Ulica Szpiegów - Mick Herron - ebook + książka

Ulica Szpiegów ebook

Mick Herron

4,6

Opis

Starzejący się szpieg traci rozum. Co wtedy? Czy służby specjalne prowadzą dom spokojnej starości dla tych, którzy wiedzą zbyt wiele, ale zapominają, że ich wiedza jest ściśle tajna? A może ktoś sprawuje stałą opiekę nad zniedołężniałymi pracownikami kontrwywiadu?

Takie pytania zaczyna sobie zadawać River, wnuk Davida Cartwrighta, tajnego agenta z czasów zimnej wojny i szarej eminencji MI5 – i powinien znaleźć na nie odpowiedź jak najszybciej. Dziadek, który zasłużył sobie na miano prawdziwej legendy kontrwywiadu, zaczyna bowiem zapominać o zakładaniu spodni i wszystko wskazuje na to, że cierpi na paranoję prześladowczą.

Tyle że River Cartwright, agent ze Slough House, placówki MI5 dla skompromitowanych szpiegów, ma teraz inne zmartwienia. W zatłoczonym centrum handlowym doszło do eksplozji. Zginęło czterdzieści niewinnych osób. Kulawe konie ze Slough House robią wszystko, by odkryć, kto stoi za tym aktem terroru, zanim sytuacja przerodzi się w poważny kryzys.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (137 ocen)
87
44
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beatakuczekmaruta

Dobrze spędzony czas

Bardzo żałuję że ta część nie ma jeszcze zakomicie czytanego audiobooka, ale nadal lektura była wciągająca i zaskakująca. Czekam niecierpliwie na tłumaczenie i publikację kolejnych tomów tego cyklu!
10
DonB7

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomity tekst Warto poświęcić czas inprzeczytać
10
Alicja_z_lasu

Nie oderwiesz się od lektury

Nieustająco trzyma klimat serii. Czekam na ciąg dalszy :)
10
Ajra2016

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna dobrze napisana część szpiegowskiej serii.
10
wodzu27

Nie polecam

Zupełnie Mi nie podeszła. Umęczyłem się solidnie przy jej czytaniu. To była katorga po prostu
00

Popularność




Tytuł oryginału Spook Street

© Mick Herron, 2017

First published in 2017 by John Murray (Publishers)An Hachette UK Company

John Murray (Publishers), Carmelite House, 50 Victoria Embankment, London EC4Y 0DZjohnmurray.co.uk

Przekład Robert Kędzierski, Anna Krochmal

Redakcja Dominika Rychel, Marcin Piątek

Korekta Pracownia 12A

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN pełnej wersji 978-83-67323-51-2

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla Juliet i Paula(zamiast prezentu ślubnego)

1

A więc tak wyglądała wiosna w Londynie: kobiety w sięgających do kolan sukienkach w niebiesko-białe paski, mężczyźni w ciemnych marynarkach i pastelowych swetrach. Obie płci nosiły torby na ramię z większą liczbą klapek i zamknięć niż to konieczne; kobiety – czerwone lub czarne, mężczyźni – w zdrowym męskim kolorze jasnej skóry. Od czasu do czasu pojawiały się też czapki oraz opaski – nie zapominajmy o opaskach. Opaski w tęczowe prążki nadawały nadgorliwy wygląd kobietom, jakby te zbyt nachalnie chwytały się mody z czasów swojej młodości, choć naprawdę młode dziewczęta nosiły takie same akcesoria, najwyraźniej nic sobie z tego nie robiąc. Na stopy wkładano sandały lub japonki, twarze przyozdabiano szeroko otwartymi oczami, a mowa ciała była zarazem niema i pełna ekspresji – pozwalała na uchwycenie jednej chwili dobrego samopoczucia i promieniowanie nią. Ci plastikowi ludzie cieszący się nadejściem wiosny byli jak podświetleni od góry i od dołu, w tle dla ich przyjemności grało sobie bez sensu pianino, miniaturowy wodospad uporczywie wybijał rytm i Samit Chatterjee obserwował to wszystko, mrużąc oczy, a jego ostre rysy wyrażały czujność i podejrzliwość.

Na ulicach pierwszy roboczy dzień roku ciągnął się żałośnie, taszcząc swój rozdęty skacowany ciężar ku popołudniu, ale w Westacres, w przestronnym centrum handlowym na zachodnich obrzeżach Londynu, głównym motywem była mająca kiedyś nadejść wiosna; choć zanim nadejdzie, witryny będą już przywodzić na myśl leniwe letnie wycieczki. W kalendarzu z obrazkami na już przewróconej stronie nowy rok reprezentowały sanie, szaliki i przyjazne ludziki, ale rzeczywistość szła na niewiele kompromisów, a życie po tej stronie witryn niezbyt przypominało żywot, jakim cieszyły się manekiny. Tu zblazowani ludzie robiący zakupy przechodzili mozolnie z punktu do punktu po niebezpiecznie śliskiej mokrej podłodze; zmęczeni zatrzymali się, by odpocząć na betonowej półce otaczającej ozdobny zbiornik wodny, w którym kołysał się styropianowy kubek z pianą na krawędzi. Ta fontanna stanowiła centralny punkt, w którym spotykały się prowadzące ze wszystkich stron korytarze, i każdy, kto robił zakupy w Westacres, prędzej czy później tędy przechodził. A więc naturalnie to tu najczęściej przebywał Samit, by móc lepiej przyjrzeć się klientom.

Za którymi nie przepadał. Gdyby Westacres było świątynią, jak czasem je określano, o wiernych można by powiedzieć, że niezbyt ściśle przestrzegają zasad. Bo żaden z prawdziwych wiernych nie wyrzuciłby śmieci po żarciu na wynos do chrzcielnicy w swojej katedrze, a nikt, kto szczerze pragnąłby przestrzegać reguł swojej religii, nie wypiłby sześciopaku strongbowa przed wpół do dziesiątej rano, by potem to wszystko zwrócić na podłogę swojego kościoła. Jako pobożny muzułmanin Samit nie mógł znieść praktyk, których na co dzień był świadkiem, ale jako jeden z oddanego zespołu funkcjonariuszy porządkowych – lub, jak sami się nazywali: ochroniarzy – powstrzymywał się od wołania o bożą pomstę na bezbożnikach i zadowalał się udzielaniem surowych ostrzeżeń osobom, które śmieciły, oraz eskortowaniem nietrzeźwych do wyjścia. Przez resztę czasu wskazywał drogę, pomagał namierzyć zagubione dzieciaki, a raz nawet – wciąż często wracał do tego myślami – ścigał i zatrzymał kieszonkowca.

Tego popołudnia nie doświadczył jednak takich rozrywek. Powietrze było paskudnie wilgotne, łaskotanie w gardle świadczyło o zaczynającym się przeziębieniu i Samit zastanawiał się właśnie, gdzie by tu załatwić sobie kubek herbaty. I w tym momencie się zjawili: trójka młodych ludzi zbliżających się wschodnim korytarzem. Jeden niósł wielką czarną podręczną torbę. Samit zapomniał o bólu gardła. Wielki paradoks centrów handlowych polegał na tym, że dla zysku i dobrego prosperowania kluczowe było przyciągnięcie młodych ludzi, lecz ze względu na spokój i harmonię stawało się naprawdę niepożądane, by się po tym centrum kręcili. Najlepiej, żeby się zjawiali, zostawiali pieniądze i czym prędzej znikali. A więc gdy młodzież przybywała trójkami, z czarną podręczną torbą, należało spodziewać się najgorszego. Albo przynajmniej musiało się być gotowym na odrobinę szaleństwa.

A więc Samit rozejrzał się, obracając się wokół własnej osi, i odkrył jeszcze dwie grupki zbliżające się północną alejką. Jedna składała się z młodych kobiet, które wydawały się uważać świat za źródło niekończącej się wesołości; druga była zbieraniną – wszyscy w dżinsach obwisłych w kroczu i niezasznurowanych sportowych butach. Mówili jamajskim slangiem, typowym dla urodzonych w Londynie nastolatków. Od zachodu: ta sama historia, też zbliżający się nastolatkowie, mnóstwo, i nagle te wszystkie grupki nie wydawały się już oddzielne, lecz tworzyły coś w rodzaju masowego zgromadzenia kierowanego jedną inteligencją. Wciąż trwał okres świąteczny i można się było spodziewać tłumów młodzieży w centrum handlowym, ale… gdybyś miał jakiekolwiek wątpliwości, zgłoś to, powiedziano Samitowi. A teraz miał wątpliwości; nie tylko przez te dzieciaki, przez samą ich liczbę – ciągle zjawiało się ich więcej – ale też przez to, jak zbliżały się do niego; zupełnie jakby Samit Chatterjee miał za chwilę być świadkiem rozkwitu jakiegoś nowego ruchu; być może obalenia tej kolosalnej świątyni, której miał strzec.

Teraz zewsząd zaczęli się zjawiać inni ochroniarze przyciągani tym napływem ludzi. Samit pomachał do nich z przejęciem i sięgnął po radio dokładnie w chwili, gdy pierwsza trójka zatrzymała się pośrodku i postawiła podręczną torbę na podłodze. Gdy wciskał przycisk nadawania, rozpięli suwak torby, ukazując, co zawierała. A gdy mówił, zaczęło się – dokładnie w tej samej chwili cały ten tłum, dziesiątki dzieciaków kłębiących się przy fontannie, blokujących wejścia do sklepów, wspinających się na małą architekturę wokół fontanny, wszyscy naraz zdjęli kurtki i płaszcze, odsłaniając wesołe kolorowe koszule w krzykliwych barwach, i wtedy chłopacy wcisnęli przyciski wielkiego przenośnego magnetofonu w stylu retro, który wypakowali, i centrum handlowe zalał bardzo głośny basowy rytm.

Living for the sunshine, woah-oh.

I wszyscy zaczęli tańczyć – ręce uniesione nad głowami, nogi wyrzucane wysoko w górę, kołyszące się biodra, stopy poruszające się w każdą możliwą stronę – nikt z nich nie chodził na kurs tańca, to pewne, ale te dzieciaki wiedziały, jak się bawić, i to właśnie robiły.

I’m living for the summer.

I czy to nie było przyjemne? Flash mob, uświadomił sobie Samit. Wielki szał jakieś osiem czy dziesięć lat temu, odkryty na nowo przez kolejne pokolenie. Samit widział już raz flash mob na stacji Liverpool Street: znajdował się wtedy na obrzeżach i bardzo chciał dołączyć, ale coś – coś? zakłopotanie nastolatka – go wtedy powstrzymało i mógł jedynie obserwować, jak tłum wpada w radosną zaplanowaną spontaniczność. Jednak ten flash mob miał miejsce podczas jego zmiany, więc należało go powstrzymać, ale w tej chwili nie mógł zrobić nic – coś takiego zdołałyby teraz rozpędzić tylko psy i megafony. Nawet dorośli dawali się ponieść, wybijali letni rytm, a jeden, ten w samym środku, zaczął rozpinać guziki płaszcza. I na jedną ślepą chwilę Samita również porwała ta nabrzmiewająca radość bycia żywym, mimo wilgoci, mimo chłodu, i przyłapał się na tym, że jego usta się wykrzywiają – w uśmiechu albo żeby zaśpiewać refren: living for the sunshine woah-oh, i nawet Samit nie był tego pewien, i musiał unieść rękę do ust, żeby ukryć swoją reakcję. Tym gestem zasłonił zęby, na podstawie których później zidentyfikowano jego zwłoki.

Ponieważ wybuch – gdy już nastąpił – niewiele pozostawił w nienaruszonym stanie. Strzaskał kości i starł na proch wszystko, co tylko mógł, redukując wszelkie pobliskie życie do zwęglonych szczątków. Szyby zmieniły się w szrapnele, a fontanna zasyczała, gdy wpadały do niej płonące fragmenty budynku, cegieł, plastiku i ciał. Wściek­ła kula ognia pochłonęła muzykę i tańczących, posyłając pulsującą falę gorąca i powietrza wszystkimi czterema alejkami, zaś wiosenne manekiny w swoich nieskazitelnych ubraniach zostały wydmuchnięte zza wspomnienia witryn. Trwało to tylko sekundy, ale nigdy się nie skończyło i ci, którzy pozostali przy życiu – rodzice i krewni, kochankowie i przyjaciele – mieli na zawsze zapamiętać tę datę jako dzień nieodbieranych telefonów i samochodów pozostawionych na parkingach; dzień, w którym coś przypominającego słońce rozkwitło w niewłaściwych miejscach, wypalając swój niezacieralny obraz w życiu tych, których tam zastało.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Coś przypominającego słońce

2

Jak powszechnie wiadomo, gorąco się wznosi, lecz nie zawsze bez wysiłku. W Slough House jego wznoszeniu się towarzyszą hałasy i bulgotanie, słyszalne dowody wymuszonego i bolesnego przeciskania się przez rozklekotane rury, i gdyby można było jakimś magicznym sposobem usunąć z budynku instalację grzewczą i przyjrzeć się jej niczym wolno stojącemu egzoszkieletowi, okazałoby się, że cała składa się z przecieków; przypominałaby artretycznego dinozaura o stawach powykrzywianych pod dziwnymi kątami w miejscach niezaleczonych złamań i pęknięć; jego poplamione, zardzewiałe kończyny stanowiłyby bezładną plątaninę i słabo oddawałyby ciepło. Natomiast serce tej bestii – kocioł – nie tyle by biło, co trzepotało się w triphopowym rytmie, a jego sporadyczne przypływy entuzjazmu wytwarzałyby eksplozje gorąca w nieprawdopodobnych miejscach; owe nieregularne palpitacje to efekt usiłujących się wydostać balonów powietrza. Już od drzwi można usłyszeć pukanie tego przestarzałego systemu grzewczego i brzmi to tak, jakby ktoś uderzał kluczem nastawnym o metalową balustradę; jakby to była zaszyfrowana wiadomość przekazywana z jednej zamkniętej celi do drugiej.

To zupełnie niedziałający, nieekonomiczny bajzel, lecz jednocześnie zbiorowisko podłych biur – tuż przy stacji metra Barbican na Aldersgate Street w gminie Finsbury – nie słynie z wydajności ani sprzętu, ani personelu. Gdybyśmy wzięli pod uwagę zdolności komunikacyjne tych, którzy tu pracują, to równie dobrze mogliby walić kluczami francuskimi w rury, choć w ten zimny styczniowy poranek, dwa dni po tym, jak w przerażającym akcie terroru w centrum handlowym Westacres życie straciło ponad czterdzieści osób, w Slough House usłyszeć można inne hałasy. I tym razem nie dobiegają one z gabinetu Jacksona Lamba – spośród wszystkich, którzy pracują w tym budynku, być może to on najlepiej dostroił się do jego rozklekotanej instalacji grzewczej, ponieważ i jemu nieobce są wewnętrzne bulgoty i nagłe ciepłe beknięcia – ale w tej chwili jego gabinet jest pusty, a jedynym źródłem najróżniejszych odgłosów pozostaje kaloryfer. Natomiast w pokoju naprzeciwko – jeszcze kilka miesięcy temu należącym do Catherine Standish, teraz zaś do Moiry Tregorian – odbywa się przynajmniej jakaś rozmowa, choć z konieczności dość jednostronna, jako że Moira Tregorian jest obecnie jedyną osobą w tym pomieszczeniu. Jej monolog składa się z emfatycznych sylab – jakieś „ha!” tu czy „eee” tam – poprzeplatanych niekiedy dłuższą frazą: „Nigdy nie sądziłam, że doczekam tego dnia” albo „Rany, a cóż to takiego?”. Jakiś młody człowiek, który by tego słuchał, mógłby dojść do wniosku, że Moira rozmawia przez telefon, w rzeczywistości jednak wypowiedzi skierowane są do papierów leżących na jej biurku – papierów, które nagromadziły się pod nieobecność Catherine Standish w sposób nieskażony jakimikolwiek kryteriami organizacji – czy to chronologicznymi, alfabetycznymi czy też zdroworozsądkowymi, jako że zostały tu odłożone przez Lamba, którego maniakalne zamiłowanie do porządku musiałoby się jeszcze trochę rozwinąć, nim można by je sklasyfikować jako neurotyczne lub choćby zauważalne. Zalega tu mnóstwo arkuszy papieru, z których każdy musi gdzieś trafić, zaś na odkrywaniu owych „gdzieś” polega dzisiejsza praca Moiry, a także wczorajsza i jutrzejsza. Gdyby Lamb robił to w świadomy sposób, nie dałby rady wymyślić trafniejszego wprowadzenia w zasady obowiązujące tu, w tym administracyjnym lochu służb wywiadowczych, na którego czele stoi, lecz prawda jest taka, że Lamb nie tyle powierzył te dokumenty pieczy Moiry, co po prostu pozbył się ich, ponieważ jego rozwiązaniem problemu niechcianej papierkowej roboty jest przekazać ją dalej i zapomnieć. Moira, dla której to drugi dzień w Slough House i która nie zdążyła jeszcze poznać Jacksona Lamba, zdążyła już dojść do wniosku, że gdy to ostatnie nastąpi, powie mu parę ostrych słów. I w chwili, gdy energicznie kiwa głową do tej myśli, kaloryfer syczy jak kot z demencją, przerażając ją do tego stopnia, że Moira puszcza papiery, które trzyma w rękach, i zaraz musi starannie je pozbierać, nim znów zrobi się w nich bałagan.

Tymczasem z niższego piętra dobiegają inne odgłosy: szmer z kuchni, gdzie przed chwilą zagotowała się woda w czajniku, i szum niedawno otwieranej lodówki. W kuchni znajdują się River Cartwright i Louisa Guy, oboje z kubkami gorących napojów w rękach; Louisa niemal nieprzerwanie komentuje wszelkie problemy i zgryzoty towarzyszące zakupowi nowego mieszkania. Mieści się ono spory kawałek dalej, jak to zwykle bywa z londyńskimi mieszkaniami, na które człowieka stać, jednak to, jak Louisa przedstawia jego rozmiar, wygodę i niezagracony stan, świadczy o jakimś nowym poziomie zadowolenia, którego River z radością byłby świadkiem, gdyby nie zadumał się nad czymś zupełnie innym. I przez cały ten czas za jego plecami drzwi prowadzące do biura Rivera skrzypią na rozregulowanym zawiasie nie dlatego, że w tej chwili akurat ktoś ich używa, lecz w ogólnym proteście przeciw przeciągom dręczącym Slough House oraz w tym przypadku przeciwko hałasom piętro niżej.

Choć jego drzwi są nieużywane, pokój Rivera nie jest pusty, ponieważ siedzi w nim jego nowy kolega – kulawy koń od jakichś dwóch miesięcy. Garbi się na swoim krześle, a na głowę naciągnięty ma kaptur od bluzy. Nic prócz jego palców się nie porusza, te jednak przesuwają się nieustannie; odsunął na bok klawiaturę, by zrobić na to miejsce, i choć postronny obserwator nie dostrzegłby nic prócz człowieka, który najwyraźniej nie potrafi usiedzieć spokojnie, J.K. Coe bezgłośnie odtwarza na porysowanej powierzchni swego biurka to, co przewija mu się w głowie za sprawą jego iPoda: improwizowany recital fortepianowy Keitha Jarretta z Osaki z 8 listopada 1976 roku, z jednego z koncertów Sun Bear; palce Coego naśladują melodię, którą Jarrett odkrył tamtego wieczoru tak wiele kilometrów stąd i tyle lat temu. Jest to bezgłośne echo geniuszu innego człowieka służące dwóm celom: zagłuszeniu posępnych myśli Coego oraz wytłumieniu hałasów, które w przeciwnym razie zajmowałyby jego umysł – na przykład dźwięku mokrego mięsa uderzającego o podłogę czy szumu elektrycznego noża w ręce nagiego intruza. Ale wszystkie te rzeczy Coe zachowuje dla siebie i jeśli chodzi o Rivera oraz pozostałych pracowników Slough House, J.K. Coe pozostaje niewiadomą, opakowaną w tajemnicę ukrytą w zagadce, zaś cały ten pakiet przybrał postać opryskliwego, niekomunikatywnego ciołka.

Jednak nawet gdyby jodłował, i tak nie przebiłby się przez natarczywe hałasy dobiegające z niższego piętra. Nie żeby ten harmider dobiegał z pokoju Rodericka Ho albo był głośniejszy niż zwykle (szum komputerów; grzechot ze słuchawek iPoda Ho załadowanego agresywniejszą muzyką niż w przypadku Coego; jego nosowe pogwizdywanie, z którego nie zdaje sobie sprawy; gumowy pisk obrotowego krzesła, kiedy się na nim porusza). W atmosferze tego pokoju zaskakujące jest – albo byłoby zaskakujące dla kogoś, kto postanowiłby tu posiedzieć, choć nikt tego nie robi, bo to przecież pokój Ho – że jest ona optymistyczna. A nawet wesoła. Zupełnie jakby w ostatnim czasie serce Roddy’ego Ho ogrzewało coś jeszcze prócz jego poczucia własnej wyższości, co bardzo by się przydało, biorąc pod uwagę, że kaloryfer raczej nie jest w stanie ogrzać niczego: czy to serca, czy to innych części ciała. W tej chwili wspomniany kaloryfer kaszle i z sykiem wypluwa z zaworu wodę na dywan. Ho tego nie zauważa i nie rejestruje także następującego chwilę później bulgotu dobiegającego gdzieś z głębi systemu rur – dźwięku, który wystraszyłby wiele szanujących się zwierząt: koni, lwów, tygrysów – ale dla Ho to nic takiego, nie dlatego, że jest nadzwyczaj wyluzowanym gościem, choć sam się za takiego uważa, lecz dlatego, że po prostu tego nie słyszy. A powód owego stanu rzeczy jest taki, że wszystkie te odgłosy – plusk i bulgot trzewi kaloryfera, jęki i stukoty rur, chlupot całego tego egzoszkieletu – zagłuszają hałasy dobiegające z sąsiedniego pokoju, gdzie Marcus Longridge podtapia Shirley Dander.

– Blup-blop-ops-kha-blooo!

– No tak. Nic z tego nie zrozumiałem.

– Bluuuumph!

– Przepraszam, czy to znaczy…

– BLUUUMP!

– …wuj?

Krzesło, do którego Shirley przywiązana była paskami i szalikami, opierało się pod kątem o jej biurko i kiedy wygięła plecy, prawie przewróciło się na podłogę. Głośny trzask wskazywał na poważne uszkodzenie. W tej samej chwili zasłaniająca jej twarz flanela smagnęła o dywan jak jakieś martwe morskie stworzenie uderzające o skałę. Shirley przez chwilę wydawała podobne odgłosy; gdyby kazano ci zgadywać, mógłbyś zaryzykować stwierdzenie, że ktoś próbuje wywinąć się na drugą stronę bez użycia narzędzi.

Marcus, cicho pogwizdując, odstawił dzbanek na szafkę na akta. Trochę wody chlapnęło mu na sweter – jasnoniebieski, z merynosa, z dekoltem w szpic – i próbował ją zetrzeć z mniej więcej takim rezultatem, jak to zwykle bywa. Potem usiadł i zapatrzył się w swój monitor, na którym już od dłuższego czasu widać było wygaszacz ekranu: czarne tło, po którym poruszała się pomarańczowa piłka, odbijając się bez końca od ścian w swej drodze bez wyraźnego celu. O tak: Marcus wiedział, jakie to uczucie.

Po paru minutach Shirley przestała kaszleć.

Po jeszcze kilku powiedziała:

– Nie było aż tak źle, jak mówiłeś.

– Wytrzymałaś niecałe siedem sekund.

– Gówno prawda. To było jakieś pół godziny i…

– Siedem sekund, pierwszych parę kropli i wtedy powiedziałaś to coś. Blup? Blop? – Walnął w klawiaturę i wygaszacz ekranu zniknął. – Nawiasem mówiąc, nie na takie hasło bezpieczeństwa się umawialiśmy.

– Ale i tak przestałeś.

– I co ci mam powiedzieć? Zaczynam mięknąć.

Na ekranie pojawił się arkusz kalkulacyjny. Marcus z początku nie potrafił sobie przypomnieć, co przedstawia. W ostatnim czasie w tym pokoju wykonywano niewiele pracy.

Shirley uwolniła się z szalików i pasków.

– Nie mierzyłeś porządnie czasu.

– Mierzyłem perfekcyjnie – odparł, przeciągając to słowo: per-fek-cyj-nie. – Jest tak, jak mówiłem, nikt sobie z tym gównem nie radzi. Dlatego wampiry tak to lubią.

Wampiry oznaczały tych, których praca polegała na wyciskaniu krwi z kamieni.

Shirley rzuciła w niego mokrą flanelą. Nie odrywając wzroku od monitora, złapał ją jedną ręką i skrzywił się, gdy wszędzie rozbryznęła się woda.

– Wielkie dzięki.

– Nie ma za co. – Wytarła sobie głowę do sucha, trwało to pięć sekund. – To co, teraz pora na ciebie?

– Możesz sobie pomarzyć.

Pokazała mu język. A potem zapytała:

– No dobra, byłbyś gotów to zrobić?

– Właśnie to zrobiłem, nie?

– Ale tak na serio. I robić to dalej.

Marcus podniósł wzrok.

– Gdyby to miało powstrzymać kolejne Westacres, to, kurwa, tak, jak najbardziej. Robiłbym to, dopóki ten sukinsyn nie powiedziałby mi wszystkiego. I gdybym go przy okazji utopił, nie przejąłbym się zbytnio.

– To by było morderstwo.

– Wysadzenie w powietrze czterdziestu dwóch dzieciaków w centrum handlowym to jest morderstwo. Zabicie podejrzanego o terroryzm za pomocą waterboardingu to robienie porządków.

– Filozofia według Marcusa Longridge’a, tom pierwszy.

– Tak to mniej więcej można podsumować. Ktoś musi robić to gówno. A może wolałabyś wypuścić terrorystę z obawy, że pogwałcisz jego prawa człowieka?

– Jeszcze chwilę temu był tylko podejrzewany o terroryzm.

– I oboje wiemy, co to oznacza.

– Wciąż ma swoje prawa.

– Tak jak tamte dzieciaki? Powiedz to ich rodzicom.

Mówił coraz głośniej, ale oboje nabrali nawyku, by się tym nie przejmować, bo ostatnio rzadko Lamb był w pobliżu. Co naturalnie nie oznaczało, że nie mógł się w każdej chwili pojawić – mimo swojej tuszy upiornie cicho poruszał się po schodach, więc jego obecność zdradzał dopiero nikotynowy oddech i kwaśna mina: „Zabawiamy się, co?” – ale dopóki do tego nie doszło, Shirley uważała, że równie dobrze mogą migać się od roboty.

– Może i tak – odparła. – Po prostu nie wydaje mi się, żeby to było takie proste.

– Tak, bo kiedy już robi się gorąco, rzeczy stają się proste naprawdę szybko. Myślałem, że sama już do tego doszłaś. A tak w ogóle – wskazał na krzesło, na którym przed chwilą siedziała – lepiej to upchnij do pokoju Ho.

– Czemu?

– Zepsuło się.

– Ach. No tak. Myślisz, że nas nie podkabluje?

– Jeśli ceni sobie te kłaczki z dupy, które nazywa brodą, to nie – stwierdził Marcus, głaszcząc się po swojej. – Jak nagada na nas Lambowi, to mu je powyrywam.

Pewnie tylko tak mówi, pomyślała Shirley, ale istniała możliwość, że szykuje się niezła atrakcja.

Marcus to Marcus, więc nigdy nie wiadomo.

Gdyby Roderick Ho zdawał sobie sprawę, że jest tematem brutalnych fantazji kolegów, zrzuciłby to na karb ich zazdrości.

Bo nie dało się zaprzeczyć, że wyglądał fantastycznie.

I nie on jeden tak uważał.

Zjawił się w Slough House jak zwykle w świetnym nastroju: wszedł jak gdyby nigdy nic, ubrany w nowiutką kurtkę (czarną, skórzaną, do pasa – jeśli taką masz, to się tym pochwal!), i otworzył puszkę red bulla, którego wypił duszkiem, kiedy jego sprzęt się uruchamiał. Nie, no poważnie, zaczynało go to wkurzać: jego sprzęt w Rod-padzie działał na wyższych parametrach, niż zapewniało MI5, ale co na to poradzić – wyjaśnić Jacksonowi Lambowi, że jeśli Slough House ma kiedykolwiek wypełznąć z lat dziewięćdziesiątych, trzeba by zdecydować się na bardzo poważne wydatki…? Przez chwilę rozwijał w myślach ten scenariusz: „Jackson, naprawdę, zaufaj mi, garniturki muszą się tym zająć. Proszenie mnie, żebym pracował na tym gównie, to jak… cóż, ujmijmy to w ten sposób: poprosiłbyś Paula Pogbę, żeby kopał puszkę?”. A Lamb zaśmiałby się cicho i uniósł do góry ręce, udając, że się poddaje: „Już dobrze, wygrałeś. Przekonam tych mądrali z Regent’s Park, żeby sypnęli kasą…”.

Doszedł do wniosku, że uderzył we właściwą strunę.

Jeśli Lamb w ogóle się pojawi, zdecydowanie tak powinien to z nim rozegrać.

A tymczasem splótł palce i strzelił kostkami. Kliknął Amazon, napisał jednogwiazdkową recenzję pierwszej lepszej książki, po czym przyjrzał się swojej brodzie w lusterku, które przymocował do lampy stołowej. Diabelnie elegancka! Wśród czarnych włosów było jedno rude pasemko, ale wszystko da się załatwić pęsetą, a nawet jeśli zarost nie osiągnął idealnej symetrii, zwykłe kuchenne nożyczki sobie z tym poradzą. Nie sposób wyglądać aż tak dobrze bez jakiegokolwiek wysiłku. To nie żadna wielka filozofia, ale ten prosty fakt jakoś umykał tutejszym ptasim móżdżkom – oczywiście nie wymieniając z nazwiska Rivera Cartwrighta.

He, he, he.

Cartwright na górze w kuchni gadał z Louisą. Nie tak dawno był taki czas, kiedy Roddy musiał trzymać Louisę na dystans. Było jasne, że wpadł jej w oko; trochę to żenujące, ale tak właśnie było. Nie żeby była zupełnie beznadziejna. We właściwym świetle rzucała całkiem ładny cień, ale była stara, po trzydziestce, a kiedy kobiety wkraczają w ten wiek, pojawia się w nich jakiś rodzaj desperacji. Wystarczy na chwilę okazać słabość, a zaraz będą wybierać firanki i proponować spędzenie spokojnego wieczoru w domu. Ale nie tak gra w tę grę Roderick Ho. A więc sayonara, laseczki. Będąc z natury taktownym, przekazał jej jakoś, nie musząc tego wyraźnie artykułować, że Roddy jest poza jej zasięgiem; że klejnoty Roddy’ego nie są jej pisane. I trzeba jej przyznać, że jakoś się z tym pogodziła, nie robiąc z całej sprawy zbyt wielkiego halo – z wyjątkiem rzucanych od czasu do czasu tęsknych spojrzeń. W innych okolicznościach, pomyślał, nie byłoby w tym nic złego – przelecieć raz na jakiś czas samotną kobietę to przecież akt miłosierdzia – ale regularne dymanko z Roddym nie wchodziło w grę, a okrucieństwem byłoby rozbudzić w niej nadzieję.

Poza tym gdyby laska przyłapała go na tym, że pociesza inną kobietę, miałby poważne kłopoty.

No proszę, liczba pojedyncza.

Laska, nie laski.

Roddy Ho znalazł sobie dziewczynę.

Wciąż nucąc pod nosem, wciąż w świetnym nastroju i wciąż fantastycznie wyglądając, Ho odwrócił się do monitora, metaforycznie zakasał rękawy i zanurkował w dark webie, głuchy na nieustanne gulgotanie kaloryfera i pluski w rurach łączących jego pokój z pozostałymi.

Co to za sakramencki hałas?

Tylko że nikt nie musiał jej mówić, co to takiego, wielkie dzięki, to znów ten kaloryfer, który brzmiał jak kot, który ma za chwilę zwymiotować. Moira Tregorian odłożyła posortowaną przed chwilą stertę papierów – nie żeby „posortowaną” było właściwym słowem, ponieważ wszystkie zaliczały się do kategorii „dokumentów bez daty” – i przerwała pracę, by rozejrzeć się po nowym otoczeniu.

Jej pokój znajdował się na najwyższym piętrze; to był ten, który zwolniła jej poprzedniczka, mieszczący się najbliżej gabinetu pana Lamba. Osobiste rzeczy pozostawione przez Catherine Standish (która odeszła bardzo nagle) znajdowały się w kartonie zaklejonym taśmą: jej prywatne pióra, szklany przycisk do papieru, pełna butelka whisky zawinięta w bibułkę – kobieta miała problem z alkoholem, ale przecież to Slough House. Tutaj każdy miał jakiś problem albo – jak to się teraz mówi – komplikacje. Moira przypuszczała, że właśnie dlatego ją tu przydzielono: żeby w końcu znalazł się tutaj ktoś z kręgosłupem.

Oczywiście wszędzie kurz. Cały budynek wyglądał na zaniedbany; wydawał się delektować tym stanem, jakby ścierka do kurzu mogła wywołać u niego napad szału. Poza tym na szybach zbierała się para, która skraplała się na ramie, gdzie widoczne były wykwity pleśni – jeszcze trochę, a całe to miejsce zawali się człowiekowi na głowę… No cóż. Ktoś musiał się tym wszystkim stanowczo zająć. Najwyraźniej przerastało to tę biedną Catherine Standish, ale jeśli ktoś pozwala, by jego najlepszym przyjacielem była butelka, to naprawdę sam jest sobie winien.

Nie umknęło uwagi Moiry, że wśród formularzy czekających na przejrzenie znajdowało się zwolnienie Standish, na którym brakowało tylko podpisu Jacksona Lamba.

Credo Moiry Tregorian od dawna brzmiało, że to tylko dzięki papierom okręty wojenne nie toną. Wszyscy admirałowie we frymuśnych mundurkach mogli być na pokładzie, ale bez odpowiednich dokumentów okręt nigdy nie opuściłby portu. Zawsze była zagorzałą zwolenniczką porządku i nie obchodziło jej, kto o tym wie. W Regent’s Park pilnowała Królowych Bazy Danych i dbała, żeby wyrabiały się ze wszystkim na czas i by ich sprzęt był regularnie serwisowany; by pozbywały się roślin doniczkowych, na których im tak zależało, gdy te już zwiędną; by materiały biurowe, które zużywały w zastraszających ilościach, były co tydzień uzupełniane i by zapisywano w dzienniku, kto co wynosi, bo Moira Tregorian nie była ślepa ani głupia. Może i karteczki samoprzylepne to tylko papier, ale nie rosną przecież na drzewach. A raz na jakiś czas, żeby pokazać, że niewiele jest rzeczy, których nie potrafi, brała zmianę jako oficer dyżurny: przyjmowanie zgłoszeń na telefon alarmowy i co tam jeszcze. Nic z tego nie było według niej szczególnie skomplikowane, ale mimo wszystko pełniła funkcję kierowniczki biura i była z tego dumna. Pewne sprawy wymagały, by ktoś nimi kierował. Wystarczyło się tylko rozejrzeć, żeby zrozumieć, co się może stać, jeśli się to zaniedba. A chaos był wylęgarnią zła.

Kolejny głuchy odgłos dobiegający z dołu wskazywał na to, że chaos wygrywał bitwę o Slough House. Z braku innego orędownika Moira ostentacyjnie westchnęła i ruszyła na dół, żeby to sprawdzić.

– Mówisz, że ile ma lat?

– Jest po pięćdziesiątce – odparła Louisa. – Czyli…

– Mniej więcej w tym samym wieku co Catherine – stwierdził River.

– Mhm.

– Niemal jakby miała ją zastąpić – powiedział River. – No wiesz, ktoś przychodzi, ktoś odchodzi.

– Rozmawiałeś z Shirley?

– A czemu pytasz? Co mówiła?

– Nieważne – odparła Louisa.

Potrząsnęła głową, nie po to, żeby czemuś zaprzeczyć, tylko żeby odrzucić włosy opadające na oczy; teraz jej włosy były dłuższe i kiedy coś robiła – czytała, pracowała, prowadziła samochód – musiała używać spinki. Pozbyła się pasemek i pozwoliła, by jej włosy wróciły do naturalnego brązowego koloru, który w zimowych miesiącach stawał się nieco ciemniejszy. Z nadejściem wiosny trochę spłowieją, o ile będzie słonecznie; a jeśli nie, to, do licha, zawsze można wycisnąć nieco słońca z butelki.

W tej chwili wiosna wydawała się bardzo odległa.

– Chyba muszę trochę popracować – stwierdził River, zabrzmiało to jednak tak, jakby po głowie po cichu tłukły mu się inne myśli dotyczące zupełnie innej rozmowy.

Louisa zastanawiała się, czy chciał ją zaprosić na randkę i co by powiedziała, gdyby to zrobił.

Prawie na pewno by odmówiła. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy zdążyła go poznać i w porównaniu z resztą „tutejszych” miał całkiem sporo zalet: nie był żonaty jak Marcus, nie był paskudnym typem jak Ho ani potencjalnym psychopatą jak jego nowy kolega z pokoju. Jednak nie był też Minem Harperem. Min nie żył już dłużej, niż zdążyli być parą, i w żadnym razie nie próbowała go zastąpić, ale mimo wszystko: jeśli umówisz się z kolegą z pracy, porównania są nieuniknione. To nie mogło się dobrze skończyć. A więc jakiś sporadyczny drink po pracy był w porządku, ale nic poważniejszego nie wchodziło w rachubę.

Pomyślała, że prawie na pewno tak myśli. Ale pomyślała też, że może lepiej będzie zmienić temat, gdyby wyglądało na to, że River zamierza coś powiedzieć.

– Robisz coś później? – spytał.

– Tak. Nie. Co? Później?

– Bo jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać, ale lepiej nie tutaj.

O kurwa, pomyślała. No i proszę.

– Przepraszam, czy to prywatna rozmowa?

I oto zjawiła się Moira Tregorian. Louisa przez większość wczorajszego dnia usiłowała zapamiętać jej nazwisko. „Tregorian” ciągle dzieliło się na różne sylaby i układało w różnej kolejności. Co to, kornwalijski? Louisa wolała nie pytać z obawy, że odpowiedź zanudziłaby ją na śmierć. Ludzie czasem robili się dziwni, gdy pytało się ich o pochodzenie.

– Nie, tylko sobie rozmawialiśmy – odparł River.

– Hmm – mruknęła Moira Tregorian, a River i Louisa wymienili spojrzenia. Żadne z nich nie rozmawiało jeszcze dłużej z Moirą, a „hmm” nie wydawało się obiecującym początkiem.

Była po pięćdziesiątce, zgadza się, ale na tym kończyło się jej podobieństwo do Catherine Standish. Catherine miała w sobie coś z widma i była też silna – ta wewnętrzna siła pozwoliła jej pokonać alkoholizm, a w każdym razie codziennie na nowo z nim walczyć. River ani Louisa nie potrafili sobie przypomnieć, by kiedykolwiek na cokolwiek narzekała, co – biorąc pod uwagę jej codzienny kontakt z Jacksonem Lambem – wskazywało na cierpliwość Mandeli. Moira Tregorian mogła się okazać bardzo różna, ale na pewno nie miała w sobie nic z widma i nie zapowiadało się, że jest cierpliwa. Wydymała usta, a jej podbródek lekko się trząsł od jakichś tłumionych emocji. Pomijając to wszystko, miała metr sześćdziesiąt wzrostu, mysioszare włosy, które wyglądały jak mop, i nosiła czerwony rozpinany sweter, o którym Lamb na pewno miałby coś do powiedzenia, gdyby w końcu się zjawił. Lamb nie przepadał za jaskrawymi kolorami; twierdził, że od nich staje się agresywny i robi mu się niedobrze.

– Bo coś mi się wydaje – odparła Moira – że dwa dni po wielkim ataku terrorystycznym na brytyjskiej ziemi moglibyście robić coś pożyteczniejszego. To wciąż jest ramię MI5, prawda?

Cóż, Slough House był nim i nie był.

Z pewnością pozostawał częścią tajnych służb, ale „ramię” to trochę za dużo powiedziane. Podobnie zresztą byłoby z „palcem”; palec mógł być na przycisku albo na pulsie. Lepsze byłyby już paznokcie – bo je się obcinało, wyrzucało i nigdy więcej nie chciało się mieć z nimi do czynienia. Tak więc Slough House był paznokciem MI5: geograficznie położony spory kawałek od Regent’s Park, zaś pod innymi względami – na innej planecie. Slough House był miejscem, w którym się lądowało, gdy zamykały się przed tobą wszystkie świetliste szlaki. To tu cię wysyłano, kiedy chciano, żebyś odszedł, ale nie zwalniano cię, na wypadek gdybyś zamierzał się procesować.

I choć to prawda, że w odniesieniu do bezpieczeństwa narodowego stan alarmowy podniesiono do najwyższego poziomu, sprawy nie dotarły jeszcze do punktu, gdy wszyscy krzyczą przez telefon: „Sprowadźcie mi kulawe konie!”.

– Gdyby było coś, co moglibyśmy zrobić, robilibyśmy to – powiedziała Louisa. – Ale tu, w biurze, nie mamy środków ani informacji, żeby robić coś pożytecznego. A na wypadek gdybyś jeszcze nie zauważyła, nie wysyłają nas w teren.

– No cóż, może i nie.

– To dlatego Marcus i Shirley próbują się trochę wyładować. Nie mogę się wypowiadać za Coego, ale przypuszczam, że odpłynął gdzieś przy swoim biurku. A Ho pewnie pielęgnuje brodę. To chyba już wszyscy.

– Nie spodziewamy się pana Lamba? – spytała Moira.

– Lamba?

– Tak, pana Lamba.

River i Louise wymienili spojrzenie.

– Ostatnio rzadko się pojawia – odparła Louisa.

– I to stąd… – River wykonał niejasny gest: to stąd są ci ludzie rozmawiający w kuchniach i torturujący się nawzajem w swoich pokojach. Gdy kota nie ma, zwykł był mawiać Lamb, myszy zaczynają popierdywać o wolności i demokracji. Potem kot wraca w czołgu.

(„Przypomnij mi – poprosił go kiedyś River – po czyjej właściwie byłeś stronie za czasów zimnej wojny?”)

– Tyle tylko że zaprosił mnie na lunch.

W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, kaloryfer na półpiętrze beknął w dziwnie znajomy sposób, jakby próbował wcielić się w czyjąś rolę.

– Chyba właśnie miałam mały udar – odezwała się w końcu Louisa. – To niemożliwe, żebyś powiedziała to, co wydawało mi się, że usłyszałam.

– Poznałaś Jacksona? – spytał River.

– Wysłał mi e-maila.

– Czy to znaczy „nie”?

– Nie poznaliśmy się osobiście.

– A słyszałaś coś o nim?

– Mówiono mi, że jest dość specyficzny – odparła Moira Tregorian.

– I nikt ci nie powiedział, pod jakim względem?

– Nie ma potrzeby…

– Serio, nie poznałaś go? – przerwała jej Louisa. – Ale wysłał ci e-maila, w którym zaprosił cię na lunch? Kiedy?

– Napisał po prostu „wkrótce”.

– Co może oznaczać dzisiaj.

– Cóż… Tak właśnie pomyślałam.

– Odwrót na pozycje – mruknął River.

Uciekli, ale zanim każde zniknęło w swoim pokoju, River spytał:

– To jak, widzimy się później?

– Tak. Nie. Co? Później?

– Szybki drink – powiedział River. – Chodzi o to… – No i proszę, pomyślała Louisa. Zaraz to powie. – …że martwię się o mojego dziadka.

Deszcz przestał padać, ale kiedy zawiał wiatr, z drzew wciąż spadały krople i bębniły o szyby, a z rynny nad gankiem, w której zebrały się liście, nadal ciekła woda. Na drodze pojawiła się mała laguna, która zatopiła trawiaste pobocze, a pęknięta główna rura we wsi na półtora dnia zablokowała drogę; woda zalewała asfalt w typowy dla siebie nieustępliwy sposób. Z ogniem można było walczyć, a nawet w pewnym sensie go oswoić; woda płynęła tam, gdzie chciała, potrafiła przez sto lat drążyć skałę albo w półtorej minuty porwać tę samą skałę i zanieść ją trzy kilometry dalej. Zmieniała też krajobraz, więc gdy wyglądałeś przez okno o świcie, mogło się okazać, że przeniosło cię gdzie indziej, kiedy spałeś; cały dom zawleczony do krainy, w której drzewa sterczały z głębin, szczyty żywopłotów muskały powierzchnie jezior. Zdumiony tą różnicą mogłeś stracić orientację. A to ostatnia rzecz, jakiej byś sobie życzył, bo pewnego dnia mogłeś nie doświadczyć już niczego więcej.

Dobrze było się orientować, gdzie się jest.

Wiedzieć, kiedy się jest, było równie ważne.

To dobrze, pomyślał David Cartwright – dziadek Rivera zwany S.B. – że mam dobrą pamięć do dat.

Czwarty stycznia. Rok, jak zawsze, bieżący.

Jego dom znajdował się w Kent; stary dom z wielkim ogrodem, którym za dużo się nie zajmował po śmierci Rose. Zima zapewniała mu alibi: „Nie mogę się doczekać, żeby tam wrócić, mój chłopcze. Życie jest lepsze, kiedy trzymasz w ręce szpadel”. Właściwie to gdy pierwszy raz zobaczył Rivera, pracował w ogródku. Zabawny sposób, by poznać swojego wnuka, wówczas już siedmioletniego. Wtedy uważał, że była to wina matki Rivera, ale takie proste osądy teraz wydawały się mniej oczywiste. Gdy te myśli chodziły mu po głowie, zawiązywał krawat; obserwował w lustrze swoje ręce wykonujące skomplikowane ruchy, które pozostawały poza zasięgiem świadomego mózgu. Niektóre rzeczy najlepiej robić, nie myśląc. Okazało się jednak, że wychowywanie córki nie jest jedną z nich.

Krawat natomiast leżał całkiem prosto. To ważne, by trzymywać jakieś standardy. Człowiek czyta o tych starych dziadkach w sztruksach poplamionych od sików, w kamizelkach włożonych na lewą stronę i z obślinionym podbródkiem.

– Jeśli kiedykolwiek coś takiego mnie spotka – nieraz instruował Rivera – zastrzel mnie jak konia.

– Zupełnie jak konia – odpowiadał mu oschle River.

Cholera, to właśnie tak ich nazywali tam, w Slough House. Kulawe konie. To było nadeptywanie młodemu człowiekowi na odcisk. Przypominanie mu o tym, jakiego narobił bajzlu.

Nie to, żeby sam nigdy nie dał plamy. Gdyby za jego czasów mieli coś takiego jak Slough House, to kto wie? Może śmiertelnie sfrustrowany spędziłby tam resztę swojej kariery – zmuszony siedzieć przy biurku i patrzeć, jak innych podrzuca się w ramionach. Rundy honorowe i co tam jeszcze. Chłopakowi tak się oczywiście wydawało: że w tym wszystkim chodzi o odwagę i chwałę. Ale prawda była taka, że chodziło o ciało i krew. Medali nie zdobywało się w blasku słońca. W ciemności wbijano nóż w plecy. To była paskudna robota i może chłopakowi lepiej będzie bez niej, choć oczywiście nie ma mowy, żeby mu o tym powiedzieć. Inaczej nie nazywałby się Cartwright. Tak jak jego matka, za którą David Cartwright potwornie tęsknił przez wiele lat, ale nie przyznał się do tego nikomu, nawet Rose.

Wszystkie te myśli, a on wciąż stał w przedpokoju. Co takiego zamierzał zrobić? Chwila pustki w głowie nadeszła i przeminęła tak gładko, że niemal nie zmarszczyła powierzchni. Chciał pójść do wsi. Musiał kupić chleb, bekon i co tam jeszcze. Później może odwiedzi go wnuk, więc chciał mieć w domu jakieś jedzenie.

Jego wnuk miał na imię River.

Ale zanim David wyjdzie, musi jeszcze sprawdzić, czy krawat prosto leży.

Podobnie jak językiem wciąż dotykamy bolącego zęba, rozmowa w pokoju Marcusa i Shirley ciągle powracała do Rodericka Ho, a konkretnie do sugestii zupełnie nieprawdopodobnej i wskazującej, że zbliża się koniec świata – sugestii, że Ho nie jest już singlem.

– Myślisz, że naprawdę znalazł sobie kobietę?

– Możliwe. To zaskakujące, do czego ludzie czasem są zdolni.

– Bo spokojnie może się okazać, że to laska z fiutem albo coś w tym stylu. A on dowiedziałby się o tym jako ostatni.

– Nawet Ho…

– Naprawdę, uwierz mi – odparła Shirley. – Jako ostatni.

– No dobra, mniejsza z tym – powiedział Marcus. – Ale wydaje się o tym przekonany. – Spojrzał z kwaśną miną w stronę drzwi i znajdującego się dalej pokoju Ho. – Mówi, że ma teraz jedną kobietę.

– Pewnie chodziło mu o to, że w sumie miał jedną.

Marcus, który z nikim się nie przespał, odkąd komornik zajął samochód jego żonie, burknął coś pod nosem.

Trzy minuty temu zajrzała do nich Louisa i uprzedziła, że być może pojawi się dziś Lamb. W efekcie oboje wpatrywali się w swoje monitory; w sumie całkiem nieźle udawali, że pracują, tyle tylko że Shirley wciąż była mokra. Marcusowi zdawało się, że jego monitor pulsuje. Nawet po całym tym czasie spędzonym w Slough House trudno mu było przystosować się do tutejszej rutyny: wyłączyć umysł i ciało, stać się automatem i przetwarzać przypadkowe zestawy informacji. Spalone pojazdy – tego dotyczył jego arkusz. Spalone samochody osobowe i furgonetki – które bynajmniej nie były niezwykłym widokiem w brytyjskich miastach. Sam taki widział w zeszłym tygodniu na parkingu przy supermarkecie – czarna skorupa pokryta osadem sadzy. Pewnie ukradły go jakieś dzieciaki, żeby poszaleć za kierownicą, a potem go podpaliły, bo to najprostszy sposób pozbycia się dowodów – małolaty, które go zabrały, musiały być przekonane, że policja aż się pali, by grupa techników kryminalnych skopała im gangsterskie dupska; że pobiorą DNA z siedzeń, zdejmą odciski palców z kierownicy. Bezpieczniej będzie ten wóz spalić i patrzeć, jak trzaska i odkształca się w płomieniach.

„A co, jeśli to nie takie proste?”, dopytywał Lamb. (Ważny szczegół: Lamb wcale nie chciał tego wiedzieć i zupełnie go to nie obchodziło. Lamb znalazł po prostu kolejny sposób marnowania czasu kulawym koniom). A co, jeśli te skore do podpalania dzieciaki nie tylko podpalały ukradzione bryki; co, jeśli eksperymentowały z tym, jak wysadzić samochód w powietrze? Obliczały promień wybuchu, określały potencjalne zniszczenia w zależności od siły ładunku? A więc oto Marcus, którego życiowa rola polegała na wyważaniu drzwi kopniakami, został przekwalifikowany na analityka; wpatrywał się w arkusz, w którym podzielono podpalone pojazdy z ostatnich pięciu lat według marki, lokalizacji, środka użytego, by przyśpieszyć spalanie, i kilkunastu innych zmiennych… Zawsze istniała możliwość, że Lamb miał rację – każdy, komu ten pomysł wydawał się zbyt naciągany, mógł sobie włączyć telewizor i obejrzeć materiał o ubranych w kombinezony technikach grzebiących w popiołach Westacres. Ale, tak czy inaczej, to nie w tej części owego procesu powinien brać udział Marcus. Powinien być tym, którego by wzywali, gdyby podejrzany zabarykadował się w wieżowcu z zakładnikami. Tym, którego ubiera się w kevlar i opuszcza kominem: „Wesołych Świąt, dupki”.

Control, alt, delete.

Kaloryfer głośno zabulgotał, przerywając mu ciąg myśli, ale to przynajmniej oznaczało, że po budynku rozprzestrzenia się ciepło, czyli ktoś płaci rachunki. Marcus ich nie płacił. Zbierał w szufladzie pisma z czerwonym nadrukiem: ostateczne ponaglenie za prąd i gaz. Cassie wspominała o tym, że zabierze dzieciaki, że „na jakiś czas” wyprowadzi się do matki, a nawet nie wiedziała o niezapłaconych rachunkach – zajęcie jej samochodu było kroplą, która przepełniła czarę.

– Mówiłeś, że to kontrolujesz. – Miała na myśli jego problem z hazardem. – Mówiłeś, że wytyczyłeś wyraźną linię, że już tego nie robisz. Że nie będziesz więcej wyrzucał pieniędzy na śmietnik. Obiecałeś mi, Marcus.

I obiecywał to szczerze, ale jak powstrzymać pieniądze przed znikaniem, kiedy już postanowią sobie odejść? Były jeszcze mniej podatne na perswazje niż Cassie.

Pomyślał: zmieniłem się w jednego z tych facetów, którzy są więcej warci martwi niż żywi. Jesteśmy liczniejsi, niż można by pomyśleć. Nie chodzi tylko o Jihadi Johnów w buszu żywiących się wielbłądzim mięsem, śpiących w dziurach w ziemi, za których głowy wyznaczono nagrody w wysokości miliona dolarów. Chodzi też o resztę z nas. O biednych pracujących durni zadłużonych po uszy, z nigdy niekończącymi się kredytami i rachunkami, którymi można by wytapetować ściany; ledwie starcza nam gotówki na filiżankę kawy, ale mamy za to pokaźne ubezpieczenie na życie, które zmienia reguły gry. Mógł­bym tu teraz paść trupem, a odszkodowanie za śmierć na służbie rozwiązałoby wszystkie moje problemy. Dom byłby oddłużony; zostałyby jeszcze pieniądze, żeby dzieciaki mogły pokończyć studia. Ogólnie najlepsza opcja – tyle tylko że byłbym martwy. Ale to i tak nastąpi prędzej czy później, więc czemu by nie tutaj, przy biurku…? Opowiedziałby to Cassie jako dowcip, problem w tym, że mogłaby się nie śmiać. I żadna warstwa kevlaru nie chroniła przed rozczarowaniem kobiety.

Z zadumy wyrwało go walenie w klawiaturę. Shirley miała problemy ze sprzętem i rozwiązywała je w swój tradycyjny sposób.

– Masz potem PTKZ?

– A musisz wiedzieć? – warknęła.

– Gdzie tam, wcale nie muszę – odparł Marcus.

Później przez chwilę na chybił trafił stukał w klawiaturę, jakby wprowadzenie jakichś zmian w liczbach na monitorze mogło odmienić również fakty, z którymi musiał się zmierzyć: nie tylko zniszczone samochody z ostatnich pięciu lat, ale jego własna spadająca wartość netto – coraz większe i brutalniejsze sumy kąsające go po piętach i jego słabnąca z każdym dniem zdolność, by za nimi nadążyć.

Jeśli miał wybrać się pieszo do wsi, potrzebował kaloszy. Wczoraj musiał wrócić do domu, zanim uszedł pięćdziesiąt metrów – człapanie w przemoczonych butach po podjeździe, kapcie wyrzucone do kosza na śmieci, mokre i do niczego. Cóż, to tylko chwila roztargnienia, żadnych świadków. To była jedna z zalet życia w półizolacji, choć nigdy nie można mieć pewności, że nie przykleili ci żadnego ducha.

– Wiesz, co to są duchy?

River rzadko cokolwiek zapominał. David Cartwright dobrze go wyszkolił.

– Kiedy widzisz ducha, udajesz, że nic nie widziałeś – odparł River.

– Tyle tylko że ducha nigdy nie zobaczysz.

– Nigdy ich nie widać – przyznał River. – Ale wiesz, że gdzieś tam są.

Bo znaki, jakie po sobie pozostawiały, były liczne. Zgniecione źdźbła trawy w miejscu, gdzie przyklękły; ułamana gałązka, która zasłaniała im widok. Schludna kupka niedopałków. „Nie każ chłopakowi podnosić starych petów!”, krzyczała na niego Rose. Ale najlepiej było nauczyć chłopaka, żeby miał się na baczności, bo kiedy już duchy wzięły cię na celownik, sam diabeł by się od nich nie opędził.

Czyli dobry poranek na szkolenie. Poza tym wszyscy chłopcy lubią chlapać się w kałużach, więc – jeden kalosz na nodze, drugi ustawiony pod odpowiednim kątem, żeby wsunąć stopę – krzyknął do Rivera, żeby wybrał się z nim na spacer. Ale już w chwili, gdy jego słowa odbiły się echem w pustym domu, zauważył, że brzmią fałszywie; nie takiego tonu używał, kiedy River był chłopcem. A dzieciństwo Rivera już minęło; minęły dni uczenia go o duchach i strachach, opowiadania mu mitów i legend z Ulicy Szpiegów, to się skończyło jeszcze na długo przed tym, nim odeszła Rose…

David Cartwright potrząsnął głową. Urojenia staruszka – wspomnienia wynurzające się na powierzchnię jak bąbel powietrza wypuszczany przez żabę. Wsunął stopę do drugiego kalosza i zaśmiał się cicho. Gdyby chłopak kiedykolwiek się dowiedział, że miewa takie chwile roztargnienia, gadaniu nie byłoby końca. Poza tym duchy nie były już takie jak kiedyś. Teraz używało się dronów i zdjęć satelitarnych; zakładało się w domu maleńkie kamery. Rejestrowano każdy ruch.

Włożył kalosz i się wyprostował. Trochę ćwiczeń – oto klucz do sukcesu. To prawda, w ostatnim czasie były takie momenty, gdy martwił się, że zaczyna się sypać. Przedrzemał całe popołudnie, co przecież jest wybaczalne u starego piernika, i wpadł w panikę: ogień na palenisku, delikatne światło lampy, wszystko tak, jak powinno być, ale to łomotanie w klatce piersiowej… Co się działo, kiedy spał? Przecież wiadomo, że ściany mogą się zawalić. Różne rzeczy mogą się wyłonić spod mostów. Z ulgą stwierdził, że świat, w którym się obudził, był tym samym, w którym zasypiał.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

3

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

4

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

5

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

6

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

7

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

8

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

9

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

CZĘŚĆ DRUGA

Coś innego niż deszcz

10

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

11

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

12

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

13

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

14

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

15

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

16

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

17

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Podziękowania

Rozdział dostępny w wersji pełnej.

Wykluczeni z grona czempionów z Regent’s Park, zesłani do Slough House za narkotyki i pijaństwo, za rozpustę i wpadki, za politykowanie i zdrady… Fatalnie dobrani i znakomicie wyszkoleni przeciętniacy pod wodzą Jacksona Lamba nie przeprowadzają już operacji. Przekładają tylko papiery.

Żaden z nich nie wstąpił jednak do kontrwywiadu po to, by stać się kulawym koniem.

Zostaje porwany chłopak. Zapowiedziano internetową transmisję na żywo z jego ścięcia.

Odgórne instrukcje są jednoznaczne – ale przecież kulawe konie ze Slough nie będą siedzieć cicho i patrzeć...

Trudno uważać Dickiego Bowa za oczywisty cel zamachu.

Szpieg jednak zawsze pozostanie szpiegiem. Z Dickiego był całkiem niezły tajniak – robił za cień, a potem kładł szefom na biurka cudze sekrety. Właśnie znaleziono go martwego w autobusie.

Przed laty Dickie Bow siedział z Lambem w zoo szpiegów – w Berlinie. A teraz Lamb ma już tylko telefon dawnego kumpla z jego ostatnią tajemniczą wiadomością, która pozwala sądzić, że pod samym nosem brytyjskiego kontrwywiadu ktoś prowadzi operację w starym moskiewskim stylu.

W Slough House, przechowalni skompromitowanych agentów, Jackson Lamb i jego ekipa znów ruszają do akcji...

Catherine Standish wie, że szpiegom nie zdarzają się przypadkowe spotkania. Pracuje w kontrwywiadzie wystarczająco długo. Zdążyła się już przekonać, czym są zdrada, dwulicowość i wbijanie noża w plecy.

Nie ma jednak pojęcia, w jakim celu ktoś mógłby obrać za cel właśnie ją – alkoholiczkę na odwyku, która w królestwie Jacksona Lamba wraz z resztą przegrywów przekłada papiery z jednej sterty na drugą.

Ktokolwiek przetrzymuje Catherine jako zakładniczkę, na pewno nie robi tego z powodów osobistych. Chodzi mu o Slough House. A najprawdopodobniej o samego Jacksona Lamba.

Lamb… Da się o nim wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że mógłby zostawić swojego człowieka na lodzie. W zasadzie pod tym względem można mieć do niego bezgraniczne zaufanie...