Westwell. Piękno i chaos - Kiefer Lena - ebook

Westwell. Piękno i chaos ebook

Kiefer Lena

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom bestsellerowej serii, idealnej dla wszystkich fanów cyklu „Scarlet Luck” Mony Kasten.

Kiedy Helena Weston wraca do Nowego Jorku, ma tylko jeden cel: przywrócić dobre imię swojej starszej siostrze. Cena nie gra roli. Minęły ponad dwa lata, odkąd Valerie i jej narzeczony Adam zostali znalezieni martwi w apartamencie hotelowym. Od tego czasu rodzina Adama przy każdej okazji publicznie obwinia Valerie za ich tragiczną śmierć. Jedynie Helena wierzy w niewinność siostry i zrobi wszystko, by dowiedzieć się, co wydarzyło się tamtej nocy. Nawet jeśli oznacza to spotkanie z największym wrogiem – JessiahemColdwellem, zbuntowanym i seksownym młodszym bratem Adama.

Helena wie, że powinna go nienawidzić. Ona jest WESTonką, on ColdWELLem, ta relacja nie ma prawa się udać. A jednak w Helenie budzą się uczucia, wobec których jest bezsilna.

Czy w świecie, w którym za pieniądze można kupić wszystko, prawdziwa miłość ma szanse przetrwać?

„WESTWELL łączy w sobie wszystko, co kocham w New Adult– wielkie emocje, dramatyczne zwroty akcji i odpowiednią ilość napięcia. Nie sposób nie kibicować Helenie i Jessowi!”

Sarah Sprinz, autorka serii „Dunbridge Academy”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 550

Data ważności licencji: 6/16/2028

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Westwell – Heavy & Light

2022 by Bastei Lübbe AG, Köln

Copyright © 2022 by Lena Kiefer

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Copyright © for the translation by Katarzyna Łakomik

Wydawca prowadzący: Natalia Karolak

Redaktor prowadzący: Anna Małocha

Przyjęcie tłumaczenia: Magdalena Kaczmarek

Adiustacja i korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Zuzanna Molińska

Projekt okładki: © Jeannine Schmelzer, Bastei Lübbe AG

Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Monika Drobnik-Słocińska

Ilustracje na okładce: tło – Ninja Artist / Shutterstock,

ornament – Anna Pogulyaeva / Shutterstock

ISBN 978-83-8135-675-6

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków

Kraków 2024

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek

Drodzy Czytelnicy, Drogie Czytelniczki,

niniejsza książka zawiera elementy, które mogą u Was wzbudzić silne emocje. Dlatego znajdziecie takie ostrzeżenie na ostatniej stronie.

Życzymy Wam wszystkim wspaniałych wrażeń z lektury.

Wasze wydawnictwo

Dla Steffi – dziękuję za Twoje zaufanie

Playlista

Westwell Theme – technokrates

Everything That Isn’t Me – Lukas Graham

You Said You’d Grow Old With Me – Michael Schulte

Don’t Kill My Vibe – Sigrid

Style – Taylor Swift

Tiny Riot – Sam Ryder

The One – Backstreet Boys

What Other People Say – Demi Lovato, Sam Fischer

Perfectly Imperfect – Declan J Donovan

Catch Me When I Fall – Ashlee Simpson

Save Me from the Monster in My Head – Welshly Arms

Love Story (Taylor’s Version) – Taylor Swift

Beautifully Unfinished – Ella Henderson

Rewrite the Stars – Zac Efron, Zendaya

Marina del Rey – Lola Rhodes

Can’t Help Falling in Love – Kina Grannis

Safest Place to Hide – Backstreet Boys

If I Could Fly – One Direction

Waking Up Slow (Piano Version) – Gabrielle Aplin

Falling Apart – Michael Schulte

Szpetny chaosie wdzięków! Ciężki puchu! Jasna mgło! Zimny żarze! Martwy ruchu! Śnie bez snu! Taką to w sobie zawiłość, Taką niełączność łączy moja miłość.

William Shakespeare, Romeo i Julia,

Rozdział 1 | Helena

Tam dom twój, gdzie serce twoje.

Wcześniej ten frazes wydawał mi się głupi. Kolejne puste słowa powielane na tandetnych kartkach walentynkowych i tatuażach – dobrze brzmią, ale w rzeczywistości nic nie znaczą. Kiedy jednak zostałam wysłana za granicę, uświadomiłam sobie, że wiele w nich prawdy. A teraz, dwa i pół roku później, gdy zza okna taksówki mogłam podziwiać ulice Nowego Jorku, dotarł do mnie głębszy sens tych słów. Nie na tyle, by pojechać do najbliższego salonu tatuażu. Ale wystarczająco, by poczuć gulę w gardle.

– To pani pierwszy raz w tym mieście? – zapytał taksówkarz, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Nie – odparłam. – Urodziłam się i dorastałam w Nowym Jorku. Ale potem wyjechałam na jakiś czas.

W moim odczuciu trwało to połowę mojego życia. Podczas którego zrozumiałam, co właściwie oznacza „czuć się gdzieś jak w domu”. I jak to jest, kiedy trzeba ten dom opuścić. Bo dopóki człowiek jest u siebie, nie czuje tego dziwnego ściskania w żołądku, które mu mówi, że to nie jego miejsce i że nie zazna w nim szczęścia.

Oczy w lusterku wstecznym skierowały się na mnie.

– I co, jest pani zadowolona ze swojego powrotu?

– Tak. Nawet bardzo.

Strasznie tęskniłam za dniem, w którym będę mogła wrócić do Nowego Jorku. A jednocześnie się go obawiałam. Kochałam to miasto, ale istniało dla mnie tylko z nią. Z Valerie.

Jak mi będzie tutaj bez niej?

Pytanie pozostało w mojej głowie podczas drogi przez most Roberta F. Kennedy’ego na Manhattan. Wyglądałam przez okno jak turystka, za którą przed chwilą uznał mnie taksówkarz. Rejestrowałam każdy mijany budynek w miejskiej dżungli, sylwetki ludzi w najróżniejszych ubraniach, od eleganckich po podarte, budki z hot dogami, sprzedawców gazet. Z każdym metrem czułam, jak coś we mnie się rozdziera i jednocześnie goi. To była rana, przeraźliwie głęboka, która chyba nigdy całkiem się nie zasklepi. Bo część mojego serca została wyrwana i tak pozostanie już na zawsze. Ale przynajmniej reszta wróciła tam, gdzie jej miejsce.

Dwa skrzyżowania i trzy światła dalej skręciliśmy w Park Avenue. W niedzielny poranek panował tu mniejszy ruch niż zazwyczaj, dlatego kierowca po kilku minutach znalazł lukę pomiędzy zaparkowanymi autami w odległości zaledwie kilku budynków od docelowego adresu. Zapłaciłam kartą kredytową, taksówkarz wyjął mój bagaż i mu podziękowałam.

– No to witamy z powrotem w Nowym Jorku. – Mężczyzna z uśmiechem skinął do mnie głową, wsiadł z powrotem do samochodu i chwilę potem taksówka zatopiła się w nieskończonym strumieniu żółtych aut.

Rzut oka na zegarek powiedział mi, że jest tuż po dziesiątej. Idealna pora, właśnie taka, jak planowałam. Jeszcze raz zaciągnęłam się mroźnym powietrzem tego lutowego poranka, chwyciłam za uchwyt swojej walizki i podeszłam do znajomego mi wejścia z ciemnym zadaszeniem, nad którym widniał napis „740 Park Avenue”. Młody mężczyzna w szarej marynarce i czarnym krawacie otworzył mi drzwi, gdy do nich podeszłam. W foyer poczułam przyjemne ciepło.

– Dzień dobry, miss – przywitał mnie stojący za kontuarem portier z uprzejmym, jednak nieco zdystansowanym uśmiechem.

– Dzień dobry – odpowiedziałam, ponieważ nigdy wcześniej go nie widziałam, więc nie miałam pojęcia, jak ma na imię. Kiedyś znałam każdego, kto pracował w naszym apartamentowcu. Ale dwa i pół roku to szmat czasu w mieście takim jak to.

– Pani do kogo? – zapytał, podnosząc słuchawkę telefonu.

Starałam się ukryć swoje zdziwienie tym pytaniem. Najwyraźniej portier był nowy, a ja przyjechałam całą dobę wcześniej, więc nie mogłam oczekiwać, że się mnie spodziewa. Zwłaszcza że nie wyglądałam tak, jak tego ode mnie wymagano.

– Do Westonów – odparłam uprzejmie.

– Do Westonów? Jest pani umówiona? – Opuścił słuchawkę z wyraźnym sceptycyzmem.

Jego spojrzenie przesunęło się po mojej wysłużonej skórzanej kurtce i dżinsach, jakby się zastanawiał, czy nie ukrywam gdzieś broni, której mogłabym użyć do zaszantażowania, porwania, a może nawet zamordowania któregoś z członków szanowanej rodziny Westonów.

Z chęcią podzieliłabym się z nim swoim spostrzeżeniem, ale ten rodzaj humoru nie był w tym domu doceniany. Za kontuarem ukryto przycisk, który służył do wzywania policji, podobny do tych w bankach. A ja z pewnością nie chciałam zaczynać wszystkiego od nowa w Nowym Jorku od aresztowania.

– Helena Weston – przedstawiłam się w końcu. – Jestem córką.

– Córką? – Portier wciąż był sceptyczny.

– Tak, dokładnie. – Z westchnieniem sięgnęłam do torby i wyciągnęłam z niej wydane w stanie Nowy Jork prawo jazdy, na którym widniało moje zdjęcie sprzed trzech lat. Skrzywiłam się na jego widok. Ta grzywka naprawdę nie była dobrym pomysłem.

Położyłam dokument na blacie i wskazałam na swoje nazwisko.

– Czy wciąż potrzebuję terminu spotkania?

Wyraz twarzy portiera natychmiast się zmienił.

– Och, proszę mi wybaczyć, panno Weston, nie miałem pojęcia… Powiedziano mi, że przyjedzie pani dopiero jutro…

I że będzie pani inaczej ubrana, wydawał się zdradzać jego wystraszony wyraz twarzy. W końcu w Nowym Jorku widywano mnie wyłącznie w designerskich ciuchach i fryzurach za pięćset dolarów, a nie z włosami związanymi w kucyk, tak jak teraz.

– W porządku. Mogę już wjechać na górę?

– Oczywiście – odparł skwapliwie. – Mam panią zapowiedzieć?

– Nie. – Potrząsnęłam głową. – To ma być niespodzianka.

Przez chwilę wyglądał tak, jakby przeszył go strach, że jednak mogłabym się okazać zawodową zabójczynią – i że najpóźniej jutro wyląduje na pierwszych stronach tabloidów. Ale potem wskazał na moją walizkę.

– Mogę się zająć pani bagażem?

– Nie trzeba, poradzę sobie sama.

Skinął głową.

– Miłego dnia, panno Weston. Serdecznie witamy z powrotem.

– Dziękuję… Jak ma pan na imię?

– Lionel.

– W takim razie dziękuję, Lionelu. – Uśmiechnęłam się, chwyciłam swoją walizkę i pociągnęłam ją za sobą do jednej z dwóch wind.

Kiedy weszłam do kabiny z marmurową podłogą i mahoniowymi ścianami, w której tak jak za dawnych czasów unosił się zapach politury, perfum i delikatny aromat cygara, zalała mnie cała lawina wspomnień. O tym, jak byłam dzieckiem i pierwszego dnia szkoły zjechałam na dół, trzymając tatę za rękę i pękając z dumy. Jak obściskiwałam się tu z Parkerem Harrisonem, kiedy miałam szesnaście lat, dopóki nie powstrzymali nas Gregory’owie z czwartego piętra. Jak przebrałyśmy się z Valerie w windzie, a potem wykradłyśmy się na imprezę na Brooklynie, zamiast pojechać na kolację dla elit. I jak właśnie w tych ciasnych czterech ścianach wyznała mi, że spotkała miłość swojego życia.

Poczułam wzbierający smutek, który chciał mnie pociągnąć za sobą w otchłań, ale zrobiłam głębokie wdech i wydech i obroniłam się przed nim. Radość. Właśnie ją chciałam teraz czuć. Radość z tego, że zaraz zaskoczę swoich bliskich podczas ich zwyczajowego brunchu. Nie, podczas naszego brunchu. Bo przecież znów stałam się częścią rodziny. Od teraz w każdą niedzielę będę mogła zasiadać przy stole w jadalni, delektować się wyśmienitą kawą i kłócić ze swoim bratem Lincolnem o to, kto dostanie ostatniego croissanta z francuskiej piekarni na Madison. Na samą myśl o tym wszystkim ciekła mi ślinka.

Winda stanęła na właściwym piętrze, więc wysiadłam, podeszłam do jedynych drzwi w korytarzu i nacisnęłam dzwonek. Nasz kamerdyner Vincent starał się, by goście nigdy nie czekali przed drzwiami dłużej niż dziesięć sekund, więc odliczałam powoli sekundy do powrotu do swojego nowego, dawnego życia.

Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Ale nic się nie wydarzyło. Zaraz potem też nie, ani trochę później.

Czyżbym nie nacisnęła przycisku wystarczająco mocno? A może tata i Lincoln znów tak zawzięcie dyskutowali o polityce, że Vincent nie usłyszał dzwonka? Spróbowałam ponownie, jednak i tym razem bez skutku.

Mój dobry nastrój prysł. Poszperałam w torbie, którą miałam przewieszoną przez ramię, w poszukiwaniu klucza i po chwili przekręciłam go w zamku. Ale nawet gdy znalazłam się w przestronnym przedpokoju naszego dwupiętrowego mieszkania, nie doszły mnie z jego wnętrza żadne dźwięki. Ani odgłosy dyskusji, ani brzęk sztućców na talerzach. W środku panowała absolutna cisza.

– Halo?! – zawołałam, spoglądając w górę kręconych schodów i czując się przy tym trochę nieswojo. – Jest tu ktoś?!

Wreszcie coś się poruszyło na piętrze nade mną, a kilka chwil później ktoś zaczął schodzić. W butach na obcasach, które cicho stukały o stopnie.

– Helena? – Mama spojrzała na mnie ze zdumieniem. – Co ty tu, na Boga, robisz? Spodziewaliśmy się ciebie dopiero jutro… – Jej brytyjski akcent brzmiał tak znajomo dla moich uszu. Nic dziwnego, przez ostatnie kilka lat właściwie niczego innego nie słyszałam.

– Cześć, mamo. – Uśmiechnęłam się. – Niespodzianka! Pomyślałam, że przyjadę trochę wcześniej, by nie przegapić rodzinnego brunchu.

Brunchu, którego najwyraźniej nie było, bo stół w jadalni, który dostrzegłam przez uchylone podwójne drzwi, stał zupełnie pusty. Nie było na nim croissantów, parującej jajecznicy ani latte. A wygląd mojej mamy, granatowa obcisła sukienka, jej starannie upięta fryzura oraz czółenka, także nie pasował do naszego niedzielnego rytuału, do którego każdy z nas zasiadał w piżamie, dresie lub szlafroku.

Mój nastrój obniżył się jeszcze bardziej. Wkrótce mógł osiągnąć poziom piwnicy.

– Jak się tu w ogóle znalazłaś? – Spojrzała na mnie surowym wzrokiem.

– Przyjechałam taksówką – odparłam zgodnie z prawdą i niemal w tej samej sekundzie zdałam sobie sprawę, że to był błąd.

– Taksówką?! – zapytała piskliwym głosem. Co w jej przypadku zakrawało niemal na histerię. – Postradałaś zmysły? Co ludzie sobie pomyślą, gdy zobaczą cię wysiadającą z taksówki w biały dzień przed naszym domem?

Westchnęłam.

– Każdy w tym mieście jeździ taksówkami, mamo.

– Nie jesteś każdym, Heleno. Nie możemy pozwolić na to, żeby ludzie myśleli, że nie wiesz, co wypada.

– Przecież nikt mnie nie widział – wymamrotałam cicho. Ledwie się powstrzymałam, żeby jej nie odpowiedzieć w inny sposób: Mam gdzieś, co ludzie o mnie myślą. Valerie też by się tym nie przejęła. Ale zadzieranie z mamą już pierwszego dnia nie byłoby rozsądne. Bo to jej zawdzięczałam możliwość swojego powrotu. I musiałam ją teraz jakoś udobruchać, żeby nie żałowała tej decyzji. – Nie pomyślałam o tym, przepraszam. W Cambridge też zawsze jeździłam taksówką…

– Nowy Jork to nie Cambridge, kochanie. Powinnaś to wiedzieć. – Westchnęła i pięć sekund później znów była Blake Weston, nieugiętą współzarządzającą imperium, które zbudowali przodkowie mojego ojca.

Niektórym się wydawało, że mama była typową kobietą u boku człowieka sukcesu, która zajmowała się wychowaniem jego dzieci i wspieraniem go na wszelkie sposoby. Ale wystarczyło pół godziny spędzone z nią i jej przenikliwym umysłem, żeby wyleczyć się z tych założeń.

– Dlaczego nikogo nie ma w domu? – zapytałam. – Przecież w niedziele zazwyczaj jadamy razem śniadanie.

Mój starszy brat wprawdzie od dawna nie mieszkał z rodzicami, ale zawsze wpadał na nasze brunche.

– Przykro mi, że przyleciałaś wcześniej specjalnie z tego powodu. – Mama w końcu podeszła i mnie uścisnęła, choć trwało to tylko chwilkę. – Ale ja mam niedługo spotkanie w Stowarzyszeniu na rzecz Zabytków, a twój tata wyjechał w interesach do Waszyngtonu i zostanie tam do wtorku. Nie ma dziś brunchu.

Tylko dziś? Sądząc po jej minie, nie mówiła całej prawdy. Ale może przez ostatnie miesiące za bardzo zagłębiałam się w studiowanie sygnałów niewerbalnych, mimiki i języka ciała. W końcu była to część przygotowań do urzeczywistnienia mojego planu. Planu, który miałam zacząć wprowadzać w życie następnego dnia.

– Dobrze, w takim razie poczekam do przyszłego tygodnia – powiedziałam, usiłując coś wyczytać z jej twarzy.

Ale ta stała się nieprzenikniona. Niestety wyłącznie w kwestii brunchu. Spojrzenie, którym obrzuciła mój długi ciemny kucyk, było jednoznaczne.

– Koniecznie musisz się wybrać do fryzjerki. Umówię cię jutro z Carą. I co ty w ogóle na siebie włożyłaś?

Dotknęła mojej kurtki, którą kupiłam parę miesięcy temu w małym sklepiku w Cambridge, po czym ściągnęła kąciki ust w dół. Gdyby wiedziała, że kurtka jest z second-handu, pewnie od razu wzięłaby kąpiel w płynie dezynfekującym, zapominając o swoim spotkaniu w Stowarzyszeniu na rzecz Zabytków.

– To jest vintage. Takie rzeczy nosi się teraz na wyspach.

– Ale nie tutaj – zauważyła dobitnie. – Nie chcę, żeby ktokolwiek zobaczył cię w tym stroju w mieście. Proszę, pozbądź się go jak najszybciej.

Po moim trupie, pomyślałam.

– Jasne – powiedziałam na głos z uśmiechem na ustach. – A gdzie Vincent? Chciałabym się z nim przywitać.

– Jest w Chicago, jego siostra zachorowała. Nie wiemy, kiedy wróci. Ani czy w ogóle wróci.

O tym nie wiedziałam. Dlaczego nikt mi o tym nie wspomniał? Przecież kamerdyner był częścią naszej rodziny.

– A reszta personelu?

– Daliśmy wszystkim wolne, bo nikogo miało dziś nie być w domu. – Mama chwyciła torebkę i płaszcz. – Muszę już iść. A ty po prostu się rozpakuj, dobrze? Cieszę się, że wróciłaś. – Pogłaskała mnie po policzku, ale ja usłyszałam raczej: Proszę, nie każ mi żałować, że postawiłam się twojemu ojcu.

Tata wolał, żebym została w Anglii do końca studiów. A raczej do końca mojego życia.

Przytaknęłam, wciąż się uśmiechając. Ale gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, a ja zostałam w przedpokoju zupełnie sama, poczułam ciężar rozczarowania w swoim jeszcze pustym żołądku. Naprawdę nie tak wyobrażałam sobie swój powrót. Od pierwszego dnia, w którym wbrew swojej woli zostałam wysłana do szkoły z internatem w Anglii, marzyłam o tej chwili. Chwili, gdy tu wrócę. Nie jako grzeczna dziewczynka, która straciła siostrę i została skazana na bezczynność, ale jako zdecydowana młoda kobieta, która przywróci Valerie jej dobre imię. I ta chwila wreszcie nadeszła. Tylko dlaczego czułam się tutaj tak podle?

Podeszłam do schodów, uniosłam stopę, ale nie postawiłam jej na pierwszym stopniu. Na górze były nasze pokoje, mój i Valerie. Wizja tego, co się ze mną stanie, jeśli przekroczę jego próg i ogarnie mnie fala wspomnień, wywoływała we mnie paraliżujący strach. Część mnie pragnęła właśnie tego – znaleźć się wśród jej rzeczy i móc ją znów poczuć. Poczuć to, co ją kształtowało i kim była dla mnie. Ale mój strach zwyciężył. Dlatego cofnęłam nogę i udałam się do salonu.

Niewiele się tu zmieniło od mojego wyjazdu. Antyki, brokatowe tapety, skórzane sofy Chesterfield i ciężkie dywany, i oczywiście wszędzie porozstawiane wazony ze świeżymi kwiatami… Duży obraz w jadalni, przedstawiający mroczną scenę walki, autorstwa jakiegoś dawnego mistrza, był nowy. Nie tęskniłam w Anglii za barokowymi dziełami sztuki, do których rodzice mieli słabość. Mój gust rozwinął się w zupełnie innym kierunku. Nie bez powodu wizyta w Muzeum Sztuki Nowoczesnej znalazła się na liście postanowień, które zamierzałam zrealizować w Nowym Jorku. Spisałam ją dwa lata temu, kiedy stało się dla mnie jasne, że tak szybko nie wrócę do Stanów Zjednoczonych.

Moi rodzice nie pozwalali mi tu przylatywać nawet na święta Bożego Narodzenia, więc cała rodzina wylatywała co roku do Anglii. Byli tak spanikowani, że skończę jak Valerie, że chcieli zrobić wszystko, co w ich mocy, by trzymać mnie jak najdalej od tego miasta.

Cokolwiek znaczyło skończenie jak ona. Jako kobieta szczęśliwa? Spełniona? Zakochana? Bo taka właśnie była, gdy umierała.

Znów poczułam kluchę w gardle i ponownie ją przełknęłam. Zaraz potem postanowiłam nie zostawać tu dłużej, skoro i tak nikogo nie było w domu. Tam dom twój, gdzie serce twoje? W tej chwili tego nie czułam. Ale może moje serce potrzebowało wsparcia i poczułoby się trochę lepiej, gdybym jednak stąd wyszła. W końcu mój dom był nie tylko tutaj, lecz także na zewnątrz. Moim domem był Nowy Jork.

Poderwałam się i wybiegłam do przedpokoju. Chwyciłam swoją torebkę i skierowałam się do drzwi.

Najwyższy czas zaczerpnąć świeżego powietrza.

Rozdział 2 | Jessiah

Rockaway Beach była szara i pusta, kiedy tego ranka wychodziłem z wody i odkładałem deskę. Opadłem na twardy piasek i obróciłem się na plecy, próbując złapać oddech.

Fale tego ranka okazały się idealne – gwałtowne i nieprzewidywalne, dokładnie takie, jakie lubiłem – ale też właśnie z tego powodu stanowiły wyzwanie. O tej porze roku morze było lodowate i przy każdym zejściu z deski czułem się, jakby ktoś rzucił we mnie lodem z zamrażarki. Mimo to wracałem tu tak często, jak tylko mogłem sobie na to pozwolić. Surfowanie w wodzie o temperaturze pięciu stopni było do bani, ale lepsze to niż nic. Potrzebowałem ruchu tak samo jak tlenu, a prędzej odciąłbym sobie nogę, niż stanął na bieżni w siłowni. I nawet jeśli brakowało mi wyobraźni, by wizualizować sobie to miejsce jako australijskie wybrzeże, to przynajmniej miałem iluzję wolności na desce. To pomagało mi nie oszaleć.

Leżałem tak jeszcze parę minut, dopóki nie spostrzegłem, że moje ciało powoli odzyskuje czucie, a pieczenie w płucach ustępuje. Wtedy wstałem, podniosłem deskę i ruszyłem do czarnego pick-upa, który stał zaparkowany za zaśnieżonym pasem nawierzchni na parkingu. Po co ci taki wielki samochód, Jess? – rozległ się w głowie głos mojego przyjaciela Balthazara. – Przecież jesteśmy w Nowym Jorku. No właśnie, pomyślałem. Chciałem mieć ten samochód, by przynajmniej móc poczuć, że w każdej chwili mogę się wyrwać z tego przeklętego miasta. Zdawałem sobie sprawę, że to tylko mrzonki, ale sama ta świadomość wystarczyła, żeby uratować mi niejeden dzień.

Dwaj surferzy zaparkowali swój kamper nieopodal, więc pomachałem im na powitanie, po czym przypiąłem deskę do bagażnika i sięgnąłem ręką do tyłu, żeby rozpiąć kombinezon piankowy. Zsunąłem go sprawnym ruchem z ramion na biodra i zacisnąłem zęby, gdy lodowaty wiatr uderzył w moje wilgotne ciało. Rany, jak ja nie cierpię zimna. Zawsze tak było, choć jestem rodowitym nowojorczykiem. Nie wiem, czemu moje geny każą mi sądzić, że pochodzę z cieplejszych rejonów, ale wygląda na to, że absolutnie nie chcą się przystosować do mojej aktualnej lokalizacji.

Chwyciłem bluzę z kapturem leżącą na fotelu pasażera i włożyłem ją, nasunąłem kaptur na mokre włosy i sięgnąłem po spodnie dresowe. Po kilku wprawnych, rutynowych ruchach miałem na sobie suche ubrania, rzuciłem kombinezon na podłogę skrzyni ładunkowej obok deski i wsiadłem do samochodu, po czym nastawiłem ogrzewanie na najwyższe obroty. Może uda mi się odzyskać czucie w całym ciele, zanim dotrę do miasta.

W niedzielę natężenie ruchu nie było tak duże jak zwykle, ale mimo to powrót na Manhattan zajął mi prawie godzinę, a na Williamsburg Bridge utworzył się, się korek z powodu robót drogowych. Zastanawiałem się, czy powinienem wybrać bezpośrednią trasę, czy FDR Drive, kiedy zadzwonił mój telefon. Wahałem się przez moment, gdy zobaczyłem na wyświetlaczu imię. Po czym odebrałem połączenie.

– Hej, Trish – przywitałem się z matką przez zestaw głośnomówiący. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby spytać ją o tej porze dnia, jak jej się spało.

W końcu było już po dziewiątej. Choć była niedziela, pewnie zdążyła przebiec co najmniej dziesięć kilometrów, stworzyć trzy nowe projekty i zwolnić kolejną asystentkę.

– Jess, gdzie jesteś? – zapytała.

Okej, więc dziś bez powitania. To oznaczało, że ma zły humor i prawdopodobnie to ja byłem tego powodem. Z biegiem lat nauczyłem się płynnie władać językiem Trish Coldwell.

– Wracam z plaży. – Przewróciłem oczami, bo ktoś za mną znowu zatrąbił. Nie pojedziesz szybciej tylko dlatego, że narobisz wokół siebie hałasu i uda ci się wkurzyć innych kierowców. Na czym polega problem z ludźmi w tym mieście? – Czemu pytasz? Wszystko okej z Eliem?

– Tak, tak, u twojego brata wszystko w porządku – odparła niecierpliwie. – Ale wczoraj wieczorem wysłałam do ciebie Indigo z wyborem garderoby i nie zastała cię w mieszkaniu – powiedziała z takim wyrzutem, jakbym co najmniej sam umówił się z jej asystentką, po czym wystawił ją do wiatru. Typowa Trish. Cały świat musiał być gotowy na każde jej skinienie.

– Może powinnaś była mnie uprzedzić, że chcesz kogoś do mnie wysłać. – Nie zadałem sobie trudu, by ukryć swoje poirytowanie. – Poza tym mam ubranie na dzisiejszy wieczór.

– Nie, nie masz. To naprawdę ważna okazja, wszyscy tam będą. Nie możesz pojawić się w garniturze, który już kiedyś miałeś na sobie.

A tak, racja… Bo przedstawiciele elit potrafią odróżnić jeden czarny garnitur od drugiego… mają na to swoje sposoby. Może ukradkiem robią innym zdjęcia albo zapisują szczegóły w swoich notesikach niczym tajni agenci z bożej łaski. Właśnie tym się zajmują, bo całymi dniami nie mają do roboty nic lepszego niż martwienie się o to, kto narusza etykietę. Zabawne, że na tę myśl pojawiło się w mojej głowie pewne nazwisko. Chociaż nie, to wcale nie było zabawne.

– Wszyscy tam będą? – dopytałem. – Nawet Westonowie?

Matka wydała z siebie syknięcie, które zdradziło mi, co wywołało w niej napomknięcie o tej rodzinie.

– Z całą pewnością nie. Naprawdę sądzisz, że mogliby zasiąść na widowni i oklaskiwać mnie, kiedy będę odbierać nagrodę za szczególne zasługi dla rozwoju budownictwa w Nowym Jorku?

– Jeśli ich nieobecność wywołałaby plotki, to całkiem możliwe, że zdecydowaliby się wpaść – stwierdziłem.

W końcu nic nie liczyło się dla tych ludzi bardziej niż prestiż i reputacja. Ale nie pytałem o Westonów dlatego, żeby uniknąć spotkania, choć po prawdzie każda konfrontacja z nimi uświadamiała mi boleśnie moją stratę. Zwłaszcza widok pani Weston z racji jej podobieństwa do swojej córki przypominał mi, kto zawinił śmierci mojego brata.

Zacisnąłem palce na kierownicy. Dlaczego Valerie nie mogła sobie wybrać innego faceta? Dlaczego to musiał być Adam?

– Niech sobie przyjeżdżają – powiedziała posępnie moja matka. – Dopóki będziesz miał na sobie nowy smoking, zupełnie mnie to nie obchodzi.

– W porządku – poddałem się. – Po prostu przyjadę najpierw do was i tam się przebiorę. – Wtedy przynajmniej będę mógł się zobaczyć ze swoim młodszym bratem i wieczór nie będzie kompletną stratą czasu. – Trish, muszę kończyć. Mam dziś spotkanie, a chcę jeszcze najpierw wrócić do domu.

– W sprawie jednego z twoich projektów? – zapytała z dezaprobatą.

– Tak, dokładnie. – Specjalnie zignorowałem jej ton. – Lokal w SoHo.

– Gdzie dokładnie?

– Sullivan, na rogu Bleecker.

– Doskonała lokalizacja – powiedziała. – Jak się na to załapałeś?

– Jak zwykle. – Wzruszyłem ramionami, choć oczywiście nie mogła tego zobaczyć. – Rozmawiałem z paroma osobami podczas otwarcia Karmy jesienią i ktoś wspomniał, że właściciel rozważa odejście. Pogadałem z nim i nakłoniłem go do tego, żeby wydzierżawił punkt dwóm młodym kobietom, które chciały tam otworzyć wegańskie bistro.

Matka westchnęła.

– Rewelacyjnie marnotrawisz swój talent – skomentowała moją relację. – Kiedy wreszcie wykorzystasz go do czegoś pożytecznego? Wiesz, że stworzyłabym dla ciebie w firmie każde stanowisko, jakie tylko by ci się zamarzyło.

Stłumiłem w sobie chęć odcięcia się jakąś złośliwą ripostą. Oczywiście, że wiedziałem, w końcu bezustannie o tym wspominała. Wiedziałem też, że strata Adama zmieniła to pragnienie w rodzaj misji.

Ale bez względu na to, jak bardzo się starałem, do tego nie potrafiłem się zmusić. Praca w CW Buildings zabiłaby mnie, podobnie jak konieczność zamieszkania na stałe w Nowym Jorku.

– O której mam przyjechać wieczorem? – zapytałem, ignorując jej słowa. Nie było najmniejszego sensu jej tłumaczyć, dlaczego nigdy nie zatrudnię się w tej firmie. Próbowałem to robić w przeszłości wystarczająco wiele razy.

– O siódmej – zakomunikowała matka. – Nie spóźnij się, proszę. I zrób coś z włosami. Ta surferska grzywka jest niemożliwa.

– Zapomnij – odparłem tylko. – Na razie, Trish.

Wbrew swoim słowom zerknąłem do lusterka wstecznego, żeby sprawdzić swój wygląd, ale nie znalazłem powodu jej niezadowolenia. Moje blond włosy były wprawdzie trochę potargane od wiatru i słonej wody, ale były znacznie krótsze niż po moim powrocie dwa i pół roku temu. Dziś nie mógłbym ich nawet związać. Było to jedno z wielu ustępstw związanych z rolą, którą tu odgrywałem, ale nawet moja gotowość do poświęceń miała swoje granice. Więc matka będzie musiała z tym żyć.

Na szczęście po przejechaniu mostu ruch uliczny się uspokoił i podążyłem swoją zwykłą trasą do West Village. Przed budynkiem, w którym mieszkałem, znalazłem wolne miejsce między samochodami i odważyłem się potraktować to jako dobry znak na resztę niedzieli. Wiedziałem, że wieczór nie będzie należał do przyjemnych, ale zostało mi jeszcze parę godzin do wyjścia.

Wbiegłem po schodach na czwarte piętro i gdy przekręcałem w zamku klucz, myślałem już tylko o prysznicu. Wszedłem do mieszkania, ściągnąłem z siebie ciuchy i rzuciłem je niedbale na podłogę. Podgrzewany fotel w samochodzie trochę pomógł mi się rozgrzać, ale gorący strumień wody to zupełnie inna bajka. Dlatego bojler w łazience był moim najlepszym przyjacielem, zwłaszcza podczas mroźnych zimowych miesięcy.

Dwadzieścia minut później wyszedłem z parującej łazienki, owinąwszy ręcznik wokół bioder, po czym skierowałem się do salonu. Co nie było do końca właściwą nazwą, ponieważ tak naprawdę wszystko w tym lofcie stanowiło jeden wielki pokój. Kuchnia z wyspą i barkiem przylegała do części wypoczynkowej z wielką kanapą i stołem z surowego drewna dębowego, przy którym mogło zasiąść do ośmiu osób. Żelazne schody prowadziły na antresolę z łóżkiem, wzniesioną na stalowych profilach w tylnej części tego wysokiego na pięć metrów wnętrza.

Skierowałem się do drzwi obok łazienki i wyciągnąłem z jednej z półek świeże ubranie. Jak zwykle zignorowałem fakt, że większa część tego pomieszczenia – bardziej jednak garderoby niż przechowalni – była wypełniona kartonowymi pudłami, i wychodząc, zamknąłem za sobą drzwi. Już dawno powinienem był posortować rzeczy Adama, ale wciąż tego unikałem. Od – dokładnie – dwóch lat i ośmiu miesięcy. Bo właśnie wtedy wprowadziłem się do mieszkania brata. Adam zażartował kiedyś, że powinienem dostać to mieszkanie, jeżeli kiedyś opuści ten świat, bym uwierzył, że w Nowym Jorku istnieją miejsca, w których mogę się poczuć jak w domu. Kiedy zmarł, postanowiłem spełnić jego życzenie.

Pomimo owych słów przeprowadzka do tych czterech ścian, które dla siebie kupił i urządził zgodnie ze swoim gustem, wydawała mi się kompletnie nie w porządku. Bałem się, że codzienna konfrontacja z jego śmiercią, nie wspominając o poczuciu winy, jeszcze bardziej mnie przygnębi. I tak właśnie się stało. Bywały dni, kiedy ledwie mogłem oddychać, bo przygniatała mnie tak potworna rozpacz. Potem wychodziłem pobiegać i całymi godzinami nie potrafiłem zebrać się na odwagę, by wrócić do mieszkania. Ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że w jakiś sposób zbliżyło mnie to do Adama. Mieszkanie tam, gdzie mieszkał on. Jadanie tam, gdzie jadał on. Sypianie tam, gdzie sypiał on. Stworzyło to między nami połączenie, które właściwie nie miało prawa bytu. A jeśli miałem to okupić bólem, nie chciałem narzekać.

Odetchnąłem i oderwałem myśli od brata, włożyłem czarną bluzę z kapturem i chwyciłem ciemne dżinsy, które od wczoraj leżały na oparciu kanapy. Potem wrzuciłem ubrania, w których wróciłem z plaży, do kosza na pranie i usłyszałem niemal oburzone burczenie w żołądku. Moim ostatnim posiłkiem była wczorajsza kolacja. Najwyższa pora na śniadanie, zanim wyruszę do SoHo, gdzie się umówiłem.

Wyjąłem z lodówki jajka, pomidory i cebulę dymkę i puściłem z telefonu jedną ze swoich spokojniejszych popowych playlist na głośnikach w salonie, po czym rozbiłem jajka i roztrzepałem je w stalowej misce, doprawiając solą i pieprzem. Ale zanim zdążyłem pokroić cebulę na cienkie plasterki, zadzwonił telefon. Wytarłem ręce, odebrałem połączenie i przełączyłem na głośnik.

– Cześć, Thaz – przywitałem z uśmiechem przyjaciela. Jak go znam, wstał z łóżka jakieś dziesięć minut temu. Bynajmniej nie ze swojego. – Już się obudziłeś?

– Powiedzmy – mruknął Balthazar, po czym głośno ziewnął. – To była długa noc. Niech zgadnę, ty pewnie byłeś już na plaży.

– Zgadza się.

– Ale obiło ci się o uszy, że mamy zimę? Nie najlepsza pora na surfingową sielankę, jeśli o mnie chodzi.

Pokroiłem pomidory w drobną kostkę.

– Serio? – zapytałem z ironią. – Byłem pewien, że włożyłem piankę tylko dlatego, że jest stylowa, nie z powodu pięciostopniowej temperatury wody.

Thaz się roześmiał.

– Sorry, nie chciałem ci dowalać.

– Nie jest najgorzej. – Przechyliłem miskę, wlewając jajka na patelnię. – Co tam, stary? Chyba nie dzwonisz do mnie w niedzielny poranek tylko dlatego, że się za mną stęskniłeś?

– Owszem, stęskniłem się, ale mam też zaproszenie na dzisiejszą imprezę – powiedział. – I pomyślałem sobie, że możesz zechcieć do mnie dołączyć. Chodzi o otwarcie klubu w centrum, pracowałem nad tą kampanią. Może być ciekawie.

Przykręciłem nieco ogień na kuchence, nie spuszczając oka z omletu.

– Klubu? Którego?

Pewnie chodziło o kolejny lokal stworzony z myślą o elitach, do którego ludzie chodzą tylko po to, żeby się pokazać i pochwalić drogimi ciuchami.

Ty też należysz do elity, upomniał mnie głos w mojej głowie.

Tak, ale nie z własnego wyboru – odparłem przekornie. – I naprawdę próbuję robić wszystko, by temu zapobiec.

– Down Below, w pobliżu kościoła.

– Kościoła? Masz na myśli ten lokal, w którym wcześniej była restauracja ze stekami?

Punkt był od lat zamknięty i nie mógł znaleźć nowego najemcy. Co wcale mnie nie dziwiło, bo lokalizacja nie była najlepsza. Nie radziłbym nikomu otwierać tam klubu.

– Tak, wiem, dość odważna inwestycja… – stwierdził Thaz.

– Bardziej coś jak misja samobójcza – zauważyłem ponuro.

– I właśnie dlatego powinieneś się tam zjawić. – Z jego głosu przebijał uśmieszek.

Przewróciłem z politowaniem oczami, gdy dotarło do mnie, do czego zmierzał.

– Więc to nie jest zaproszenie od przyjaciela, tylko praca.

– Praca połączona z przyjemnością – próbował mnie przekonać. – To świetny koncept, Jess. Wyrafinowany, elegancki, a nawet nieoderwany od rzeczywistości. A dwóch facetów, którzy będą to prowadzić, to porządni goście. Inaczej bym cię do nich nie zapraszał.

Nie po raz pierwszy wyciągał mnie do jakiegoś miejsca po tym, jak rozpuścił plotkę, że się tam pojawię. Czysto marketingowa zagrywka, bo wszyscy wiedzieli, że jeśli zjawiam się na otwarciu jakiejś restauracji, pubu czy klubu, to miejsce musi być obiecujące. To część mojego dziedzictwa jako syna Christophera Coldwella i skutek ostatnich dwóch lat pracy.

Westchnąłem i zdjąłem patelnię z płyty.

– A co ja z tego będę miał?

– Drinki na koszt firmy i moją dozgonną wdzięczność.

– To ostatnie mam zapewnione już od dawna.

– Nigdy nie można mieć w nadmiarze mojej dozgonnej wdzięczności.

Już dawno mnie przekonał, ale pozostawał jeszcze problem mojego drugiego spotkania.

– Tyle tylko, że dziś wieczorem muszę iść z matką na rozdanie nagród – powiedziałem, obracając wprawnym ruchem nadgarstka omlet na patelni. – Co zapewne potrwa do dziesiątej. Potem mogę do ciebie dołączyć.

Thaz wydał z siebie pełen dezaprobaty odgłos.

– Jak długo jeszcze będziesz chodził z Trish na imprezy? Co mówi twój kontrakt? Pewnie kazała ci coś podpisać?

Wyłączyłem kuchenkę.

– Ale to dla mnie w porządku.

– Nie, to nie jest w porządku. Nienawidzisz tych imprez jak zarazy, tych ludzi i całej tej otoczki… Kiedyś robiłeś wszystko, by nie musieć brać w nich udziału. A jeśli już byłeś zmuszony, to na dziewięciu z dziesięciu przyjęć wywoływałeś skandal.

O tak, dobrze to pamiętam. Bardzo dobrze. Ale teraz mam dwadzieścia trzy lata, nie szesnaście, i dawno przestałem się buntować.

– Czasy się zmieniły, Thaz. Dobrze wiesz, dlaczego to robię.

– Wiem, ale nie możesz wiecznie towarzyszyć swojej matce z obawy przed tym, kogo może do tego zmusić zamiast ciebie – dodał Thaz poważnym tonem.

– Tak, wiem – odparłem.

– Więc powiedz Trish, żeby od teraz sama chodziła na te swoje nudne imprezy. Snobistyczni krezusi nie docenią twojego wdzięku. Co innego ja.

Gdy to usłyszałem, musiałem się roześmiać. Choć wcale nie zamierzałem się z nim zgodzić.

– Postaram się stamtąd wyrwać tak szybko, jak tylko będę mógł, okej?

– Okej. Widzimy się wieczorem.

– Na razie. – Zakończyłem rozmowę i wziąłem z półki talerz na omlet, po czym usiadłem przy blacie.

Zaczęło właśnie lecieć Everything That Isn’t Me Lukasa Grahama. Przypadek?

Podczas posiłku przysunąłem do siebie stertę poczty, która leżała nietknięta w odległym rogu blatu. Zacząłem segregować listy na rachunki i niepotrzebne reklamy, po czym na widok ostatniej koperty znieruchomiałem. Ale to nie jej zawartość sprawiła, że wstrzymałem oddech, bo była nią reklama wina, tylko imię widoczne w polu adresowym. Adam Coldwell.

List był zaadresowany do mojego brata.

Wypuściłem powietrze, czując, jak serce zaczyna mi walić. Nie było niczym niezwykłym, że pocztę wysyłano do niego na ten adres. Od mojej przeprowadzki zdarzało się to właściwie przez cały czas. Raz w miesiącu siadałem, przeglądałem rzeczy i wysyłałem e-maile lub listy, aby poinformować ich nadawców, głównie firmy reklamowe, że mój brat nie żyje. To było jak rytuał, powtarzająca się tortura, od której miałem nadzieję się uwolnić, co jednak do tej pory nie nastąpiło. Ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy do mojej skrzynki na listy rzeczywiście nie trafiło nic zaadresowanego do Adama, więc uznałem, że wreszcie nastąpił ten długo wyczekiwany koniec. A jednak to było naiwne z mojej strony.

Jakby to kiedyś mogło minąć…

Zmiąłem list i z całej siły rzuciłem go jak najdalej od siebie. Zatrzymał się na oparciu kanapy i spadł na siedzenie, lśniąc swoją bielą na tle ciemnej zieleni. Czułem się tak, jakby ten cholerny kawałek papieru wpatrywał się we mnie z wyrzutem. Wstałem więc i go podniosłem, żeby umieścić go w koszu. Kiedy wróciłem do swojego omletu, zaczął nagle przypominać w smaku tekturę, a moje myśli sposępniały.

Straciłem tatę, gdy miałem czternaście lat, i wtedy wydawało mi się, że najmroczniejszy okres swojego życia mam już za sobą. Bynajmniej. Śmierć Adama zwaliła mnie z nóg w sposób, który był o wiele gorszy niż wszystko, co przeżyłem wcześniej. Może dlatego, że był drugą z najbliższych mi osób, która odeszła zbyt wcześnie. Może także dlatego, że nie znalazłem się przy nim, by zdołać go uchronić przed popełnieniem tego fatalnego błędu. Czyli zakochania się w kobiecie, która najpierw wciągnęła go do swojego świata, a potem zepchnęła w śmiertelną otchłań.

Valerie Weston.

Rozdział 3 | Helena

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Ostrzeżenie

Ta książka zawiera treści, które mogą wywołać silne reakcje.

Są nimi:

śmierć członka rodziny

i zaburzenia lękowe / ataki paniki.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Playlista
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32