Cholerna książka - Magdalena Czmochowska - ebook + książka

Cholerna książka ebook

Czmochowska Magdalena

0,0

Opis

Maryśka - polska Bridget Jones!

Maria Łódzka, dla przyjaciół Maryśka. Samotna matka dwóch nastolatków, rozwódka. Wyjątkowo pechowy człowiek; tylko jej w bezwietrzny dzień spada na głowę sucha bułka, i to z drzewa! Maryśka ma wielkie serce, naiwność dziecka i mnóstwo marzeń. Zdarza jej się być konsekwentną, a swoją dorosłość trenuje na synach, którzy zazwyczaj traktują ją z pobłażaniem.

Ma wspaniałe przyjaciółki - lekarkę Agatę, makijażystkę Mańkę i częściowo bezrobotną Ewelinę. Każda z nich jest inna, ma odmienny system wartości, a jednak w czwórkę znakomicie się uzupełniają.

Maryśka wikła się w dziwne relacje z facetami, poznanymi na przykład na portalach randkowych, jej najlepszym kumplem zaś jest gangster Krystian Poppucci (po ojcu Włochu, żołnierzu neapolitańskiej mafii), postrach osiedla wzrostu siedzącego psa. Galerię męskich postaci uzupełniają: piękny policjant Cieszmir Wykręt, przedziwny aptekarz Balbin Rącznik, który słowami strzela jak z karabinu, podkomendny Krystiana, czyli osiłek Pancerny, małolat Przemek i ten najważniejszy - łysy Tymon, w którym Maryśka zakochuje się bez pamięci. Nie obywa się przy tym bez komplikacji, rzecz jasna. Zresztą jak we wszystkim w jej życiu.

Marysia jest czułą mamą, genialną przyjaciółką, a nade wszystko - uroczą kobietą, która opisując swoje życiowe perypetie, nie szczędzi sobie zdrowej autoironii, co wywołuje w czytelniku niekontrolowane wybuchy wesołości. Jednak w życiu naszej bohaterki od pewnego czasu brakuje mężczyzny, dla którego byłaby tą jedyną i upragnioną. Czy w świecie skomplikowanych relacji damsko-męskich, w których każda ze stron zdaje się oczekiwać czegoś zupełnie innego, znalezienie prawdziwej miłości jest w ogóle możliwe? Musicie się o tym przekonać! Jestem pewna, że pokochacie Maryśkę od pierwszych stron.

Ada Johnson, autorka książki Kalendarz z dziewuchami

Jak na chwilę uwolnić się od samotności, która dotyka każdego z nas? Przeczytać książkę Magdy Czmochowskiej! Sprawia ona - w niesamowicie zabawny i kojący sposób - że człowiek staje się częścią przedstawionego w niej świata. Czytając, czuliśmy się jak goście autorki pijący z nią poranną kawę. Gdy Magda opowiada o trudnych chwilach, nie nudzi, a wręcz przybliża do siebie drugiego człowieka, który już po przeczytaniu pierwszej strony Cholernej książki z chęcią opowiedziałby jej o całym swoim życiu. Niektórzy twierdzą, że poczucie humoru jest domeną mężczyzn. Wobec tego poznajcie mężczyznę w spódnicy.

Aleksandra Nawój i Bartek Rybicki Emocjonalni,

Cholerna książka lektura obowiązkowa dla każdej kobiety, zarówno spełnionej, jak i tej, która dopiero walczy o spełnienie marzeń. Dla kobiety wrażliwej i dla kobiety silnej. Dla kobiety twardo stąpającej po ziemi, jak również tej, która głęboko w sobie ukrywa duszę romantyczki. Dla kobiet, które są matkami, córkami, siostrami, przyjaciółkami, partnerkami, żonami, singielkami oraz tych, które pełnią różne inne społeczne role, ale zwłaszcza dla tych, które pamiętają (a może zapomniały i ta książka im o tym przypomni), że poza tym, co narzuca im społeczeństwo, są przede wszystkim sobą. Polecam całym sercem, gdyż właśnie nim została napisana ta powieść. Pełna ciepła, humoru i emocji tak bliskich nam wszystkim.

Aleksandra Steć, autorka książek Moja dusza pachnie tobą oraz Dotyk twoich słów

Czyta się jednym tchem, ale trzeba bardzo uważać, żeby się nie zachłysnąć. I to nie tylko śmiechem. Cholerna książka to nie jest zwykłe czytadło dla kobiet marzących o tym jednym jedynym i wypatrujących go na każdym rogu. Owszem, mówi o miłości, ale takiej dojrzewającej, szlachetniejącej, jak wino. W dodatku o miłości w najróżniejszych jej odcieniach, w różnych relacjach: z rodzicami, z dziećmi, z przyjaciółmi. No i z nim... a właściwie z nimi, bo pojawia się tu cała plejada panów. Cholerna książka wcale cholerna nie jest. Jest ciepła, kojąca, miękko wyściela serce. Magdalena Czmochowska to nowa Grochola. Zatem, proszę Państwa, po prostu wypada ją znać.

Ola Malarz, autorka książki Didasqualia

Porywająca i zabawna! Cholerna książka sprawiła, że podczas lektury uśmiech nie schodził mi z twarzy. Autorka zaprasza nas do swojego świata i oprowadza czytelnika po codzienności, dzieląc się tym, co najpiękniejsze - własnymi emocjami. Czytając, czułam, że mogę się zaprzyjaźnić z bohaterką i razem z nią przeżyć każdą z opowiedzianych historii. Życzę sobie takiej przyjaciółki. Jestem szczęściarą, że mogłam osobiście poznać autorkę książki, i cieszę się, że mam Magdę w swoim życiu.

Karolina Nawój

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 890

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Magdalena Czmochowska

Cholerna książka

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka

Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

http://editio.pl/user/opinie/choksi

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-6477-6

Copyright © Helion 2020

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Marysia jest czułą mamą, genialną przyjaciółką, a nade wszystko — uroczą kobietą, która opisując swoje życiowe perypetie, nie szczędzi sobie zdrowej autoironii, co wywołuje w czytelniku niekontrolowane wybuchy wesołości. Jednak w życiu naszej bohaterki od pewnego czasu brakuje mężczyzny, dla którego byłaby tą jedyną i upragnioną. Czy w świecie skomplikowanych relacji damsko-męskich, w których każda ze stron zdaje się oczekiwać czegoś zupełnie innego, znalezienie prawdziwej miłości jest w ogóle możliwe? Musicie się o tym przekonać! Jestem pewna, że pokochacie Maryśkę od pierwszych stron.

Ada Johnson

autorka książki Kalendarz z dziewuchami

Jak na chwilę uwolnić się od samotności, która dotyka każdego z nas? Przeczytać książkę Magdy Czmochowskiej! Sprawia ona — w niesamowicie zabawny i kojący sposób — że człowiek staje się częścią przedstawionego w niej świata. Czytając, czuliśmy się jak goście autorki pijący z nią poranną kawę. Gdy Magda opowiada o trudnych chwilach, nie nudzi, a wręcz przybliża do siebie drugiego człowieka, który już po przeczytaniu pierwszej strony Cholernej książki z chęcią opowiedziałby jej o całym swoim życiu. Niektórzy twierdzą, że poczucie humoru jest domeną mężczyzn. Wobec tego poznajcie mężczyznę w spódnicy.

Aleksandra Nawój i Bartek Rybicki, Emocjonalni

facebook.com/emocjonalnii

Porywająca i zabawna! Cholerna książka sprawiła, że podczas lektury uśmiech nie schodził mi z twarzy. Autorka zaprasza nas do swojego świata i oprowadza czytelnika po codzienności, dzieląc się tym, co najpiękniejsze — własnymi emocjami. Czytając, czułam, że mogę się zaprzyjaźnić z bohaterką i razem z nią przeżyć każdą z opowiedzianych historii. Życzę sobie takiej przyjaciółki. Jestem szczęściarą, że mogłam osobiście poznać autorkę książki, i cieszę się, że mam Magdę w swoim życiu.

Karolina Nawój

booknieci.pl

Magdalena Czmochowska w swoim literackim debiucie opisuje problemy współczesnego społeczeństwa, dotyczące każdego z nas. Pisarka perfekcyjnie operuje językiem literackim i łączy tematy, o których trudno pisać — które skłaniają do głębokiej refleksji i nad którymi zatrzymujemy się dłużej; a robi to z humorem, dzięki czemu książkę czyta się lekko, z zaciekawieniem, wręcz nie można się doczekać, co będzie się działo dalej. Autorka z gracją przechodzi od porównań i metafor, które można by utożsamiać z językiem poezji, przez język potoczny, idealnie współgrający z problemami codzienności, do sfery psychologicznej, która jest tu wyraźnie zarysowana. Początkowo może się wydawać, że Cholerna książka odniesie sukces głównie dlatego, że porusza problematykę, z którą większość czytelników może się utożsamiać. Jednak książkę tę zdecydowanie wyróżnia silne nacechowanie psychologiczne, dzięki dużej emocjonalności i opisom różnych uczuć widoczne w każdym rozdziale. W powieści śledzimy historię głównej bohaterki i jednocześnie obserwujemy jej przemianę osobowościową. Przyglądamy się, jak zmienia się jej życie pod wpływem różnych zdarzeń, zarówno ważnych, jak i pozornie nieistotnych. Sposób, w jaki Magdalena Czmochowska opisuje zjawiska, jak manewruje pomiędzy różnymi życiowymi zdarzeniami, o których często nie mówi się głośno, dodaje otuchy — czujemy, że nie jesteśmy ze swoimi problemami sami. Mając pod ręką Cholerną książkę, cholernie silnie odczuwamy, że jesteśmy częścią społeczeństwa; że razem z innymi walczymy z przeciwnościami losu, odnosimy sukcesy i ponosimy porażki. Książkę polecam wszystkim. Przy czym uważam, że to lektura obowiązkowa dla każdej kobiety, zarówno spełnionej, jak i tej, która dopiero walczy o spełnienie marzeń. Dla kobiety wrażliwej i dla kobiety silnej. Dla kobiety twardo stąpającej po ziemi, jak również tej, która głęboko w sobie ukrywa duszę romantyczki. Dla kobiet, które są matkami, córkami, siostrami, przyjaciółkami, partnerkami, żonami, singielkami oraz tych, które pełnią różne inne społeczne role, ale zwłaszcza dla tych, które pamiętają (a może zapomniały i ta książka im o tym przypomni), że poza tym, co narzuca im społeczeństwo, są przede wszystkim sobą. Polecam całym sercem, gdyż właśnie nim została napisana ta powieść. Pełna ciepła, humoru i emocji tak bliskich nam wszystkim.

Aleksandra Steć

autorka książek Moja dusza pachnie tobą oraz Dotyk twoich słów

Czyta się jednym tchem, ale trzeba bardzo uważać, żeby się nie zachłysnąć. I to nie tylko śmiechem. Oto perypetie młodej kobiety, samotnej matki dwóch dorastających chłopców, borykającej się z brakiem pieniędzy, napadami depresji, ale obdarzonej sowicie oryginalnym poczuciem humoru. I poszukującej miłości. Niby banalnie, prawda? Ale tak nie jest. Cholerna książka to nie jest zwykłe czytadło dla kobiet marzących o tym jednym jedynym i wypatrujących go na każdym rogu. Owszem, mówi o miłości, ale takiej dojrzewającej, szlachetniejącej, jak wino. W dodatku o miłości w najróżniejszych jej odcieniach, w różnych relacjach: z rodzicami, z dziećmi, z przyjaciółmi. No i z nim… a właściwie z nimi, bo pojawia się tu cała plejada panów. Cholerna książka to portret psychologiczny współczesnego społeczeństwa, wędrówka przez jego bolączki, nadzieje, problemy, pytania, marzenia. Do tego świetny język, rewelacyjne dialogi, ironiczna i sarkastyczna główna bohaterka, przeurocza grupa przyjaciółek. Cholerna książka wcale cholerna nie jest. Jest ciepła, kojąca, miękko wyściela serce. Trzy słowa, które przychodzą mi na myśl po jej lekturze: mądra, zabawna, inteligentna. Magdalena Czmochowska to nowa Grochola. Zatem, proszę Państwa, po prostu wypada ją znać.

Ola Malarz

autorka książki Didasqualia

Dla Mamy.

Mamo, mam nadzieję, że patrzysz z góry i cieszysz się razem ze mną.

I. Pierwsze koty za płoty

1. Biorę się za pisanie…

Postanowiłam napisać książkę. Przecież to łatwizna, zupełnie jak jazda na sankach. Najpierw pomyślałam, że to sposób na nudę, później, że prawdziwe powołanie, a jeszcze później, że to mogłoby zapewnić mi zdjęcie w specjalnie dla mnie stworzonej alei sław w klubie fitnessu, do którego chodzę.

Boże! Zobaczyć swoje nazwisko na okładce! Przeszedł mnie dreszcz rozkoszy.

Najgorzej jest zacząć. I złapać temat, oczywiście. Kilka razy skradałam się do niego na paluszkach, ale zawsze zwiewał w czerń nocy, więc opisywałam to, co udało mi się dostrzec w tym okamgnieniu. W mojej głowie pojawiła się Ala w błękitnej sukience i pantofelkach na płaskim obcasie. Siedziała na przystanku i płakała. I płakała. I płakała. Aż zamieniła się w kałużę. Koniec. Na szczęście od razu połapałam się, że ten temat jest do bani, i odpuściłam. Tymczasem przewinął się obraz dziewczynki, która ruszyła w pełną przygód podróż w poszukiwaniu swojego prawdziwego imienia. Poznała mięsożernego królika, walczyła w wojnie grzybów, żeglowała nawet po morzu niepamięci w starej mydelniczce… i dzięki, wesela nie będzie. Temat umarł, zostawiając mnie walącą głową w biurko. Znowu.

Postanowiłam jednak nie odpuszczać i pomyślałam: „Kurde, napiszę powieść science fiction”. Jednakże po trzech stronach zagmatwanej akcji, w której mąż głównej bohaterki został porwany na autostradzie przez wielką rybę, doszłam do wniosku, że nigdy, przenigdy nie napiszę nic sensownego. Tak się tym zdenerwowałam, że zarzuciłam nawet pisanie pamiętnika. Po kilku — no dobra, kilkunastu — miesiącach posuchy zaczęłam znowu robić notatki. Wyglądały one mniej więcej tak: „Bosz… ale upał” (w lipcu) oraz „Tęsknię za ciepełkiem” (w listopadzie). Z tego chaosu nieśmiało wypłynęła myśl o napisaniu książki o randkach internetowych. To znaczy poznawaniu ludzi w internecie. Nie, inaczej. Nie ludzi, tylko konkretnie facetów. Cholera! Książka miała być o tym, jak strasznie trudno poznać teraz miłego mężczyznę na przykład podczas zakupów w Tesco albo tankowania samochodu. Mężczyznę, który nie byłby:

żonaty,

w związku nazwanym „to skomplikowane”,

zbyt agresywny,

zbyt pasywny,

bezrobotnym fanem gier online, żyjącym z emerytury mamusi,

uzależniony od mamusi jako „jej skarb najdroższy”,

Piotrusiem Panem nastawionym na zabawę,

egoistą,

erotomanem.

Itede aż do końca alfabetu. Tak prawdę mówiąc, to ciężko jest w ogóle poznać faceta w Tesco (nie wiem, jak w innych sklepach). Dlatego ludzie szukają szczęścia w internecie, czyż nie?

Chcę napisać tę cholerną książkę, bo pochwaliłam się znajomym na Facebooku, że zamierzam to zrobić, więc głupio by było wszystko odwołać. Nie lubię robić z gęby cholewy. Poza tym czuję, że już jestem gotowa, to ten rok! Magiczny!

Skoro mamy jasność, to może powinnam napisać rozpoczęcie?

„Dawno, dawno temu żyła sobie królewna z talią osy i cudownie jędrnymi piersiami. Nie nosiła stanika, bo nie musiała. Miała piękne długie włosy, proste i lśniące jak futro foki, która właśnie wyprysnęła z przerębla na taflę lodu”.

Chrystusie Niebieski!

To może tak:

„Ludwika miała smutne życie, szare oczy i galopującą nadwagę. Nic nie układało się po jej myśli, a nad jej głową permanentnie wisiała ciężka od deszczu chmura, która napawała ją smutkiem. Serce Ludwiki było tak spragnione miłości, że… ”.

Że książka, która tak się zaczyna, powinna być z marszu sprzedawana z ostrym nożem, opakowaniem psychotropów, które można by łyknąć za jednym razem, oraz broszurką pod tytułem Dwadzieścia prostych ćwiczeń, jak wejść w całości do piekarnika i odkręcić gaz.

Po miesiącach bezpłodnego kombinowania (powiedziałam „miesiącach”? Może nazwijmy je latami), „o czym by tu napisać?”, zupełnie jakbym miała pracę domową polegającą na napisaniu wypracowania na polski na temat DOWOLNY, zapaliłam żaróweczkę: „Przecież moje życie jest… No, jest takie na książkę akurat, więc czemu nie?”.

No właśnie, czemu nie?

2. …i wracam na dietę. ZNOWU…

Właśnie zjadłam trzy ciasteczka owsiane. Słodkie jak cholera, chociaż zgarnięte z półki ze zdrową żywnością w Intermarché. A przecież cukier to zabójca, przyczyna tuszy, raka, psujących się zębów. Szkoda tylko, że jest wszędzie. Przed świętami kupiłam ostatni kilogram białego cukru, tylko po to, żeby go użyć do sernika. (Wyszedł pyszny, tak na marginesie. Lekuchny jak chmurka, która niesie uśmiech zamiast deszczu, na słonych ciasteczkach owsianych z masłem orzechowym, z kuwerturą ze śmietany kremówki i słoną polewą mleczno-miodową z orzechami. Miliardy kalorii! Jak gwiazdy na sierpniowym niebie mojej otyłości. PS Nie zużyłam CAŁEGO kilograma).

Cicho, dieta!

Wybrałam dietę niełączenia białek z węglowodanami, ponieważ z tego, co pamiętam, przyniosła mi całkiem fajne efekty, kiedy stosowałam ją szesnaście lat temu. Pamiętam także bordową sukienkę, tak obcisłą, że odznaczały się pod nią wszystkie włoski, które miałam na udach. A kieckę nosiłam z pełną świadomością mojego zdrowego, apetycznego ciałka. Teraz znowu chciałabym być zachęcająco apetyczna, mimo czterdziestki skradającej się do mnie jak klaun Pennywise.

— Mama, a mogę zjeść kanapkę z twarożkiem? — Mój starszy syn ma tak skonsternowaną minę jak poseł przyłapany z prostytutką, i to w źle zaparkowanym samochodzie.

— No nie bardzo, stary. Twarożek to białko.

— A z rybą mogę?

— Nie, ryba to też białko.

— To z czym mogę?

— Z dżemem. Chyba…

Obydwoje jesteśmy na skraju łez. Ulubione przetwory owocowe Krzyśka to parówki i kotlety mielone. Mnie po prostu chce się śmiać, bo jak zwykle wykazałam się kompletną nieznajomością tematu, a moje dziecko nie potrafi sprecyzować, czy ma ochotę na śledzia, czy na lody.

Dobra, wygoogluję sobie.

„Dieta rozdzielna opiera się na podziale produktów na trzy grupy: węglowodanową, białkową i neutralną”.

Tyle to wiedziałam i ja. Ale umieszczanie gotowanych pomidorów i owoców cytrusowych w jednej tabelce z białkami jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Tak jak białkami NIE SĄ białe sery i zakwaszane produkty mleczne.

Hmm… chyba muszę solidnie zgłębić temat. To takie żenujące widzieć notatkę od pielęgniarki szkolnej, w której jak byk figuruje nadwaga, i to u obydwu chłopców. Jestem tragiczną matką, która nie dość, że nie potrafi dać dobrego przykładu swoim dzieciom, to jeszcze karmi je pizzą i innymi gotowymi gównami, bo nie chce jej się gotować! Nie będę się dołować, bo to jest sprzeczne z solenną obietnicą, którą dałam sobie jakiś kwartał temu. Pozytywne myślenie zaprowadzi mnie dalej, niż żółta droga Dorotkę w krainie Oz. Nawet jeśli latami popełniałam błędy żywieniowe, to wciąż mam czas, żeby je naprawić. Białemu cukrowi lodowato rzekłam: „Spadaj i nigdy nie wracaj”. Zamiast niego używam miodu, a jak mnie już bardzo skręca, to słodzę kawę cukrem trzcinowym albo syropem daktylowym (pycha!). Dzieciom kupuję tłoczone soki i wodę zamiast tego badziewia ze srylionem kalorii pochodzących z cukru i syropu glukozowo-fruktozowego. I co z tego, skoro obydwaj mają jeszcze góry słodyczy po Bożym Narodzeniu, bo jakaś pokręcona tradycja każe „dosładzać” każdy prezent? Są zatem trzy wielgachne czekolady mleczne z orzechami, na których widok zawsze myślę: „Dobry Boziu, czy nie mógłbyś zamienić ich w złoto, żebym mogła je dobrze sprzedać i spłacić choć część kredytu mieszkaniowego?”. Jest osiem albo dziewięć mniejszych, których skład surowcowy zaczyna się od „cukier” i „mleko w proszku”, mniam, mniam. O dwóch pudłach raffaello litościwie nie wspomnę, bo już dawno zjedzone. Tak samo jak kilogramowe opakowanie żelków w kolorach tęczy. I ptasie mleczko w kształcie gwiazdek o smaku pomarańczowym — zostało nam półtora pudełka, bo pół już naruszone zębami moich synów.

Dobrze, do Belzebuba, przyznam się! Ja też wczoraj zeżarłam całą czekoladę! Ale miałam dołek, więc było mi wolno.

Mamy styczeń. Liczę na to, że do końca tego roku osiągnę upragnioną wagę i znowu będę wyglądać jak młodsza wersja siebie samej, tylko że z ogolonymi udami.

3. …a także z kopyta do roboty

Zawsze, ale to zawsze, robię postanowienia noworoczne. Chyba właściwie tylko po to, żebym wciąż mogła mniemać, że mam jakąkolwiek kontrolę nad swoim życiem. Wydaje mi się, że jak się tak dobrze i z pomysłem „zaprogramuję”, w chwili, w której stary rok będzie odchodził w agonii, a nowy rodził się bez bólu, jak mogłyby się rodzić dzieci Adama i Ewy, gdyby ta ciekawska franca nie zerwała owocu z zakazanego drzewa, to moje postanowienia zamienią się w coś totalnie realnego.

Oczywiście sztampowym klasykiem jest „forsa, fura, facet”. Dobra, żarty na bok. Przecież to jasne, że pieniądze zawsze są mile widziane, a najlepiej te zdobyte bez potu, głodu i pochylania pleców. W końcu co komu szkodzi trzy razy splunąć przez lewe ramię i podczas pełni księżyca z twarzą skierowaną na południe wypełnić kupon lotto? Próbowałam — nie działa. Spanie z kuponem pod poduszką również daje mierne efekty, bo zazwyczaj o nim zapominam i znajduję dopiero podczas tak zwanego przetrzepywania pościeli, żeby prezentowała się gładko i świeżo.

Podczas sylwestra, którego świętowałam hucznie, bo w błyskach co chwila wybuchających petard i dziesiątkach cudownych fajerwerków obserwowanych na górce w tłumie obcych ludzi (oraz przede wszystkim moich synów, rzecz jasna), postanowiłam, co następuje:

Mieć mnóstwo zleceń dotyczących ściśle sfery mojego pierwotnego wykształcenia, czyli projektowania graficznego. A także mieć w dupie tych, którzy śmieją się z przekąsem, kiedy mówię, że pracuję w Corelu. „He, he, he, hi, hi, hi, Corel… dać małpie ołówek”. Bujajcie się, okej? Liczy się efekt końcowy, tak jak wiosną zeszłego roku, kiedy zaprojektowałam świetny katalog dla zagranicznego producenta rajstop. W Corelu!

Mieć mnóstwo forsy z powyższego mnóstwa zleceń, a przynajmniej tyle, żebym nie zastanawiała się pięćdziesiąt razy, czy mogę sobie pozwolić na lampkę nocną za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt już teraz, czy może dopiero w przyszłym miesiącu, jak wpłynie mi kasa za fakturę.

Osiągnąć bardzo duże dochody, poprzez profesjonalny PR mojej firmy, która powinna jawić się przyszłym klientom jako zapracowane bóstwo z ośmioma rękami i łagodnym uśmiechem. Bóstwo, do którego modlą się bezzębni wieśniacy z nadzieją na otrzymanie choć odrobiny światła, którym ono emanuje. Za tym oczywiście powinna stać dizajnerska strona WWW jako wizytówka moich możliwości, logo (och, zaprojektowanie go było prawdziwym bólem tyłka i trwało ty-god-nia-mi!), portfolio pokazujące całą moją kreatywną zarąbistość, fanpage na Facebooku, niechybnie konto na Instagramie. I koniec. Bo nie umiem tweetować, nie wiem, co to Snapchat, i w kwestii promowania się jestem absolutnie i do granic paniki wycofana.

Napisać książkę.

Dużo szkicować, wracając jakby do podstaw projektowania, bo zazwyczaj najlepsze rzeczy powstają dzięki sprawnemu machaniu nadgarstkiem. Hi, hi, hi. Nie o to mi chodziło.

Robić dużo kolaży i używać ich jako czytelnej formy komunikowania moich frustracji. Plan JUŻ spalił na panewce, bo po opublikowaniu jednego z nich na Facebooku nikt nie kliknął

Lubię to!

, acz jedna osoba skomentowała: „WTF?”.

Schudnąć dwadzieścia kilo. Obawiam się, że to niemożliwe, więc akurat do tego punktu nie przywiązuję aż takiej wagi. Hmm… głupia wyobraźnia podsuwa mi taki oto nagłówek wrzeszczący na czerwono z pierwszych stron gazet: „Kolejna ofiara nieprzynoszącej efektów diety! PRZYWIĄZAŁA WAGĘ i skoczyła z dachu. Czy mamy do czynienia z falą symbolicznych samobójstw?”.

Przemawiać do dzieci z pozycji matki, ucząc je w ten sposób szacunku do starszych i poznawania swojego miejsca w hierarchii, zamiast mówić: „Kopsnij łyżkę, stary, okej?”.

Zakochać się z wzajemnością w niesprawiającym problemów facecie. W sumie równie dobrze mogłabym rozłożyć ramiona, zanucić „

I believe I can fly

” i polecieć na Księżyc w mojej czerwonej koszuli nocnej i bamboszach w serduszka.

Myśleć, do cholery, wyłącznie pozytywnie! Nie mówię o hurraoptymizmie spod znaku „jakoś to będzie”, ale o cieszeniu się z cienia, bo wiadomo, że gdzie cień, tam musi być i światło.

Nauczyć się raz a dobrze, co mój samochód ma pod maską, bo nawet ja uważam za kompletny obciach telefon do taty z pytaniem: „Tato, ten pojemnik z różowym płynem w moim samochodzie to od czego jest?”.

Zrobić porządek w szafie. Serio. Łososiowy róż do mnie nie pasuje, oczojebny pomarańczowy też nie, odblaskowa zieleń tym bardziej. Koniec tego chaosu, nie mam piętnastu lat.

Zapisywać w kalendarzu rzeczy do zrobienia tylko i wyłącznie w tym jednym konkretnym dniu, w którym powinny być zrobione, żeby nie było, że dostaję esemesa od mojego operatora sieci komórkowej o treści: „Prosimy o dokonanie wpłaty za [tu okres za poprzedni miesiąc i groźba, że odetną mnie od świata na czas nieokreślony]”.

Nie przejmować się rzeczami, które nie są warte mojej uwagi.

Amen.

A oto, jak moja praca wygląda w praktyce.

Ponieważ od lat prowadzę firmę w domu i jestem przyzwyczajona do bardzo płynnego czasu pracy, zazwyczaj wstaję, robię chłopcom śniadanie, budzę ich itede. A jak już wyjdą do szkoły, to w dni, w które nie chodzę na fitness, niespiesznie robię sobie kawę z przyprawą do piernika (taka tam naleciałość poświąteczna) i sadzam tyłek na fotelu z myślą „wypiję i biorę się do roboty”, po czym oglądam dwa odcinki Dr. House’a jeden za drugim.

To koszmar jakiś jest!

Dźgnięta wyrzutami sumienia po takim przebimbaniu prawie dwóch godzin, rzucam się na laptopa (nadal siedzę na fotelu, telewizor cicho gra, robiąc mi tło do pracy) i wchodzę na Facebooka, bo muszę skontrolować, co się dzieje na fanpage’u klienta, który prowadzę. Odpisuję na komentarze, przeglądam posty, zaglądam na swój profil… i znikam na kolejne trzy kwadranse. A potem chłopcy wracają ze szkoły, więc podgrzewam im obiad, pytam, jak było, co mają zadane, i w końcu zabieram się do pracy. Jest czternasta trzydzieści. Nie-wiary-kuźwa-godne.

Czasami wydaje mi się, że powinnam być przykuta do komputera jak galernik, a wielki facet w masce kata oblewałby mnie wodą z cebrzyka, gdybym zaczęła mdleć. Może wtedy osiągnęłabym sukces, który powinnam osiągnąć dobrą dekadę temu!

A tak w ogóle to w sylwestra oberwałam odłamkiem petardy w nos…

II. Szarzyzna codzienności

1. Mniej więcej typowy tydzień

Poniedziałek

Poniedziałki zaklęłam już dawno. To dosyć prosty zabieg. Wystarczy po prostu wstać z uśmiechem na twarzy i pomyśleć: „To będzie świetny dzień i przyniesie mi coś dobrego”.

Budzik dzwoni o szóstej czterdzieści pięć, za oknem czarna noc, w pokoju zimno jak w budzie malamuta na Alasce (ponoć zdrowe jest spanie w chłodzie). Wystawiam spod kołdry lewą stopę i z zamkniętymi oczami oraz bardzo szerokim uśmiechem przyklejonym do lica powtarzam w myślach moją mantrę: „Coś dobrego, gites dzień, lubię poniedziałek” jakieś z piętnaście razy z rzędu. Na zegarku szósta pięćdziesiąt sześć.

— Dobra, kuźwa, wstaję — rzucam w przestrzeń.

Człapię krokiem zombi do kuchni, stawiam czajnik na gazie. Potem do łazienki, gdzie przez kolejne pięć minut gapię się w lustro, nie bardzo kojarząc, po co tam w ogóle poszłam. Aha, ochlapać twarz zimną wodą w celu rozbudzenia. Ochlapuję, wracam do kuchni, sięgam po kawę, wsypuję ją do trzech kubków zamiast jednego. Odsypuję kawę z powrotem, wstawiam ją do lodówki. „Dżizes, co ja wyprawiam?” — zapytuję samą siebie. Po kolejnych kilku minutach bezpłodnego miotania się po kuchni w końcu udaje mi się zrobić chłopcom herbatę i posmarować chleb masłem, a także porozlewać im soki do szkolnych butelek i wyciągnąć z lodówki niezbędne ingrediencje. Jako że jest to dieta niełączenia, śniadania dostają białkowe (mniam, mniam, samo zdrowie — parówki zawierające 93% mięsa z kurczaka, na które to mięso składają się niechybnie skóry i pazury, co stawia pod znakiem zapytania białkowość tego produktu), a do szkoły szykuję im coś węglowodanowego (pełnoziarnisty chleb z domowym paprykarzem warzywnym i kiełkami oraz jabłko). Budzę chłopców. Nareszcie łyk kawy! Cholera, ostygła.

— Z czym mam do szkoły? — pyta Krzysiek, siadając przy stole z zamkniętymi oczami. Jeszcze śpi.

— Paprykarz i kiełki.

— Bleee… znudziły mi się. Jutro już mi nie dawaj, okej?

— Okej, a teraz bierzcie się za jedzenie.

Dziabią w talerzach z parówkami, ja zaś ścielę łóżko, ubieram się i wykonuję inne poranne bzdety.

Tymczasem chłopcy już najedzeni, rozbudzeni, z umytymi zębami i ubrani szykują się do wyjścia. A ja uświadamiam sobie, że coś w tym sielskim obrazku zgrzyta: otóż plecak Jaśka jest tak przeładowany, że nie dopina się kieszeń na śniadanie, a sam Jasiek niebezpiecznie przechyla się do tyłu pod jego ciężarem.

— Chłopie, a co ty masz w tym plecaku, hę? — Podchodzę do niego, żeby zapiąć kieszonkę.

Nie da się, więc nurkuję dłonią w jej czeluść, chyba tylko po to, żeby wydać pisk obrzydzenia, gdyż moje palce trafiają na coś o konsystencji miękkiego sera (i równie śmierdzącego). Coś, co mogło być kiedyś faktycznie serem, ale równie dobrze kanapką, chomikiem albo rozmokłym na deszczu adidasem.

— Chrystusie Niebieski! Co to jest? — krzyczę.

Wyciągam to coś, bezskutecznie walcząc z obrzydzeniem. Płaskie, żółtawe, z zielonoturkusowym brzegiem. Cuchnie jak niezmieniane od miesięcy gacie. Obok schludnie ułożona torebka dilerka z dzisiejszym śniadaniem i soczek, pod spodem zaś ogryzek jabłka, kilka zmiętolonych torebek foliowych, dwa pokruszone ciastka, kredka w stanie agonalnym i temperówka oraz… tadam, cztery pogniecione kartoniki mleka, po dwieście mililitrów każde!

Jestem na granicy ekstazy!

— Jasiek, czyś ty oczadział na amen? — warczę wkurzona. — Za mało książek dźwigasz, żeby się dobijać jeszcze prawie litrem mleka? Dlaczego tego nie wyjąłeś? Bosz, wiesz co, przechodzisz sam siebie!

Tylko spokojnie. „To będzie świetny dzień i przyniesie mi coś dobrego”.

— No co? Mam nie brać mleka, jak rozdają? — pyta Jasiek, zupełnie nie kumając, o co to całe halo.

— Masz brać, tylko, kurna, byłoby miło, gdybyś wyciągał je z plecaka. Jakby ci dali osiem, to też byś nosił? — Zapinam mu kieszeń i popycham syna w kierunku drzwi, bo przez tę całą akcję dotrze do szkoły po dzwonku, nawet gdyby biegł.

Składam rozgniewanego buziaka na jego czole. Zostaję w domu sama. I skoro mam tyle czasu do fitnessu, postanawiam zrobić sobie jeszcze jedną kawę, wypić ją gorącą i aromatyczną.

Mrugnięcie oka później: nagle jestem w łazience i zdejmuję pranie ze sznurków, segregując jednocześnie stertę brudów na białe, niebieskie, czerwone, czarne. Świetna gimnastyka, świetna! Jedno spojrzenie na zegarek upewnia mnie, że jeśli zaraz nie wyjdę, to mogę już w ogóle nie iść na fitness. Łyk zimnej kawy, dresy na tyłek.

Samochód jest tak oblodzony, że przez chwilę zastanawiam się, czy nie wejść na maskę i nie nasiusiać na przednią szybę. Biorę się za skrobanie przy pracującym silniku i odkręconych na ful dmuchawach. Zielony konsument powinien w tej chwili dokonać obywatelskiego aresztowania i zakuć mnie w dyby na środku rynku, wbijając mi w tyłek tabliczkę z napisem: „Psuła powietrze!”. Po dwudziestu minutach szorowania, skrobania, omiatania odjeżdżam, tańcząc na śliskiej nawierzchni.

„Coś dobrego, gites dzień, lubię poniedziałek”. Ponie-kurna-działek.

Wtorek

Wtorek to kalka poniedziałku, wyłączając fitness. Od samego rana powtarzam automatycznie czynności. Zamiatam, robię pranie, wywalam ze skrzynki e-maile, które krzyczą: „Zrób zakupy za minimum pięćset złotych, a oddamy ci pięćdziesiąt groszy w szerokim uśmiechu. Promocja ważna dzisiaj do północy! Nie zwlekaj!”. No gdzieżbym śmiała, biorąc pod uwagę stan moich finansów, który z małej dziury w ziemi rozrósł się przez ostatni rok do rozmiarów Wielkiego Kanionu. Oszczędnie gospodaruję finansami, przestałam nawet farbować włosy. Co jest dobre, bo w końcu po raz pierwszy od lat widzę naturalny kolor (zszarzały blond) na odrostach. Choć nie powiem, skusiłam się dwa czy trzy razy na hybrydowy manikiur, co wspaniale wzmocniło moje zniszczone stresem paznokcie.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy zdarzało się, że odczuwałam niepokojące bóle za mostkiem. Pierwszy raz w Tesco, kiedy snułam się między regałami przewieszona przez wózek i z każdą próbą wyprostowania czułam pod żebrami dziesiątki małych eksplozji. Dyszałam jak parowóz, ból był okropny, najgorszy przy półkach z czekoladami (omen?). Człapałam tak noga za nogą, górną połową ciała oparta o wózek w mało eleganckim zwisie, i myślałam: „Umieram. Więc tak to wygląda. Boże. Nie ruszę się stąd. Tu są ludzie, monitoring. Może ktoś zauważy, jak upadam”. Nagle ból zelżał. Bęc i już go nie było. Oczywiste jest zatem, że całe to zajście zlekceważyłam aż do następnego razu, który nastąpił mniej więcej trzy tygodnie później. Chłopcy już spali, ja zaś leżałam pod kołdrą i kocem zanurzona po nos w książce. I wtedy się stało — potworny ból w klatce piersiowej, nagły i rozdzierający. Z perspektywy czasu, na skali od zera do dziesięciu, jego siłę rażenia opisałabym tak: „Zaraz urodzę obcego, który już wygryza sobie drogę na świat przez moje serce. A jak wyjdzie, to zrzuci moją niepotrzebną skórę jak stary płaszcz i pójdzie zjeść moje dzieci”. Ból minął po kwadransie jak ciachnięty nożem, a ja trzęsłam się z przerażenia tak bardzo, że nazajutrz postanowiłam pójść do lekarza. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

Lekarz: Zrobimy EKG, a potem pani do mnie wróci z wynikami.

Ja: Teraz?

Lekarz: Oczywiście, proszę pójść do zabiegowego, tam czeka pielęgniarka.

Ja (po powrocie z zabiegowego z długim na dwa metry wydrukiem EKG): Wszystko w porządku, panie doktorze? Bo już mnie dzisiaj nie boli…

Lekarz (kontemplując EKG): Bo to nie serce. Serce ma pani jak dzwon. I ciśnienie jak niemowlę. Czy pani się czymś stresuje?

Ja (ze wzrokiem wbitym w sufit, wyglądam zupełnie, jakbym chciała sprawiać wrażenie osoby myślącej. Bo faktycznie myślę o tym, jak potwornie dosrał mi poprzedni rok, zamieniając moje życie w piekło niepewności, jutra, którego wcale może nie być. Jak bardzo ostatni rok mnie skopał i dobił złymi informacjami. To było czyste zło w koncentracie): Ja? To znaczy wie pan, trochę się martwię… Różnymi rzeczami (dorzucam koślawo).

Lekarz: W takim razie proszę zredukować stres.

O. Mój. Boże.

Tego mi było trzeba. To naprawdę epickie odkrycie na miarę Nobla z medycyny, panie doktorze. Proszę mi przepisać jakieś pigułki, najlepiej w kolorze różowym, bo taki uspokaja i dobrze działa na psychikę. I może na opakowaniu niech będzie napisane: „Lek usuwający problemy”. A jako niepożądane skutki uboczne:

wymiotowanie tęczą,

niekontrolowane napady chichotu w miejscach publicznych,

umiejętność latania w pionie,

zonk, kretynko! Stukasz do raju bram, bo w końcu udało ci się otruć!

Z zamyślenia wyrywa mnie głos.

Lekarz: Podejrzewam żołądek. Dam pani skierowanie na gastroskopię, ale najpierw pobierzemy próbki kału. Proszę wziąć naczynie z rejestracji.

Ja (mamroczę osłupiała): Ale mnie nie boli żołądek…

Lekarz: Jednakże wszystko na niego wskazuje.

I oczywiście w tym samym momencie zaczyna mnie boleć brzuch. Obawiam się, że jestem cholernie podatna na sugestie i byłabym świetnym królikiem doświadczalnym dla każdego hipnotyzera.

Zabieram swoje skierowanie, a z rejestracji fiolkę z nakrętką i szpatułką w komplecie.

Nie. To mnie przerasta. Nigdy nie oddam kału do analizy. Nie będę w stanie grzebać tą cholerną szpatułką w muszli klozetowej, dźgając pływającego tam balaska. Bleee. Już mi niedobrze na samą myśl. Poza tym wstydziłabym się postawić to na blacie w rejestracji, mówiąc: „Przyniosłam próbkę kału”. Raczej wyobrażam sobie siebie w kamuflażu, na który składałby się na przykład kapelusz z rondem, ruda peruka, dzwony i bluza z kapturem. I po prostu otworzyłabym szybko drzwi od przychodni i wrzuciła tam niepodpisaną fiolkę z próbką do analizy tak, jakbym rzucała odbezpieczonym granatem. A potem uciekłabym, chowając się za rogiem, ale zadowolona, że tak sprytnie to wykombinowałam.

Nawet mnie samą zaskakuje to dojrzałe podejście do tematu.

Środa

Budzę się w miarę wypoczęta w pokoju ciemnym jak czeluście studni z Ringu. Serce mruczy „śpiiij”, rozum daje kopniaki na rozbudzenie. No to leżę przez chwilę, starając się upchać w szufladki w mózgu rzeczy, które powinnam dzisiaj zrobić. Tłoku nie ma.

Środy, zresztą jak poniedziałki, to w naszej rodzinie dzień sportowy. Ja mam trening rano, a chłopcy piłkę nożną późnym popołudniem i karate wieczorem.

— Maaaa, ja nie chcę chodzić na karate! Jest głupie! — marudzi mi Krzysiek przed wyjściem na trening.

— Ja też nie chcę! — wtóruje mu Jasiek.

— Ale będziecie chodzić. — Jednocześnie próbuję wepchnąć się w kurtkę, zawinąć komin wokół szyi, wrzucić do torby notes, przełożyć portfel i założyć buty. Pocę się jak mysz.

— Ale dlaczego?

— Żeby nie zgnuśnieć. Chłopcy muszą uprawiać jakiś sport, bo jak nie, to później rosną z nich totalne leszcze. Sport hartuje ducha, a ty, mój drogi — zwracam się do Krzyśka, patrząc na niego spode łba — jeśli chcesz mieć kaloryfer zamiast bojlera, to powinieneś w podskokach wziąć się do roboty, zamiast tak ściemniać przy robieniu brzuszków.

— A nie możemy tylko na piłkę? — Tym razem Krzysiek patrzy na mnie wzrokiem bazyliszka.

— Nie. Chodźmy już, gorąco mi.

— Ale dlaczego?

Nie cierpię, kiedy oni tak robią. Mogę sto razy powtarzać jedno i to samo, a oni i tak będą zadawać wciąż to pytanie. „Ale dlaczego?”. To taka psychologiczna wojna, kogo pierwszego trafi szlag i kto wybiegnie z płaczem z pokoju.

— A co chcesz robić w czasie, kiedy nie chodzisz na trening? Wolisz czytać książki? Nie ma problemu, stary. — Zamykam drzwi. Oni stoją naburmuszeni na korytarzu. — Ja już dobrze wiem, co byś chciał. Uwalić się z tyłkiem na kanapie, z słuchawkami na uszach odciąć się od świata i oglądać jakieś bzdety na fonie. Powiadam wam zatem: po moim trupie! Musielibyście najpierw przejechać mnie walcem, żebyście mogli przestać chodzić na karate!

Prawdopodobnie jestem w tej chwili najbardziej znienawidzoną osobą w promieniu kilometra. Odbębniliśmy kilkanaście (kilkadziesiąt?) rozmów tej treści, więc nie wiem, dlaczego oni co jakiś czas znowu robią podchody. I znowu. I znowu. A mnie się marzy dzień, w którym usłyszę od nich: „Mama, miałaś rację”. Na razie wydaje mi się, że im się wydaje, że jestem psychicznie chora, kiedy im powtarzam: „Zawsze warto umieć więcej. Nigdy nie wiadomo, co wam się w życiu przyda”.

Po treningu Krzysiek mówi do mnie: „Wiem, że lamiłem, ale wyczytałem w twoich oczach SZLABAN NA KOMPA DO KOŃCA ŻYCIA i wziąłem się do roboty”. Wybucham śmiechem i tak sobie chichoczę z tego, dopóki nie dojedziemy do domu, co wprawia nas wszystkich w wesoluchny nastrój. Pławimy się w nim jak w cudownej, kolorowej bańce o delikatnym zapachu malinowej gumy do żucia. Mama i dzieci jak z reklamy. Powinniśmy błyskać białymi zębami w kierunku kamery, zachęcając gawiedź zgromadzoną przed telewizorami do zakupu witamin „rodzinne opakowanie, tylko teraz w niższej cenie”. Kocham moich wspaniałych chło…

— Mama, słuchasz mnie? — wyrywa mnie z zamyślenia Jasiek.

— Hę? — Patrzę na niego jak na dinozaura, którego właśnie wybiłam z jajka na patelnię.

— No mówię, że chyba zgubiłem ochraniacz.

Jasiek jest naprawdę przygnębiony, ale ja już nakręcam się jak katarynka.

— O bosz, chyba żartujesz! Jak można zgubić ochraniacz? Sprawdzałeś w torbie? Może wpadł pod podszewkę albo włożyłeś do drugiej kieszeni?

— Sprawdzałem. Nie ma.

— Jasna anielka! Brak mi słów. Wiesz co, Jasiek? Ty masz taką sklerozę, jakbyś był weteranem pierwszej wojny światowej, który jakimś cudem dożył tak sędziwego wieku! Oj, chyba kupię ci lecytynkę na wzmocnienie pamięci — rzucam złośliwie.

Mój wywód przerywa natarczywe pukanie do drzwi. Co, do licha? Jest prawie dwudziesta druga. Podchodzę i patrzę przez wizjer. Facet jakiś tam stoi, młody, dość przystojny. Wciągam brzuch, chłopcy stoją obok zaciekawieni (oraz, nie ukrywajmy, zadowoleni, że przestałam kłapać jadaczką). Otwieram.

— Dobry wieczór — witam się z nim grzecznie, acz oschle, aby odczuł w moim tonie przestrogę: „Jeden niewłaściwy ruch i pożegnasz się, gościu, albo z tą bujną czupryną, albo ze swoją męskością”. — W czym mogę panu pomóc?

— Zostawiła pani klucze w zamku od zewnątrz.

Boże.

Dobijcie mnie humanitarnie.

Czwartek

Hmm… czwartek. W czwartki zawsze sprzątam po to, żeby nie sprzątać w sobotę, jak wszyscy. Kiedyś latałam ze ścierą w piątki, ale pomyślałam: „Przecież przekładając sprzątanie o jeden dzień wcześniej, wydłużam sobie weekend. Ha!”. Może to i logika blondynki, ale mnie zachwyca. Zazwyczaj o wpół do ósmej mam już starte kurze w dużym pokoju i powoli zmierzam w kierunku łazienki. Chcę ją odbębnić czym prędzej, bo to moje znienawidzone pomieszczenie do sprzątania. Choć muszę przyznać, że nie ma lepszego lekarstwa na natłok czarnych myśli, niż odkamienianie przestrzeni między szybą a prowadnicą w kabinie prysznicowej. Miód. Oraz „urwał nać” wyrzucane z częstotliwością karabinu maszynowego. Jak się człowiek tak wywkurza, upoci jak maciora po wyścigu świń, popłacze nawet z bezsilności, to jednak zaczyna myśleć nieco trzeźwiej. O, albo porządki w butach. Ostatnio robiłam latem: świetna sprawa przymierzać botki z futerkiem, kiedy z nieba leje się taki żar, że na termometrze zaczyna brakować skali. Wywalić pudła z szafy było naprawdę łatwo, ale przejrzeć, posegregować i poukładać… Musiałam skoczyć po piwo.

Najgorsze jest to, że kiedy już zaczynam sprzątać, uzbrojona w ściereczki do kurzu o zapachu migdałowym, lawendowym i pomarańczowym, a także psikadło do szyb, mleczko do czyszczenia, mopy, odkurzacze i inne cuda-wianki, to nie ma takiej siły, która by mi kazała rzucić to w pizdu i dokończyć na przykład na drugi dzień. Jestem jak niezniszczalny troll górski idący na wojnę z krasnoludami. Niestraszne mi ich topory i pochodnie, brnę przed siebie, rozrzucając kopniakami trupy, a w oczach mam żądzę mordu. Ale jednak to jest wojna, tylko że z kurzem. Poza tym sprzątanie, jak każda inna czynność stricte fizyczna, cudownie odmóżdża. A ja tak cholernie bardzo chcę przestać myśleć o wielu rzeczach.

Oczywiste jest także to, że w mój Dzień Sprzątania mnóstwo osób nagle coś ode mnie chce.

„Co słychać?” — mruga mi w Messengerze.

„Wszystko po staremu, ogarniam chałupę”. — Staram się delikatnie spławić delikwenta.

„Aha, a jak tam w pracy?” — mruga mi znowu.

„Bez zmian, niestety. Nie mam żadnych nowych zleceń. A teraz latam ze ścierą” — odpisuję, bo naprawdę nie lubię być niemiła.

„Aha, a poznałaś kogoś?” — pyta mnie Pan Nieustępliwy.

Niech pomyślę. Chyba nowa osoba pracuje przy stoisku z rybami w Tesco. Pochwalić się czy nie?

„Nie, nie mam okazji, żeby poznawać kogokolwiek”.

„Aha, bo ja też nie poznałem. To co tam porabiasz?”.

Serio? To się dzieje naprawdę? Przecież już napisałam, że: a) ogarniam chałupę, b) latam ze ścierą. Co powinnam do tego dodać? Może, że wyplatam właśnie stół i cztery fotele z wikliny albo szyję strój astronauty?

„Sprzątam. Napiszę później, okej?”.

I natychmiast ogarnia mnie poczucie winy, że tak podle potraktowałam człowieka, który może właśnie w tej chwili potrzebował rozmowy, a dla mnie ważniejszy był bijący po oczach blask lustra, które czyściłam jedną ręką, podczas gdy drugą odpowiadałam na jego zaczepki. Chyba muszę popracować nad poprawą… nad udrożnieniem kanałów komunikacji z ludźmi.

O, nowy e-mail.

„Dzień dobry. Czy mogłaby nam pani zaprojektować plakat wyprzedażowy tak na szybko? To jutro byśmy puścili do druku”.

Autentycznie zaczynam płakać.

Rzucam ścierę, biegnę do komputera. Dobrą godzinę zajmuje mi zaprojektowanie dwóch wersji plakatu, na tyle sensownych, żeby przesłać je klientowi.

Tymczasem dzwoni tata.

— Cześć, dziecko, za kwadrans będę u ciebie po faktury.

— Cześć, tato. Spoko, już je zapakowałam w koszulkę.

Czekam na akceptację plakatu, szorując wannę. Przychodzi tata. Widzę, że chce pogadać.

— Herbatki czy kawy? — pytam, cmokając go w świeżo ogolony policzek.

— Nic, ja już lecę.

— Mam dobrą owocową albo ziółka na trawienie — kuszę jak podstępny wąż.

— No dobrze, to ziółka.

Z kuchni zawraca mnie pikanie w telefonie, że mam nowego e-maila. Jest akceptacja od klienta! Super! Wysyłam projekt do druku. Zaparzam nam ziółka na wątrobę, dzwoni telefon, ledwie zdążę umoczyć dziób.

— Wie pani co? Na projekcie jest błąd. Jedna linijka, ta z adresem, nie jest zamieniona na krzywe — mówi pan z drukarni.

— Już poprawiam, zaraz wyślę panu nowy plik. Proszę mi dać pięć minut.

Rzucam telefon na łóżko, siadam do kompa. Z kuchni tata krzyczy, że musi niedługo iść, bo się spieszy. Ja odkrzykuję, że zaraz przyjdę. Na łóżku zaczyna wibrować telefon. Mama.

— Cześć. Widziałam jogurt w promocji. Kupić chłopakom?

— Cześć, mamo, kup — mruczę, przyciskając telefon ramieniem do policzka.

— A jakie smaki?

— Jakiekolwiek. A jakie są?

— Jagodowe, wiśniowe, mango i marakuja, ananasowe.

— To dwa jagodowe i dwa z mango, okej?

— No okej. A nic więcej nie chcesz? Bo jest żółty ser w dobrej cenie.

— Nie, dziękuję, teraz jemy mniej sera. Poza tym mam w lodówce, nie kupuj.

Zerkam na monitor. Genialnie! Osiemdziesiąt procent pliku jest już jedną nogą w drukarni. Piszę do nich e-maila, że proszę o kontakt natychmiast, jak sprawdzą projekt.

— Mamo zadzwonię później, okej? Mam tu małe zamieszanie. Buziak, pa.

Wracam do kuchni wzmocniona o kolejne wyrzuty sumienia, że zbyłam tak własną matkę. Gadam z tatą o polityce, o dzieciach, o tym, jak było na wczorajszym treningu, o teoriach spiskowych. Uwielbiam te nasze pogaduchy, ale ogarnia mnie rozpacz na myśl, że wieczór zakończę, myjąc o dziesiątej wieczór podłogę w kuchni.

Kiedy tata wychodzi z fakturami, a ja mogę wrócić do sprzątania, jest już dwie i pół godziny później. E-mail z drukarni pika w telefonie, że plik jest okej i właśnie idzie do druku. Z czystym sumieniem wyłączam wi-fi, włączam za to muzykę i szaleję tak kilka kolejnych godzin z przerwą na zrobienie obiadu dzieciom, zmywanie, jakąś słabą kawę.

Przysięgam, że nie poszłabym spać, gdybym nie mogła dokończyć. Jest już grubo po dwudziestej pierwszej, kiedy jeszcze hałasuję odkurzaczem w przedpokoju, w perspektywie mając mycie podłóg w całym mieszkaniu, i cieszę się, że ktoś kiedyś wynalazł mopa i nie muszę wyżymać szmaty nad wiadrem z wodą z mydlinami, posuwając się na kolanach centymetr po centymetrze.

Piątek

To chyba jedyny dzień w tygodniu, kiedy wstaję z werwą godną młodej łani.

Jest za dziesięć ósma, dzieci właśnie wyszły do szkoły, a ja siedzę sama w pachnącym, wysprzątanym domu. Co robić z tak podarowanym czasem? Bo ja jestem gotowa do działania!

Piątusionieczek!

Zaraz weekend, a w weekendy nikt nie dzwoni z przykrymi wiadomościami dotyczącymi pracy i finansów. Nawet listonosz nie przyniesie korespondencji z urzędu skarbowego, a w skrzynce nie znajdę listu z banku. Właśnie za to najbardziej kocham weekendy. Zupełnie jakbym była zawodnikiem koszykówki i podczas trwania kosmicznego meczu z najeźdźcami z innej galaktyki poprosiła sędziego o przerwę trwającą czterdzieści osiem godzin.

Przypomina mi się, że obiecałam chłopakom, że zabiorę ich do fryzjera.

No dobrze, mam mnóstwo czasu. To wręcz bezkres bez widocznej choćby cienkiej kreski horyzontu. Może trochę poprojektuję, tak jak sobie obiecałam w Nowy Rok?

Siadam z laptopem na kolanach, na łóżku stawiam kubek z kawą i… biorę się za oglądanie beżowych sweterków w internetowym ciucholandzie. Naprawdę nietuzinkowe. O, w moim rozmiarze!

— Świetnie, przejrzę tylko do dwudziestej piątej strony i już się biorę za logo — mówię głośno, bo wydaje mi się, że słowa wymówione na głos mają większą siłę rażenia.

Po tak złożonej obietnicy oglądam w sumie osiemdziesiąt sweterków w kolorze beżowym, po dwadzieścia na stronie. Zamawiam trzy, ponieważ sklep przyznał mi bonus w wysokości piętnastu złotych za pierwsze zakupy. Przy zamówieniu klikam opcję „przelew bankowy” i przechodzę do form dostarczania zamówienia. Proszę, zaledwie jedenaście zeta, więc jestem i tak cztery złote do przodu.

Lubię zakupy online. Mogę sobie siedzieć w piżamie, ziewać, drapać się po nosie, słuchać muzyki i jeść jajko na twardo, rozsypując żółtko po klawiaturze. A za oknem może sobie wiać lodowaty wicher i sypać śnieg płatkami wielkimi jak podarty papier, a ja mam prawo mieć to gdzieś. Jest taki świetny sklep, który nie pobiera opłat za dostawę, wystarczy jedynie zrobić zakupy za pięćdziesiąt złotych. Pfff. Jaki problem wydać tyle na jedzenie, nie kupując rosyjskiego kawioru i francuskiego szampana? Ziemniaki, surówka, paczka mielonego, chleb słonecznikowy, zgrzewka wody mineralnej, jakieś owoce, kilka świeżych bułek. I sru, miła pięćdziesiątka znika z portfela niczym machający ogonem na pożegnanie kot z Cheshire. Życie drogie, zarobki gówniane.

Piątek mija leniwie. Chłopcy wracają ze szkoły, zostawiają plecaki gdzie popadnie (co mnie zawsze denerwuje), po czym śmiertelnie zmęczeni rzucają się na kanapę z telefonami w rękach. Nie powiem, że skacze mi ciśnienie, bo postanowiłam nie zadręczać się drobiazgami, dzielić rzeczy na bardzo ważne, dość ważne i gówno ważne. Zatem fakt, że na pół godziny znikają z realnego świata, odcięci ode mnie słuchawkami, śmiesznymi filmikami na YouTubie i grami, jest gówno ważny. Tym bardziej, że zaraz muszę dać im obiad i zabrać do fryzjera.

— Chłopaki! — przykrzykuję ich do kuchni. Rozkładam na talerzach pełnoziarnisty makaron z pesto i warzywami gotowanymi na parze (dzisiaj obiad węglowodanowy). — Ooooobiaaad!

Cisza.

— Halo, słychać mnie? Zapraszam na obiad! — Ponawiam próbę.

Cisza.

Właśnie dlatego nie lubię, kiedy zaszywają się tak mentalnie daleko ode mnie, z tymi diabelnymi słuchawkami na uszach. Kupienie im ich w prezencie wydawało mi się świetnym pomysłem; jak się okazuje, tylko w momencie zakupu.

Idę do pokoju, jak kolubryna samotocząca się ze zbocza na namioty wroga.

— Panowie! Naprawdę muszę drzeć japę czterysta razy, żebyście się ruszyli? — mówię głośno i dobitnie. — Obiad na stole.

Zawsze tak jest. Albo kiedy nawet słyszą, jak mówię, że zapraszam do kuchni, to odpowiedź jest na przykład taka: „Teraz? Teraz nie mogę, bo jestem w rundzie” albo: „Ale ja muszę kupę”.

A ja jestem w głębokiej depresji i muszę się napić!

Dzisiaj kluchy znikają z talerzy w okamgnieniu, bo uwielbiamy makaron. Udaje mi się ich przekonać do założenia butów, podczas gdy ja zmywam i rozkładam naczynia na suszarce.

— Idziemy na dół! — krzyczą do mnie.

Ożeż! Już pięć minut temu powinniśmy być u fryzjera. Jak zwykle niechlujnie ubrana (domowa sukienka, chyba ciążowa, getry i czarny sweterek z grzebalni) w biegu zakładam buty i zbiegam na dół. Na szczęście fryzjer jest po drugiej stronie ulicy, bo cholernie nie lubię się spóźniać, mimo że zdarza mi się to notorycznie. Obawiam się nawet, że jestem królową dezorganizacji, i bardzo mnie ten fakt przygnębia.

Zapadam się w czerwoną fryzjerską kanapę razem z Jaśkiem i jednym okiem filuję na gazetę („Jak rozbudzić jego zazdrość?”, „Seks lekarstwem na wszystko”, „Czterdzieści łatwych przepisów na potrawy z grzybów leśnych”), a drugim na tył głowy Krzyśka. Boję się powiedzieć cokolwiek, gdyż to, co fryzjerka zrobiła mu na czaszce, jest kompletną katastrofą w stylu „Leonard Nimoy jako Spock”. Zastygam, nie oddychając. Nożyczki śmigają w powietrzu, na podłodze pełno włosów … Ufff, fryzura na garnek była tylko stanem przejściowym.

— Mama, zrobisz taki? — Oczy Jaśka lśnią jak gwiazdy, kiedy podtyka mi pod nos zdjęcie czekoladowego tortu. Nie umiem nawet upiec biszkoptu, więc czas pracy nad tortem oceniam na jakieś szesnaście godzin, z dekorowaniem włącznie. — A tak w ogóle to jak mam się obciąć?

— Nie wiem, ptysiu, to twoja głowa. Ty się będziesz wstydził, jakby co. — Chichoczę w gazetę.

— No mama, weź mi podpowiedz.

— Może ruda trwała? O, albo jak ta pani na plakacie. — Wskazuję palcem na plakat modelki reklamującej drogie farby. Zdjęcie jest w sinej tonacji, modelka ma szare usta, wystające obojczyki, łabędzią szyję i fryzurę na garnek, ale nieco przekrzywiony i w kolorze fuksji. Jasiek śmieje się jak dziki.

— „A najlepsza fryzura, jeśli jeszcze nie wiecie: krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie” — cytuję mu Kazika.

Chichramy się jak hieny. Krzysiek wstaje z fotela. Jest śliczny! Wygląda jak metroseksualny, zarabiający miliony piłkarz, za którym sikają wszystkie kobiety w przedziale wiekowym szesnaście – czterdzieści sześć. To ciacho to mój syn. Puchnę z dumy.

— No i jak? — pyta Krzysiek z uśmiechem, który mówi: „Wiem, że wyglądam jedwabiście”. Podnoszę kciuki w górę. Zamienia się miejscami z Jaśkiem, a ja w końcu mogę poczytać o „seksie dobrym na wszystko”, bo już wiem, że do tej fryzjerki mogę mieć zaufanie.

Nie.

Nie mogę tego czytać.

Nie mogę, bo przypomina mi o brakach w moim życiu.

Jasiek też wygląda bajecznie, jak odrobinkę tylko młodsza kopia Krzyśka. Mam śliczne dzieci.

Jest to dla mnie ogromne pocieszenie.

Weekend

Bezapelacyjny król tygodnia. Uwielbiamy! Kochamy! I to wcale nie dlatego, że wyłamujących się z uwielbienia poddanych król oddaje w ręce kata. Chłopcy się cieszą, bo kończy się szlaban na kompa (z którego konsekwentnie nie korzystają podczas roboczego tygodnia), a ja, bo nikt nie truje mi dupy urzędowymi sprawami, od których niebezpiecznie wzrasta poziom mojego a) stresu, b) niepokoju, c) smutku, d) irytacji.

Mimo takiego rozprężenia, które celebrujemy, biegając po mieszkaniu w piżamach aż do popołudnia, ku swojemu zdziwieniu odczuwam presję, która potęguje we mnie chęć wyruszenia w miasto i oddania się niecnym rozrywkom. Odechciewa mi się natychmiast, kiedy patrzę przez okno na kaczkę spacerującą po śniegu na ścieżce między blokami. Okej, minus sześć na termometrze, szare niebo. Ludzie nie oddychają już normalnym powietrzem, tylko błękitnymi lodowatymi obłoczkami. A tak na marginesie: skąd, u licha, wzięła się tu kaczka? Aaa, wiem. Przecież niedaleko jest staw, zaledwie pół godziny spacerkiem, wystarczy przedrzeć się przez chaszcze przy torach. Kaczka, śnieg i ten potworny mróz zdecydowanie nie są czynnikami zachęcającymi do wyjścia z domu. Nie, nie, nie.

Zatem laba.

Jemy niespiesznie późne śniadanie, popijając organiczne kakao na półtłustym mleku. Jest miło, rodzinnie, aż marzę o takim codziennym celebrowaniu poranków. Moi chłopcy uroczo potargani, jeszcze rozgrzani snem. Ja w koszulce nocnej z wiewiórką, ciepłych skarpetkach à la Lolita i puszystymi włosami, które układają się w nienachalnie naturalny sposób, jakby były modelowane na okrągłej szczotce.

Dobra. A teraz serio.

Chłopaki siedzą przy stole, czekają z nosami wlepionymi w telewizor, w którym Sheldon Cooper sypie swoimi ironicznymi żartami albo Spongebob wkurza telewidzów irytującym śmiechem, o ile zdążyli przełączyć. Idąc z tacą do pokoju, spoglądam w lustro i oto, co widzę: bezkształtne różowe spodnie od piżamy, T-shirt uświniony bardzo poranną kawą i górującą nad tym czerwoną, błyszczącą gębę w obramowaniu rozpirzonych na cztery strony świata włosów. Wisienką na torcie są dwa nowiutkie pryszcze na brodzie, niechybnie narodzone z wczorajszej czekoladowej orgii w środku nocy. Powiedziałam „czekolada”? No skąd, to była tylko woda mineralna!

Coś potwornego.

Po śniadaniu zapowiada się czas wolny w wersji de luxe.

— Nic mi się nie chce — mówię chłopakom.

— Przecież nie musisz nic robić. — Jasiek klepie mnie uspokajająco po dłoni. — Mogę kompa?

— Ehe. — Zbieram ze stołu naczynia.

— Pomóc? — Krzysiek przynajmniej pomaga mi w ustawieniu wszystkiego na tacy. — Ja też mogę?

— Bosz… A idźcie — wzdycham.

I tak oto mój wolny czas de luxe zmienia się w szereg czynności, które, jak wiadomo, nie mają nic wspólnego z sobotnim leżakowaniem. Zmywam, biorę się za leniwe przygotowywanie obiadu, na który dzisiaj — sam wypas — kotleciki z papryką, a także rozważam załadowanie pralki. Po czym orientuję się, że nie mam kapusty na surówkę, więc czeka mnie spontaniczna wyprawa do sklepu, wbrew mocnym postanowieniom nieruszania się z domu. Ale przynajmniej żaden urząd nie psuje mi nerwów.

No. Po tym następuje orgia lepienia kotletów, siekania kapusty, tarcia warzyw. Bla, bla, bla, nuda do kwadratu. Cały blat uwalony mięsem, podłoga tonie w warzywnych ścinkach, które umknęły tarce. A ja doprawiam, piekę, mieszam, nakładam na talerze. Jemy.

Zmywam, sprzątam, wyciągam pranie. Kiedy pół godziny temu patrzyłam na zegarek, było widno i przedpołudniowo, teraz nagle jest siedemnasta trzydzieści dwie, a za oknem czarna noc. Kuźwa. Jak to możliwe? Przecież miałam odpoczywać.

Chłopcy grają na kompach. Mówią do siebie w znanym tylko sobie slangu, z którego ja nic nie rozumiem.

— Koksisz go! Daesz!

— Ale jestem nafidowany!

Czyli że o co chodzi? Dzieci są takie okrutne. W ogóle nie zwracają na mnie uwagi. Czuję się bardzo, bardzo niepotrzebna. Pewnie odczuliby mój brak dopiero wtedy, gdyby zaczęło im burczeć w brzuchach.

Idę pod prysznic i myję się w ciemnej łazience, a z prysznica leci raz letnia, raz ciepła woda. Nie jestem w stanie się rozgrzać, a do tego robi mi się bardzo smutno, bo uświadamiam sobie, że jestem strasznie samotna i mimo czterdziestki na karku znowu nie wiem, co robić ze swoim życiem. To chore. W tym wieku powinnam mieć jasno wytyczone cele, które byłyby możliwe do zrealizowania. Spłacony chociaż w połowie kredyt mieszkaniowy, nowy samochód z bajeranckim odtwarzaczem i podgrzewanymi siedzeniami oraz pewność siebie wynikającą z wiedzy i życiowych doświadczeń. A także, rzecz jasna, kilka sukcesów na koncie. Popłakuję, wycierając włosy.

Kurna! Cholerny kolczyk zahaczył o ręcznik. Auaaaaa! Boże. Ręcznik wisi mi na uchu, które się zaraz urwie, a z dziury pewnie wypłynie mózg, który zbiorę do słoiczka po dżemie.

No, teraz to już jestem konkretnie zdołowana. Zaryczana idę do kuchni zrobić sobie pocieszającą herbatę z wkładką. Krzysiek, który przed chwilą buszował w lodówce, a udaje, że wcale nie, pyta:

— Mama, co ci? Dlaczego płaczesz?

— Woda była ziiiimnaaaaa. — Zanoszę się rykiem.

Mój syn przez chwilę sprawia wrażenie, jakby chciał popukać się w czoło, ale litościwie odpuszcza.

W grobowym nastroju popijam herbatkę z solidną porcją wódki pomarańczowej (smakuje okropnie, co doprowadza mnie do jeszcze większej depresji i myśli pod tytułem „jestem beznadziejna, nawet wódki nie umiem kupić dobrej”).

Udaje mi się wygonić dzieci do mycia i kiedy włączamy film, nadal chlipię i pociągam nosem.

Czuję ich wzrok na sobie.

Obserwują mnie.

Muszę natychmiast przestać!

To jest ta wiekopomna chwila, w której myślę: „A może by tak skorzystać z portalu randkowego?”.

Śnią mi się dziwne rzeczy.

***

Niedzielny poranek wyrywa mnie ze snu w czarnym pokoju. Jest cholerna piąta rano, równo jak w mordę strzelił. Już przy wstawaniu z łóżka zaczynam płakać. Bo nie mogę spać, a jest wolny dzień. Bo chcę kawy z mlekiem, a okazało się, że mleko skwaśniało i teraz w mojej kawie pływają ohydne grudki. Bo, kuźwa, wszystko! Patrzę w kalendarz i spływa na mnie ukojenie; no przecież już wieeem, dlaczego jestem taka rozmazana! Trzy tygodnie temu miałam okres, więc jasne jest, że to, co mnie teraz dotyka, a co ja nazywam niedelikatnie „emocjonalnym rozjebaniem”, to najzwyklejszy w świecie PMS. Spokojniutka, jakbym była Hannibalem Lecterem nafaszerowanym prozakiem, z kubkiem nowej kawy bez mleka wracam na paluszkach do pokoju i przy lampce nocnej zabieram się do pisania pamiętnika. Po czterech godzinach przychodzi do mnie Jasiek i przytula się swoim pyzatym policzkiem.

— Jak tam, co tam, kwiecie mój? — pytam, całując go w czoło. Jednak seriale są bardzo pożyteczne, tyle fajnych rzeczy można z nich wynieść. Sheldona Coopera na przykład. Jasiek chichocze. Tulimy się do siebie chwilkę, bo zaraz przychodzi Krzysiek i uwiesza się na mojej szyi. To takie cudowne. Już się nie czuję samotna, raczej jak parówka między połówkami bułki. Jesteśmy jak jedność, żyjemy w symbiozie, kochamy spędzać ze sobą czas, bo jesteśmy perfekcyjną trzyosobową rodzi…

— Możemy bajkę? — przerywają moje rozmyślania.

Wrrr.

Idę do kuchni robić śniadanie. A potem… no cóż, ja zmywam, ogarniam, zamiatam okruchy po śniadaniu, a oni siadają przy komputerze, „bo wiesz, mama, chcemy wykorzystać ten czas na granie na maksa”. Wiem. Od tego są weekendy. Zaraz się poryczę.

Chłopcy grają, ja wracam do pokoju i oglądam Teorię wielkiego podrywu, Dr. House’a i kilka starych odcinków Z Archiwum X. To tylko takie zabijanie myśli, mącenie kijem wody. Żeby nie skupiać się na odczuwaniu tych wszystkich pieprzonych braków w moim życiu.

Uff. Dobra. Pozytywne myślenie, co nie?

2. Bizneswoman pełną gębą

Czasami w życiu każdej kobiety zdarzają się sytuacje, kiedy musi wskoczyć w uniform, szpilki, szeroki uśmiech na twarzy obleczony czerwoną szminką i ze skórzaną aktówką w ręku udać się w miejsce, w którym wszelkie sprawy załatwiane są wyłącznie pomyślnie. To miejsce to SPOTKANIE W INTERESACH.

Boże, jak to dumnie brzmi!

Bo kiedy szykuję się na spotkanie w interesach, to czuję się jak po studiach MBA okraszonych sześcioma fakultetami i tytułem magistra z każdego. Niestety, fakty są takie, że owszem, jestem po studiach, ale mam zaledwie tytuł licencjata, czego i tak nie mogę udokumentować, bo do tej pory nie odebrałam dyplomu. Nigdy nie miałam serca do robienia obiegówki, a potem już po prostu machnęłam ręką. Nazwijmy to szczytem lenistwa.

Szczerze? Nie lubię spotkań biznesowych, bo kiedy już do nich dochodzi, to dowodzenie przekazuję tacie. Tata porozumiewa się z innymi za pomocą dialektu, którego prawdopodobnie nigdy się nie nauczę. Moje dyletanctwo w zakresie wiedzy technicznej i wiedzy w ogóle napawa mnie zażenowaniem. Dlaczego nie mogę należeć do tego grona szczęściarzy, którym nauka przychodzi z taką łatwością, z jaką pelikan łyka ryby? Podczas gdy mój tato błyska elokwencją i pewnością siebie niczym Petyr Baelish, ja jedyne, co mogę, to uśmiechać się wdzięcznie i powtarzać: „Hodor, Hodor”. Umiem za to podpisać się na fakturze.

Wrrróć! Miałam przecież nie pomniejszać swoich umiejętności.

Dość dobrze projektuję. Robię fajne kolaże i kiedy mam już coś do zrobienia, to prę naprzód niczym pancernik Bismarck prujący fale Bałtyku. Lata świetlne temu zajmowałam się pośrednictwem reklamowym i to były naprawdę złote dni mojej agencji. A potem mniejsze firmy uciekły do internetu, a większe pod skrzydła poważnych domów mediowych, przy których moja mikrofiremka była jedynie rybką czyszczącą płaty skrzelowe wielorybowi. Cholernie trudno o lojalnych klientów.

Pracuję zatem w domu. Centrum dowodzenia jest fotel i podłoga zawalona kalendarzami, notatkami, pendrive’ami i całym tym badziewiem, które po skończonej pracy po prostu wwalam pod fotel jak popadnie. Nie żebym nie miała normalnego biurka. Mam, ale wolę pracować z laptopem na kolanach. Bo mogę. Marzy mi się chęć do nauki, naprawdę. Marzy mi się możliwość ciągłego rozwijania swoich umiejętności i wdrażania ich w życie zawodowe. Marzy mi się kariera i cudowne poczucie stabilizacji płynące z pewnego i dobrze osadzonego źródła dochodów. Choć oczywiście ideałem byłoby dostawanie sowitego wynagrodzenia za nierobienie niczego i ładne wyglądanie (yyy… Punkt drugi nasuwa myśl: „A zarobiłabym chociaż na jogurt?”).

Wiadomo, że jeśli jest się na własnym garnuszku, to może zdarzyć się wszystko. Od błędnej decyzji po katastrofę naturalną w postaci plagi szarańczy. Ale można także odnieść oszałamiający sukces i pławić się w nim niczym rosyjski oligarcha w wannie szampana. Może to nie był mój czas? Może to wszystko dopiero przede mną?

W poprzednim roku zaliczyliśmy dwa wyjątkowe spotkania w interesach. Po pierwszym wracaliśmy na tarczy, a świat wokół rozpadał się w szary pył, tworząc w moim zmęczonym mózgu krajobraz jak z Silent Hill. Jeśli rozpacz mogłaby mieć twarz, to otrzymałaby moją. Po drugim przez gruzy przebiło się słońce. Raz na wozie, raz w nawozie, moi drodzy.

W przeddzień trzeciego spotkania, całkiem niedawno, napisałam do mojej przyjaciółki Agaty:

„Jutro jadę na SPOTKANIE. Jestem kłębkiem nerwów”.

Agata, która jest wszystkim tym, czym nie jestem ja, czyli kobietą o ostrym jak brzytwa umyśle, odpisała:

„Dobrze się przygotowałaś, torbo?”.

„Oczywiście! — odpisałam oburzona. — Ogoliłam nogi i pomalowałam paznokcie u stóp”.

„Boże, durna ty! Masz wszystkie dokumenty, pieczątkę?”.

„Aaa, o to ci chodzi!”.

W odpowiedzi dostałam jedynie wielokropek.

Kocham ją, naprawdę.

Ale wiem też, jakie ważne jest zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. Należy wyglądać schludnie, pachnieć nienachalnie, mieć czyste buty i uczesane włosy. Wybieram czarną sukienkę i nieprześwitujące rajstopy. Na szczęście nikt się nigdy nie dowie, że zanim wsunęłam stopy w kozaki, założyłam skarpetki. Dzięki takim drobnym zabiegom (moje łydki to kawał ciała do golenia!) czuję się bardziej zrelaksowana i pewna siebie.

Mimo że zauważam na czarnej sukience plamki soku z wyjątkowo soczystej mandarynki, to podczas spotkania udaje mi się sklecić sensownie kilka zdań i nie zrobić z siebie skończonej debilki. Przysłuchuję się rozmowom mojego taty, który jest mózgiem operacji, z dyrektorem, dyrektorem handlowym i specjalistą do spraw sprzedaży. Chłonę wiedzę, tematy, określenia i czasami nawet rozumiem coś z ich technicznego slangu. Popijam pyszne espresso, którym poczęstował nas pan dyrektor. Po kawie idziemy zwiedzić imponujący park maszynowy, którego my się nigdy nie dorobimy. W huku krosien i z zatyczkami w uszach przypatruję się tacie, który w tej chwili wygląda jak dziecko w sklepie ze słodyczami. Jego oczy świecą! Spacerujemy, drąc się do siebie, choć w większości czytamy z ruchu warg. Na żakiet i czarną sukienkę zarzuconą mam kamizelkę w kolorze oczojebnej zieleni. Prawdziwa bizneswoman.

3. Matka to też człowiek!

Bycie mamą dwóch chłopców jest naprawdę świetnym, inspirującym doświadczeniem życiowym, porównywalnym do Kuchni pełnej niespodzianek pana Wacława. Tu coś wybuchnie, tam zapłonie, a tam znowu wyleje. Najważniejsze, że ciągle coś się dzieje. Oni są reakcjami chemicznymi zachodzącymi między garnkiem a gazem, a ja panem Wacławem z nadpalonymi brwiami i czarną twarzą osmaloną po kolejnej eksplozji. Ale jest fajnie. I śmiesznie. To znaczy jest wesoło już grubo po fakcie, kiedy emocje opadną, a ja wspominam wydarzenia, czyniąc z nich okraszoną odpowiednią mimiką anegdotkę. Natomiast podczas trwania epizodu moje reakcje są różne:

Ryk: „Psia kość, w dupę jeża, cholera ciężka, zaraz mnie szlag jasny trafi!” (kiedy akurat niechcący mam PMS, a nie mogę zaspokoić ochoty na świeże ludzkie mięso).

Jadowity, ironiczny syk: „To było świetne. Zaklinam cię, powtórz to jeszcze raz” (zazwyczaj).

Pogardliwe milczenie połączone z kłuciem ich mroźnymi sztyletami mojego spojrzenia (kiedy usiłuję okazać matczyny autorytet, jakże bardzo cechujący osobę dojrzałą emocjonalnie). Milczenie objawia się wydawaniem nieznacznych pochrząkiwań lub monosylab oraz wskazywaniem brodą w kierunku czegoś, o co akurat pytają.

— Mama, gdzie są jogurty?

— Y. — Macham brodą w kierunku lodówki i patrzę spode łba. Istny Ron Perlman w Walce o ogień pokazujący wodzowi plemienia samicę do wychędożenia.

Dobra, może to trochę dziwne, ale co jest jeszcze dziwniejsze — w miarę skuteczne. Tym bardziej że jako matka samotnie wychowująca dzieci cierpię na niezłe rozszczepienie jaźni, występując w kilku rolach jednocześnie. Jestem zatem:

Mamusią kwoczusią, która szykuje synkom kalosze, kiedy widzi za oknem sine chmury.

Mamą piekącą muffinki z czekoladą i milionem bakalii, żeby sprawić dzieciom przyjemność i wyposażyć ich w miłe, ciepłe wspomnienia na przyszłość („hmm… pachnie zupełnie jak wtedy, kiedy moja mama piekła nam babeczki”).

Matką egzekwującą odrabianie lekcji, czytanie książek, składanie ubrań zamiast zwijania ich w kulkę i rzucania gdzie popadnie.

Srogą, znienawidzoną panią z przedszkola, szantażującą dzieci naskarżeniem rodzicom w kwestii posiusianych rajstop. Tak, czasami uciekam się do szantażu. Tak, czasami maluję przed nimi czarne scenariusze ich przyszłości, jak na przykład: „Nie przeżyjecie życia, grając w gry online przez dwadzieścia godzin na dobę! Czytałam o japońskim nastolatku tak uzależnionym od gier, że robił kupę do wiaderka przy biurku, pozwalał matce na wnoszenie jedzenia, dostał w końcu paraliżu i umarł. Chcecie tak?”. I jak zwykle proponuję, żeby przejechali mnie walcem, bo ja na to nie pozwolę.

Kumpelką, organizującą konkursy bekania i ogólnie zachowującą się tak, że torpedują mnie, mówiąc: „Mama, ogarnij się”.

Godzillą.

Kiedy jest się mamą, to wszelkie myśli i działania, nawet te pozornie niezwiązane z dziećmi, są do nich adresowane. To już percepcja podprogowa, serio. Zauważyłam, że przez te dziewięć miesięcy w ciele kobiety tak naprawdę rozwijają się aż trzy nowe rzeczy (cztery, jeśli licząc pociąg do spirytusu aż do zaślinienia w drugim trymestrze ciąży): dziecko, instynkt macierzyński, a także instynkt mordercy, które żyją ze sobą w symbiozie. Patrzę na wyższego już ode mnie Krzyśka i wspominam, jak zwymiotował mi kiedyś na dłoń w przychodni wiejskiej. A kiedy zapytałam trzy starsze panie plotkujące w najlepsze, czy przepuszczą mnie w kolejce do lekarza, powiedziały, że nie, bo jedna ma chore serce, druga zatwardzenie, a trzecia drzazgę pod paznokciem. Zażyczyłam im skrętu kiszek, skoro nie miałam przy sobie guzika uruchamiającego zapadnię pod ich krzesłami. Albo półtoraroczny Jaś, który wyglądał jak cherubinek. Wtedy przekroczył jakąś niewidzialną barierę i z dnia na dzień zaczął mówić pełnymi zdaniami. Nieważne, że nic nie rozumiałam, ale jemu buzia się nie zamykała.

— Misiu, co to jest babuju? To jest w tym pokoju? Możesz pokazać paluszkiem? — prosiłam tę moją kluskę miętolącą smoczek w buzi.

— Ten — powiedział Jaś, wyjmując na chwilę smoczek i wyciągając palec w stronę Krzysia.

No przecież było oczywiste, że Babuju to Krzyś!

Cudownie jest być mamą malutkich, bezproblemowych dzieciaczków. Nawet kiedy jednego trzeba nosić, a drugi non stop jest uczepiony uda jak leniwiec gałęzi. Nawet kiedy szarpią się za koszulki albo rozmazują plakatówki po stole czy jogurt jagodowy po ścianie. Nie ma znaczenia, że to praca na pełen etat, bez możliwości chorobowego i urlopu. To taki trwający okrągły rok dzień dla matki z dzieckiem. Spędzanie czasu z takimi maluchami jest po prostu miłe. Te tłuste łapki oplecione wokół szyi, te słodkie od lizaków całusy, te… yyy… lizaki przyklejone do moich włosów. Bardzo tęsknię za czasami, kiedy rzeczy były po prostu nieskomplikowane.

Jak również tematy rozmów z dziećmi.

— Krzysiu, a wiesz, co to znaczy być zakochanym? — spytałam mojego pięciolatka.

Spacerowaliśmy po lesie, trzymałam go za rączkę. Do tej pory pamiętam jego oszołomiony wzrok, zupełnie jakby nagle odkrył, że mam dwa nosy. Pokiwał głową.

— No wiesz, to chęć bycia ze sobą, przytulania, całowania. I wiesz, co jeszcze?

Krzyś patrzył na mnie skupiony, aż w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.

— Cycki! — krzyknął. Kilka ptaków poderwało się z gałęzi. — Mama, bo ja uwielbiam cycki!

Chrystusie Niebieski! Pięciolatek!

Im chłopcy starsi, tym trudniej mi jest poruszać z nimi pewne tematy i przeprowadzenie rozmowy z dwunastoletnim aktualnie Krzyśkiem było jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie mi się ostatnio przydarzyły. Wybrałam moment, kiedy Jasiek był jeszcze w szkole, więc mogłam zagadać bez skrępowania, powiedzmy.

Stałam odwrócona do niego tyłem, bo zmywałam, i nie widział mojego panicznego spojrzenia.

— Krzysiek, a uczyliście się już o dojrzewaniu? — zagaiłam.

— Jeszcze nie, a co?

— Bopamiętaszjakrozmawialiśmywzeszłymrokujakbyliunaspiotrekieryk? — wyrzuciłam z siebie z prędkością karabinu. Piotrek i Eryk to koledzy Krzyśka i niechcący dałam im wykład, kiedy przyłapałam ich na wykonywaniu dziwnych gestów, których znaczenia te biedne dzieci do końca nie rozumiały. Krzysiek zastygł, po czym oblał się rumieńcem i odwrócił twarz do okna.

— Nnnnooo pamiętam. A co? — zapytał zawstydzony.

— Ja wiem, że jesteś jeszcze młodziutki i pewnie nie powinnam mówić ci takich rzeczy, ale czym skorupka za młodu nasiąknie… No, chodzi o to, żebyś na zawsze zapamiętał, że siusiaka nie znalazłeś na śmietniku i nie musisz go pchać w byle dziurę. — Spojrzałam na niego przez ramię.

— Maaamaaa — jęknął Krzysiek.

— No stary, błagam, to są podstawy. Nie obejrzysz się, jak będziesz się budził z postawionym namiocikiem, a po nocy prześcieradło będzie całe w plamach — odparłam poważnie, jakbyśmy rozmawiali o fizyce jądrowej. — Ale tym się nie przejmuj, to zupełnie normalne. Pralka wszystko wypierze. I głos będzie ci się zmieniał. Wiesz, możesz raz piszczeć, a raz mówić tubalnie. W każdym razie bardzo bym chciała, żebyś przychodził do mnie i pytał o wszystko, okej? I nie wstydź się, każdy chłopak przez to przechodzi. Nie edukuj się u kolegów, którzy gówno wiedzą, albo wiedzą coś od swoich starszych braci, którzy oglądają pornole. To takie filmy, w których…

— Mama, matkooo, wieeem. — Krzysiek przewrócił oczami.

— No, tak że ten. Wal jak w dym, okej?

— Oookeeej. Mogę iść? Mam polski do odrobienia.

Tak to właśnie wyglądało. Po wszystkim było mi przykro, że tej wiedzy nie przekazał mu mężczyzna, przy którym Krzysiek nie musiałby czuć się taki skrępowany. Oczywiście poryczałam się z głową schowaną pod zlewem, udając, że robię porządki za wiadrem na śmieci.

Czasami pamiętam tylko o byciu mamą, a zapominam o byciu kobietą, co mnie cholernie deprymuje. Między zakupami a zdejmowaniem prania przed zrobieniem kolejnego czasami zapomnę wejść do kosmetyczki i potem latam tygodniami z wyblakłymi krzaczastymi brwiami, które zarastają mi całe powieki i pół czoła. Albo siedzę przy komputerze tak długo, że jak zwykle nie mam czasu na usunięcie skórek z paznokci, a zarobić cokolwiek muszę, żeby dzieci nie chodziły głodne i obszarpane jak rumuńskie sieroty przygrywające na akordeonie pasażerom w tramwaju. Chłopcy mają swój świat, swoje rozrywki, swoje chcenia, ja zaś co prawda mam swoje dziewczyny, z którymi raz się spotykam, a raz piszemy do późnej nocy na Facebooku, ale czuję się momentami jak nieczłowiek, jak namiastka jakaś, jak istota, która ma do wypełnienia jedynie rolę matki, kucharki, zaopatrzeniowca i bankomatu! Jestem taka sfrustrowana, że gdyby ktoś dał mi karabin do paintballu, to chwyciłabym za kolbę i waliła nim po głowie kogo popadnie.

„Ja. Nie. Chcę. Być. Już. Dłużej. Sama!!!” — myślę, kiedy z furią otwieram laptopa i walę w klawiaturę tak mocno, jakby moje palce były maczugami. Jeszcze bardziej zła i gotowa na wszystko zakładam profil w portalu randkowym.

Idę spać.