Tylko miłość - Magdalena Czmochowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tylko miłość ebook

Czmochowska Magdalena

5,0

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Hanka Fszak jest pogodną, pozytywną trzydziestolatką z wyróżniającym ją znakiem szczególnym, a mianowicie heterochromią. Ma kochających, zupełnie normalnych i zwyczajnych rodziców, których z czułością nazywa bliźniętami syjamskimi, oraz wspaniałe, acz małe grono przyjaciół: Wiolkę, wspólniczkę w firmie Hagmi zajmującej się przytulaniem, ognistą Monikę i Iwa, pasjonata motocykli, a także ciotkę Fibi, wróżkę.

 

Życie Hanki staje na głowie, kiedy Monika prosi ją o opiekę nad swoimi córkami – nastoletnią Mariką i siedmioletnią Patrycją. Pozytywnie nastawiona do życia Hanka rzecz jasna zgadza się pomóc przyjaciółce i przeprowadza się do jej domu, pocieszając się myślą, że to przecież zaledwie dwa tygodnie, a w bonusie dostaje Gibona, seksownego młodszego brata Moniki, i tchórzliwego psa, wielkiego doga o wdzięcznym imieniu Sikor.

 

Hanka szczyci się tym, że jest odporna na żarty i nigdy nie da się wrobić w nic, co choć odrobinę przypomina sytuację z Ukrytej kamery, a tymczasem los rzuca ją w wir dziwacznych zdarzeń i nieoczekiwanych znajomości, jak na przykład z niebezpiecznym Manfredem.

 

To powieść o miłości, przyjaźni, spełnianiu marzeń i otwieraniu oczu na to, co niby widzimy od dawna, a tak naprawdę obawiamy się dostrzec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antiochia1

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00



Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Majaki

Tylko miłość

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Magdalena Czmochowska, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcia na okładce: Adobe Firefly

Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-761-2

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

36

37

38

39

1

Co mają skarpetki do milczenia?

Nie wierzę, że to się dzieje! Po prostu, do jasnej nadspodziewanej, nie wierzę! Jakim cudem wylądowałam tu, gdziekolwiek to jest, z otworem gębowym zakneblowanym skutecznie skarpetką Gibona? Nienawidzę go! Przysięgam, że nie widziałam nigdy większego idioty niż on! Bo jemu i tylko jemu oraz jego porąbanym pomysłom polegającym na prowadzeniu bujnego życia erotycznego zawdzięczam to, że siedzę… no siedzę w każdym razie, bo jestem przywiązana do starego tapicerowanego krzesła.

Sprężyna wpija mi się w udo, więc czuję się jak księżniczka na ziarnku grochu. Pewnie skończę z siniakiem, ale jakie to będzie miało znaczenie, skoro ten mały sepleniący w kominiarce, ten, który tak lubi machać człowiekowi nożem przed oczami, już mnie ostrzegł, że skończę w piachu. Zatem pewnie skończę w piachu, do tego z siniakiem po sprężynie.

Mam dopiero trzydzieści lat, litości!

To trochę za wcześnie na śmierć, tym bardziej w takich okolicznościach.

Próbuję więc poluzować szarą taśmę klejącą, którą mały sepleniący okręcił mi wokół kostek nóg, a następnie wokół uda i siedziska. Szarpię się jak porypana, a grzywka wpada mi do oczu, zatem krzyczę: „Ty debilu! Jesteś największą dupą wołową, jaką ta ziemia nosiła”, ale rzecz jasna zza skarpetki wydobywa się jedynie mniej więcej coś takiego: „Myyypffyfy. Mpfff mwkfff mfff mwowo myyy fy fa mffff mffiaaa!”.

Ręce też mam oklejone, jakby ktoś chciał wiedzieć. Szarą taśmą, obwiązaną chyba szesnaście razy. Zastanawiam się, czy dłonie mogą mi zgnić i odpaść, pozbawione krążenia. Mogą? Podsumujmy: skończę w piachu, z wielkim siniakiem i bez rąk. Rodzice zidentyfikują mnie po grymasie wściekłości stężałym na mojej i tak nie za pięknej twarzy.

– Mff tbffff pfff mpfff! – mówi do mnie Gibon, rzucając głową za siebie, jakby miał nagły atak.

Wpadł w panikę, to jasne. Pewnie zaraz zacznie toczyć pianę z ust i się udławi. Byłoby szkoda, bo chciałabym go zabić własnoręcznie. Żeby nie było: na co dzień jestem oazą spokoju, łagodną falą obmywającą piaszczysty brzeg, wschodem słońca, śpiewem skowronków i takie tam. Ale dzisiaj, teraz, kipię z nienawiści do Gibona. A zachciało mu się zamężnej kochanki!

Tylko spokojnie. Muszę się rozejrzeć. Przetrzymują nas chyba w jakiejś oborze czy tam stodole, bo pachnie starym, lekko zbutwiałym drewnem. Obora, albo stodoła, jest dość duża, za to pełna rupieci. Oprócz krzeseł, do których nas przemocą przyklejono, widzę taboret, turystyczny stoliczek, krajzegę, dziecięcy trójkołowy rowerek w kolorze wypranego różu oraz stertę gnijącego siana.

Na widok rdzewiejącego kultywatora uprawowego, wyglądającego jak idealne narzędzie do rozczłonkowania zwłok, robi mi się trochę słabo. O rębaku do gałęzi nawet nie wspomnę.

Przede mną stoją widły, za którymi na ścianie wisi niemal pozbawiony kolorów kalendarz z gołą babą i pomalowanymi chyba na fioletowo powiekami. Kalendarz sprzed dziewięciu lat, tak na marginesie. Goła baba jest szczupła i ma sine piersi w rozmiarze G. Gibon, wielbiciel cycków, wcale na nią nie patrzy, za to wciąż stęka i rzuca głową w nerwowym tiku. O co mu, kurka blaszka, chodzi?

– Mpfff! – charczy.

Odwracam głowę i widzę w końcu to, o czym mi od kilku minut yyy… ten… mówił? Mpfffmał?

– Mpfff! – krzyczę zachwycona.

Wkładam całą parę w mięśnie nóg i odpycham się od klepiska. Krzesło ani drgnie. Chyba muszę je rozbujać. No to wbijam palce w podłoże i czuję, jak tylne nogi krzesła odrywają się o dwa centymetry, więc odsuwam się z mocnym szarpnięciem. Tymi pokracznymi wygibasami udaje mi się przesunąć krzesło, znaczy siebie razem z krzesłem niemal pół metra w bok. Jeszcze metr, może zaledwie osiemdziesiąt centymetrów, a dobrnę do zardzewiałego gwoździa wystającego ze ściany pod bardzo obiecującym kątem.

Wyobraźnia, na której brak nigdy nie mogłam narzekać, podsuwa mi piękny obraz: trę nadgarstkami o gwóźdź, tak szesnaście razy, raz na każde owinięcie taśmy, która to następnie spada, a ja z triumfalnym okrzykiem zrywam z gęby plaster i wyjmuję obślinioną skarpetkę Gibona, po czym rzucam mu ją za karę na twarz. Wizja sukcesu i rychłego uwolnienia z oków buja w mojej głowie spiżowymi dzwonami tak głośno, że głuchnę na odgłos otwieranych wrót.

– A co tu się wycynia? – sepleni mały, ściskając w niewielkiej, ale żylastej łapce tym razem nie nóż, ale tasak. – Uciecka się zamazyła, co? Obiecałem, ze pójdziecie do piachu i pójdziecie, ale macie scęście, bo sef chce was widzieć. Gzecnie pójdziecie za mną. Psetnę teraz taśmę, ale nie próbujcie uciekać. Od was zalezy, ile jesce pozyjecie. A sef nie lubi kłamcuchów. Jeden nieopatzny ruch i będziecie martwi, ostsegam.

Wzdycham. No ludzie, czy można poważnie traktować kogoś z taką wadą wymowy? Mały sepleniący mówi tak, ponieważ brakuje mu sześciu górnych zębów, tak od jedynek na boki, symetrycznie. Wiem, bo przyjrzałam się wnikliwie otworowi w kominiarce.

Aż przypomniał mi się mój kolega z podstawówki, niejaki Kolanowski. Otóż Kolanowski, kiedy byliśmy w siódmej klasie, wypił dla kurażu trzy mocne piwa z Biedronki, następnie wsiadł na motorower, którym to wbił się w zaparkowane nieopodal cinquecento i przekoziołkował nad nim niczym cyrkowiec. Przez to stracił przytomność, a ocknął się w kołnierzu ortopedycznym, z ręką na temblaku, z siniakami na pysku oraz bez zębów.

Półtora tygodnia później pojawił się w szkole, nadal wyglądając jak z krzyża zdjęty. Górna warga pozbawiona oparcia zapadała mu się w otwór gębowy, a kiedy polonistka wywołała go do odpowiedzi, z jego ust wydobył się tylko konkretny świst. Babka od polskiego może nie była świadoma tego, że Kolanowski miał drobny wypadek, więc spojrzała na niego znad dziennika i wysyczała:

– Gdzie masz zęby?

– W kieseni – odparł.

Biedny Kolanowski skończył u dyra, który litościwie zwolnił go z ostatniej lekcji. Kolegi Kolanowskiego nikt nie brał na poważnie, tak jak teraz małego sepleniącego. Nie boję się, że ktoś walnie mnie łopatą w czoło, poćwiartuje przy użyciu tasaka, a zwłoki wrzuci do ogniska rozpalonego na polanie gdzieś w ciemnym lesie. No bez przesady, to nie ja, ale głupi Gibon posuwał żonę kochanka żony mafiosa. Zbyt skomplikowane? To może od początku.

Aaaa, zapomniałabym! Uważam, że powinno istnieć Ministerstwo Strat Moralnych, które wypłacałoby sowite odszkodowania za każdy dzień, w którym człowiekowi spada na przykład na głowę lampa, lub ląduje przywiązany do krzesła ze skarpetką Gibona w gębie i to w dodatku w jakiejś oborze na końcu świata.

2

Półtora potwornie długiego miesiąca wcześniej…

To była naprawdę piękna połowa września. Wciąż radośnie ciepłe dni sprawiały, że co rano zrywałam się z pieśnią na ustach, jak zawsze zapominając, że w mojej kawalerce na poddaszu jest skośny sufit. A uwierzcie, nic nie budzi człowieka tak skutecznie, jak zderzenie ze ścianą. Ale co tam! Moje własne, cudowne, choć malutkie mieszkanko! Z oknami wychodzącymi na ścianę bloku naprzeciwko – w pokoju – oraz śmietnik – w kuchni.

Dobrze, przyznam się. Kupno tych dwudziestu sześciu metrów kwadratowych z widokiem na śmietnik, który palił się sześciokrotnie podczas ostatniego roku, nie było najlepszym z moich pomysłów. Nie dość, że na poddaszu, gdzie latem jest gorąco jak w piekarniku, to jeszcze daleko od rodziców, nad czym ubolewała, a jakże, moja mama, Celina. Aczkolwiek tata, który od zawsze wydawał mi się jej bliźniakiem syjamskim, bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mają jeden mózg, przez chwilę okazał mi wsparcie – to jest klepnął w plecy tak serdecznie, że haftka od stanika chyba przeleciała przeze mnie i wyszła sercem – a potem dołączył do lamentów.

– Matko Boska, Hanka czyś ty na głowę upadła? Widziałaś, co ty masz w łazience?! – krzyknęła na dzień dobry z przedpokoju, kiedy przyszli do mnie z pierwszą wizytą.

– Nie mów, że pająka! – pisnęłam.

– Pająka akurat masz, ale gdzie, kurza twarz, jest prysznic albo wanna?

– Aaaa, o to ci chodzi. – Machnęłam ręką z ulgą. – No nie mam, przecież widzisz, że nie da się tam go wepchnąć. Tu wszystko jest kompaktowe, mamo. Metraż pomieszczenia, a właściwie pomieszczonka…

– Pomieszczoneczka – mruknął tata.

– I siku muszę robić kompaktowe i kupkę minimalną. Wiolka dała mi mydełka, które podprowadziła z hotelu, zobacz, jak ładnie pasują do mojej malusiej umywaleczki – ucieszyłam się. – Ale za to pralka weszła, widzisz?

– Hanka, to jak ty się myjesz? – Tata przejął ode mnie kubki z kawą.

– W misce. Ale nie martw się, tato, pojutrze przyjdzie hydraulik, bo wyobraź sobie, że mam odpływ w kuchni, co niedziwne, ha, ha, skoro jest zlew. Myślałam, że obok okna szafę wstawię, bo i tak chcę przenieść lodówkę do pokoju, ale nie, zrobię sobie tam mały brodzik. Też minimalny. O ile będę pamiętać, żeby się w nim nie schylać i w ogóle nie uginać kolan, będę czyściutka jak cielę wylizane przez matkę krowę – pocieszyłam go.

– A twoje biurko? – wychrypiała moja matka, Celina, łapiąc się za obfity biust.

– Noooo… jakby właśnie musicie je zabrać, bo skoro chcę przestawić lodówkę, żeby zrobić w kuchni miejsce na prysznic…

Kurka blaszka, ale się wtedy nasłuchałam! Moi syjamscy rodzice byli w swoim żywiole. Padło dużo przymiotników wtedy, nie powiem. A nawet przydawki i powtarzający się rzeczownik „baba”. Ta baba to ja, żeby nie było. Nieobliczana, w gorącej wodzie kąpana, impulsywna! Nie przemyślałaś, a trzeba było zapytać nas o radę! Co więcej, trzeba było nie odchodzić od Żilberta, to taki dobry człowiek, rozwojowy, rodzinny. Jak babcię kocham, mój eks miał na imię Żilbert, a do tego był księgowym, co możecie uznać za podwójną katastrofę.

– Litości. – Przewróciłam oczami. – Dobrze wiecie, że po ślubie i tak chciałam zostawić panieńskie nazwisko i wyobrażacie sobie dzieci z takiego związku? Fszak-Krzak? Moja córka Amelia Fszak-Krzak, kobietolożka, specjalistka mniemanologii stosowanej hy, hy, hy!

– Hanka, nie bądź małostkowa – zganił mnie ociec, Karol zresztą. – Poza tym wielu profesorów było w rodzinie Fszaków, kilku docentów i nawet jeden ordynator. To bardzo poważane nazwisko.

– Oj, wiem, tato. Ale sam byś nie chciał, żeby zamienić Fszak na jakiegoś Krzaka. I nigdy nie posłucham was w kwestii facetów! Proszę mnie więcej nie zapoznawać z synami swoich koleżanek, a szczególnie jeśli mają na imię Żilbert czy, kurka blaszka, Luidżi. I szczególnie jeśli rwą się do oświadczyn po, nazwijmy to, dwóch miesiącach chodzenia. Nie mogę się przez was czuć jak lekko upośledzona stara panna z fioletową trwałą i w butach ortopedycznych, za to na tyle majętna, że można ją jeszcze komuś wepchnąć jak tabletkę na ból brzucha. Kocham was ponad życie, ale mam trzydzieści lat. Trzy-dzie-ści! Ale! – Uniosłam palec wskazujący. – Miesiąc mieszkania u Żilberta bardzo zmotywował mnie do samodzielnego życia.

– A mogłabyś wrócić. Twój pokój wciąż czeka – chlipnęła mama.

– I pilibyśmy razem kakao wieczorami jak kiedyś – westchnął tata.

– Nooo… i czytałbyś mi Muminki przed snem. – Zaśmiałam się nieco histerycznie.

To było rok temu, tak pi razy oko. Broniłam swojej kawalerki zaciekle. I bez sensu. Ponieważ jednak miałam na oku niewielkie, ale dwupokojowe mieszkanie na drugim piętrze w bloku blisko parku, wyliczyłam, ile muszę jeszcze odłożyć, żeby nie dobijać się kredytem. Okazało się, że muszę mieszkać w tym dusznym pudle zaledwie siedem miesięcy…

Stop, przecież nie o problemach z metrażem miałam mówić, tylko o Monice i jej propozycji, która sprawiła, że wspięłam się na wyżyny inteligencji, mianowicie odparłam: „Eeee… ekhm… yyy. Hę?”.

W tę piękną ciepłą sobotę w połowie września wpadła do mnie zziajana, ze śliczną twarzą umajoną czerwonymi plamami na policzkach i rozwianym włosem.

Niedziwne, skoro wydawało jej się, że może wbiec na piąte piętro bez zadyszki.

Monika. Moja najlepsza przyjaciółka. Oprócz Wiolki, rzecz jasna.

Monika od zawsze stanowiła tak przeciwległy biegun do mnie, że bardziej przeciwnego ludzkie oko chyba nie widziało. Pomijam fakt, że była – i nadal jest – starsza ode mnie o niemal dekadę, bo to nie ma znaczenia.

No jak by wam to zobrazować?

Mnie Matka Natura oraz solidne geny obdarzyły figurą cegły. Co oznacza, że jestem wszędzie równa, od ramion do bioder. Talia jest słowem, które w moim słowniku w ogóle nie występuje. Mam okrągłą twarz, włosy do łopatek, teraz znowu gęste i nawet dość lśniące. Rok temu, kiedy zerwałam zaręczyny – tak w sumie, to po co ja przyjęłam pierścionek od Żilberta, ktoś mi powie? – stały się tak delikatne i cienkie, że wyglądały jak pajęcze nici tu i ówdzie przyczepione do mojej czaszki. Włosy są w kolorze… no jakiś tam kolor mają, powiedzmy, że ciemny blond.

Przez całą tę kołomyję z zerwaniem zaręczyn i przeprowadzką do pudełka chyba lekko się zestresowałam i włosy zaczęły mi wychodzić garściami. Młodsza córka Moniki, Patrycja, wcale nie minęła się z prawdą, kiedy oświadczyła, że wyglądam jak Gollum.

Do tego mam oczy. Znaczy nietypowe! Ale cierpię na heterochromię iridium, co oznacza, że każda z moich tęczówek ma inny kolor. Tę cechę odziedziczyłam po mamie. Obydwie mamy lewe oko niebieskie, a prawe orzechowe. Widzicie mnie? Człowiek cegła, który kiedyś miał owłosienie Golluma. A teraz postawcie obok ponętną, gorącokrwistą, czarnooką Monicę Bellucci, specjalistkę od medycyny estetycznej. Wdowę. Niezły kontrast, co?

Zatem Monika wpadła, w przedpokoju zdjęła szpilki i rzuciła się na kanapę, walnąwszy czołem w skośny sufit. Buzowała od ledwo skrywanych emocji, więc zanim otworzyłam usta, żeby zapytać o cokolwiek, jak na przykład ceny pietruszki, podałam jej zimne piwo, po czym przycupnęłam obok z kubkiem kakao, bo jednak tęskniłam za wieczorami z tatą.

– Musisz mi pomóc, Hanka! Wiesz, że nie mam nikogo, na kogo mogłabym liczyć. Muszę lecieć do Irlandii, mam bilet zabukowany na poniedziałek rano. Jestem już spakowana. Proszę, błagam. To zaledwie tydzień, góra dwa. Poprzekładałam już wszystkie zabiegi, zresztą Ziemowit przyjął do pracy nową laskę, najwyżej przejmie moje pacjentki. Hanka, nie możesz mi odmówić, moja mama miała wypadek, muszę lecieć, zrozum. Dziewczyny nie wymagają aż takiej opieki, chociaż Patrycja… – Monika wzięła łyk piwa, oblizała się i zdmuchnęła grzywkę z czoła. – Słuchaj, ja ci zostawię całą rozpiskę. Albo lepiej wyślę mailem w załączniku, to sobie wydrukujesz. Nie zostawisz mnie na lodzie, co?

– Eeee… ekhm… yyy. Hę? – popatrzyłam na nią z kompletnym brakiem zrozumienia w oczach.

– Zamieszkasz u mnie. Z dziewczynkami. Marika jest ogarnięta, ale Patrycję trzeba odprowadzać do szkoły i potem odbierać. Będzie czekała w świetlicy albo Marika będzie ją zgarniać do domu. Nie trzeba im gotować, chociaż mogłabyś, bo ja nigdy nie mam czasu i ciągle coś zamawiamy. Hanka? Hanka, no powiedz coś. – Potrząsnęła mną tak, że szurnęłam głową w sufit.

– Mam zamieszkać z twoimi dziećmi w twoim domu, tak? – upewniłam się.

– Tak.

– Na tydzień?

– Góra dwa.

– I mam gotować?

– Nie musisz. Przecież wiesz, że zamawiamy żarcie.

– Przyjechałaś samochodem?

– Yhy.

– To dawaj mi to piwo. – Wyrwałam jej butelkę z ręki i przyssałam się jak beduin do bukłaka.

– Zgadzasz się?

– Muszę zasięgnąć porady u ciotki Fibi.

– Zostawię ci kasę na życie.

W myślach odmówiłam cichą modlitwę do wszechświata, żeby dał mi moc i siłę, bym mogła pomóc mojej przyjaciółce i nadal pozostać tym, kim jestem: pozytywnym, dobrze nastawionym – zazwyczaj – do życia trelem rajskich ptaszków upchniętym w ciało człowieka cegły. Malusieńki problem polegał na tym, że kompletnie nie umiałam obchodzić się z dziećmi.

3

Moja wróżka, tfu! Matka chrzestna. Ciotka Fibi

Ciocia Fibi, która tak naprawdę na chrzcie dostała imię Zuzanna, miała swój gabinet – a także mieszkanie dwa piętra wyżej – w kamienicy w śródmieściu. Wchodziło się do niego przez ciemną bramę śmierdzącą obsikanym murem. Tuż obok pod zardzewiałym szyldem urzędował szewc, pan Mirek. Pan Mirek był rubasznym siedemdziesięciolatkiem i od lat robił podchody do cioci Fibi, starej panny.

Musicie wiedzieć, że ciotka, mimo swojego staropanieństwa, była bardzo pogodna. Tryskała radością ducha jak fontanna, a zakusy pana Mirka odpierała z wdziękiem. Ta pulchna fanka Przyjaciół, a w szczególności, jak łatwo się domyślić, Phoebe Buffay, prawdopodobnie wciąż czekała na swojego Mike’a.

Zadzwoniłam do niej natychmiast po tym, jak Monika zostawiła mnie skonsternowaną na kanapie, i umówiłam się na wróżbę. Ciocia mnie uwielbiała; jak by nie patrzeć, byłam jej jedyną córką chrzestną, więc odpowiedziała:

– Mam nowiuśkie karty. Akurat je na tobie przetestuję. I z fusów też ci powróżę.

Po wypitym małym piwie nie mogłam jechać samochodem, rzecz jasna. Szłam sobie spokojnie krzywym chodnikiem i już miałam skręcić w obsikaną bramę, kiedy zderzyłam się z dwukołowym potworem. Mogłam patrzeć przed siebie, a nie na buty, wiem. Ale kilka razy wyłożyłam się tu jak długa, więc wolałam dmuchać na zimne. Siła zderzenia spowodowała, że odruchowo rozcapierzyłam palce, chcąc zamortyzować ewentualny upadek, i wyciągnęłam je przed siebie. Przez to dźgnęłam motocyklistę w policzek z opłakanym skutkiem, bo co jak co, ale paznokcie miałam zawsze zadbane i nie ukrywam, długie.

Całe szczęście, że to był Iwo, a nie jakiś obcy koleś, który mógłby mnie słusznie wyzwać od ślepych i nieogarniętych bab, zadając filozoficzne pytanie: „Jak łazisz?”.

– Aua, Hanka! – huknął na mnie jednak, łapiąc się za skaleczony policzek.

– Iwo, sorry, wiesz, że ja tu zawsze patrzę pod nogi! – pokajałam się.

– Płyty chodnikowe czyhają na twoje życie, co? – Uśmiechnął się krzywo.

– Tak jak na twoje czyha jeżdżenie bez kasku.

– Przecież nie jechałem. – Zbaraniał.

Fakt, może gdybym usłyszała warkot silnika, zdążyłabym wyhamować. Mimo że Iwo siedział na… ten, co to było? Na kawasaki ninja, ha! Poznałam, i to nie po napisie! Zatem mimo że siedział na motorze, i tak górował nade mną, czemu nie ma się co dziwić, bo odkąd w czwartej klasie podstawówki dobiłam do metra pięćdziesięciu dziewięciu, przestałam rosnąć. A Iwo, zresztą mój najlepszy przyjaciel z liceum, był ode mnie równo o czterdzieści centymetrów wyższy.

Siedział teraz, odzyskawszy równowagę, na zieloniuchnym jak świeża trawa kawasaki i przyglądał mi się uważnie. Jego zielone oczy kontra moje, dwukolorowe. Iwo mógł się podobać kobietom, bo był wysoki, a wszak wiadomo, że laski lecą na wysokich, przynajmniej większość. Jakby wzrost mógł definiować faceta, no ludzie! Miał regularne rysy, naprawdę bardzo ładne oczy i słodką przerwę między jedynkami, za to dość duży nos i lekko odstające uszy. A duży nos ponoć świadczy o…

– Do cioci idziesz? – przerwał moje rozmyślania.

– Potrzebuję porady. – Dotknęłam paznokciem nosa. – A ty?

– Czekam na kumpla. Stuningowałem mu tę zabaweczkę, ucieszy się.

Zapomniałam powiedzieć, że warsztat i sklep z częściami Iwa znajdował się w głębi podwórka w dwóch połączonych ze sobą lokalach. Zatrudniał, znaczy Iwo, nie sklep sam w sobie jako myśląca jednostka, dwóch kumpli z identycznym świrem motoryzacyjnym i z tego, co wiedziałam, stać go było na coś więcej niż chleb ze smalcem i wyjazd na weekend pod namiot. Cieszyłam się, że Iwo był taki obrotny, bo pamiętałam go jako cichego, zakompleksionego chłopaka, który szeptem odpowiadał nawet na zwykłe „cześć”.

– Obiecałaś pójść ze mną na piwo, pamiętasz? Nie widzieliśmy się od trzech dni. No Halina…

– Iwo, sorry, chyba… to znaczy pewnie się zgodzę, to znaczy na pewno się zgodzę… Chodzi o to, że przez kolejny tydzień, góra dwa, będę musiała się przeistoczyć w dobrą ciocię i zaświecić przykładem przed dwoma nieletnimi. Kojarzysz Monikę? Postawiła mnie trochę w sytuacji podbramkowej, albowiem sama się w takiej znalazła, i dlatego idę do ciotki po poradę. No, do zobaczenia, stary druhu. – Klepnęłam go w łokieć i skręciłam w końcu w bramę.

– Zadzwonię! – zawołał za mną.

No raczej. Iwo był słowny jak mało kto.

Ciocia Fibi czekała na mnie przy uchylonych drzwiach, nijak nie pasujących do gabinetu, sorry, to trzeba wielkimi: Gabinetu Wróżb, Ezoteryki i Snów Proroczych. Przynajmniej tak mówił drewniany szyld, ozdobiony małą metalową – i zardzewiałą – czarownicą na miotle, wiszący nad wejściem. Drzwi, niestety nie drewniane wrota, ale ciężkie stalowe potwory kojarzące się raczej z chłodnią czy rzeźnią, za to pomalowane na cyklamenowy róż, wypuszczały na podwórko kłęby dymu.

– Pożar? – przeraziłam się.

– No coś ty, okadzam! – ciocia Fibi zaśmiała się i wzięła mnie w objęcia. Chyba złamała mi żebro.

Ciocia Fibi za młodu trenowała zapasy, więc wyobraźcie sobie, jaką miała parę w rękach. Do tego regularnie uczęszczała na siłownię i podnosiła ciężary. Jej mocna, acz pulchna figura była kompletnie niedopasowana do, co prawda rumianej, ale naprawdę prześlicznej twarzy. W wieku pięćdziesięciu trzech lat nie miała prawie ani jednej zmarszczki, za to niesamowite szare oczy i godne pozazdroszczenia włosy w naturalnym odcieniu jasnego blond, aktualnie spięte w kok.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy mnie puściła, i weszłam za nią do gęstego od dymu z białej szałwii gabinetu. Chciałam prosić o otwarcie okna, ale bałam się otworzyć usta.

– Uch, chyba przegięłam. Siadaj, kochana, siadaj, już wietrzę. Nie myśl sobie, że nie wiem, w jakiej sprawie przyszłaś, bo miałam sen, i to dobre cztery noce temu. Wyczułam wokół ciebie aurę, rozumiesz. Otóż w tym śnie jechałaś konno, ubrana w gorset i z maską sowy na głowie. Dobra, gdzie moje karty? Nie mam pojęcia, jak go zinterpretować, ale karty pomogą.

Ciotka miotała się jak w ukropie, a ja opadłam na fotel pachnący wędzonką. Znaczy białą szałwią. Od czasów mojej ostatniej wizyty nic się nie zmieniło. Na środku stał okrągły, a jakże, stoliczek nakryty welurowym ciężkim materiałem, ściany jak zawsze były granatowe, opryskane tu i ówdzie kroplami białej farby, które to miały imitować konstelacje gwiazd na niebie. Okna starannie zamalowane na czarno nie przepuszczały ani wiązki słonecznego światła, ani jakiegokolwiek światła. Dostojne lakierowane komody stojące pod ścianą, tuż obok wściekłoróżowej kanapy zarzuconej poduszkami, odbijały światło świec.

– Dzisiaj pomarańczowe i czerwone, tak dla ochrony przed wypadkami i dla wzmocnienia naturalnej mądrości, dla pobudzenia, werwy i energii. Tak na marginesie nie wracaj tramwajem, bo czuję, że może wypaść z torów. No, zaczynamy!

Ciocia Fibi także opadła na fotel i z nabożną czcią wyciągnęła do mnie pachnącą nowością – wędzonką – talię kart.

– Przełóż na trzy kupki.

Przełożyłam. Ciotka założyła okulary, pstryknęła lampkę – o, przyziemności – i zaczęła się wpatrywać, jakby te trzy kupki były jajkami, z których za chwilę wyklują się smoki.

– Mężczyzna. Już go znasz. Hm… zobaczysz wielkiego ptaka.

– Czy to znaczy, że obnaży się przede mną zbok z konkretnym sprzętem? – Nie wytrzymałam, choć miałam siedzieć cicho.

– Pozorny ład i porządek. Dobra sytuacja finansowa, choć widzę kłótnię w domostwie. Tak, duże pieniądze. Niebezpieczeństwo. Przeprowadzka. Zguba. Ale też pojawi się coś nowego. Choroba, znowu niebezpieczeństwo?

– To niebezpieczeństwo czy choroba?

– Ciii. Ten mężczyzna mnie zastanawia. On ma konia. Ha, koń! Ale nie jest prawdziwy. Dziwne. Karty mówią, żebyś szła za koniem. Aż go dosiądziesz. Widzę przedstawiciela władzy, blondyna. Widzisz tego króla w pantalonach? No, to właśnie on. Problemy zdrowotne. Coś z nogą. Czekaj, ta sowa, ta sowa… Według mnie po prostu zmądrzejesz.

– Przecież jestem mądra! – Zaśmiałam się.

– Ale będziesz mądrzejsza. Dobra, gorset. Jakieś niedokończone sprawy będą cię ścigać, ale wszystko skończy się dobrze. Choć zostaniesz zaangażowana w czyjeś problemy.

– To dla mnie nie nowość – powiedziałam pogodnie. – Podsumujmy zatem. Pożyję w bałaganie w domostwie, do którego się wprowadzę, i tam coś zgubię oraz znajdę coś, co postawi mnie w niebezpiecznej sytuacji. Ale wszystko skończy się happy endem, bo w magiczny sposób wzrośnie mi IQ, dzięki czemu nauczę się jeździć na niewidzialnym… a nie, sorry, nieprawdziwym koniu. To się świetnie złoży, bo będę miała chorą nogę, więc koń jak znalazł. I, co najważniejsze, w końcu będę miała wcięcie w talii. Choć się z kimś pokłócę. Łee, dobra wróżba.

– Chodzi o to, Hanko, że powinnaś pomóc przyjaciółce, bo to postawi twoje życie do góry nogami, nie znaczy to jednak, że stojąc na głowie, nie dotkniesz ziemi. Dotkniesz, ale innej. No, dziabniemy żurawinówki, skoro nie jesteś wozem. Odwiedzę cię tam i wspomogę, przecież wiem, że nie masz pojęcia, jak postępować z dziećmi.

Dotknęłam ziemi, wróżba sprawdziła się w stu procentach. Wyłożyłam się jak długa na krzywej płycie chodnikowej, mimo że patrzyłam pod nogi w nabożnym, aczkolwiek lekko pijackim skupieniu. Przypadek? Nie sądzę!

4

Wielki ptak i to wcale nie zbok z wielką (za)pałą!

Zapomniała mi powiedzieć, rozumiecie to? Ani jedną spółgłoską nie bąknęła o Wielkim Ptaku alias Gibonie!

Za to wysłała mi mail i trzynaście razy dzwoniła z lotniska, bo coś jej się przypomniało.

Mail od Moniki przyprawił mnie o palpitację serca i nagłe odrętwienie szczęk.

Ożywczo i znieczulająco zarazem.

A prezentował się tak:

Hanka,

Boże, tak Ci dziękuję! Ratujesz mi życie. Dzwoniłam do Neila, męża mamy. Wygląda to gorzej, niż myślałam; jej samochód przekoziołkował po zboczu, było ślisko po deszczu, wyrzuciło ją z jezdni. Jest nieprzytomna i połamana, już po operacji. Pęknięta śledziona, poważny uraz głowy i kręgów szyjnych. Rozumiesz teraz, że muszę tam być?

Poważnie przytaknęłam, że rozumiem.

No dobrze, zacznę od Mariki, bo z nią jest mniej zachodu. We wtorki i czwartki ma lekcje gitary. Jest taka prywatna szkoła na Piotrkowskiej przy Górniaku. Jeździ sama, ale byłabym spokojniejsza, gdybyś ją odebrała. W piątki wraca przed trzynastą, a piszę Ci o tym, bo o tej porze musi już mieć obiad. Po prostu pamiętaj, żeby jej w czwartek wieczorem dać kasę, by mogła sobie coś zamówić i zapłacić kurierowi. Gdybyś Ty zamawiała, rozpiskę naszych ulubionych restauracji i numery telefonów masz przypięte do lodówki, ale w razie czego wpisuję Ci też tutaj. Wystarczy, że podasz numerek dania, nie musisz się wysilać.

Westchnęłam.

W sobotę Marika idzie na urodziny do koleżanki i wie, że ma wrócić o 21.

Monia, sorry, ale czyś ty na mózg upadła?

Patrycja nie je: mięsa wieprzowego, wołowiny i parówek (kolega pokazał jej w telefonie zdjęcie siusiaka, ma złe skojarzenia, najlepiej w ogóle nie poruszać tematu parówek w jej obecności, bo natychmiast wymiotuje). Nie je także żadnych zielonych warzyw i owoców, zdarzy jej się czasami coś pomarańczowego. Wpada w histerię, jeśli codziennie nie dostanie batonika Puff, czekoladowego z wiśniowo-mlecznym nadzieniem. Żadnego innego! Zapomniałam kupić, ale to nic, mają je w delikatesach obok.

Skoro są w sklepie, to mogę znowu oddychać.

Oprócz tego Patrycja nosi tylko czerwone skarpetki. Pamiętaj o tym, szykując jej ubrania do szkoły.

W środę trzeba ją zawieźć na Falę na lekcje pływania. Kostium, czepek i cała reszta są w plecaku obok jej łóżka. To chyba wszystko. Będę dzwonić!

Dziękuję. Kocham cię.

Monika

Ja ciebie też, ale kochałabym bardziej, gdybyś… A cholera, dam przecież radę, nie?

W niedzielę wieczorem, spakowana skrupulatnie w dwie wielkie walizy, oprócz ubrań mieszczące mój ulubiony kubek w misie oraz nić dentystyczną i romans Jeanette Bealdwin Tonąc w promieniach namiętności, pojawiłam się przed domem Moniki. W żołądku miałam chyba skoczną wiewiórkę, bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że moje trzewia fikają w tę i we w tę, napędzane adrenaliną i stresem.

Żeby było jasne: nie bałam się dentysty, mógł mi rwać zęby zardzewiałymi obcęgami, i to bez znieczulenia. Nie bałam się ginekologa, bo niestraszne było mi badanie wziernikiem, nawet lodowatym. Nie bałam się nawet pójść na zaaranżowaną przez moich rodziców randkę z Żilbertem i nie ogarnął mnie strach na myśl, że mam zjeść ośmiornicę, którą wtedy zamówił. Byłam po prostu odważnym człowiekiem cegłą.

Ale na myśl o dzieciach przewracały mi się flaki! Dosłownie! Dlatego stałam, choć w sumie to siedziałam w samochodzie, który stał, i próbowałam uspokoić wiewiórkę w brzuchu, przemawiając doń czule.

– Spokojnie. Dziewczyny cię lubią, nigdy cię nie opluły, nie kopnęły i nie nasikały ci do torebki. Poza tym Marika ma już szesnaście lat, na pewno chętnie pomoże ci w opiece nad Patrycją. To w sumie nawet nie są dzieci, to półtorej nastolatki, a z nastolatkami potrafisz trzymać sztamę. Uszy do góry, dupa w troki i do dzieła!

Zapomniałam o jednej, maluchnej kwestii, a mianowicie o tym, że Monika ma psa, doga Sikora wielkiego jak dorodne cielę. Powinnam była pamiętać, bo kiedy Monia była w ciąży z Patrycją, tuż przed rozwiązaniem i wciąż nie mogła pozbierać się po śmierci Roberta, zabrałam ją na wystawę psów i kupiłam dla niej przepięknego niebieskookiego szczeniaczka ze śmiesznymi uszami. Szczeniaczek rozrósł się do rozmiarów monstrum, lecz pozostał bardzo tchórzliwym psem o łagodnym usposobieniu.

Zdążyłam zatem zapukać i kiedy Monia zza drzwi ryknęła: „Otwarte!”, pociągnęłam za klamkę, a Sikor hulnął na mnie z impetem, zapewne w celu zalizania na śmierć.

Monika, sama wlokąc za sobą walizkę i bagaż podręczny, wywlokła mnie spod sześćdziesięciu kilogramów Sikora, uścisnęła mocno, rzuciła nad moją głową „Zadzwonię jutro!”, po czym wsiadła do taksówki i tyle ją widziałam. A ja z miną skazańca powlokłam się do środka.

O tym, co działo się w międzyczasie, to jest między Sikorem a Wielkim Ptakiem, opowiem przy okazji.

Może jeszcze wytłumaczę, że Monika i jej córki mieszkają w klockowatym białym domu okolonym sosnami, w domu, który należał najpierw do jej dziadków, a następnie do rodziców. W domu, przed którym niewielki spłachetek trawnika zamienia się w całkiem przyjemny ogródek na tyłach. Jak dla mnie to absolutny raj na ziemi, miejsce, w którym moje serce i dusza, otulone ciszą, spokojem i tak, trelami ptaków dolatującymi z parku, znajdują prawdziwe ukojenie zahaczające o nirwanę.

Profilaktycznie nie spałam całą noc – nerwowe drzemki się nie liczą – żeby nie zaspać i spokojnie zaprowadzić Patrycję do szkoły. Dlatego już o czwartej dwanaście rano byłam w pełnej gotowości; w czystych dżinsach, lekkim sweterku w kojącym kolorze brudnego różu, za to ozdobionym puchatymi naszywkami w kształcie słodziusich, uroczych sówek. Garderobę dobrałam specjalnie na spotkanie z moim ulubieńcem, panem Stasiem. Bo jego żona, świętej pamięci, grała onegdaj sowę w przedstawieniu, gdzie zobaczył ją tak szaro upierzoną i zakochał się bez pamięci. Dlatego…

Ej, sowa? Sowa? Może cioci Fibi chodziło nie o to, że zmądrzeję, choć chciała być dla mnie dyplomatycznie miła, ale o to, że…

Nie, dobra, nie będę kombinować, przecież ja nie jestem specem od czarnych scenariuszy!

Zatem parę minut po czwartej zeszłam na palcach do kuchni, pstryknęłam małą lampkę, która zalała blat ciepłym światłem, i nie chcąc hałasować ekspresem, zdecydowałam się na normalną sypaną kawę, tak mocną, że mogłaby wywołać palpitacje. Stanęłam więc przed szafką, drapiąc się palcami prawej stopy w lewą łydkę i usiłowałam zgadnąć, w której z sześciu identycznych puszek z napisem Nescafé może się kryć napój bogów w proszku.

Cokolwiek o mnie pomyślicie za chwilę, pamiętajcie: nie jestem tchórzem!

Otóż w tej kojącej ciszy usłyszałam zgrzyt wytrycha gmerającego w zamku.

Zastygłam w pół kroku niczym polująca pantera, za to z moim kubkiem w misie w ręku. Zdążyłam wsypać do niego cztery czubate łyżki kawy. Tak uzbrojona zaczęłam skradać się do przedpokoju. Być może po jednej nieprzespanej nocy nie zdążyłam jeszcze stać się odpowiedzialną ciotką ani opiekunką dwóch nieletnich, ale czysta ludzka przyzwoitość nakazała mi bronić rodzinnego gniazda przyjaciółki.

W dziwacznej poświacie mdłego światła sączącego się z latarni stanęło coś. Wysokie coś z pękatym brzuchem, na chudych nogach zakończonych trójpalczastymi łapami. To coś nie miało ramion, za to dwie głowy; jedna mała wystawała mu normalnie, z szyi, drugą zaś trzymało pod pachą. Nie wrzasnęłam, ale pewnie tylko dlatego, że zapomniałam języka w gębie. Oraz, co oczywiście było naprawdę nieodpowiedzialne i durne, nie chciałam obudzić dziewczynek. Przecież gdybym krzykiem postawiła je na nogi, miałyby szansę na ucieczkę oraz uratowanie życia. Zamiast tego zamachnęłam się i sypnęłam temu czemuś czterema łyżkami kawy prosto w twarz.

– Jezuuuu! – pisnęło, wypuszczając głowę spod pachy.

– Co Jezu, co Jezu? – syknęłam i zadałam filozoficzne, groźnie brzmiące pytanie. – Mam dzwonić po psy?

– Światło! Światło zapal, bo nic nie widzę – poprosiło pękate coś.

Włącz, nie zapal, to po pierwsze. Po drugie: włączyłam.

Przede mną stał Kuba alias Gibon alias Wielki Ptak z ulicy Sezamkowej, aktualnie nie do końca trzeźwy, za to wyglądający tak, jakby żarł ziemię. Łzawiły mu oczy i prychał kawą.

– Co ty tu robisz? – spytałam.

– Mieszkam, lalka. Mieszkam – odparł naburmuszony.

– To dlaczego ja nic o tym nie wiem?

– Monika ci nie powiedziała?

– Powiedziała, kurka blaszka, o czerwonych skarpetkach, batonikach, lekcjach gitary i innych takich, ale nie powiedziała, że mieszka z nią jej młodszy brat, największy dionizyjski bibosz, jakiego znam – syknęłam szeptem. – Dlaczego masz wielkiego ptaka?

– Ojciec też miał, to dziedziczne – zachichotał.

Przewróciłam oczami.

– Mieliśmy małą imprezkę integracyjną, tylko troszkę się przeciągnęła – zamrugał, żeby wytrzepać kawę spomiędzy rzęs.

– Troszkę?

– Od piątku.

Nabrałam dziwnego przeczucia, że to będzie bardzo, bardzo długi tydzień. Góra dwa…

5

Dzieci to wampiry, zombie, potwory z Czarnej Laguny i w ogóle

Nie to, że nie lubię dzieci, bo ja je wprost uwielbiam!

Tylko że z niejasnych przyczyn obcowanie z nimi przyprawia mnie o lekkie migotanie przedsionków. Nawet pająków nie boję się tak jak dzieci, dacie wiarę?

W kwestii nieletnich wepchnęłam samą siebie do strefy wykluczenia, jak w Czarnobylu.

Kiedy rozważałam tę kwestię z Wiolką, siedziałyśmy w naszym ulubionym pubie na Piotrkowskiej. Ulubiony był dlatego, że Wiolka od miesiąca robiła maślane oczy do barmana, a potem przestała, kiedy zobaczyłyśmy go którejś szalonej weekendowej nocy w towarzystwie innego faceta; całowali się przy damskim kibelku, zupełnie niezrażeni obecnością kobiet zgromadzonych w kilometrowej kolejce do siku. Został nam jednak sentyment do tego miejsca, lekko tylko okraszony Wiolki rozczarowaniem facetami.

Tamtego wieczoru, mniej więcej miesiąc po tym, jak już zadomowiłam się w mojej kompaktowej kawalerce, siedziałyśmy w Placki & piwo & pogaduchy i sączyłyśmy jakiegoś lagera z sokiem imbirowym.

– Fłuchaj – powiedziała Wiolka z buzią zapchaną plackiem węgierskim.

– Przełknij najpierw – poradziłam jej serdecznie.

– Słuchaj – powtórzyła – ja wiem, o co chodzi z dziećmi. Nie w sensie, że wiem, skąd się biorą, ale dlaczego ty masz z nimi problem. To wszystko przez Żilberta! On jest winien twojej paranoi.

– Nie mam para… – zaczęłam, ale Wiolka położyła mi widelec na ustach.

– Moim zdaniem to się potoczyło bez sensu i za szybko. Po pierwsze – odgięła mały palec – wciągnęłaś się w relację z facetem, którego w ogóle nie znałaś. Po drugie wprowadziłaś się do niego po miesiącu znajomości! Hanka, po miesiącu! Po trzecie, cytuję to, co sama mi wtedy powiedziałaś: „Żilbert chce szybko wziąć ślub i założyć rodzinę. Wiesz, on ma czterech braci. Pragnie mieć liczne potomstwo. Jak pająk, czy coś”. Po czwarte, do diabła, nie angażuj się w te no… zaaranżowane przez twoich rodziców znajomości. Przecież sama możesz znaleźć sobie faceta i wcale nie potrzebujesz do tego staruszków. Nikt nie ma prawa wskazywać palcem na osobnika, który według nich nadaje się dla ciebie bądź też nie. No, to ripostuj teraz.

Pociągnęłam łyk piwa i zapadłam się w kanapę.

– Ty wiesz – powiedziałam po chwili głębokiego namysłu – że możesz mieć rację.

Miała rację. Żilbert najpierw rozpalił zapałkę, mówiąc o ślubie, następnie rzucił ją w benzynę, sugerując, że chciałby mieć ze mną co najmniej piątkę dzieci, bo przywykł do życia w dużej rodzinie. Wyobraziłam sobie siebie z figurą człowieka cegły wzbogaconą o wielki balon przyczepiony z przodu. I nosiłabym ten balon przez pięć lat co najmniej, bo przecież co rok prorok.

Wyobraziłam sobie też kompletne wycięcie z życia na najbliższe dwudziestolecie. Nie mogłabym pracować i robić tego, co kocham, a zaplanowałam sobie tyle rzeczy do zrobienia przed trzydziestką!

Piątka dzieci, święty Rafale Archaniele, patronie samotnych! Brzuch wisiałby mi chyba do połowy ud, na nim kładłyby się wyssane do ostatniej kropli mleka – i krwi, a jakże! – piersi, a po nich spływałby potrójny podbródek, bo przy piątce dzieci jadłabym byle co, a kiedy by dorosły, mój zamglony pięciokrotnym macierzyństwem mózg przestawiłby się na odpoczynek przy tasiemcach emitowanych na Romance TV.

– Oczywiście, że mam. – Wiolka siorbnęła piwo tak głośno, że wyrwała mnie z odmętu rozmyślań.

– Ale ja lubię dzieci.

– Lubisz, tylko cię przerażają, bo nie chcesz ich mieć. Nie czujesz się gotowa ani fizycznie, ani emocjonalnie i w ogóle nie jesteś przygotowana na to, żeby wypełniać tradycje narzucone przez durne społeczeństwo. My, kobiety, nie jesteśmy maszynkami do rodzenia dzieci, mamy prawo realizować się w życiu po swojemu, inaczej, pod prąd. Masz pojęcie, ile z nas zrezygnowało świadomie z macierzyństwa i teraz cieszy się życiem?

– Słuchaj, ale ja chcę. Tylko nie teraz i, co jest priorytetowym argumentem, nie z Żilbertem. Który zresztą i tak zniknął z mojego życia.

– Alleluja. – Wiolka stuknęła swoją szklanką o moją.

– Alleluja – podsumowałam.

Moje przerażenie jednak nie ustąpiło. Co więcej, wydawało się, że uległo pogłębieniu w chwili, w której w poniedziałkowy ranek wyznałam Patrycji, że nie mam dla niej batonika Puff.

Nie wiedziałam, że z siedmioletniego gardła może wydobyć się tyle decybeli…

Gdyby nie Marika, którą słusznie podejrzewałam o jak najlepsze intencje, prawdopodobnie osiwiałabym ze strachu i ogłuchła w ciągu sekundy. I to jest właśnie dobry moment, żeby opowiedzieć wam, co wydarzyło się między Sikorem a Wielkim Ptakiem.

Kiedy Monika zatrzasnęła za sobą drzwi i zostawiła mnie w pokoju z walizami, grzecznie zdjęłam buty oraz oparłam się czołem o ścianę, żeby uspokoić napędzane paniką serce. Taką zastały mnie dziewczynki. Patrycja, czarnooka i czarnowłosa ślicznotka z nachmurzonym czołem, pyzatymi policzkami i brzuszkiem wylewającym się znad spodenek piżamy, przypatrywała mi się z zainteresowaniem, jakim biolog obdarza bakterię pod mikroskopem. W dłoni trzymała wielkiego długouchego królika.

– Cześć – powiedziała po chwili. I umilkła, czekając na moją reakcję.

Nie myślcie sobie, że z Patrycją widziałam się pierwszy raz od siedmiu lat, bo z Moniką i dziewczynkami spotykałam się regularnie co miesiąc – albo półtora – w niedzielę. Zazwyczaj wpadałam do nich z własnoręcznie upichconym obiadem – no co? Lubię gotować i nawet bardzo dobrze mi to wychodzi – który zjadały z apetytem, spragnione, co było widać, domowego żarcia. Patrycja nie wyglądała mi na dziecko, które nie je wieprzowiny, wołowiny i parówek; co więcej, prezentowała się jak ktoś, kto na śniadanie wsuwa steka i zagryza go porządnym rumsztykiem z cebulką.

– Cześć, złotko. – Uśmiechnęłam się szeroko.

– Masz coś na zębach, ciocia. Lezione coś – oznajmiła.

– Jakie? – zbaraniałam.

– Zielone – wkroczyła do akcji Marika. – Cześć, ciocia, tak w ogóle. Patrycja ma ostatnio manię przekręcania kolejności liter i sylab. Ja uważam, że robi to złośliwie, a mama sądzi, że to się dzieje tylko wtedy, kiedy Pati się stresuje.

Marika, która urodę odziedziczyła po ojcu, błysnęła w moim kierunku ciemnoniebieskimi oczami, zgarnęła długie do pasa kasztanowe włosy na lewe ramię i ostrzegawczo położyła dłoń na głowie siostry. Zawsze zachwycały mnie różnice między nimi. Patrycja, mały pulpecik ze skórą w odcieniu kawy z mlekiem przyprószonej cynamonem, kontra wysoka i szczupła Marika.

– Czym się stresujesz?

Przyklęknęłam przed Patrycją, bo zanim tu przyjechałam, naprędce przeczytałam kilka interesujących artykułów o osieroconych dzieciach i jeden o tym, aby zawsze równać poziom rozmowy do dziecka. Nie pamiętałam, czy chodziło o wzrost.

– No tym, że będziesz z nami mieszkać zamiast mamy. – Pati wbiła oczy w sufit.

– Nie zamiast, bo mama poleciała do waszej babci i wróci za tydzień, góra dwa. Ja tu jestem tak tylko na chwilę.

– Co po? – drążyła.

– Żeby się wami zaopiekować.

– I jeszcze?

– Noooo, żeby zawieźć cię na basen, a Marikę na ten… no lekcję waltorni.

– Gitary – skorygowała Marika.

– Mama pozwala mi jeść koczeladę przed snem i nie myć zębów. I mogę robić, co chcę, i oglądać Parry’ego Hottera na moim tablecie i w ogóle nie spać. W ogóle! – wyrecytowała, nadal nie spuszczając wzroku z sufitu.

– Patrycja, wasza mama nic o tym nie wspominała – zaczęłam, ale nie zdążyłam skończyć, bo oberwałam długouchym królikiem w czoło, a obrażona nie wiadomo dlaczego dziewczynka pomaszerowała na górę.

– Przejdzie jej. Bardzo przeżywa, bo mama nigdy nie zostawiała nas samych na tak długo – wytłumaczyła Marika.

– Przecież nie zostałyście same – zaprotestowałam słabo.

– On się nie liczy – odparła tajemniczo Marika i, tak jak Patrycja wcześniej, wlepiła oczy w sufit.

Szczerze? Ciary przeszły mi po plecach.

Czy miała na myśli Boga jako siłę mocarną i opiekuńczą, biorącą pod skrzydła dziatki swe? Albo, kurka blaszka, jakiegoś poltergeista, który otwiera szuflady i wywala bieliznę lub trzaska złośliwie drzwiami, trzeszczy i sapie?

– Dobra, ciocia. Rozpakuj się w sypialni mamy, ja pójdę do Pati i ogarnę ją do snu. Jutro będzie lepiej – pocieszyła mnie Marika.

Miałam siłę tylko na to, żeby posłać jej pełne wdzięczności spojrzenie. Ostatkiem moich przerażonych sił dźwignęłam walizy i wdrapałam się na górę. I, jak już wiecie, przeleżałam całą noc w czujnym oczekiwaniu na dźwięk budzika. Lub złowrogą obecność poltergeista.

Rano wręczyłam Patrycji torebkę z soczkiem i kanapką do szkoły, na śniadanie odgrzawszy jej wczorajsze resztki burrito z kurczakiem. Czarnooka diablica, majtając nogami, zapuściła fila do torebki i oznajmiła:

– Ciocia, ale ja nie chcę nakapki. Nie jem takiego. Chcę mój batonik. Chcę puffa.

– Patrysiu, nie mam. Odprowadzę cię do szkoły i wracając, wejdę do sklepu. Kupię ci zapas na caaały tydzień – odpowiedziałam wesoło, mimo że panika trzymała mnie za gardło.

Nie spodziewałam się, że Patrycja spokojnie, bez oddania strzału ostrzegawczego, po prostu nabierze powietrza do płuc, otworzy usta i wyda z siebie dźwięk podobny do syreny alarmowej! Siedzący obok i obśliniony na widok burrito Sikor, także otworzył pysk i zaczął żałośnie wyć. To było nie do wytrzymania! Pies, o którego istnieniu zapomniałam na amen, mimo że widziałam go nie dalej jak w połowie sierpnia, ruszył do rywalizacji ze zdzierającą struny głosowe dziewczynką.

Myślicie, że Pati na tym poprzestała? Otóż nie. Ześlizgnęła się z hokera, nie przestając wrzeszczeć, położyła się na podłodze oraz zaczęła walić piętami o płytki. Głupi dog grzmotnął na plecy łapami do góry i wył jak opętany, a ja nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy może płakać, czy niechcący zostawić włączony gaz, rzucić zapałkę i dyskretnie wyjść. Wybrałam to pierwsze.

Krzyk nagle ucichł jak tasakiem ciachnął.

Rzucona przez Marikę gąbkowa piłeczka, celnie utknęła w otwartych ustach Patrycji.

– Cisza – ostrzegła złowrogim szeptem. – Albo potnę wszystkie twoje czerwone skarpetki na konfetti. Ostrzegam.

Patrycja, dziwnie spokojna, spojrzała na siostrę z wyrzutem. Wypluła piłkę.

– Podła Karima – skwitowała.

– Marika! Ubieraj się, ale już. I koniec darcia japy. Szoruj po plecak, a jak zejdziesz, to grzecznie zapakujesz to, co ciocia naszykowała – syknęła Marika.

– Dla ciebie też mam kanapkę i soczek – pochwaliłam się, wręczając starszej siostrze woreczek ze śniadaniem.

Lawa pogardy widoczna w jej ciemnoniebieskich oczach stopiła mi twarz na płynny wosk.

6

Hagmi Fszak Chmura, czyli kocham swoją pracę!

Wiolkę zastałam w naszej minikuchni, ale na tyle dużej, żeby wstawić szafkę na kubki, małą lodówkę, mikrofalówkę i czajnik elektryczny. Ja chciałam ekspres, ale Wiolka, która jest zagorzałą przeciwniczką kawy, postawiła stanowcze weto. Nie to, że Wiolka jest gorsza od strażniczki w więzieniu dla kobiet albo groźnej profesorki od matmy, która laniem linijką po łapach żąda posłuchu. Nie, po prostu dała mi logiczny wybór: lodówka albo ekspres. A ponieważ było to pod koniec czerwca, kiedy z nieba lał się ogień, roztopiony asfalt zasysał samochody w czeluści piekieł, a sucha trawa groziła samozapłonem, wychrypiałam tylko: „Lodówka!”.

Zatem zastałam Wiolkę pochyloną nad blatem, stukającą z furią w wyświetlacz smartfona. Wypięta swoim idealnie okrągłym tyłkiem w kierunku drzwi, czyli moim, mamrotała coś pod nosem. W kuchni pachniało earl greyem, którego Wiolka dodatkowo podkręcała sokiem z limonki i konfiturą z gruszek; pociekła mi ślinka.

– Żyjesz? Jak minęła pierwsza noc z potworami? – spytała, nawet nie odwracając się do mnie.

– To nie są potwo… – zaczęłam, ale zastygłam z obrazem Patrycji wydzierającej się jak demon z japońskiego horroru. – Żyję. Choć nie zmrużyłam oka. A ty co taka wkurzona, laska? Nie masz klienta zaraz?

– Kwadrans. Dzwonił, że się spóźni – mruknęła. – Ściągnęłam sobie gadacza na telefon. Czujesz? Nie wiedziałam nawet, że to jeszcze istnieje. Za moich nastoletnich czasów służyło toto do kontaktów ze znajomymi, a teraz… no powiem ci, Hanka, że to zaskakująco wkurzająca niespodzianka.

– Dlaczego? – spytałam, sięgając po kubek z herbatą.

– Możesz sobie zakręcić kołem, dzięki czemu losujesz partnera do rozmowy. Mało tego, możesz sobie ustawić preferowaną płeć oraz przedział wiekowy. Znaczy nie swój, kumasz? No to ustawiłam tak między dwadzieścia pięć a trzydzieści trzy, choć z tego, co widzę, co te jełopy piszą, powinnam przeciągnąć suwak na facetów pod sześćdziesiątkę, takich sugar daddies. Cholera! – Rozjuszona Wiolka rzuciła telefonem do kosza na śmieci.

– Ale… ale po kiego grzmota zainstalowałaś w ogóle Gadu-Gadu? – wystękałam, dając ręką nura w zasuszone gałązki winogron. Podałam jej smartfon.

– Oj, tak jakoś, sama nie wiem. Impuls. Weltschmerz. Postweekendowy dołek. – Wzruszyła ramionami.

– Wiolka, przecież to ty mi zawsze łopatą do łba wbijałaś, że to szowinistyczny wynalazek służący do poniżania kobiet oraz utrzymywania ich w charakterze podnóżka, o ile będą na tyle durne i złapią się na lep tych kłamliwych…

– Skurwysynów – dokończyła lekceważąco.

– No to dlaczego?

– Bo widziałam Andżela z cizią. Przyszedł do klubu, bezczelny! Obnosił jej towarzystwo, jakby była torebką z krokodyla czy innego gekona! Chwalił się nią, czujesz? Co tam torebką! Ona była pierścieniem z diamentem wartym miliony euro, a on palcem. Palcem, rozumiesz?

– Chodź tu do mnie. – Wyciągnęłam ramiona.

Przytuliłam przyjaciółkę, głaszcząc ją po szczupłych plecach. Rozumiałam, oczywiście. Andżelo był palcem, a Wiolka nadal chciała być jego pierścieniem, niezależnie, ile suchej skóry łuszczyło się z tego paskudnego palucha, jak bardzo zadarte miał skórki wokół paznokci i jak koszmarny brud pod nimi.

– Dobra. – Otrząsnęła się. – Do roboty, królu złoty. Salony wywietrzyłam. O, twój pan Stasio idzie!

Wyjrzałam przez okno kuchenne. Faktycznie, mój ulubieniec, pan Stasinek. Kochany mały zasuszony staruszek w kraciastym kaszkiecie i jasnym prochowcu, zawsze w odprasowanych na kant spodniach i w muszce ciasno zawiązanej pod wystającą grdyką. Jak zwykle stanął nieśmiało przed drzwiami, poprawił płaszcz, zdjął kaszkiet i przygładził resztki siwych włosów. Rozczulał mnie tym. Wyszłam mu naprzeciw.

– Och, pani Hanusiu. Przyniosłem drożdżówki z makiem, a pani może zrobi tę dobrą herbatkę, co? – Wyciągnął do mnie papierową torebkę.

Zrobiłam. A potem poszliśmy do jednego z pokoi, żeby się poprzytulać.

No! To teraz mogę przejść do sedna, a raczej oka cyklonu, który rozpoczął się miłym zefirkiem. Trzy lata temu, kiedy wykończone psychicznie, wyglądające jak podstarzałe narkomanki, rozczochrane, szaroskóre, z sińcami pod oczami i zgarbione, zebrałyśmy resztki sił, żeby złożyć wypowiedzenie w wylęgarni pracoidów, postanowiłyśmy założyć firmę. Pamiętam jak dziś ten piątek, gdy dyro od sprzedaży wpadł do naszego pokoju, który zajmowałyśmy do spółki z trójką innych, równie szaroskórych ze zmęczenia sales managerów, poluzował krawat – chyba, a przynajmniej tak to sobie wyobrażałam, ale potem okazało się, że nie, bo miał zajęte ręce i ni to syknął, ni to ryknął:

– Spadła!

Po tym wbił wściekły wzrok w każdego z nas. To znaczy wbił w czubki głów, bo nie mieliśmy nawet siły podnieść oczu znad klawiatur naszych cienkich, bajeranckich, reprezentatywnych, ultramobilnych i nie pamiętam jakich jeszcze laptopów. Byliśmy osłami w kieracie.

Poza tym dyro od sprzedaży nie potrafił nas zmotywować żadną marchewką na kiju w postaci premii albo trzech wolnych sobót w miesiącu, a jedynie wpadał trzy do trzynastu razy dziennie i dramatycznie rwał sobie włosy z łba, notabene łysego.

Pewnie pozwolilibyśmy mu się wygadać, ale Wiolkę coś tknęło – Opatrzność, jak powtarzała potem grobowym tonem – i spojrzała na dyra. W objęciach trzymał drukarkę, czule tuląc ją do siebie, a w jego oczach zabrakło tego, co charakteryzuje normalną jednostkę ludzką – zrozumienia. Oto patrzyliśmy na pracoida w całej okazałości.

– Skoro spadła – Wiolka rzuciła brodą w kierunku drukarki – to pewnie da się naprawić. Jakoś…

– Sprzedaż spadła! – huknął histerycznie. – Pięciodziurkowe podwójnie chromowane sitka do wody! Jeszcze miesiąc temu kontenerami do Chin płynęły, a teraz? A teraz wysłaliśmy jeden ponton! Albo niezdejmujące się rozpuszczalne majtki! Holendrzy tirami zamawiali! Przedwczoraj Wacław zawiózł rowerem do Amsterdamu dwanaście sztuk! Dwa-naś-cie! Pytam się, czyja to wina?

– Nasza? – wyszeptaliśmy nieśmiało.

– Moja! – Rąbnął się drukarką w piersi. – Bo byłem dla was zbyt pobłażliwy! Nie chciało się przychodzić do pracy w niedzielę! Nie chciało się poświęcić dla dobra firmy i patrzeć z satysfakcją, jak nasz wspólny znój i trud stają się kamieniem węgielnym w realizacji planu pięćdziesięcioletniego! To my, pierwsze pokolenie korporacji, sól tej ziemi pod sztandarem zwycięstwa, dążące do…

– Och, zamknij się – westchnęła Wiolka z rezygnacją, po czym popatrzyła na mnie tym specyficznym spojrzeniem charakteryzującym skazańca na chwilę przed egzekucją.

Nadzieja na telefon od gubernatora oznaczający ułaskawienie mieszała się z totalnym pogodzeniem z rzeczywistością.

Ponieważ nie mogłam tego znieść, bo moje udręczone korporacyjne serce było na granicy pęknięcia, ową resztką sił zwlokłam się z krzesła, złapałam Wiolkę za wiotki z niedożywienia nadgarstek i wychrypiałam: „Wychodzimy”.

Noga za nogą, niczym zombie, zrobiłyśmy mało triumfalny przemarsz korytarzem obok ekspresu, a nasze zespoły w open-wylęgarni-pracoidów-space odprowadzały nas spojrzeniem równie nieprzytomnych trzydziestu par oczu.

Pamiętam jeszcze, jak po wyjściu Wiolka, rozglądając się dookoła, powiedziała: „Patrz, już listopad, a jeszcze wczoraj był czerwiec”.

Był sierpień.

No, zatem nasze odejście z korpo było milusim zefirkiem w porównaniu do awantury, którą usiłowali zrobić mi rodzice, kiedy po miesiącu psychicznej rekonwalescencji, objadania się lodami o smaku masła orzechowego i oglądaniu wieczór w wieczór filmów o tematyce bożonarodzeniowej, oznajmiłam, że otwieram, a właściwie to jakby już otworzyłyśmy z Wiolką firmę i będziemy same sobie sterami, okrętami, kapitanami, rumem w butelce i całą resztą marynistycznych atrybutów.

– Oszalałaś! – Matka moja, Celina, machała rękami. – Taka stabilna praca, dobre pieniądze, miły szef! Gdzie ty tyle zarobisz, dziewczyno? I to nagłe odejście, taki wstyd! Wszyscy pomyślą, że cię wyrzucili, a teraz jeszcze ta firma! Co ludzie powiedzą?

– Nie wiem, mamo Hiacynto – odparłam lekkim tonem, wszak od zawsze byłam pokojowo nastawiona, tym bardziej do własnej rodzicielki.

– Tak, tak! – nadawała dalej, głucha na to, co mówię. – Dwadzieścia siedem lat! Bez pracy! Bez pieniędzy! Bez narzeczonego nawet!

– A co ma narzeczony do pieniędzy? – bąknęłam, przełykając lody.

Siedziałam w dużym pokoju na kanapie obok taty, ubrana w upaćkany sosem pomidorowym T-shirt, zaniedbana jak osierocone dziecko, a mama drobnymi kroczkami przemierzała przestrzeń swojej frustracji między telewizorem a drzwiami balkonowymi.