Ucieczka z Chinatown - Yu Charles - ebook + książka
BESTSELLER

Ucieczka z Chinatown ebook

Yu Charles

4,0

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Nagrodzona National Book Award satyra na kształtowaną przez Hollywood wizję świata.

Powieść autorstwa prozaika, którego szersza publiczność zna jako współscenarzystę i redaktora serialu „Westworld”.

Czy Drugoplanowy Azjata może zostać obsadzony jako Gość od Kung Fu? Czy odtwarzamy tylko narzucone przez społeczeństwo role? „Ucieczka z Chinatown” to najważniejsza współczesna książka o tym, jak pozostać sobą w świecie, który za wszelką cenę chce opakować nasze życie w proste etykiety. Charles Yu, jeden z czołowych młodych głosów literatury amerykańskiej, gra z konwencją hollywoodzkiego filmu kung-fu, pełnymi garściami czerpiąc z popkultury, by przyjrzeć się takim zagadnieniom, jak rasa, emigracja, cena awansu społecznego, „amerykański sen” czy asymilacja kulturowa. A wszystko to w przezabawnej, jak zgodnie podkreślają krytycy, i inteligentnej prozie zapisanej w formie scenariusza filmowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (107 ocen)
33
48
20
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Callitus

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitna książka! Polecam także posłuchać rozmowy Agi Zano z Karoliną Bednarz na stronie artRage
50
monikawa1

Dobrze spędzony czas

Wyjątkowo interesująca pozycja. Nie najprzystępniejsza, ale bariera nie jest nie do pokonania. Na poziomie fabuły dostajemy opowieść o próbach wpasowania się w narzucane schematy, a przemycone faktami z historii emigrantów z Azji w USA wzbogacają wiedze o dyskryminacji. Zaskakujący natomiast jest styl. Narracja przez pryzmat konwencji scenariusza długo zwodzi i podjudza. Na co właściwie patrzę? Plan filmowy? Życie? Warto. Bardzo.
41
mksolan

Nie oderwiesz się od lektury

WSPA-NIA-ŁA. Dawno nie czytałam tak dobrej książki, a w formie scenariusza to nigdy. Trochę bawi, dużo uczy, złości i skłania do myślenia. Wspaniała, serio, czytajcie.
10
zakreconakarola

Dobrze spędzony czas

Interesująca. Zwraca uwagę na sytuacje Azjatów w Ameryce
10
Lujira

Dobrze spędzony czas

Napisana w bardzo ciekawej formie
10

Popularność




Sophii i Dylanowi

Aga Zano

Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, stypendystka Queen’s University Belfast i University of Edinburgh. Przekładała m.in. książki Bernardine Evaristo, C Pam Zhang, Lydii Millet, Columa McCanna, André Acimana, Lucy Caldwell i Lisy Taddeo. Współpracuje z magazynami „Przekrój” i „Herito”.

Jeśli do filmu potrzeba egzotycznego tła […], Chinatown zawsze może reprezentować samo siebie albo dowolne inne Chinatown na świecie. Do dziś wszędzie służy ono za wyraz niedookreślonej azjatyckości.

Bonnie Tsui

AKT I TYPOWY AZJATA

ZŁOTY PAŁAC. WNĘTRZE

Od dzieciństwa marzysz, żeby zostać Gościem od Kung-Fu.

Nie jesteś Gościem od Kung-Fu.

Aktualnie jesteś Statystą o Orientalnym Wyglądzie, ale dużo trenujesz.

Może jutro będzie twój dzień.

ZŁOTY PAŁAC. WNĘTRZE

Od dzieciństwa marzysz, żeby zostać Gościem od Kung-Fu.

Nie jesteś Gościem od Kung-Fu.

Aktualnie jesteś Gościem o Orientalnym Wyglądzie, Który Robi Dziwne Miny, ale dużo trenujesz.

Może jutro będzie twój dzień.

Bierz,

co dają.

Buduj sobie

jakieś życie.

Życie

na

marginesach

poklejone

z pomniejszych ról.

WILLIS WU AKTOR (AZJATA)

Umiejętności:

Kung-Fu (średniozaawansowany)

Angielski z chińskim akcentem (biegły)

Mina wyrażająca Poczucie Wielkiej Hańby – na zawołanie

CV / Repertuar:

Syn, Który Przyniósł Wstyd Rodzinie

Dostawca Jedzenia

Milczący Najemca

Azjata Uwięziony Między Dwoma Światami

Gość, Który Podbiega do Bohatera i Dostaje Kopa w Twarz

Ciężko Pracujący Imigrant

Typowy Azjata

Twoja matka grała (kolejność przypadkowa):

Śliczny Orientalny Kwiat

Tajemniczą Uwodzicielkę

Młodą Córkę Smoka

Już Nie Tak Młodą Córkę Smoka

Hostessę w Azjatyckiej Restauracji

Dziewczynę o Migdałowych Oczach

Piękną Służącą Numer Jeden

Martwą Piękną Służącą Numer Jeden

Starą Azjatkę

Twój ojciec w różnych momentach życia był:

Połową Dwugłowego Smoka

Ogorzałym Chińskim Mędrcem

Facetem w Brudnej Koszulce

Sklepikarzem o Nieodgadnionym Spojrzeniu (i w Brudnym Podkoszulku)

Kucharzem Robiącym Sajgonki

Młodym Azjatą

Sifu, Tajemniczym Mistrzem Kung-Fu

Starym Azjatą

ZŁOTY PAŁAC. WNĘTRZE. RANO

W świecie Czerni i Bieli każdy zaczyna jako Typowy Azjata. W każdym razie każdy, kto wygląda tak jak ty. Chyba że jesteś kobietą, wtedy zaczynasz jako Ładna Azjatka.

Wszyscy pracujecie w Złotym Pałacu – dawniej znanym jako Jadeitowy Pałac, a jeszcze wcześniej jako Pałac Smoka. Przy wejściu jest akwarium z rybkami, a w głębi takie mętniejsze, z krabami i kilogramowymi homarami, które włażą sobie na grzbiety. Na laminowanych kartach czeka menu lunchowe. Do każdej pozycji miseczka puszystego białego ryżu i zupa do wyboru, jajeczna albo ostro-kwaśna. Za barem wisi neon z logiem piwa Tsingtao, bzyczy i mruga w półmroku sali z podwieszanym sufitem i misternie zdobionymi meblami z laki (albo z imitacji laki), wszystko zaś marynuje się w ciepłym, nędznym czerwonym blasku lampionów ze sklepu za dolara, porozpinanych nad stolikami. Wiele z nich upstrzyły martwe ćmy, papier pożółkł, trochę się podarł, pofałdował.

Bar jest solidnie zaopatrzony. Najdroższe alkohole stoją na górnej półce, na wysokości wzroku średnie, a poniżej te rozlewane podczas happy hour, których człowiek zawsze potem żałuje. Ostatnio weszła nowość, którą wszyscy się podniecają – margaritatini z syropem liczi, co brzmi jak bardzo dużo smaków w jednym drinku. Nie żebyś próbował. Kosztuje czternaście dolców. Czasami klienci zostawiają odrobinę na dnie kieliszka, więc jak będziesz dość szybki, to możesz go kiedyś spić, przeszedłszy przez drzwi wahadłowe dzielące front od zaplecza. Widziałeś, jak inni Typowi Azjaci tak robią, ale to ryzykowne. Kierownik zawsze ma na was oko i jest gotów wywalić każdego za najmniejsze wykroczenie.

Masz na sobie restauracyjny uniform: białą koszulę, czarne spodnie. Czarne kapciowate mokasyny o zerowej przyczepności. Ostrzyżony jesteś kiepsko – delikatnie rzecz ujmując.

Czarny i Biała zawsze wyglądają dobrze. To w dużej mierze zasługa oświetlenia. Oni są tu bohaterami, więc mają zapewnione stosowne światło, ustawione tak, żeby padało na ich twarze pod idealnym kątem. Albo przynajmniej na twarz Białej.

Marzy ci się, żeby padało tak kiedyś na ciebie. Żebyś też mógł wyglądać jak bohater albo nawet rzeczywiście się nim na chwilę stać.

ROLE

Najpierw musisz wspiąć się w górę. Hierarchia w porządku rosnącym wygląda tak:

5. Statysta o azjatyckim wyglądzie

4. Martwy Azjata

3. Typowy Azjata Numer Trzy / Dostawca Jedzenia

2. Typowy Azjata Numer Dwa / Kelner

1. Typowy Azjata Numer Jeden

a jeśli zajdziesz tak daleko (mało komu się to udaje), utkniesz na jakiś czas na pozycji Numeru Jeden i będziesz się modlić, aby kiedyś padło na ciebie światło i żebyś miał coś do powiedzenia, gdy ta chwila nadejdzie, a jak już powiesz, to wypadnie idealnie, a wszyscy w Czerni i Bieli się odwrócą i powiedzą wow, a to kto, przecież nie jakiś Typowy Azjata, to jest gwiazda, nie taka prawdziwa, normalna gwiazda, aż tak to nie, w końcu jesteśmy w Chinatown, ale może Gwiazda Odcinka, Gość Specjalny – bo dla twoich to sufit, ostatnia stacja, najwyższa, najbajeczniejsza pozycja dla każdego Azjaty w tym świecie, szczyt marzeń, majaczący Mężczyznom o Orientalnym Wyglądzie na horyzoncie, oglądany z perspektywy Tła, w które należy się wtopić.

Gość od Kung-Fu.

Gość od Kung-Fu nie wpisuje się w porządek hierarchii – ta pozycja nie zawsze jest przez kogoś zajmowana, to nie tak, że kiedy trzeba się trochę ponawalać, to wołają tego, który akurat jest na szczycie porządku dziobania. Tylko bardzo wyjątkowy Azjata jest godzien tego tytułu. Zdobycie go wymaga wielkiej determinacji i lat poświęceń, a i tak zaledwie garstka najlepszych ma choćby cień szansy się załapać. A jednak mimo tak niesprzyjających statystyk wszyscy bez wyjątku od dzieciństwa trenujecie wyłącznie z myślą o tym. Setki chuchrowatych skośnookich chłopców z całej dzielnicy śnią ten sam sen.

ZŁOTY PAŁAC. WNĘTRZE

Od dzieciństwa marzysz, by zostać Gościem od Kung-Fu.

Na razie ci nie idzie.

W tej chwili jesteś Typowym Azjatą Numer Trzy / Dostawcą Jedzenia. Kung-Fu umiesz na cztery, może cztery z plusem, jak masz lepszy dzień, a Sifu raz nawet ocenił, że pijaną małpę wykonujesz już niemal na tyle dobrze, że być może kiedyś, w odległej przyszłości, nadejdzie taki moment, gdy nie będzie musiał się za ciebie bardzo wstydzić. A kto go zna, ten wie, że w ustach mistrza takie słowa to naprawdę nie byle co.

Chociaż szczerze mówiąc, z Sifu, znanym z nieprzeniknionego sposobu bycia, nigdy tak do końca nie wiadomo. Gdybyś tylko mógł mu jakoś pokazać, że się zmieniłeś! Niczego tak nie pragniesz, jak zobaczyć tę jego minę sugerującą wewnętrzny niepokój, być może gastrycznej natury, lecz tak naprawdę zdradzającą coś bliższego Usilnie Skrywanej Dumy, Którą Zasłużony Ojciec Czuje w Duchu na Widok Młodego, Lecz Obiecującego Syna; oznacza ona Rozkosznie Słodko-Gorzkie Cierpienie Wywołane Świadomością, że Młodzieniec Nie Potrzebuje Już Nauk Mędrca. Tak to sobie wyobrażasz: Sifu robi tę minę, uśmiecha się do ciebie, a ty do niego. Potem lecą napisy, a wy odchodzicie ramię w ramię ku zachodzącemu słońcu.

STARY AZJATA

Ostatnio jest głównie Starym Azjatą. Już nie Sifu, umięśnionym, w workowatych spodniach i o wymownym spojrzeniu. Wszystko to już przepadło, ale kiedy? Z biegiem lat i z dnia na dzień.

Pamiętasz ten dzień, kiedy to zauważyłeś. Zjawiłeś się na cotygodniowych zajęciach kilka minut przed czasem. Może właśnie to wytrąciło go z rytmu. Otworzył ci drzwi i przez chwilę nie poznawał. Dwie sekundy, a może dwadzieścia, stężały w wieczność. Wreszcie mistrz doszedł do siebie, na jego twarz wrócił znajomy grymas. Mistrz wyrzucił z siebie twoje imię

WILLIS WU!

na wpół wykrzyknął, na wpół potwierdził, jakby zapewniał zarówno ciebie, jak i siebie, że go nie zapomniał. Willis Wu, powtórzył, no tak, proszę do środka, nie stój tak w przejściu jak kołek, zapraszam, synu, zabieramy się do roboty.

Przez resztę dnia zachowywał się raczej normalnie, ale nie mogłeś wyrzucić z pamięci spojrzenia, jakim obrzucił cię w pierwszej chwili, pustki albo może zgrozy w jego oczach, i po raz pierwszy zauważyłeś bałagan w jego pokoju. Nie dziwiłoby cię to u innego samotnego starszego człowieka, ale żeby Sifu, ponad wszystko ceniący porządek i prostotę we wszystkich aspektach życia, pozwolił sobie na taki bałagan – już to należało uznać za pierwszy sygnał ostrzegawczy. No, może nie pierwszy, ale pierwszy istotny.

Gruby Choy chodził po całej dzielnicy i opowiadał, że Sifu żyje z bonów żywnościowych, i sarkał, jak można być tak naiwnym („Serio się wam wydaje, że z bycia Chińskim Mędrcem są dobre pieniądze? No kurna, tu się jebnijcie. Jak myślicie, czemu dziadek zbiera puchy i butelki po śmietnikach?”), ale nikt nie chciał dać mu wiary. Przynajmniej oficjalnie.

Na osobności jednak trudno było uniknąć tej myśli. Sifu nigdy nie zapalał światła. Twierdził, że to wyostrza zmysły. Wszystko chomikował: jednorazowe pałeczki, darmowe kalendarze East West Banku na błyszczącym papierze („przydają się do pakowania ryby i owoców”), saszetki z sosem sojowym i pastą chili z miejscowej chińskiej jadłodajni, z porcjami na wagę za dolara. Tyle razy reperował kanapę ze skaju, że nawet łaty zdążyły popękać. Posiłki jadał przy dwuosobowym stoliku z laminatu, pierwszym i ostatnim, jaki w życiu kupił – za siedem i pół dolara na wyprzedaży w starym magazynie z zaopatrzeniem dla gastronomii na skrzyżowaniu Jackson i Ósmej. Magazyn zresztą już dawno nie istnieje (został przerobiony na KLUB RAVE / GRUNGE, WNĘTRZE), ale stolik nadal trwa w kuchni Sifu. Artefakt minionego stulecia, wyślizgany do gładkości tak kojącej i chłodnej, że blat wydaje się aż miękki w dotyku, cały jest poznaczony śladami tysięcy posiłków jedzonych w kącie ciasnego, niskiego pomieszczenia; nauki Sifu wtopiły się w powierzchnię stolika, mądrość zapisana przez lata w zadrapaniach i wypaczeniach, w samym kształcie skromnego mebla. Jak się nad tym zastanowić, Gruby Choy jest i zawsze był ostatnią wszą i mendą, to fakt, a w dodatku ma nieprzyjemny zwyczaj ziać ludziom prosto w twarz podczas rozmowy (co tym nieznośniejsze, że nierzadko zdarza mu się mieć rację), ale wtedy akurat po prostu powiedział na głos coś, co wszyscy wiedzieliście, ale nikt nie chciał tego przyznać: Sifu się zestarzał.

Łatwo było się okłamywać. Wprawdzie wierzyliście naiwnie, że mistrz dobił siedemdziesiątki bez cienia siwizny za sprawą wyjątkowych genów i zdolności kontrolowania cebulek włosowych nadludzką siłą woli, ale teraz przypominasz sobie, że kiedyś widziałeś w jego koszu na śmieci pudełko po naturalnej płukance z wodorostów, a czasami, gdy zdarzyło mu się nieco zagapić, wyłaniał się z pokoju ze smużką algowatej zieleni na czole.

Może i dalej potrafił roztrzaskać pustaka trzema palcami, ale ten wyczyn nie umywał się do czasów jego młodości, kiedy robił to jednym potężnym uderzeniem dowolnego palca. Wszystko jedno którego! Gdy byłeś mały, nie mogłeś na to patrzeć, zerkałeś przez rozcapierzone dłonie, nawet po wejściu w dorosłość krzywiłeś się za każdym razem w oczekiwaniu na bolesną porażkę. Młody Sifu jednak nigdy nie zawiódł. Zawsze znajdował w sobie dostateczne pokłady qi, potrafił wykrzesać akurat tyle jakiejś nieuchwytnej mocy, ile potrzebował do roztrzaskania podsuniętego przedmiotu, a wszyscy zebrani bili brawo i wykrzykiwali pochwały, zachwyceni najświeższą demonstracją zwycięstwa umysłu mistrza nad materią, oklaskiwali niemożliwy akt siły woli oraz ciała, zaprezentowany im w alejce od strony kuchni we wtorkowe popołudnie. Na dźwięk eksplozji energii odrywałeś ręce od oczu i wzdychałeś z ulgą, dumny i wdzięczny losowi, że mistrzowi znów się udało, że nie zdruzgotał sobie kości, choć było ci też trochę wstyd za brak wiary w Sifu, kiedy inni, wszyscy przyjaciele i nieznajomi zebrani dookoła, ani na chwilę w niego nie zwątpili.

W twoich najwcześniejszych wspomnieniach Sifu zapisał się jako młody smok, wschodząca gwiazda o gęstych, prostych włosach barwy nocnego nieba, zaczesywanych powoli i starannie do tyłu, aż opadały mu na plecy lśniącą taflą. Przedramiona miał potężne jak stalowe beczki, bez trudu podnosił cię z prowizorycznego kącika zabaw w pokoju i unosił pod sufit, latałeś mu nad głową, prawie rozbijając się o lampę i łóżko, śmialiście się do utraty tchu, aż wreszcie matka wołała sio sim, sio sim, wystarczy, Ming, proszę cię, odstaw go, bo się zaraz pochoruje, a wtedy on robił jeszcze jedno okrążenie i lądowałeś bezpiecznie na ziemi, znów stałeś mocno na nogach, choć świat wciąż wirował dookoła.

Bez względu na to, czy chcieliśmy uznać ten fakt, czy nie – czasami dopuszczałeś go do siebie tuż przed zaśnięciem, bo wtedy takim myślom najłatwiej się przebić – twój pierwszy, najlepszy i jedyny prawdziwy mistrz, źródło całej twojej wiedzy o kung-fu, nie był już sobą. Zrobił się za stary do dawnej roli i przeszedł do następnej, przy każdym najmniejszym wysiłku tracąc resztki energii życiowej. Mądrość i wiedza wyciekały z niego z dnia na dzień. Grał swoją rolę od tak dawna, że zupełnie w niej przepadł – aż w końcu, z biegiem dziesięcioleci, stopniowo doszło do rozwarstwienia i pewnego dnia poczułeś, że coś się zmieniło, jakby przez noc ziemia pękła i pojawiła się w niej szczelina. Jakaś oficjalna przestrzeń, której nie miałeś już jak przekroczyć.

Wiedziałeś, że Sifu na zawsze pozostanie Twoim Ojcem, ale twoim tatą już nie był.

Nie biegał już po ścianach, nie skakał z zadartych skrajów dachu pagody Bank of America. Częściej dało się go znaleźć drzemiącego po posiłku, spożywanym w samotności przed wiadomościami o osiemnastej. Zaglądałeś do niego na cotygodniowe lekcje długo po tym, jak wszedłeś w dorosłą rolę, choć z czasem stały się one tylko wątłym pretekstem, ledwo przysłaniającym prawdziwy cel wizyt: dostawy produktów, od których twój staruszek był już całkiem zależny. Coś do jedzenia, papier toaletowy, leki na receptę. Wypakowywałeś, żeby miał wszystko pod ręką, przelatywałeś podłogę mopem, na ile się dało. Czasu było niewiele. Sprawdzałeś, czy pokrowiec na materacu nie jest wilgotny, jak było trzeba, to go zmieniałeś na świeży, zbierałeś pranie, zmiatałeś z szafki nocnej pecyny serwetek kryjących w sobie skrzepy zaschniętej flegmy i krwi. Wymiętoszone chusteczki za szafką i dookoła, nadjedzona gruszka pod laminatowym stolikiem, leżąca tam od dnia po twojej ostatniej wizycie, bo spadła, poturlała się właśnie w to miejsce i tak już została, gniła sobie powoli, łagodnie oddając się rozkładowi nie za sprawą niczyjego lenistwa, lecz zwykłych fizycznych ograniczeń.

Przepraszam. Nie sięgam.

Nie szkodzi, ba, już zabieram.

Przeprosiny były ostatecznym sygnałem, że to już nie jest człowiek, którego dawniej znałeś, bo tamten nigdy nie wypowiedziałby słowa „przepraszam” do syna, i to jeszcze po angielsku. Nie żeby uważał się za niezniszczalnego – chodziło o jego przekonanie, że w rodzinie nigdy nie powinno się mówić przepraszam, proszę czy dziękuję, uznawał te słowa za zbędne, przeczące idei relacji rodzica z synem. Stąd konieczność ich pomijania, bo przecież przemilczane tworzą ten niewidzialny splot łączący rodzinę.

Robiłeś, co mogłeś, mimo że zasadniczo czułeś się ignorowany. Po przemianie w Starego Azjatę Sifu zapomniał nie tylko technikę kung-fu, ale też najwierniejszego ucznia. Witał cię z pustą, może nieco podejrzliwą życzliwością, z jaką toleruje się namolnych, lecz pomocnych nieznajomych. Wasza relacja zmieniła się w teatrzyk, serie gestów napędzające zgraną scenę, powtarzaną raz za razem tak długo, że wszelkie uczucia, którymi były kiedyś podszyte, zostały wyparte przez emocjonalną pamięć mięśniową. Cała energia szła na naukę robienia odpowiednich min i przyjmowania stosownych póz, nie za sprawą jakiejś awarii czy nieszczerych intencji, lecz z potrzeby zachowania resztek godności.

Sztuczka polegała głównie na orientowaniu się, czego nie należy mówić. Jak po cichu wejść do teatru schyłku życia, siedzieć po ciemku i nie zadawać żadnych, choćby najprostszych pytań, które mogłyby wprowadzić chwilowy zamęt, wytrącić was z kolein rutynowych interakcji i rozdrapać jakąś ranę, przypomnieć wam obu lub każdemu z was z osobna, co tu się dzieje, jak odwrócił się porządek waszej relacji oraz kierunek opieki i karmienia, unaocznić brutalną rzeczywistość fizycznej zależności: jeśli ty nie zrobisz tych rzeczy za niego, on sobie nie poradzi. Jeśli opuścisz cotygodniową wizytę, to będzie siedział po ciemku. Nie żeby od razu ci tu umarł. Owszem, to nigdy nie jest wykluczone, ale zasadniczo będzie tego dnia po prostu samotniejszy, głodniejszy. Może coś zgubi, upuści albo stłucze i będzie musiał czekać, aż zadzwonisz albo do niego zajrzysz. Trzymanie się roli pomagało unikać tego wszystkiego, pozwalało wam jeszcze odrobinę przedłużyć dotychczasowy stan rzeczy, a kiedy trafiał się lepszy tydzień i sprawy toczyły się względnie gładko, jakoś sobie radziliście, wystarczało się odpowiednio ustawiać do kamery i wygłaszać swoje kwestie, żeby jakoś dociągnąć do wieczora. W gorsze dni, albo jeśli zostawałeś zbyt długo, jego cierpliwość albo pamięć się wyczerpywały i wraz z zachodem słońca osuwał się w nieufność, a w jego oczach budził się strach.

Nawet w najgorsze dni nigdy nie zapomniał cię tak całkowicie na dłużej niż minutę, może dwie – wyczuwałeś, że mimo paranoi zawsze wie, że jesteś dla niego kimś. Podejrzewasz, że to tylko wzmagało jego lęk względem ciebie, że ta mglista rozpoznawalność sączyła mu się głęboko w odległe zakamarki pamięci i rozbudzała bezkształtny, ledwo uchwytny niepokój: oto syn wraca do domu, zaginiony syn powrócił, aby rzucić wyzwanie ojcu.

Z upływem miesięcy ostatecznie udało mu się odnaleźć nową, skromniejszą równowagę, zaczął nawet znowu pracować – jako Stary Chiński Kucharz albo Stary Azjata Palący Papierosa, ciężka sprawa, trudno się na to patrzyło tym, co go znali z dawnych czasów. Wiedzieli, co kiedyś potrafił. Nowa rola, nowy etap życia, w sumie można byłoby to uznać za nowy początek, czystą kartę.

Pod spodem jednak zawsze kryją się dawne postaci. Warstwa za warstwą, zbierają się jedna na drugiej. W tym cały kłopot. Nikt w Chinatown nie potrafi oddzielić przeszłości od teraźniejszości, zawsze widzi w nim (i w sobie nawzajem, każdy w każdym) wszystkie jego poprzednie wcielenia, bohaterów, których odgrywa w waszej wyobraźni na długo po tym, jak role się wyczerpały.

W ten sposób Sifu zdążył się naprawdę solidnie zestarzeć i nikt się nie zorientował, nawet twoja matka. Nie łapała się już na rolę Tajemniczej Uwodzicielki, nie była już Dziewczyną o Migdałowych Oczach, tylko Starą Azjatką. Mieszkała na drugim końcu korytarza. Nad małżeństwem rodziców zdążyło już zajść słońce. Wprawdzie byli ze sobą związani na wieczność, ale w życiu doczesnym zdążyli się rozdzielić. Matka miała na to uzasadnienie, twierdziła, że musi dalej pracować, aby go utrzymywać, a w tym celu potrzebuje minimum spokoju i przestrzeni do odpoczynku, no i owszem, że osobno są szczęśliwsi niż razem, co też było w sumie prawdą. Należało przyznać, że gdzieś po drodze zgubili pomysł na fabułę, dawny wielki romans zmienił się w dramat kostiumowy, historię rodziny imigrantów, a potem opowieść o dwojgu ludzi, którzy próbują jakoś przetrwać. I tyle: przetrwać. Ledwo co i nic ponad to. Bo jak to często bywa ze starymi ludźmi, z biegiem lat osunęli się po cichu w biedę. I też nikt się nie zorientował.

Ubóstwo jest oczywiście kwestią względną. Żadne z was nie było nigdy bogate, nie marzyło o bogactwie ani nawet nie znało nikogo zamożnego. Wiesz jednak, że nie ma na świecie większej przepaści niż ta między wiązaniem a niewiązaniem końca z końcem. Można w nią wpaść na sto sposobów, prawie zawsze przypadkiem. Wystarczy zły dzień w pracy albo choroba dziecka, albo zaspanie na autobus, przez co spóźniasz się dziesięć minut na casting, a w konsekwencji nie dostajesz roli Statysty o Wyglądzie Ciemiężonego Azjaty. Przez kolejny tydzień przędzie się cienko, kości kurczaka gotuje się dwa razy na coraz słabszy rosół, wygrzebuje każde ziarno ryżu z dna worka, żeby było jeszcze z czego ukręcić obiad albo i trzy.

Kiedy wpadasz w przepaść, wszystko się zmienia. Tu czas staje się twoim wrogiem. Dawniej wyciskałeś każdy dzień, teraz kolejne dni wyciskają wszystko z ciebie. Z miesiąca na miesiąc poczucie wstydu się nawarstwia, zbija coraz ciaśniej, rozrasta z nieuniknioną konsekwencją prostej arytmetycznej prawdy. X jest mniejsze niż Y i nic na to nie poradzisz. Listonosz codziennie przynosi nowe przyczynki do zgrozy albo ulgi, lecz nawet gdy pada na to drugie, wytchnienie jest najulotniejsze z możliwych, bo tylko zeruje odliczanie do następnego rachunku, monitu, telefonu z firmy windykacyjnej.

Sifu, podobnie jak wielu innych mieszkańców CHINATOWN. WNĘTRZE. BLOK MIKROKAWALEREK, osunął się w przepaść bez ostrzeżenia, bez słowa skargi, tak cicho, że łatwo było zbagatelizować ból, jaki musiał temu towarzyszyć – ból wspomnienia młodości, mięśni, ciała zdolnego do pracy. Przez całe życie produktywny, samowystarczalny – on był od dawania, nie od brania, nigdy nie doświadczył zależności od innych. Jakie to uczucie – przez całe życie nazywać się mistrzem, być tym, do którego inni zgłaszają się po nauki, mieć odwagę, talent i dyscyplinę, składające się na wartościowy, a może nawet szczególny życiorys, aż nagle, w którymś momencie tej poważnej biografii zostać zdegradowanym do roli poszukiwacza kalorii!

Musieć się orientować, o której godzinie restauracja wyrzuca niezjedzone bao z wieprzowiną. Nie móc zrezygnować z jakiegokolwiek pożywienia bez względu na jego pochodzenie, zerkać na kosze z przecenionymi produktami w sklepie za dziewięćdziesiąt dziewięć centów, pełne twardych cukrowych sztab, kostek, ciastek wielkości dysków, patrzeć na to niby-jedzenie, w zamyśle przeznaczone tylko dla dzieci, a nie do wypełnienia żołądka człowiekowi, który kiedyś sam siebie traktował poważnie. Jak ma się czuć ktoś, kto kupuje coś takiego bez wahania, bo konieczność zagłusza wszelki wstyd związany z jedzeniem tego, nie tak po prostu jedzeniem – przełykaniem szybciej, niż się zamierzało, bo godność młodego człowieka zdążyła już ustąpić miejsca nowo nabytej niezdarności, a ręce, usta, brzuch już poznały to, z czym serce i głowa dopiero zaczynają się oswajać: głód. Nic nie przypomni ci skuteczniej, kim jesteś, niż pusty żołądek.

Nie żeby ktokolwiek w Chinatown był na tyle dobrze sytuowany, by pomagać Sifu. Stara Azjatka robiła, co mogła, ale kiedy pracy zaczęło brakować, ledwo sama dawała radę się utrzymać. Ty dopiero zaczynałeś, dokładałeś, ile mogłeś, tu siatka z zakupami, tam leki, od czasu do czasu jakaś ryba albo mięso. W każdym razie tak sobie powtarzasz. Prawda jest taka, że gdyby każde z was dało coś od siebie, to może by i starczyło.

STARSZY BRAT

Niektórzy są zdania, że osobą, która powinna była najbardziej zaangażować się w pomoc i miała ku temu najlepsze warunki – jako najzdolniejszy-i-najbardziej-utalentowany-uczeń-mistrza-oraz-wschodząca-gwiazda-kung-fu, a zatem też ten, który najwięcej skorzystał z nauk Sifu – był Starszy Brat.

Nie że konkretnie twój starszy brat. Lepiej. On był starszym bratem każdej i każdego z was. Złotym dzieckiem. Królem balu. Nieoficjalnym burmistrzem całej okolicy. Strażnikiem Chinatown.

Dawniej Sifu uważał go za swojego spadkobiercę, raz nawet wystąpili razem w krótkim, lecz istotnym projekcie jako duet ojciec–syn, dwaj mistrzowie sztuk walki. (Zajawka: Kiedy polityka uniemożliwia zastosowanie konwencjonalnych militariów, rząd wzywa na ratunek sekretną jednostkę specjalną – ojca i syna, niezrównanych mistrzów walki wręcz. Kryptonim: DWUGŁOWY SMOK).

Starszy Brat nigdy nie musiał wspinać się po drabinie do sukcesu, nigdy nie kiblował w roli Typowego Azjaty. On od urodzenia był przygotowywany i ćwiczony do bycia Gościem od Kung-Fu, no i w końcu nim został, za czym szły oczywiście odpowiednie pieniądze. Czyli dobre jak na was, ale zasadniczo i tak w pułapie drugoplanówek.

Starszy Brat.

Coś jak Bruce Lee, a jednocześnie zupełnie inny.

Lee był legendą, ale nie mitem. Zbyt rzeczywisty, zbyt konkretny na mit. Każdy szczegół jego geniuszu był powszechnie znany i włączony do nieustannie pęczniejącego repozytorium apokryfów. Elektrostymulacja mięśni, pochłanianie ogromnych ilości mleczka pszczelego. Do tego stworzył własną dyscyplinę, Jeet Kune Do, w której łączył zupełnie nową technikę walki z opracowaną przez siebie filozofią. Bruce Lee był dowodem na to, że nie wszyscy Azjaci są skazani na role Typowych. Jeżeli udało się jednemu, to – przynajmniej w teorii – taki awans był też dostępny dla reszty.

Kłopot w tym, że wybitne wyjątki rzadko potwierdzają regułę, a Bruce Lee udowodnił zbyt wiele. Był jak żywcem wyjęty z gry wideo, prosto z tej części z ostatnim bossem. Chodzącym kodem na wszystkie moce, wyidealizowanym awatarem azjatyckości i absolutnej perfekcji, wiecznie grającym na poziomie Mistrz. Nie tyle człowiek, ile personifikacja, mniej śmiertelnik, a bardziej bóstwo wypożyczone na określony czas wam i całej waszej społeczności. Był płomieniem, który olśnił wszystkich żółtych, by mogli choć przez chwilę zobaczyć, jak wygląda doskonałość.

Ze Starszym Bratem było na odwrót.

Nie był legendą, tylko mitem.

A nawet całym zbiorem mitów, nakładających się na siebie, powtarzalnych, sprzecznych. Mozaiką idei, nieskończonością elementów układanki, które podpuszczają, pokazują jakiś zarys, zbitkę tu, fragment tam, akurat tyle, by podsycić nadzieję, że kolejny kawałek będzie tym właściwym i za jego sprawą odpowiedź wskoczy na swoje miejsce, a my zobaczymy, jak to wszystko do siebie pasuje.

Bruce’a Lee się czciło. Starszym Bratem każdy chciał zostać, kiedy dorośnie.

WYBITNOŚĆ STARSZEGO BRATA – SEKWENCJA PRZEBITEK:

• Starszy Brat zawsze ma idealne włosy, nigdy nie sterczą mu do góry i na boki pod dziwnym kątem, nigdy nie ma głupich wicherków z tyłu, z boku czy gdzie tam jeszcze. Jego fryzura nie kojarzy się ze stylówką rodem z kółka matematycznego, nie przywodzi na myśl długopisów noszonych w kieszonce na piersi. Poza wszystkim innym los pobłogosławił Starszego Brata rzadkim fenotypem włosów, jakie czasami trafiają się Azjatom – lekko falowanych (i zawsze idealnie podgolonych), gęstych, czarnych, ale z brązowymi albo nawet rudawymi refleksami.

• Starszy Brat opanował kung-fu na szóstkę z plusem, wiadomo, ale nie ogranicza się tylko do tej dyscypliny. Trochę się bawi w boks tajski, dobrze zna kilka stylów judo i świetnie się odnajduje w taekwondo (oraz w jego najróżniejszych odmianach rodem ze szkółek walki przy centrach handlowych). Można się z nim trochę pomocować w ju-jitsu, jeśli ktoś zechce zejść z nim do parteru, chociaż lepiej tego nie robić – osiem sekund i będziesz klepać matę, oślepiony bólem, błagając go przez łzy, żeby przestał ci wyginać rękę pod takim kątem.

• Jeśli zdołasz go dostatecznie upić (nie żeby Starszy Brat rzeczywiście bywał pijany, najwyżej lekko podchmielony – swoją legendarną tolerancję na alkohol udowadniał po wielekroć w niezliczonych barowych grach towarzyskich i nocnych zakładach, kończących się czasami wesoło, a czasami nie bardzo), Starszy Brat pokaże ci parę sztuczek z nożem, przy których będziesz się jednocześnie dobrze bawić i srać pod siebie, a ten się nawet nie spoci, bez wysiłku będzie manewrował nożem jedną dłonią, w drugiej przez cały czas trzymając piwo. Przydługie włosy będą mu się idealnie układać.

• Nie wiadomo na pewno, czy umie zrobić wsad do kosza (nikt nigdy nie widział, żeby próbował), ale na sto procent jest w stanie złapać za obręcz, a to już robi wrażenie przy jego wzroście – sto osiemdziesiąt jeden i pół centymetra.

• A skoro już o tym mowa, to idealny wzrost dla Azjaty. Wystarczy, by zwrócić uwagę kobiet (nawet białych! na szpilkach!) i nie być ignorowanym przez barmana, ale nie wyróżnia się aż tak, żeby wołali za tobą Yao Ming i traktowali jak mongolski wybryk natury.

• Jeśli zaś przyjdzie ci do głowy, że mógłbyś się z nim zmierzyć w barowej bójce, na boisku do kosza czy gdziekolwiek indziej, to szybko i boleśnie odkryjesz, jak zły był to pomysł. Chłopaki i tak nie chcą się z nim bić – mówią na niego Bruce („No ej, widziałem Wściekłe pięści ze sto razy!”), Jackie albo Jet Li, a on jest z tym spoko bez względu na to, jak wybrzmiewa ksywka w rozmowie i w jakim kontekście. Każdy podziwia jego swobodę, umiejętność wchodzenia w język i subkulturę oraz podobnie łatwego z nich wychodzenia. Starszy Brat równie dobrze odnajduje się na pokerze w prywatnych salkach, wśród ziomków czających się po kątach i szukających guza, jak w otoczeniu osiemdziesięciolatków pykających w go i madżonga na spotkaniach Nieszkodliwego Kółka Rodzin z Sąsiedztwa. Wpływy i zasięg Starszego Brata nie ograniczały się nigdy do etnicznej diaspory Państwa Środka. Równie łatwo jest mu dołączyć do japońskich etatowców na karaoke czy wciągnąć dwa talerze klusek tteokbokki, obficie wytarzanych w pikantnej, krwistoczerwonej paście gochujang, popić mlecznobiałym winem ryżowym, a przy tym spuścić miejscowym z K-town łomot w ich własnych alkoholowych grach towarzyskich, przeplatając rozmowę nie najgorszą koreańszczyzną (składającą się głównie z wulgaryzmów).

• Starszy Brat nigdy nie był w gangu, nigdy się nawet o żaden nie otarł i ostentacyjnie podkreśla, że nie miał choćby najprzelotniejszych związków z Triadą ani z Wah Ching, a mimo to jakoś tak nawiguje sytuacją, że te zakapiory dobrze go traktują. On daje im przestrzeń, a oni odwdzięczają mu się tym samym, chyba w wyrazie milczącego wzajemnego szacunku.

• Jakby tego było mało, Starszy Brat trafił na listę najlepszych studentów w kraju. Na egzaminach SAT skosił 1570 punktów.

• Każdy ma o Starszym Bracie jakąś własną historię do opowiedzenia.

– Ej, nie uwierzysz. Widziałem go w zeszłym tygodniu na rogu Jackson i Jedenastej.

– Co robił?

– Podciągał się na słupie ze światłami, nad ulicą.

– Też go widziałem.

– Ta, na pewno.

– No tak. Na jednej ręce się podciągał.

– Pewnie, że na jednej, a jak. Starszy Brat ma kondycję. Nie to co ty, miękka fajo.

– Sam jesteś miękka faja.

– W twarz mi to powiedz.

– Przecież mówię. Sam jesteś miękka faja.

– Dobra tam, obaj, japa, cicho. Czy któryś z was rzeczywiście go widział?

– No mówię, że tak. Podciągał się. Zrobił z pięćdziesiąt powtórzeń.

– Bardziej siedemdziesiąt.

– Lewą ręką.

– Bo jest leworęczny, debilu.

– Starszy Brat leworęczny? Sam jesteś debil.

– Oburęczny jest, a wy obaj się możecie walnąć w te durne łby.

• Mniej więcej tak wyglądają historie o Starszym Bracie, piętrzą się, mnożą, przeczą sobie, zagłuszają jedna drugą. Koniec końców człowiek nie wie już, ile z tego jest prawdą, a ile to miejscowe apokryfy do osiągnięć, które z biegiem lat rozrosły się nie do poznania. Nieważne. Nawet gdyby Starszy Brat nie był prawdziwą osobą, i tak odgrywałby najważniejszą rolę w jakiejś niewymyślonej jeszcze opowieści z Chinatown. Nadal byłby prawdziwą postacią w myślach i sercach wszystkich tutejszych – ten mityczny amerykański Azjata, ucieleśnienie snu o asymilacji i autentyczności w najdoskonalszych proporcjach. I jeszcze jeden atut: Starszy Brat miał szanse na zostanie głównym bohaterem romantycznym. To ten gościu, którego chcą naśladować wszystkie dzieciaki w Chinatown, to on motywuje każde z nich, żeby być lepszym, wyższym, silniejszym, szybszym, jednocześnie bardziej i – jakimś cudem – mniej mainstreamowym. Za jego sprawą każdy z was chce być fajniejszy, niż jest i niż zostało to dla niego przewidziane. To dzięki niemu czujecie, że można próbować.

• Przez chwilę, gdy Starszy Brat piął się na szczyt, wszystko wydawało się takie, jakie powinno być. Czuliście, że to właśnie tak miało wyglądać. Oto on, wybraniec, najlepszy, najbystrzejszy, najbardziej konwencjonalnie i zachodnio przystojny, tak długo pracował sobie na miejsce na szczycie, aż dotarł do przeznaczonej dla niego stacji maksymalnego sukcesu. Pozostali Azjaci stali w jego cieniu, czując, że wszystko jest możliwe – a nawet jeśli nie wszystko, to coś. Coś było możliwe. Wieczorami podciągaliście sobie kołdrę pod brodę i śniliście o tym, jak by to było wziąć udział w takim serialu, a czasami nie mogliście zasnąć i rozmyślaliście, jak daleko jeszcze zajdzie Starszy Brat w świecie Czerni i Bieli. I co by to oznaczało dla reszty.

• Aż pewnego dnia obudziliście się rano i było po wszystkim. Sen się skończył. Starszy Brat nie był już Gościem od Kung-Fu. Szczegółów nikt nie poznał, a przekaz z góry był taki, że po prostu nie wyszło. Ostateczny komunikat brzmiał: nie ma już Gościa od Kung-Fu. Złota era Starszego Brata jakimś cudem dobiegła końca – niespodziewanie, bez ostrzeżenia, bez hałasu czy choćby przyczyny. W każdym razie bez takiej oficjalnej. Nieoficjalnie rozumieliśmy, co się wydarzyło. Wydarzył się sufit. Ten co zawsze. Nawet dla niego. Nawet nasz bohater zderzył się z granicą marzenia o asymilacji, przekonał się, jak daleko możecie zajść w świecie Czerni i Bieli.

Niewykluczone, że tak było lepiej dla wszystkich. A przynajmniej dla niego osobiście. Pomimo tak wielkiego sukcesu Starszy Brat nigdy nie sprawiał wrażenia, jakby całkowicie odnajdował się w przeznaczonym dla niego miejscu w hierarchii, nigdy nie zachwycała go ta ścieżka kariery. Nie widział się w roli Gościa od Kung-Fu. W sumie to nawet nie można powiedzieć, żeby się mylił. Jego technika była zbyt czysta, zbyt wyjątkowa, żeby składać ją w ofierze producentom: musiałby się popisywać, odstawiać durne sztuczki, klepać w kółko filmy identyczne z tymi, które każdy już widział milion razy, robić za atrakcję na każdym weselu i obchodach lunarnego Nowego Roku. Jeśli chciał zachować coś dla potomności, to byłoby lepiej, gdyby w ogóle nie padł na niego blask sławy. Lepiej być legendą niż gwiazdą.

KONIEC SEKWENCJI O WYBITNOŚCI STARSZEGO BRATA

Mamy do czynienia z wykonawcą, którego całkowicie wciąga akcja sceniczna i który może być szczerze przekonany, że zainscenizowana iluzja rzeczywistości jest samą rzeczywistością. Można wtedy odnieść wrażenie, że wykonawca staje się własną publicznością; występuje w przedstawieniu, a jednocześnie sam je ogląda.

Erving Goffman

AKT II

ONA

jest najbardziej zasłużoną młodą detektywką w historii swojego wydziału.

ON

gliniarz od trzech pokoleń, który porzucił Wall Street, by pójść w ślady ojca.

RAZEM

stoją na czele Jednostki do spraw Przestępstw Niemożliwych, gdzie rozwiązują najbardziej nierozwiązywalne sprawy.

Tam, gdzie inni nie dają rady, JPN jest ostatnią nadzieją na sprawiedliwość.

Gdy zawiodą wszystkie sposoby, na ratunek przybywa

CZERŃ I BIEL

Niemożliwe to ich specjalność.

CHIŃSKA RESTAURACJA ZŁOTY PAŁAC. NOC

Martwy Azjata jest martwy.

BIAŁA POLICJANTKA

Nie żyje.

CZARNY POLICJANT

Na to wygląda.

Bohaterowie przyglądają się sztywnym zwłokom mężczyzny azjatyckiego pochodzenia, częściowo zakrytym folią.

CZARNY POLICJANT

Najbliżsi krewni?

BIAŁA POLICJANTKA

Sprawdzamy to.

Biegła pobiera jakieś próbki.

Ktoś inny mierzy średnicę i wzór rozprysku zasychających plam krwi na podłodze. Funkcjonariuszka w mundurze (CZARNA, PO DWUDZIESTCE, ATRAKCYJNA) podchodzi do Białej Policjantki i Czarnego Policjanta.

CZARNY POLICJANT

I co tam macie?

ATRAKCYJNA POLICJANTKA

Pracownik mówi, że jego rodzice mieszkają gdzieś niedaleko. Próbujemy ustalić adres.

BIAŁA POLICJANTKA

Super. Zajrzymy do nich. Możliwe, że im też zadamy parę pytań.

(chwila ciszy)

Mamy kogoś jeszcze?

ATRAKCYJNA POLICJANTKA

Brata.

Który zresztą chyba zaginął.

Czarny i Biała patrzą po sobie.

CZARNY POLICJANT

Czyli sprawa wygląda…

BIAŁA POLICJANTKA

Jako-Tako.