od niedawna na emeryturze – widywała ostatnio regularnie.

Pani domu wstała od stołu, żeby zebrać talerze po czterech potrawach, które upichciła na kolację. Bernard, który sam nigdy nie postawił nogi w kuchni, nie był zadowolony, widząc, że jego żona oprócz dania dla niego przygotowuje jedną potrawę wegetariańską z ekologicznych składników, jedną bezglutenową i jedną dobrze wypieczoną. Brigitte lubiła podejmować gości i sprawiać im przyjemność. Gdyby poproszono ją o przygotowanie dziesięciu dań, wcale by jej to nie przeszkadzało. Smuciły ją za to nieustanne narzekania męża, który w kółko powtarzał: „A przecież nawet nie są alergikami! Chodzi im tylko o to, żeby nas zamęczyć!”.

Bernard i Brigitte byli nietypową parą, niektórzy obserwatorzy twierdzili, że „źle dobraną”, inni, bardziej pokojowo nastawieni, nazwaliby ich „uzupełniającymi się”. Ona: zrównoważona, promienna, otwarta. On: zestresowany, stresujący, a przede wszystkim skupiony wyłącznie na sobie. Brigitte była skałą, a Bernard uciążliwym pasożytem. Zawsze liczył, że ktoś go wyręczy. Byli niczym małż i rafa.

Brigitte poczekała cierpliwie, aż deser zostanie pochłonięty, żeby ogłosić rodzinie swoją wielką nowinę. Podczas gdy jej mąż siedział z obrażoną miną i wystukiwał rytm nogą pod stołem, Brigitte wydawała się podniecona niczym dziecko w wigilijny wieczór. Chwyciwszy jedną ręką łyżeczkę, a drugą kolano małżonka, pani domu zastukała wreszcie w szklankę z duraleksu, po czym odchrząknęła.

– Moje drogie dzieci, droga Marguerite, mamy wam coś ważnego do zakomunikowania: Bernard postanowił przejść na emeryturę!

Nikt nie usłyszał pomruków zainteresowanego, zagłuszonych przez „To już?” i „Gratulacje”. Stukano się kieliszkami, a on markotniał coraz bardziej.

Brigitte i Bernard ukrywali bowiem przed resztą, że tak naprawdę wcale nie postanowił sam zejść z boiska w wieku sześćdziesięciu jeden lat. Odesłano go na emeryturę. Pozbyto się go, zmuszając do wcześniejszego odejścia. Został wypchnięty zza swojego biurka w stronę wyjścia. Do widzenia, pa, pa, panie dyrektorze! Wystarczyło, że jego przełożeni uświadomili sobie, iż ów dyrektor finansowy zdmuchnął swoje sześćdziesiąt świeczek, a natychmiast rozpoczęły się podchody. Z przyjemnością pisałby się na dożywotnią rutynę „metro, praca, spanie”, ale skazano go właśnie na kartę seniora.

– Wiesz już, czym się będziesz teraz zajmował, tato? – spytał z troską Nicolas.

– Nie, niezupełnie – musiał przyznać Bernard. – Ale znasz mnie, nie usiedzę w miejscu, coś szybko sobie wymyślę. Nie martw się. Nie muszę nic planować.

Jego matka, siedząca u szczytu stołu dziewięćdziesięciopięcioletnia Marguerite, parsknęła nerwowym śmiechem, który nie uszedł uwadze zgromadzonych. Wystarczająco dobrze znała swojego syna, żeby wiedzieć, iż w przypadku takiego uparciucha będzie to gorzka pigułka do przełknięcia, szczególnie dla jego otoczenia. Rzuciła:

– Jeśli masz zamiar siedzieć cały dzień w fotelu, posuniesz się o dziesięć lat w rok. Wierz mi, Bernardzie.

Kilka dziesięcioleci wcześniej Marguerite przeżyła trudną sytuację, kiedy jej mąż Eugène przestał pracować. Kryzys nie trwał długo, bo Eugène niedługo potem zmarł.

Na widok kieliszków wypełniających się szampanem Marguerite przypomniała sobie, że i ona chce coś ogłosić rodzinie. Odchrząknęła i w pomieszczeniu natychmiast zapadła cisza. Wszyscy wiedzieli, że z wiekiem Marguerite stawała się coraz bardziej gadatliwa.

– Moje dzieci, skoro mowa o emeryturze, cóż, ja z kolei zaplanowałam swój pogrzeb. Przynajmniej sprawa będzie załatwiona! Nie chciałam, żebyście również i to zawalili – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Również i to? Czy to jakaś aluzja? – Bernard poczuł się urażony, ale po chwili przypomniał sobie pogrzeb matki Alice, który zaskoczył wszystkich.

Brigitte miała już zaprosić biesiadników do salonu, ale Marguerite mówiła dalej, uniemożliwiając jej to.

– Jeśli chodzi o trumnę, sprawa nie będzie skomplikowana, wybrałam tę samą co Bocuse. Wahałam się nawet, czy nie poddać się inseminacji…

– Chcesz powiedzieć „kremacji”, bo wydaje mi się, że jesteś już trochę za stara na rodzenie dzieci, mamo – zakpił Bernard, a pozostali dorośli uśmiechnęli się pod nosem.

– Tak przecież powiedziałam! – odparła starsza pani. – Chcecie mi wmówić, że niedosłyszę albo że tracę kontakt z rzeczywistością… – ciągnęła, podejrzewając zebranych o działanie w złej wierze.

– Co to znaczy „kremacja”? – zapytała Charlotte, która nie potrafiła skojarzyć toczącej się dyskusji z ostatnią podróżą babci.

– Idź się pobawić na górze z braciszkiem, kochanie – zachęciła ją Alice.

Dziewczynka wyszła, a czworo dorosłych zostało przy stole. Byli zaskoczeni. Nie wiedzieli, w jaki sposób zmienić temat. W końcu odezwała się nestorka:

– Co do muzyki, to już zróbcie, jak chcecie, na pewno nie chcę organów w kościele, tylko prawdziwy fortepian. Czasami słyszę, jak niektórzy mówią: „Nie przygotowujcie swojej śmierci, pozostawcie to żywym, tak będzie lepiej dla nich!”. Co za absurd! Tak dla nikogo nie będzie lepiej. W takiej sytuacji nie ma się głowy do szczegółów, prawda, Alice? Wolelibyście powiedzieć sobie: „Byłaby zadowolona, spełniliśmy wszystkie jej życzenia”. Poza tym to, że nasze życie okazało się klapą, nie znaczy, że śmierć też nią musi być.

Alice, z początku spięta, nie mogła teraz powstrzymać lekkiego uśmieszku, a po chwili Bernard, Brigitte i Nicolas również zaczęli się śmiać nerwowo.

Marguerite miała dar zaskakiwania otoczenia tematami.

– Przygotowałam wam przemowy, nie rozdam ich dzisiaj, ale wiedzcie, że są u notariusza. Najlepiej byłoby, gdyby przemawiał ktoś, kto potrafi wycisnąć z siebie prawdziwe łzy. Bernardzie, dolej mi, proszę! – powiedziała Marguerite, podsuwając synowi pusty kieliszek i zupełnie nie zwracając uwagi na napiętą atmosferę, jaka zapanowała wokół stołu.

Charlotte i Paul wrócili do jadalni, żeby porwać ostatnie kawałki ciasta jogurtowego.

– Czy mogę dostać konfiturę babci Rabelki? – spytał Paul.

– Co to za babcia? – spytały chórem dotknięte Brigitte i Marguerite.

– Mi-ra-bel-ki, głupku – poprawiła Charlotte, znacznie bardziej rezolutna niż jej starszy brat.

– No dobra, gramy czy nie? – zdenerwowała się Marguerite, wstając gwałtownie od stołu. – Nie mam przed sobą całego życia. Skoro wreszcie rodzina zebrała się razem, wykorzystajmy okazję.

Madżong był ich ulubioną grą. Dzieci dołączyły, żeby przyglądać się dorosłym, którzy – nie licząc Brigitte – szykowali się z determinacją zwycięzców.

– Postaraj się, Bernard, bardzo proszę! Słabo rozdajesz! – zbeształa syna Marguerite, oglądając po kolei swoje kafelki.

Prababcia wciąż wzdychała, narzekała, stukała palcami w stół za każdym razem, kiedy jakiś gracz odrzucał kamyk, który jej pasował i którego nie mogła przejąć. Przez dłuższą chwilę przebierała nogami zniecierpliwiona, aż wreszcie ogłosiła:

– Madżong! Znów wygrana! – Uśmiechnęła się od ucha do ucha.

Rozegrano jeszcze cztery partie i to niezmiennie Marguerite jako pierwszej udawało się zebrać wygrywającą kombinację. Miała niezwykłe szczęście w tej grze i nie szczędziła partnerom przytyków. A w szczególności wyraźnie niepocieszonemu Bernardowi.

– Nie gram z tobą więcej, mamo. Masz niebywałe szczęście.

– Pobawimy się w doktora, dziadku? – spytała Charlotte, która, nieco już znudzona, bawiła się komórką rodziców, wyczekując końca gry dorosłych.

– O nie, to mnie męczy. W moim wieku wizyta u lekarza przypomina kasyno: za każdym razem mam wrażenie, że gram w rosyjską ruletkę o życie.

– Zostawcie marudnego dziadka w spokoju – odezwał się Nicolas. – On nie potrafi przegrywać.

– I nie poprawia się to z wiekiem – zauważyła Brigitte, puszczając do nich oko. – Chodźcie mi pomóc przy kawie.

Kiedy wróciła z kuchni, niosąc parujące filiżanki z kawą, którą przygotowała w nowym ekspresie kapsułkowym, zastała Bernarda z nosem w telefonie, chociaż prosiła go o podtrzymanie rozmowy w trakcie jej nieobecności. Brigitte pogłaskała męża po dłoni, po czym odebrała mu wibrujący aparat.

– Ale… to pilna sprawa, muszę odebrać – zaimprowizował.

– W sobotni wieczór? – szepnęła, nie dając się nabrać. – Bernardzie, nie jesteś lekarzem, a chyba nikt nigdy nie słyszał o nagłej sprawie związanej z tuszem do rzęs. Korzystaj z wizyty rodziny, nie masz ich wokół siebie na co dzień.

Ich rozmowa, z założenia dyskretna, nie umknęła jednak uwadze pozostałych. Trzeba przyznać, że wszyscy martwili się o los króla kalkulatora, który odtąd będzie musiał radzić sobie bez pracy. Firma kosmetyczna, w której przeszedł przez wszystkie stopnie kariery – od stażysty po dyrektora finansowego za prezesury pana Godarda – uwarunkowała całe jego życie. Bernard nie zadawał już sobie nawet pytania, czy pracuje, żeby żyć, czy też żyje, żeby pracować.

– Uprzedzałem cię, Brigitte, że przez ten ostatni miesiąc pracy, jaki mi został, muszę działać bardzo intensywnie.

– Szczególnie że to ostatni miesiąc twojego życia – zażartował Nicolas. – Cóż, my idziemy spać, jesteśmy zmęczeni – oświadczył, po czym dokończył jednym łykiem bezkofeinową kawę i wstał. – Dobranoc. Do jutra i jeszcze raz gratulacje, tato!

Nicolas wiedział, że czeka go trudna noc spędzona na rozmyślaniach o losie, jaki czeka teraz jego ojca. Był przerażony myślą, że taki pracoholik może ciężko znieść przejście w stan spoczynku.

Ze swej strony Alice, chociaż jej dewiza w odniesieniu do teścia brzmiała „im dalej, tym lepiej”, nie życzyła mu źle. Uważała jednak, że dostanie mu się teraz po tym, jak przez całe życie stawiał pracę przed rodziną – jej mężem Nicolasem i ich dziećmi, Charlotte i Paulem włącznie. Ona, która usiłowała być niczym Superwoman, idealna na wszystkich frontach, uważała, że pójściem na łatwiznę jest delegowanie wszystkich prac domowych na Brigitte i domaganie się, żeby Ziemia kręciła się wyłącznie wokół niego.

Teść i synowa mieli dość trudną relację. On wytykał jej feminizm, ona jemu egoizm. W zaciszu domowym obrzucali się nawzajem przezwiskami godnymi reportażu o zwierzętach: „smok” w jej przypadku i „borsuk” w odniesieniu do niego.

– Dobranoc, Bernardzie, jeszcze raz gratulacje z powodu emerytury – rzuciła Alice, po czym zwróciła się w stronę męża i szepnęła: – Szykuje się rzeź!

– Ja też idę spać. Powodzenia, Brigitte! – powiedziała Marguerite swoim najdźwięczniejszym tonem.

– Och, nie martwcie się. Za dwie minuty wszystko znajdzie się w zmywarce. Do jutra.

– Nie miałam na myśli sprzątania ze stołu… – wyjaśniła nestorka, kładąc rękę na ramieniu Brigitte.

– 4 –Bez ogródek

Kilka minut później, po tym, jak poprzyglądał się żonie krążącej między kuchnią a salonem, sprzątającej i nakrywającej stół do śniadania, Bernard rzucił niewzruszenie ze swojego fotela:

– Powinnaś uprościć sobie obowiązki gospodarskie, Brigitte. Za każdym razem, kiedy zjeżdża się rodzina, dom zaczyna przypominać pole bitwy.

– Wcale nie, to mi sprawia przyjemność, co ci do tego? – zaprotestowała małżonka.

– Czuję, że któregoś dnia poprosisz mnie o pomoc. Wolę więc powiedzieć od razu, że się na to nie piszę – oświadczył Bernard, mając nadzieję, że tym sposobem wymiga się na zawsze.

Niosąca właśnie konfiturę i miód Brigitte stanęła jak wryta. Po czym, odstawiwszy tacę na stół, postanowiła włączyć się do tej gry:

– OK, właśnie, chciałabym ułatwić sobie zadanie i kupić odkurzacz bezprzewodowy. Sprawia wrażenie…

– Proszę? Czy ty wiesz, ile on kosztuje? – Bernarda prawie zatkało. Wstał z fotela i odniósł do kuchni pojemnik z herbatą, którą Brigitte dopiero co postawiła na stole w salonie. – Nie ma nic lepszego od zwykłej drewnianej miotły! Odkryłem niedawno, jak gładką ma rączkę, prawie zachciało mi się jej częściej używać. Chodź, połóżmy się spać, męczysz mnie tym kręceniem się we wszystkie strony – podjął próbę Bernard, ale szybko ostudziło go nieprzyjazne spojrzenie żony.

Kiedy znaleźli się w sypialni, po umyciu zębów i przebraniu się w piżamy, i Brigitte wsunęła się pod kołdrę obok męża, ten po raz kolejny ją rozdrażnił:

– Po co na przykład kłaść po czterdzieści poduszek na każde łóżko… – zauważył, wskazując na wszystkie jaśki pokrywające podłogę wokół nich.

Odkąd Brigitte przeszła na emeryturę, miała w życiu dwie pasje: len i poduszki. Wbiła w męża mroczne spojrzenie, nie zadając sobie nawet trudu, żeby mu odpowiedzieć.

– Dobranoc, Bernardzie – powiedziała, całując go, po czym odwróciła się na bok z zamiarem jak najszybszego zaśnięcia.

Była wyczerpana.

Bernard, który przez większość dnia nic nie robił, nie był przesadnie zmęczony. Rozpoczął więc swój wywód na temat, który chodził mu po głowie od kilku dni.

– Chętnie kupiłbym sobie kabriolet… Używany – ogłosił, chociaż dopiero co nie zgodził się na inwestycję w odkurzacz najnowszej generacji.

– Z dachem panoramicznym? – spytała Brigitte, otwierając oczy.

– Nie.

– Z otwieranym? – ciągnęła, odwróciwszy się w stronę męża, aby sprawdzić, czy mówi poważnie.

– Nie. Prawdziwy kabriolet, ze składanym dachem – podsumował, jak gdyby to było coś oczywistego.

– Ale… wypadną ci resztki włosów, które ci jeszcze zostały! – zażartowała Brigitte, po czym pocałowała go po raz drugi i zgasiła lampkę nocną po stronie męża.

Tym razem to Bernard zrobił nadąsaną minę w ciemnościach i ciągnął:

– Zabawne, ale mam wrażenie, że teraz, kiedy oboje będziemy na emeryturze, rodzina znacznie częściej będzie nam się zwalała na głowę! Nawet wtedy, kiedy wcale nie będziemy mieli na to ochoty – stwierdził wyraźnie przygnębiony.

– Przesadzasz. Nie ma obaw, że będą wpraszać się znienacka, dopóki my będziemy mieszkać w Bordeaux, a oni w Paryżu. Poza tym, biorąc po uwagę ich profesje, nie mają zbyt wiele wolnego czasu dla siebie. Daleko im więc do niespodziewanych wizyt. Zresztą to my raczej chcemy spędzać więcej czasu z naszymi wnuczętami.

– To ty raczej się o to napraszasz, nie ja. Poza tym nie rozumiem ich: te dzieciaki są jak przyklejone do ekranów! To smutne. Nie potrafią się bawić inaczej? Ile one w ogóle mają lat?

– Ależ Bernardzie, mógłbyś się postarać! – zezłościła się Brigitte, siadając na łóżku. – Mogę zrozumieć, że nie pamiętasz dokładnych dat urodzin, ale bez przesady! Paul ma siedem lat, a Charlotte pięć.

– Tak mniej więcej szacowałem. Ach, i jeśli mogę sobie pozwolić, kochanie, twoje ciasto marchewkowe niezbyt się udało – ocenił, mimo że naturalnie nie uczestniczył w jego pieczeniu.

– Chociaż raz jakieś danie smakowało wszystkim dzieciom, więc zdziwiłabym się, gdybyś ty nie miał czegoś do dodania. Można się załamać! – zauważyła Brigitte.

– Jesteś pewna, że marchewki były wcześniej ugotowane? – drążył Bernard.

– Przeciwnie! Miały być surowe i starte.

– Ach, to pewnie dlatego! – pojął.

Brigitte się podniosła i postanowiła skierować rozmowę na temat, na którym bardzo jej zależało. Zapaliła lampkę.

– Chciałabym, Bernardzie, żebyś mi powiedział, co zrobimy z wakacjami w tym roku. Zaplanowaliśmy piękną wspólną podróż, żeby uczcić twoją emeryturę.

– Poczekaj, nie uprzedzaj faktów. Zresztą mogłaś powstrzymać się przed obwieszczaniem wszystkim, że trafiam na śmietnik! Może zmienią zdanie, kiedy uświadomią sobie skalę swojego błędu. Znasz mnie, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Być może w sierpniu będę zaangażowany w nowy projekt – odparł Bernard.

– O nie, już o tym rozmawialiśmy. Przestajesz pracować. Wystarczy, dość już z siebie dałeś. Przez całe życie tylko się mijaliśmy, ty wciąż w podróży, tu i tam, ja sama z Nicolasem. Nie planowałam poślubiać ducha. Jeśli nie robisz tego dla siebie, zrób to dla mnie. Nigdy nigdzie razem nie wyjechaliśmy…

Bernard zauważył, że dyskusja zaczyna zmieniać się w festiwal wyrzutów. Sięgnął po komórkę i zabrał się do przeglądania służbowych maili, szybko jednak przerwał, gdyż Brigitte sapała niecierpliwie, oczekując od niego odpowiedzi. Burknął więc:

– Zaślubieni, na dobre i na złe.

– Mam nadzieję, że nie czeka mnie już tylko to złe – odezwała się żona.

– Jedno jest pewne, kiedy odejdę na emeryturę, nie będę się zachowywał jak ty – rzucił podstępnie Bernard.

– Możesz sprecyzować, co dokładnie masz na myśli? – zażądała Brigitte, coraz bardziej rozzłoszczona.

– Nic nie robisz całymi dniami… – stwierdził z pogardą Bernard.

– Co proszę? Zajmuję się staruszkami z domu seniora, remontuję nasz dom, pływam dwa razy w tygodniu, dbam o ogród. Naprawdę przesadzasz, mówiąc mi coś takiego. Bo codzienne zakupy, posiłki jaśnie pana, prasowanie koszul, odkurzanie… To się nie liczy? Tego nie widzisz. Kiedy wyjeżdżasz, wszystko jest w idealnym porządku, gdy wracasz, wszystko wyglancowane, lodówka zawsze pełna, ubrania bez jednej fałdki. Wiesz, mógłbyś choć raz mi za to wszystko podziękować.

– Zakochani czasu nie liczą – odparował perfidnie Bernard.

Brigitte wyskoczyła z łóżka jak diabeł z pudełka.

– Pan nie potrzebuje gosposi, pan ma już służącą pod ręką! – stwierdziła.

– Dobra, czy przedstawicielka związków zawodowych skończyła już zgłaszać swoje roszczenia? Nic już nie można tym babom powiedzieć! Chodź, wracaj do łóżka – usiłował na próżno załagodzić sytuację Bernard.

– Skończ przynajmniej z nazywaniem kobiet „babami”! A w szczególności mnie. W przeciwieństwie do ciebie czekałam z niecierpliwością na emeryturę. Wyobraź sobie, że przyniosło mi to nawet ulgę. Więc z niej korzystam! Muszę się odstresować.

– Odstresować po czym? Byłaś nauczycielką! Trzy dni robocze w tygodniu, dwa miesiące wakacji. Nie można powiedzieć, żeby to było szczególnie stresujące – zauważył niezręcznie, lecz bez złej woli. – Ty przynajmniej miałaś dużo czasu wolnego.

Brigitte aż zaniemówiła, słysząc te głupoty padające z ust męża. Już jej kiedyś serwował tę śpiewkę o „leniwych nauczycielach, którzy spędzają czas na zbijaniu bąków albo na strajkowaniu”, ale tym razem poczuła się naprawdę zraniona. Niezrozumiana. Bernard zdawał się głęboko przekonany, że spędziła całe lata na nicnierobieniu, podczas gdy on, biedaczek, musiał harować, żeby związać koniec z końcem. Ta rozmowa okazała się kroplą, która przelała czarę goryczy.

– Czasu wolnego? Miałam czas dla ciebie, dla Nicolasa, dla twojej matki, dla domu. Nie dla siebie. Więc wybacz, ale teraz zamierzam pokorzystać z życia.

To Bernard usilnie zachęcał Brigitte, żeby została nauczycielką, gdyż – mawiał – to „idealny” zawód dla żon. Regularne wakacje. Niewielka pensja do wydawania na przyjemności. Czas na zajmowanie się dziećmi, domem, gotowaniem i zakupami. Żadnego wyścigu po awans, a za to możliwość wyszukiwania promocji w supermarketach! I ważna zaleta: można przerwać w każdej chwili, by pozwolić panu robić karierę albo wychowywać dziecko.

Teraz nadeszła pora na nią, by wyjść do ludzi, nawiązywać nowe kontakty – nie będzie dłużej zamykać się w domowym więzieniu. Nie ma zamiaru marnować tych dwudziestu lat, które jej zostały. Jeśli jaśnie pan spodziewa się, że jego życie się nie zmieni, mocno się rozczaruje: koniec z czekaniem w fotelu, aż obowiązki domowe same się wypełnią, jak za sprawą magii! Bernard będzie musiał stać się prawdziwym gospodarzem!

– Życie to nie tylko prace domowe, a małżeństwo to nie niewolnictwo. Nie należę do ciebie. Zatem nie licz, że na emeryturze będę cię obsługiwać. Będziesz musiał wziąć się w garść.

Bernard odłożył telefon komórkowy. Nie był pewien, czy dobrze zrozumiał, ale widok żony czerwonej z wściekłości uświadomił mu, że zebrał burę. Ów specjalista od zwrotów akcji przypomniał sobie nagle, że najlepszą obroną jest atak.

– Fajnie, masz mi jeszcze coś miłego do powiedzenia? Złożę to na karb zmęczenia. W takich sytuacjach moja żona zawsze zmienia się w harpię. Przypominasz mi wtedy matkę… I nie jest to komplement.

– Przyganiał kocioł garnkowi…

– 5 –Jak but z lewej nogi

Nazajutrz, ciągnąc wózek na zakupy pełen opakowań po jedzeniu z ostatniej kolacji, Bernard zawołał żonę, żeby się upewnić, iż ta docenia jego wysiłek: zamierzał wyrzucić śmieci, a następnie zrobić zakupy. Zrozumiał wykład z poprzedniego wieczoru i chciał się wykazać dobrą wolą.

– Życz mi powodzenia, Brigitte! – rzucił.

– Dlaczego? – spytała ze zdziwieniem żona.

– Idę do rzeźnika. To może być niebezpieczne. Zieloni integryści zdemolowali mu ostatnio witrynę.

– Powodzenia zatem… Chcesz, żebym wydziergała ci na drutach kamizelkę kuloodporną? – spytała z ironią.

Bernard cofnął się w głąb domu i wyszeptał żonie do ucha:

– Wiesz, niedawno dyskutowałem z rzeźnikiem i okazało się, że jest znacznie lepiej wykształcony od nas. Wyobraź sobie, że ma doktorat, jest chirurgiem, a skończył wśród kości. Strasznie to przykre!

– A może to jego pasja? – odparła Brigitte, zirytowana ograniczonym umysłem mężczyzny, z którym od czterdziestu lat dzieliła życie.

– Myślę przede wszystkim o jego nieszczęsnych rodzicach. Musieli wypruwać sobie żyły, żeby opłacić mu studia. Pewnie źle znieśli jego decyzję! – ciągnął oburzony Bernard.

– Nie ma lepszych i gorszych zawodów, Bernardzie. Są tylko wielcy imbecyle, którzy tak myślą – odparowała Brigitte, chcąc nieco usadzić męża.

Groteskowy elitaryzm i moralizatorstwo męża czasami ją złościły.

Bernard czmychnął, nie wdając się w dalszą rozmowę, przyspieszył jeszcze na widok sąsiadki, która zbliżała się do rozdzielającego ich posiadłości ogrodzenia. Brigitte znieruchomiała i wstrzymała oddech, licząc, że tym sposobem stanie się niewidzialna. Za dużo się naoglądała Parku Jurajskiego.

Pani Dugrin. Zawsze czujna, czekająca, aż któreś z nich wyjdzie z domu, żeby wyskoczyć znienacka i zacząć plotkować, zarzucić ich niekończącą się lawiną głupot i banałów, a przede wszystkim żeby ponarzekać. Czas trwania każdego spotkania odmierzało się w wielokrotnościach czterdziestu pięciu minut. Nie sposób niemal było jej przerwać. Brigitte odliczała wręcz, ile dni z życia skradły jej owe bezpłodne dyskusje. Ich sumę można było z pewnością wyrazić w latach!

– Dzień dobry, Brigitte – rozległo się zza płotu.

– Pani Dugrin… – westchnęła Brigitte, która, choć nieruchoma jak posąg, nie zdołała umknąć uwadze sąsiadki, nie stała się niewidzialna.

– Słyszała pani nowinę? Mój mąż ma alergię na lipę – zaczęła pani Dugrin.

– Co też pani powie. Nikt nie lubi tandety – szepnęła poufnym tonem Brigitte.

– Lekarz wystawił mu nawet zwolnienie.

– Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem… Czy pani mąż nie jest przypadkiem na emeryturze? – spytała Brigitte, która miewała trudności z przypomnieniem sobie treści wcześniejszych rozmów.

Kiedy coś jej nie interesowało, nie była w stanie przyswoić informacji. Już PIN do karty stanowił nie lada wyzwanie, a co dopiero pasjonujące życie sąsiadów…

Wiedziała tylko, że państwo Dugrinowie byli mniej więcej w tym samym wieku co ona i Bernard, chociaż wyglądali na dwadzieścia lat więcej, głównie za sprawą strojów rodem z serialu Dallas.

Pani Dugrin przytaknęła, po czym ciągnęła:

– Owszem, ale lekarz o tym nie wie. A że po raz pierwszy zaproponował mu zwolnienie, mąż przecież nie mógł odmówić: jest leniwy, ale nie głupi. Kicha teraz całymi dniami, a ja biegam za nim z chusteczką.

– Ach! Alergia na pyłki. Teraz lepiej rozumiem – rzuciła Brigitte, usiłując dyskretnie się oddalić.

– Właśnie mówię! A to jeszcze nie wszystko. Słyszała pani najnowsze wieści? Sąsiadkę Thibaultów, tę z pomarańczowymi włosami, ściga SPA!

– SPA? To od masaży? – zdziwiła się Brigitte, zerkając na zegarek.

– Nie, SPA1 od zwierząt. Proszę sobie wyobrazić, że postanowiła zostać weganką. Na zdrowie. Z tym że uznała, iż jej kot również musi żywić się kaszą. Biedakowi stanęła ona w gardle i wyzionął tuszę.

– Duszę… – poprawiła ją Brigitte.

– Tak więc SPA oskarżyło ją o okrucieństwo wobec zwierząt. Naprawdę, dokąd ten świat zmierza! – oburzyła się sąsiadka.

Brigitte zachichotała nerwowo.

– To prawda, kot weganin jest dość nietypowym zjawiskiem… – stwierdziła, nie bardzo wiedząc, jak udzielać się w tej mało interesującej ją dyskusji.

– Chodzi mi o to, że ludzie chyba nie mają nic innego do roboty, jak tylko wytaczać procesy z powodu zdechłego kota. Nie tak dawno, przypomnę pani, mój mąż wsadzał je do worka i…

Brigitte chciała skrócić tę kolejną dziwaczną i chaotyczną konwersację, która sprawiała, że czuła się nieswojo.

– Tak, wiem, o co pani chodzi… Życzę pani miłego dnia!

Sąsiadka najwyraźniej jeszcze nie skończyła z Brigitte, która czuła, jak jej nogi zaczynają uginać się pod ciężarem tych głupot.

– Tylko patrzeć, jak zaczną zamykać w więzieniu za wyrzucenie papierka przez okno w samochodzie albo za ciśnięcie peta do kratki ściekowej. No więc co ja mam powiedzieć mężowi? Nic innego się dla niego nie liczy. Oprócz grzebania w ogrodzie niewiele go interesuje, a jestem na to najlepszym dowodem – przyznała, jakby zasmucona, uchylając rąbka szlafroka i odsłaniając kawałek, jak jej się zdawało, ciała bogini. – A przecież wszystko z nim w porządku, sprawdzaliśmy: lekarze obejrzeli go pod lupą, ale nic nie znaleźli. Nie mogę w to uwierzyć. „Coś musi mu dolegać”, powiedziałam. Nic, kompletnie nic! I znowu żoncia będzie musiała się z tym męczyć! Swoją drogą, co za lipa…

– Istotnie, nieudacznik z tego lekarza.

– Mam na myśli lipę. Zetniecie w końcu to przeklęte drzewo? Bo mój ślubny wciąż się skarży na alergię. Brakowałoby jeszcze, żeby użądliła go jakaś osa. Dopiero chodziłby nadęty!

– Odezwiemy się w tej sprawie. Życzę dobrego dnia, pani Dugrin, i odwagi! – rzuciła Brigitte, wchodząc na ganek.

– Cóż, trzeba przyznać, że nasza okolica obrodziła w wariatów.

– I komu pani to mówi – przytaknęła Brigitte z uśmiechem i odetchnęła z ulgą, znikając za drzwiami swojego domu.

Kiedy Bernard wrócił z zakupów blisko godzinę później, Brigitte pomogła mu wypakować wózek.

– Czego chciała nasza Einstein?

Bernard miał manię nadawania przezwisk wszystkim, których zachowania nie był w stanie zrozumieć.

– Na emeryturze będziesz musiał nauczyć się znosić swoich sąsiadów. Trzeba też skończyć z tymi epitetami, chyba że planujesz przeprowadzkę. Wiesz, co dzisiaj wymyślili?

– Ona czy on? Bo ona niewiele myśli, głównie plotkuje. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że ma alzheimera.

– I kto to mówi… Sam niedawno znalazłeś swoje okulary w zmywarce – przerwała mu Brigitte.

– Faktycznie – przyznał, przypomniawszy sobie, że spędził dwie godziny, przewracając dom do góry nogami, grzebiąc w śmietniku, otwierając zamrażarkę i przeszukując skrupulatnie całe auto, zanim Brigitte nie znalazła szkieł obok schnących kieliszków.

– Tak więc miałam dzisiaj do czynienia z nią – ciągnęła żona – ale on był w pobliżu.

– I pomyśleć, że są w naszym wieku. Sprawiają wrażenie bardzo starych! – stwierdził Bernard, który od dawna nie przyglądał się sobie uważnie w lustrze.

– Wyobraź sobie, że nasza lipa rośnie niecałe dwa metry od ich ogrodzenia, w związku z czym trzeba ją ściąć. Powiedziałam: „Na wasz koszt”, a ona odparła: „Jeszcze by tego brakowało”.

Mina Bernarda zrzedła, kiedy usłyszał tę niedorzeczność.

– Wykluczone! To jedyne ładne drzewo, jakie mamy. Nie zgadzam się na stratę gila, sikorek i wiewiórek.

Brigitte sprawiała wrażenie zniechęconej.

– Lipna sprawa…

Bernard westchnął, po czym przytaknął:

– Życie to nieustanna udręka. Kiedyś miałem szefa, teraz mam sąsiada!

– 6 –Co za tupet!

Lato minęło, dzieci wyjechały. Pożółkłe liście opadały z drzew, tworząc złotą koronę wokół podnóża lipy. Brigitte na próżno grabiła je codziennie – miała wrażenie, że usiłuje napełnić beczkę Danaid.

Bernard docierał do końca swojej drogi zawodowej. Wrzesień upłynął mu znacznie szybciej, niż by chciał. Rozpoczynał właśnie ostatni tydzień pracy.

Z miną osoby, która nie wypiła jeszcze porannej kawy, smarował masłem bagietkę. Po wyjściu spod prysznica Brigitte włączyła czajnik elektryczny z wodą na herbatę i usiadła obok męża. Mimo emerytury i rzekomej bezczynności Brigitte oboje z mężem wstawali i kładli się zawsze o tej samej porze.

Kiedy espresso ristretto jaśnie pana zostało wypite – co stanowiło sygnał do rozpoczęcia porannych rozmów – Brigitte ściszyła radio i spytała zadziornie:

– Jak tam? Jesteś gotowy? To już ostatnie dni. Pewnie dziwnie się czujesz.

Zamiast odpowiedzieć, Bernard odburknął coś, lecz nie zniechęciło to Brigitte.

– W każdym razie – ciągnęła – dało mi to do myślenia.

– Uważaj, moja droga, żeby nie przepaliły ci się obwody neuronowe – zakpił łagodnie.

– Bardzo śmieszne, pewnie mniej ci będzie do śmiechu za pięć dni. Zauważyłeś, że od pewnego czasu wbijasz szpile każdemu, kto się do ciebie odezwie?

Bernard spojrzał na nią tak zaskoczony, jak gdyby udało jej się złamać hasło do serwera NASA.

– Naprawdę? Nie zwróciłem uwagi. A odpowiadając na twoje pytanie: nie, nie martwię się. Wszystko zaplanowałem. Obliczyłem składki, w ciągu trzech tygodni przeszkoliłem swoich dwóch następców. Spotkałem się z doradczynią firmy, która koniecznie chciała ze mną rozmawiać o tym, co „potem”. Gdybyś słyszała te jej pytania! Niewiele były warte: „Czy ma pan jakieś pasje?”, „No pewnie, swoją pracę!”, „A oprócz tego?”. Jakbyśmy rozmawiali o dwóch różnych sprawach…

Brigitte mogłaby się założyć, że odpowiedzi Bernarda nie uspokoiły doradczyni. Nie skomentowała tego jednak i postanowiła skupić się na pozytywnych aspektach.

– Aż dwie osoby cię zastąpią? Musiało to mile połechtać twoje ego.

– Nawet nie – wymamrotał mąż, z ustami pełnymi konfitur. – Podejrzewam, że nie miną nawet dwa tygodnie, a już będą do mnie dzwonić, bo albo będą kompletnie zagubieni, albo poproszą, żebym wrócił…

Brigitte odstawiła gwałtownie filiżankę z herbatą na stół z takim hałasem, że Bernard aż podskoczył. Nie miała zamiaru słuchać tego gadania.

– Nawet o tym nie myśl, Bernardzie! – wysyczała głosem, który nie dopuszczał sprzeciwu. – Na kiedy zaplanowano imprezę pożegnalną? Trzydzieści pięć lat w jednej firmie! To się świętuje! O ile prezenty będą proporcjonalne do liczby lat…