Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
W najgłębszych zakątkach miasteczka Ponderosa Springs kryją się sekrety, których nigdy nie chcieliśmy ujawnić.
Krew splamiła ręce tych, którym ufaliśmy najbardziej. Niecne zamiary w końcu wychodzą na jaw. Teraz prawdy mogą zostać spopielone na oczach wszystkich.
Byłem gotowy zostać świadkiem tego, jak to miasteczko robi ze mnie złoczyńcę. Gnije na moich oczach. Wygląda jednak na to, że duchy przeszłości nie pozostają tu zakopane pod ziemią.
Na Uniwersytet Hollow Heights powraca ulubienica wszystkich, przywozi ze sobą jedynie pytania bez odpowiedzi, a także ponure wspomnienia. Jest tylko kimś, kto rozprasza moją uwagę. Nie mogę sobie na to pozwolić, gdy policja wciąż węszy.
Jest błędem, który pogrążył i spalił moją ostatnią krztynę człowieczeństwa.
Jest wstydliwym sekretem, powracającym, by zrozumieć niewyjaśnioną śmierć swojej siostry.
Ale ja wiem, że ta niewinna, zagubiona dziewczynka to tylko kamuflaż. To jedynie kolejna część jej złożonej gry.
Wszyscy jedzą jej z ręki, stali się marionetkami, a ona pociąga za sznurki.
Ale nie w moim przypadku.
Ja dokładnie wiem, kim jest. Zawsze tak było.
Pozorantką. Manipulatorką. Oszustką.
Nie pozwolę, by zniszczyła to wszystko, nad czym pracowaliśmy.
Nie pokrzyżuje naszego planu zemsty.
Zagrałem już raz w twoją grę, Sage, teraz przyszedł czas, byś to ty zagrała w moją.
I nie wyjdziesz z tego cało. Uważaj, bo się sparzysz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 621
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
THE TRUTHS WE BURN
HOLLOW BOYS #2
MONTY JAY
Dla wszystkich Sage Donahue tego świata.
Ani mi się ważcie przepraszać za to, kim musiałyście się stać, by przetrwać. Stworzyłyście i wykułyście siebie w płomieniach.
Nie uginajcie się przed nikim.
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie
– Dante Alighieri
Ta książka to dark romance. Pojawiają się w niej trudne tematy: drastyczne sceny seksu, brutalność, narkotyki, samookaleczanie, napaść na tle seksualnym, handel ludźmi, wykorzystywanie dzieci, wzmianki o samobójstwie i myślach samobójczych, niewolnictwo seksualne, tortury, przemoc.
Większość ludzi twierdzi, że upadek Lucyfera spowodowany był jego buntem.
A ja twierdzę, że ulubiony anioł Boga się zakochał.
Był urzeczony, zafascynowany, pochłonięty jedyną kobietą, której nigdy nie mógł mieć.
Jedyną, która istniała.
Pierwszą żoną Adama – Lilith.
Przyglądał się wszystkiemu z góry. Był wściekły, że Adam ją umniejszył i choć stworzono ich z tego samego, nie chciał, by stała się mu równa.
I ta wściekłość, która pojawiła się w Lucyferze, paliła się żywym ogniem, gdy Bóg ukarał Lilith i zamienił ją w demona za zbuntowanie się przeciwko mężowi.
I to był właśnie upadek Lucyfera.
Spadł niczym błyskawica z niebios.
Spadł, by wznieść królestwo w podziemiach.
Wyrzeźbił tron z popiołów Piekła, stał się królem.
Stworzył dom dla Lilith. Miejsce, gdzie mógł sprawić, że była więcej niż mu równa.
Miejsce, gdzie miał sprawić, że stała się jego królową.
Przeszłość
Masochizm. Czerpanie przyjemności z bycia źle traktowanym lub zdominowanym. Upodobanie do cierpienia.
Od zawsze podobała mi się ta definicja – „upodobanie do cierpienia”. Brzmi prawie jak poezja. A ja myślałem, że słownik może być co najwyżej konwencjonalny w swoich definicjach.
I chociaż nie lubię być za bardzo zdominowany w łóżku czy w życiu, potrafię jednak zgodzić się na małe drapanie czy podgryzanie. Mniej chodzi o dominację, a bardziej o ból, przynajmniej w moim przypadku.
Niektórzy nazywają to sadomasochizmem. I to lubię.
Bo musisz wiedzieć, że naprawdę uwielbiam ból.
Boże, to jak lek na całe zło. Magiczne zaklęcie. Idealna ucieczka.
Uwielbiam, gdy siniaki pokrywają moje ciało i czuję ból. Czasami lubię naciskać na nie, gdy nadal są jeszcze fioletowe, żeby przypomnieć sobie, skąd się wzięły, wiesz?
Uwielbiam to, jak ból, niczym eksplozja, pojawia się nagle i niespodziewanie pod moją skórą. Przypomina mi o wszystkich rzeczach, za które zasłużyłem na karę. Ciągłe przypomnienie, że nawet na ziemi musimy wszyscy odkupić nasze grzechy.
Piekło byłoby niczym zwykły spacerek.
Przecież praktycznie rzecz biorąc, władam nim.
– To wszystko twoja wina, Rook. – Jego głos brzmi ostro, jakby ktoś przykładał mi rozżarzony węgiel do stóp. – „Pan bada sprawiedliwego i występnego; nie cierpi Jego dusza tego, kto kocha nieprawość!”1
– W takim razie, czy nie powinien nienawidzić ciebie tak samo mocno jak mnie? – odparowuję.
Syn powinien być największym osiągnięciem ojca, ma mu przynosić dumę. Ja jestem wyrównaniem jego rachunków.
Zasadniczy i pyszałkowaty prawnik znika z chwilą, gdy ojciec przestępuje próg tego domu. Poluźnia krawat, a włosy ma zmierzwione od ciągłego chodzenia w tę i z powrotem. Mogę wyczuć whisky w jego oddechu, gdy ruszam z kuchni do drzwi wejściowych.
– Nawet się nie waż wychodzić, ty sukinsynie!
Czasami nie potrzebuję nawet fizycznego bólu. Podoba mi się też słowna przemoc. Trafia we mnie tak samo głęboko, brutalnie, że aż cały się w sobie spinam, a ciało rozpala mi się i usiewa gęsią skórką. To jedyny moment, gdy czuję się normalny.
A nic takie nie było, od kiedy ukończyłem siedem lat.
Przed ekskomuniką nałożoną na mnie przez mojego własnego ojca.
Skalp mnie piecze, bo tata wtapia mi palce w gęste włosy i mocno pociąga w tył, w swoją stronę. Cholera, powinienem podciąć tę szopę na głowie.
Wcześniejszy wers biblijny dopieka mi do żywego, gruchocze kości. Przemoc wyrządzona nie w imię Boga to coś ohydnego, ale dopóki cytujesz Pismo Święte, a potem dopiero bijesz swojego syna, uważa się to za dobre działanie.
To świętość, dzieło proroków.
Gdybyśmy stosowali się do zasad Dantego, spadłbym do otchłani i znalazł się tuż nad moim ojcem. Spędziłbym wieczność w rzece wrzącej krwi w siódmym kręgu Piekła, kiedy on sam tańcowałby całe wieki w szóstym dole Malebolge2.
Ale czy cokolwiek z tego było prawdą?
Czy grzechom nadawano gorsze rangi w podziemiach? Ludziom wymierzano różne kary w oparciu o występki popełnione przeciwko ludzkości?
– Ciągniemy się teraz za cholerne włosy? Co to jest, jakaś babska przepychanka? – Moje słowa działają jak paliwo podżegające już i tak palącą się w ojcu złość.
Mógłbym mu oddać, gdy rzuca mną o podłogę. Zrobić coś więcej, niż tylko podeprzeć się na rękach, żeby uniknąć uderzenia głową o twardą podłogę, ale nie robię tego.
Butem o ozdobnym, perforowanym czubku kopie mnie w żebra. Wydaję z siebie pomruk, bo zadziwia mnie nagłość tego dyskomfortu. Odwracam się na plecy. Wydycham powietrze z płuc i uśmiecham się szeroko. Wpatruję się w sufit i zastanawiam, czy Bóg śmieje się w tej chwili tak jak ja. Zadowolony, że oto w tej chwili diabła dosięga kara.
Śmieję się zziajany. Chociaż w tym śmiechu nie ma radości.
Zadziwiające, co można uznać za dowcipne, kiedy widziało się to, co ja. Kiedy przeszło się to, co ja. Komedie z Sethem Rogenem czy Willem Ferrellem w rolach głównych już mnie nie śmieszą.
– Starzejesz się – wyrzucam z siebie. – Prawie nic nie poczułem. Powinieneś wybrać się na siłownię.
Ojciec krzyczy głośno i rzuca się na mnie. Kolanami ląduje po dwóch stronach mojej klatki piersiowej, a pięściami uderza mocno w twarz. Czuję posmak krwi z pękniętej wargi. Metaliczne poszczypywanie rozgrzewa mi język.
– Powinienem cię po prostu zabić! Powinieneś był umrzeć, to ty powinieneś był zginąć!
Pulsujący ból rozbudza się nagle i szybuje po mojej czaszce. Ojciec łapie mnie za koszulę i podnosi tylko po to, żeby rzucić mnie z powrotem na ziemię. Cholera, nabawię się przez to bólu głowy.
Raz za razem łapie mnie, a potem rzuca o podłogę. W głowie mi się kręci, w kącikach oczu pojawiają się gwiazdy. Kolejne wstrząśnienie mózgu, które można dopisać do powiększającej się listy obrażeń zadanych przez tego, który mnie stworzył.
– To zrób to! Zabij mnie! – wykrzykuję w amoku. Czuję każdą, nawet najmniejszą część tej męki. Tonę w niej. Pozwalam, by pochłonęła mnie w całości.
Słyszę, jak ojciec ciężko oddycha. Jednocześnie przestaje mną potrząsać. Spoglądam w górę na mężczyznę, który kiedyś nauczył mnie rzucać piłką baseballową i brał na barana, żebym widział wszystko ponad tłumem. Mężczyznę, który niegdyś przyglądał mi się z ojcowską miłością.
Teraz widzę w nim jedynie przekrwione nieszczęście, którego obecności sam jestem winien. Dostrzegam ból, który mu podarowałem. Zabiłem w nim tę część wierzącą w szczęście, w dobro i wszystko, co jasne.
To jest moja pokuta.
To sprawia, że ten ból jest tak cholernie przyjemny.
Bo wiem, że zasłużyłem.
– Nienawidzę cię – cedzi przez zęby. Z ust spływają mu kropelki śliny i lądują mi na twarzy. – Jesteś diabłem. Zapłacisz za to. Za całą swoją niegodziwość.
I oto ono.
Moje ukochane przezwisko. I jego ulubione, gdy mówi o mnie.
Diabeł.
El. Diablo.
Lucyfer.
Kiedyś, jako dziecko, byłem aniołem, zanim wypadłem z jego łask i zostawiono mnie na pastwę losu, żebym się spalił.
Nie miałem nic przeciwko chodzeniu do kościoła, gdy matka żyła i wszyscy byliśmy szczęśliwi. Ale teraz zapaliłbym się żywym ogniem, gdybym tylko przestąpił próg świątyni.
Pozostajemy w takiej pozie. Patrzymy na siebie, nasze spojrzenia są pełne pogardy i furii. Moglibyśmy samym tylko wzrokiem dostarczyć energię do całego Nowego Jorku w razie jakiejś pieprzonej apokalipsy. Głębokie oddechy i przeklęta historia, która nigdy nie zostanie wymazana z naszych wspomnień.
Zamieniłem człowieka myślącego logicznie i analitycznie w krzykliwą, impulsywną bestię. W przyszłą wersję siebie. Oboje utknęliśmy we własnym rodzaju czyśćca.
Zniszczyłem swojego ojca.
I każdego dnia każe mi za to płacić. Robi to za pomocą podniesionej na mnie ręki, słów, religii.
Głośny dźwięk klaksonu przywraca go nieco do rzeczywistości. Przełykam ślinę i próbuję pozbyć się suchości w gardle.
– Witaj w klubie.
Zrzucam z siebie dłonie ojca, a on wstaje. Zostawia mnie leżącego na podłodze. Nawet nie podaje ręki, żeby pomóc mi się podnieść. Nie żebym zakładał, że mi pomoże.
Już w wieku siedemnastu lat jestem od niego wyższy. Gdy stoję, te kilka dodatkowych centymetrów pozwala mi spojrzeć na niego z góry. Włosy opadają mi na oczy.
– Może następnym razem miej jaja i dokończ to, co zacząłeś.
Ramiona podnoszą mu się ciężko, gdy nabiera powietrza w płuca. Idzie nieskładnym krokiem do kuchni, żeby wziąć szklankę z whisky ze stołu. Unosi szkło do ust i wlewa sobie alkohol do gardła.
Ironia tego momentu polega na tym, że w następnej kolejności łapie za Biblię leżącą na blacie obok.
– Myślisz, że Bóg ci pomoże, kiedy tak niszczysz sobie wątrobę? Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu znajduje się dość wysoko na jego liście rzeczy, których nie powinno się robić.
Może i jestem sukinsynem, ale przynajmniej nie hipokrytą.
Ojciec ignoruje przytyk i mówi:
– Nie kwestionuj mojej wiary, synu. Nie chcę też, żebyś spędzał z nimi czas. Koniec z tym. Spalenie tej wierzby przelało czarę goryczy, Rook. Nawet nie masz pojęcia, za jakie sznurki musiałem pociągnąć, żeby oczyścić cię z zarzutów.
Śmieję się. Podnoszę bluzę z kapturem z oparcia kanapy i wkładam ją przez głowę.
– Czara goryczy. Ostatnia kropla z czary. Pierwsza kropla. To się nie liczy. – Odwracam się, żeby na niego spojrzeć. Idę tyłem i rozkładam szeroko ręce. – Nie możesz mnie utrzymać z dala od nich. To się nigdy nie wydarzy. Tak jak ja nie mogę powstrzymać cię przed wydojeniem całej tej butelki dzisiaj wieczorem. Pamiętaj, jestem diabłem. A diabeł robi to, co mu się podoba.
Nawet nie kłopoczę się z zaprzeczaniem w sprawie drzewa. On wie, że to zrobiłem. Cholera, wszyscy wiedzą. Ale bez żadnego dowodu czy choć jednego świadka chuja mogą mi zrobić. I na tym właśnie polega piękno całej tej sytuacji. Każdy postrzega mnie jako chaotycznego podpalacza. Od policjantów po nauczycieli – wszyscy wiedzą, kim jestem.
Nazywają mnie Antychrystem. Diabelskim nasieniem. Piekłem na Ziemi lub – w tym przypadku – piekłem Ponderosa Springs.
Uwielbiam to.
Uwielbiam, jak ściskają mocno różaniec, kiedy przechodzę obok.
Uwielbiam, jak szepczą trzy „zdrowaśki”, ponieważ nawet samo zerknięcie w moją stronę to grzech.
Uwielbiam, że wiedzą o wszystkim, co zrobiłem, i nie mogą w żaden sposób mnie powstrzymać. Ani teraz, ani nigdy. Nie ma sposobu, by mnie zatrzymać.
Nas.
I wiesz co? Jebać to drzewo.
Ojciec spogląda na mnie pustym, a jednak pełnym odrazy spojrzeniem.
– Rzygać mi się chce przez ciebie. – Łapie za szyjkę butelki i wychodzi z kuchni, nie odzywając się już ani słowem.
Ja również wychodzę.
Otwieram drzwi, by zaraz głośno nimi za sobą trzasnąć. Ani na chwilę nie tracę rezonu, kiedy przechodzę podjazdem w kierunku samochodu Alistaira. Przyciemnione szyby ukrywają przede mną tego pełnego nienawiści typa. Ale przecież wiem, że czeka tam na mnie przyjaciel z wiecznie groźną miną. Nawet gdy ma dobry humor, spogląda na każdego z tym samym wyrazem twarzy.
Siadam na fotelu pasażera. Odchylam się i opieram o zagłówek, biorę przy tym głęboki wdech. Następuje chwila ciszy. Czuję, że Alistair wpatruje się w bok mojej twarzy.
– Mogę ci w czymś pomóc, Caldwell? – pytam, wciąż patrząc przed siebie.
– Tak, możesz. Masz, kurwa, krew na brodzie. Wytrzyj to gówno. – Sięga do schowka, po czym rzuca mi na kolana paczkę chusteczek.
Unoszę je spokojnie i ocieram twarz. Materiał od razu barwi się na czerwono. Jutro rozcięcie będzie jedynie tępym bólem, a za kilka dni pewnie oderwę strup, żeby znów poczuć pieczenie.
No chyba że ojciec znowu mnie uderzy i otworzy ranę na nowo.
Tak czy siak, będzie boleć.
– Chodzimy na sparing prawie co drugi dzień. Możesz mu, kurwa, oddać.
Pocieram brodę mocniej, żeby upewnić się, że wszystko zeszło.
– Mogę to znieść.
Przyjaciel kręci głową i wycofuje samochód z podjazdu. Udajemy się w kierunku Peak, żeby spotkać się z pozostałymi. Lato odchodzi powoli w niepamięć, zbliża się ostatni rok ogólniaka. Nie cieszę się na spotkanie z tyloma osobami.
Dziewięćdziesiąt procent czasu spędzam otoczony tą samą czwórką przyjaciół. I chciałbym, żeby tak zostało.
Sięgam do kieszeni czarnych dżinsów po paczkę czerwonych marlboro i wyciągam fajkę.
– Nie chodzi o to, czy jesteś w stanie to znieść. Jestem w pełni świadomy, że umiesz przyjąć cios. Chodzi o pierdoloną zasadę, Rook. Jak możesz nie reagować, kiedy twój ojciec tak cię poniewiera?
Robię kulkę z chusteczki, przez chwilę ściskam ją w pięści, a potem rzucam na podłogę. Odchylam się i przymykam oczy. Z przyzwyczajenia przesuwam kilkukrotnie zapalniczką zippo pomiędzy palcami, a potem odpalam ją i podstawiam płomień pod końcówkę papierosa.
– A może pozwolisz mi samemu zająć się moim ojcem, co? Nic mi nie jest. Jeszcze rok i już nas tu nie będzie, wyjedziemy na studia, daleko, daleko stąd. – Zaciągam się mocno dymem. – Od dziecka tak jest. Dam radę przetrzymać kilkanaście miesięcy. Daruj już sobie, stary.
Pomruk wkurzenia wybrzmiewa we wnętrzu samochodu. Potem przyglądam się, jak Alistair naciska na pedał gazu. Nawet dobrze nie mrugnąłem, a już mamy ponad sto trzydzieści pięć kilometrów na godzinę na liczniku, a to nie koniec. Jeśli zginiemy w wypadku samochodowym, to trudno. I tak prędzej czy później wszyscy kończą w tym samym miejscu – dwa metry pod ziemią. I nieważne, w jaki sposób to się dzieje.
Wszyscy mamy tak samo. No, może oprócz zakochanego po uszy Silasa.
Thatcher, Alistair i ja chcemy wyjechać z tego miasta tak bardzo, że przekopalibyśmy się gołymi rękami na drugą stronę pod drutem kolczastym, gdyby trzeba było to zrobić. Nawet jeśli kryje się za tym śmierć. Wydostaniemy się z tego miejsca. Każdy ma inne powody, ale wszystko sprowadza się do historii, która nas połączyła. Wspomnień, od których nie możemy uciec, ponieważ to miasto samo w sobie jest niczym trumna.
Dusi cię twoją przeszłością i nie pozwala w ogóle ruszyć naprzód. Nigdy nie daje możliwości zapomnieć.
– Nienawidzę, kiedy mówisz „stary”. To wkurwiające.
Śmieję się. Naciągam kaptur na głowę.
– No cóż, ja nienawidzę, jak jesteś takim marudnym dupkiem, ale to raczej nieprędko ulegnie zmianie.
– Nieważne, mądralo.
Głośna muzyka zastępuje rozmowę. Alistair ma naprawdę duże problemy z kontrolą, więc jestem zmuszony słuchać metalu, aż dotrzemy na miejsce. Od czasu do czasu to nie jest żaden problem, a jednak po siódmej solówce gitarowej więdną mi już uszy. Jesteśmy ze sobą blisko, ale nie moglibyśmy już chyba się bardziej różnić w kwestii gustu muzycznego.
Wpatruję się w sosny, zlewają się w jeden rozmazany obraz za szybą samochodu. Oddalamy się coraz bardziej i bardziej od granicy miasta. I zaraz przed samym wjazdem do kolejnego gównianego miasteczka Alistair odbija w prawo i prowadzi nas nieutwardzoną drogą pomiędzy szpalerem drzew.
Zauważam zaparkowane pojazdy Thatchera i Silasa. Słońce chowa się za linią horyzontu. Stajemy obok i wysiadamy. Resztę drogi do krawędzi klifu pokonujemy pieszo.
Peak to niewielki kawałek ziemi na wybrzeżu, z którego rozciąga się widok na ciemnoniebieskie fale zatoki Black Sands, niewielkiej plaży obleganej przez mieszkańców przez większość lata. Nasza miejscówka jest ukryta i niedostępna dla innych. Można z niej spoglądać na tych poniżej nas. Przychodzimy tu często, ponieważ nie do końca lubimy przesiadywać w domu.
Lepiej zawsze trzymać się z dala od rodziców. Samemu, ale wspólnie.
– RVD! Dzięki Bogu. Jeszcze chwila, a Thatcher całkiem spali sobie brwi. – Dziewczęcy głos brzmi łagodniej niż któregokolwiek z nas.
Może należeć tylko do Rosemary Donahue. Bogatej dziewczyny, która nie boi się z nami pokazywać. To jedyna osoba zwracająca się do mnie inicjałami. I jestem pewien, że jedyna gotowa poświęcić swoją reputację dla kolesia, którego kocha. Jest dla nas wszystkich jak siostra. Wtopiła się w naszą grupę, zanim nawet zdaliśmy sobie sprawę, że pojawił się pomiędzy nami jakiś intruz.
Zerkam na nią, siedzącą na kolanach Silasa. Wspólnie zajęli krzesełko przy stosie drewna. Wiatr podnosi jej kasztanowe włosy. Uderzają w twarz chłopaka, ale wiem, że jemu to nie przeszkadza.
– Twój brak wiary we mnie jest niczym cios prosto w moje ego, Rosie – odpowiada jej Thatcher. Trzyma puszkę z benzyną do zapalniczek.
– Gówno prawda – prycha Silas. – Nie ma mowy, żeby cokolwiek zniszczyło twoje przerośnięte ego.
Thatcher jest dobry w wielu rzeczach – w wykręcaniu się od masowego morderstwa, w zdobywaniu serc ludzi, w dźganiu nożem – ale wywoływanie pożarów to zbyt brudne zajęcie dla kogoś tak przesadnie lubiącego czystość.
– Siadaj, Thatch. Nie chcemy, żebyś zniszczył sobie włosy.
Pokazuje mi środkowy palec, kiedy odbieram od niego puszkę. Przepuszczam go, żeby przeszedł obok i zajął miejsce. Wtykam fajkę między wargi i wylewam płyn na ułożone w stos kawałki drewna. Upewniam się, że każdy jest wystarczająco zmoczony benzyną.
Podekscytowanie już gromadzi się w moim żołądku, bo wiem, co się zaraz wydarzy.
Ogień jest podstawowym elementem mojego istnienia. Każde odpalenie zapałki, każde liźnięcie płomienia jest uzależniające. Nie potrafię tego powstrzymać. Wciąż o tym myślę, marzę, śnię.
Tak jak niektórzy mają potrzebę zabijać, inni obsesyjnie sprzątać, kolejni sprawdzać po osiem razy przed pójściem spać, czy zamknęli drzwi, tak ja czuję mrowienie w dłoniach, gdy brakuje mi ognia.
Ogień to moje ciało. Moje kości. Mój dom.
To mój sposób na zachowanie równowagi.
Dostawanie lania w ramach kary może wydawać się poniżające, ale kontrolowanie jednego z najbardziej nieprzewidywalnych żywiołów rekompensuje mi to, daje nieokiełznaną władzę.
Za każdym razem, gdy coś się pali, czuję zadowolenie. W klatce piersiowej pojawia się ciepło, następnie rozchodzi się na ręce, a potem w dół, aż po czubki palców u stóp. Pozwala mi to wrócić do czasów, kiedy moje życie nie było taką katastrofą.
I wiem, że spędzę resztę życia na gonitwie za tym hajem.
Moja piromania to narkotyk i lekarstwo w jednym.
Strząsam żar z końcówki papierosa w środek stosu i przyglądam się temu, jak łączy się z benzyną. I oto ona, iskra, od której wszystko się zaczyna. Szumi mi w głowie, gdy płomień się rozprzestrzenia, sięga coraz wyżej i wyżej.
Każdy kawałek drewna tonie w ciemnopomarańczowym żywiole. Gorąco powoduje, że skóra mi się poci. Języki ognia wspięły się już powyżej mojej klatki piersiowej.
Mógłbym dojść nawet od samego patrzenia. Od wyobrażania sobie, jakie spustoszenie ogień wniósłby do miasta, jak negatywnie działałby na przebywających tam ludzi, jakie szkody mógłby wyrządzić. I w tej właśnie chwili czuję się tak, jakbym był jedynym, który zdołałby nad nim zapanować.
Zajmuję miejsce pomiędzy Alistairem i Thatcherem, odchylam głowę i przymykam powieki. Wsłuchuję się w toczące się właśnie rozmowy.
– Wybieracie się na bal charytatywny absolwentów przed rozpoczęciem szkoły? – pyta naiwnie Rosemary.
– Możliwe – odpowiada Alistair. – Pewnie nie w tym celu, w jakim byś chciała, ale jest opcja, że się pojawimy.
Uśmiecham się, gdy myślę o tym, co zaplanowaliśmy na tę głupią imprezę.
– Nic za bardzo nielegalnego, dobrze? Nie mam ochoty wyciągać mojego chłopaka za kaucją z aresztu.
– Jakbyśmy kiedykolwiek dali się złapać… – dodaje Thatcher.
– Może tym razem do nas dołączysz, Rose? – proponuję, choć oczywiście żartuję, ponieważ jej nadopiekuńczy chłopak, a zarazem mój najlepszy przyjaciel, nigdy by na to nie pozwolił. – Mogłoby być fajnie.
Niemal jestem w stanie usłyszeć, jak Silas zgrzyta zębami i mocniej obejmuje swoją dziewczynę w pasie.
– Po moim, kurwa, trupie. Ona trzyma się z dala od tego gówna, które wyczyniamy po zmroku w Ponderosa Springs – oznajmia Silas.
– Po zmroku? Czy to wtedy siadamy bliżej siebie i opowiadamy sobie historie o duchach?
– Odpierdol się, Rook. Wiesz, co mam na myśli. Nie musi być w to zamieszana.
– Potrafię o siebie zadbać, wiesz? I tak, Rook ma rację, mogłoby być fajnie, kochanie – sprzecza się Rose.
Już wiem, że Silas da mi potem nieźle popalić za to, że poruszyłem ten temat. Dlatego równie dobrze mogę dolać oliwy do ognia, mówiąc:
– Widzisz? Daj dziewczynie się zabawić, Si.
– Przypomnij mi jeszcze raz: dlaczego jesteś moim przyjacielem?
Cztery najbliższe mi osoby wybuchają śmiechem. To taki dziwny dźwięk. Ludzki, normalny. Aż trudno uwierzyć, do jakich rzeczy mimo wszystko byliśmy i nadal jesteśmy zdolni.
Jesteśmy złymi ludźmi i robimy bardzo złe rzeczy. I do tego wychodzi nam to naprawdę dobrze.
Wzdycham i zakładam dłonie za głowę.
– Bo mnie potrzebujesz. Kimże jesteśmy bez siebie nawzajem?
Pytanie zawisa w powietrzu, trafia do wszystkich. Każdy z nas ma swoje tajemnice, które zabierzemy ze sobą do grobu. Łączy nas jednak wzajemne zrozumienie. Coś, czego nikt inny nigdy nie pojmie.
Mrok. Głód żyjący w każdym z nas.
Osobno jesteśmy tylko dzieciakami zrodzonymi z tragedii sączących się z rozdartych żył.
Razem stanowimy istny chaos.
– Słyszałaś, co zrobiła, prawda? Z tego powodu mamy nowego dyrektora. Ruchała się z każdym na drugim roku! – Mary wyrzuca ręce w powietrze i nadąsa swoje perfekcyjne usta. Z dłoni wypada jej klej w sztyfcie i upada na podłogę mojego pokoju.
– A w tym czasie ja staram się jak głupia. Urocza, ale głupia. Zapisuję się na każdy program z zajęciami uniwersyteckimi, na jaki mi pozwolą, przewodzę dwóm klubom, nie wspominając już o byciu cheerleaderką. Powinnam zasiadać w radzie uczniowskiej, cholera!
Od ostatnich dwóch tygodni nie słyszę o niczym innym, tylko o tym, że Stacy sfałszowała wybory w zeszłym roku i przespała się z dyrektorem, choć wydaje mi się, że wczoraj była mowa o nauczycielu. Już mnie to naprawdę drażni i jeśli nie będę uważać, zaczną mi krwawić uszy od tego ciągłego jazgotu.
– Jakby to miało jakieś znaczenie, Mary. – Blond włosy Liz ściągnięte w kucyk kiwają się za nią, kiedy ona kręci głową, skupiona na telewizorze. Leci jakiś mecz piłki nożnej, a osobisty kryzys naszej przyjaciółki to nic nieznaczący hałas w tle. – To tylko posada przewodniczącego rady uczniowskiej. Nie żaden koniec świata.
– O Boże, Lizzy, i ty to mówisz? Laska, która trzy dni po tym, jak jej drużyna wygrała mecz kwalifikujący do rozgrywek stanowych, płakała, bo to nie ona strzeliła gola?
To brzmi jak niekończąca się gra w „kto jest bardziej małostkowy”. Sytuacja w jednej chwili się zaognia. Mam już dość wysłuchiwania tego wszystkiego – jeśli Mary nadal będzie tak się nad tym użalać, to ta historia stanie się jej katalizatorem w tym roku.
– Możecie się skupić chociaż na pięć sekund? – pytam i patrzę na nie. Robię balon z owocowej gumy, a potem go przebijam. – Jesteś pierdoloną Turgid, do kurwy nędzy. Podcierasz sobie to swoje opalone dupsko studolarowymi banknotami. Siedź cicho.
Taki surowy sposób okazywania uczuć nie przez wszystkich jest lubiany, ale świetnie przygotowuje na życie, które wiedzie się w takim mieście jak to tutaj.
Powinny już to wiedzieć.
Widzę, że Mary chce mi odpowiedzieć, wypalić z jakąś kąśliwą uwagą, której jeszcze nie wymyśliła, ale się powstrzymuje. Ma świadomość, że odszczeknę się gorzej, nawet jeśli sama potrafi być okropna. Ponieważ jestem Sage Donahue.
Mentalność bogatej suki została mi wtłoczona przez pępowinę, kiedy jeszcze byłam w łonie matki. Przewodzę cheerleaderkom i wszyscy mnie uwielbiają.
Jestem modliszką.
Bez serca.
Stałam się wszystkim, czym musiałam, by przetrwać standardy narzucone przez Ponderosa Springs. A nawet zrobiłam więcej. Jak do tej pory Lizzy Flannigan i Mary Turgid były idealną parą przyjaciółek w świecie, w którym przyszło mi żyć. Powierzchowne aż do szpiku kości, ale świetne w tworzeniu pewnego wizerunku.
Większość dziewczynek szuka koleżanek o podobnych gustach – lubią takie same lalki lub zabawę w przebieranki. Jeśli jednak od małego uczono cię, żeby liczyć się z tym, jak jesteś postrzegana przez innych, szukasz takiego towarzystwa, które ma najwięcej do stracenia.
Matka bardzo wcześnie wpoiła mi do głowy, że wizerunek jest najważniejszy. Reputacja może ci pomóc lub cię zniszczyć. Robisz to, co trzeba, bez względu na to, jakie są tego konsekwencje.
Uśmiechasz się, nawet jeśli cię krzywdzą. Nieistotne, jaki ból jest ci zadawany, nikogo to nie obchodzi.
Nawet kobietę, która cię urodziła.
Jestem mistrzynią w ukrywaniu swoich uczuć. Pozwalam ludziom, by zobaczyli tylko tyle, ile sama chcę pokazać – nie za dużo, lecz wystarczająco, by zdobyć ich zaufanie. W pewnym sensie stałam się kolekcjonerką.
Koneserką sekretów, trupów ukrytych w szafach, prawdy o ludziach. Mam haka na niemal każdego. A oni wiedzą, że jeśli tylko spróbują wejść mi w drogę, wystarczy chwila, a opowiem światu to i owo na ich temat.
W siódmej klasie Lizzy przyszła do mnie z płaczem i żaliła się na swojego ojca alkoholika spędzającego o wiele więcej czasu niż trzeba na wyjazdach służbowych i odwiedzającego każdy nielegalny klub w drodze powrotnej. Była już wkurzona i sfrustrowana tym, że jej matka, choć świadoma każdego grzeszku męża, siedzi cicho i nie reaguje. Liz poprzysięgła tej nocy, że nie pozwoli, by mężczyźni okazywali jej taki brak szacunku. Że nie wyjdzie za kogoś, kto traktowałby ją jak śmiecia. To akurat wcale nie będzie problemem, ponieważ wiem także coś jeszcze – Lizzy w ogóle nie jest zainteresowana facetami.
W trakcie zakrapianej nocowanki, gdy Mary już spała, Liz naszła chęć, by podzielić się ze mną kolejnymi tajemnicami. Szanowałam ją za to, że odważyła się mi o tym powiedzieć, ale nie mogłam znieść faktu, że musiała się z tym ukrywać. Ale tu, w tym mieście, nie daliby jej przez to żyć.
A Mary? Och, Mary.
Ona to ma głowę na karku. W przyszłości pewnie zostanie neurologiem, o ile uda się jej przejść test na obecność narkotyków. Z tego, co się orientuję, nie patrzy się przychylnie na kogoś, u kogo wykryto Adderall w organizmie. Zwłaszcza przy braku recepty i wskazań do jego przyjmowania.
Przez całe życie skupiała się wyłącznie na ocenach. Swoją inteligencję i wyniki w nauce stawiała ponad wszystko. Gdyby cokolwiek temu zagrażało… Cóż, byłoby mi szkoda osoby, która postanowiłaby zaleźć Mary za skórę. W pierwszej klasie dostała dostateczny z testu z matematyki. Dla niektórych to nic takiego, ale dla niej? Dla jej rodziców? Równie dobrze mogłaby zostać wywalona ze szkoły.
Dlatego kiedy niekontrolowanie zaczęła przysypiać, przemęczona po wielu godzinach nauki, znalazła świetny sposób na zdobycie nowej energii. Złoty środek. I teraz znika w trakcie przerw, żeby spotkać się z podejrzanymi dealerami pod trybunami na boisku do futbolu amerykańskiego.
Wszyscy w tym mieście nosimy jakiś ciężar. Wszyscy leżymy pod wahadłem, które przybliża się do nas z każdym kolejnym błędem.
I właśnie z tego powodu nikt nigdy nie próbował zdetronizować mnie z pozycji miss Ponderosa Springs. Ludzie są przerażeni, bo wiedzą, że mogłabym wyjawić ich sekrety. Ponieważ ta Sage, którą znają, nie ma litości, jeśli w grę wchodzi to, na czym jej zależy.
Poznanie cudzych tajemnic to prawdziwa moc.
A moc ta wydaje się jeszcze większa, ponieważ nikt nie zna prawdy o mnie.
Im więcej haków mam na każdego z nich, tym mniej prawdopodobne, że oni znajdą coś na mnie. Moje sekrety pozostaną głęboko zakopane.
– Tak, masz rację. – Mary wzdycha i uśmiecha się nerwowo. – Trochę panikuję. To wszystko za bardzo mnie stresuje – tłumaczy, przyklejając kolejne plastikowe litery do cienkiego białego kartonu, a w myślach pewnie już planuje, jak mnie zabić. – Męczy mnie ta niepewność, czy dostanę się do Hollow Heights.
Fukam.
– Jeśli nie, to pójdziesz do innego college’u z Ligii Bluszczowej. To nie jest jedyna szkoła na świecie.
– Wiesz tak samo dobrze jak ja, że choćbyś studiowała tam na kierunku sprzątanie, to i tak po ukończeniu tego uniwersytetu będziesz zarabiać sześciocyfrowe sumy. Najważniejsze jest to, by się w ogóle dostać, Sage.
Czuję, że muszę chwycić palcami swoje gałki oczne, żeby powstrzymać je przed ostentacyjnym wywróceniem.
Kasa. Kasa. Kasa.
Jest jedyną pasją mieszkańców tego miasta. Tylko na niej im zależy.
Jedzą, srają i oddychają pieniędzmi.
Naprawiają nimi wszystko, ponieważ kupują milczenie.
– Tak, tak, Hollow Heights to, Hollow Heights tamto… Nikt nie ma ochoty zobaczyć słońca? Czy wszystkim naprawdę odpowiada życie w miejscu, gdzie ciągle jest mokro i szaro? – narzekam, po czym schodzę z łóżka i kieruję się do przylegającej do pokoju łazienki.
Zakręcam na palec kilka luźniejszych pasm włosów, a potem otwieram szufladę, łapię za ulubiony balsam i wklepuję go w usta. Chociaż jest już wieczór, makijaż nadal mam idealny. Czarne, precyzyjne kreski na powiekach tworzą coś na kształt kociego oka i dają efekt głębokiego i kuszącego spojrzenia Marilyn Monroe. Matowa czerwień na wargach nadaje mojej skórze cieplejszego tonu. Wszystko to składa się na idealną maskę.
Może i wyglądam na próżną, kiedy tak wpatruję się w swoje odbicie, ale robię to tylko po to, by sprawdzić, czy nie nabawiłam się żadnych rys.
– Stara, proszę cię, jeśli taki rudzielec jak ty tylko wyściubi nos z Oregonu, to spali się żywcem – żartuje Lizzy, na co uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze.
– No i? – Odwracam się w stronę dziewczyn i opieram dłonie na biodrach. – W końcu czerwony to mój kolor – dodaję i puszczam im oczko.
Śmiejemy się sztucznie. Dźwięk odbija się echem tak głęboko w mojej piersi, że zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę tam w środku nie jest pusto, jak niektórzy myślą.
Słyszymy głośny pomruk luksusowych aut sportowych. Hałasują tuż pod francuskim balkonem mojej sypialni. Ten dźwięk odrywa Liz od telewizora zawieszonego na ścianie, a Mary rozpromienia się na to brzmienie.
– Wygląda na to, że twoja mroczna siostrzyczka wróciła do domu. – Śmieje się i zeskakuje z łóżka na podłogę, po czym pędem rusza do drzwi balkonu. Otwiera je tylko na tyle, żeby słyszeć i widzieć, co dzieje się na dole. – I przyprowadziła znajomych – wyśpiewuje.
Wyciągam telefon z tylnej kieszeni, by sprawdzić czas.
– O, nawet zna się na zegarku. Dzisiaj nie przekroczyła godziny policyjnej.
A to się często zdarza i za każdym razem mnie wkurza.
Nieustannie przypomina mi o wszystkim tym, od czego ja trzymam się z daleka. Co dla mnie jest niedozwolone. O wolności, której nie doświadczam, będąc obserwowana niczym pod lupą.
Ponieważ to ja próbuję wszystko utrzymać w ryzach i pilnuję, by się nie rozpadło.
Liz staje obok Mary, a ja – jako że też jestem ciekawska, do czego aż wstyd się przyznać – po chwili do nich dołączam i zaglądam im przez ramiona, żeby popatrzeć w dół na ogródek przed domem. Stoją tam trzy drogie samochody zaparkowane w prostej linii przy krawężniku.
– Cholera – szepcze Mary.
Przyglądamy się temu, jak moja siostra wysiada z auta od strony pasażera i czeka na Silasa, by obszedł swojego dodge’a challengera. W końcu podchodzi do niej, otula ją jedną ręką i prowadzi do frontowych drzwi domu.
– Serio, to nie fair. Jest taki przystojny. – Dziewczyna dalej rozpływa się nad złocistą skórą Silasa Hawthorne’a, która wygląda na nieskazitelną w ciągu dnia, a w nocy, na tle białego T-shirtu, wręcz zapiera dech w piersiach.
– Przydałaby się mu tabliczka z ostrzeżeniem – dodaje Lizzy i szybko spogląda na mnie, jakby chciała się upewnić, że nie wytknę jej tego komentarza.
– Raczej kaftan bezpieczeństwa – mruczę, nerwowo przerzucając włosy przez ramię.
A wszystko dlatego, że taka sytuacja ma miejsce za każdym razem, gdy przywożą Rosemary. Pojawiają się tu niczym wataha wygłodniałych psów, nigdy nie są w pojedynkę. Jak bezpańskie kundle czekające na resztki.
Mimo to moje przyjaciółki nie potrafią się powstrzymać i stoją w oknie, żeby popatrzeć choć przez chwilę na nieobliczalnych i – niestety – szalenie przystojnych chłopaków z Ponderosa Springs. Oczywiście nikt nigdy nie przyłapie nas na rozmowie z nimi. Bronimy się przed tym zarówno przez ich występki, a także przez fakt, że jakiekolwiek interakcje z ludźmi ich pokroju nieodwracalnie zniszczą naszą reputację w tym mieście.
To jak pierdolone samobójstwo towarzyskie.
To nie są chłopcy, których przyprowadza się do mamusi i tatusia. Dobrze się na nich patrzy, ale pod żadnym pozorem nie tyka.
Trochę jak z podziwianiem dzikich zwierząt. Obserwujesz i doceniasz, ale pozostawiasz w spokoju. Nie powinno się ich zabierać do domu. Mojej siostrze bliźniaczce jednak w ogóle nie przeszkadza to, że mogłaby zostać rozszarpana na kawałki przez jednego z nich, gdyby tylko stracił kontrolę. Wszyscy oprócz niej wiedzą, że nie da się udomowić pewnych stworzeń.
Ledwo co słyszymy, o czym rozmawiają, a minęło już ponad dziesięć minut. Zaczyna mnie to nudzić. I chociaż Rose tyle razy próbowała mi wytłumaczyć, dlaczego właśnie on, nigdy tego nie pojmę.
Nie, tak naprawdę to kłamstwo.
Silas to jedna z osób, którymi moja siostra nie powinna się interesować, ale ona od zawsze próbuje robić dokładnie na odwrót. Przeciwnie do tego, czego się od niej oczekuje. Zawsze jednak kończy się to tym, że to moje życie, a nie jej, jest istnym piekłem. Rodzice już sobie ją odpuścili. Zdecydowali, że nie była warta wychowywania, programowania tak, jak by sobie życzyli, więc lata temu przenieśli całą swoją uwagę na mnie.
To ja jestem ich klejnotem w koronie.
Klakson wybudza mnie z rozmyślań. Z daleka rzucają mi się w oczy platynowe włosy Thatchera, błyszczą nawet w mroku. To marzenie każdej dziewczyny, żeby mieć naturalnie taki kolor.
– Rosie, kochanie, jeśli obiecam ci zwrócić go w jednym kawałku, wypuścisz, proszę, naszego przyjaciela na wieczór? – Jego głos jest ostry i pewny, niczym skalpel precyzyjnie przecinający skórę.
Słyszę cichy chichot mojej siostry. To dziwne, bo odnoszę wrażenie, jakbym słyszała swój własny prawdziwy śmiech. Coś, co nie przeszło przez moje gardło od bardzo dawna.
– Słyszałam w jakimś programie, że psychopatia to cecha dziedziczna – odzywa się Lizzy, kiedy wszystkie tak się mu przyglądamy.
– Gen psychopaty to tylko mit. Naukowcy nigdy nie udowodnili jego istnienia. Chodzi o środowisko, o sposób, w jaki jest wychowywany człowiek, a także o pewne zaburzenia, ale nie da się tego tak po prostu przekazać swoim dzieciom – wyjaśnia Mary.
– A jak myślisz, jakie było jego środowisko? Przytulny dom i rodzinne wieczory z planszówkami? Wszyscy wiedzą, że Thatcher Pierson już niedługo zamieni się w swojego kochanego tatusia. Tylko czekam, aż ktoś go przyłapie na gorącym uczynku.
Obie śmieją się głośno z mojego komentarza, bo wiedzą, że mam rację. Nie wierzę, że seryjni mordercy przekazują cokolwiek swoim dzieciom. Cokolwiek innego poza traumą. Ale wiem, jak to jest, gdy rodzice wychowują cię tak, jakbyś był potworem. W końcu się poddajesz i naprawdę w niego zamieniasz.
Szyby z kolejnego samochodu się zsuwają, dzięki czemu zauważam Alistaira Caldwella w fotelu kierowcy.
– Jaka szkoda, że tak nienawidzi świata. Byłby z niego idealny chłopak na pokaz – mówię i potrząsam głową z dezaprobatą. Jego rodzina jest właścicielem większości tego miasteczka. – Bylibyśmy świetną parą, gdyby nie był tak cholernie spierdolony.
– A Easton Sinclair nie jest idealny? Nie widzisz dziewczyn, które krążą wokół niego jak chmara szarańczy, gotowe, żeby ci go odbić?
– Na przykład ty, Mary? – Wyginam pytająco idealnie zrobioną brew.
Przyjaciółka spogląda na mnie i natychmiast się rumieni. Próbuje znaleźć sposób, żeby wycofać się z tego, co powiedziała, albo wszystkiemu zaprzeczyć.
Nie umknęło mi, że już od przedszkola śliniła się do Eastona. Gdy tylko zerwiemy, już będzie gotowa, by rozłożyć przed nim nogi i pozbierać resztki. Nie żeby mi zależało – Sinclair jest w moim życiu z tego samego powodu co one obie.
Trzymają miejsce do czasu, aż skończę szkołę.
– Żartuję – dodaję na koniec, uśmiechając się lekko.
I wtedy, jak istna eksplozja, którą jest cały on – Rook Van Doren – wyciąga się swoim smukłym ciałem przez okno od strony pasażera w samochodzie Alistaira. Wisi za uchyloną szybą, a potem siada na ramie. Uśmiecha się szeroko. Pomiędzy różowymi ustami trzyma zapałkę.
– Romeo, Romeo, gdzieżeś ty jest, Romeo? – wypowiada śpiewnie. – Zobaczysz się z nim jutro. Teraz mamy pewne rzeczy do załatwienia. – Jego głos niesie się echem. Do tego Rook stuka dłonią o dach samochodu.
Przewracam oczami. Źle przytoczył cytat, że już nie wspomnę o znaczeniu. Nie ma nic, co ten koleś brałby na poważnie.
– Tak, dupku, to na pewno ją uspokoi – odpowiada mu Silas.
– Wybacz, ale co, miałem skłamać? Przecież nie mamy zamiaru piec ciasteczek.
Światło z ulicznych latarni odbija się od jego bladej cery. Żółtawopomarańczowy blask ociepla mu te chłopięce rysy. Wygląda całkiem niewinnie, ale z rozwichrzonymi włosami i bezczelnością bardziej przywodzi mi na myśl dzikie mustangi. Wolne, lekkomyślne, niebezpieczne. Słyszałam przynajmniej pięć dziewczyn mówiących, jak mu zazdroszczą długich rzęs okalających ogniste, piekielne oczy.
Nigdy nie widziałam ich z bliska, ale tak wszyscy o nich mówią.
U innych są piwne, a te jego? Te przypiekają cię ogniem.
To, co od zawsze podziwiam w Rooku, a co jednocześnie doprowadza mnie do szału, to fakt, że jest nieprzewidywalny.
Nigdy nie wiesz, czym cię uraczy. Uśmiechem, koktajlem Mołotowa, nożem wbitym w plecy czy śmiechem. To jedyny chłopak z tej popapranej grupy, po którym nie masz pojęcia, czego się spodziewać.
Każdy wie, że Thatcher jest wysoce inteligentny i jeśli miałby taką możliwość, zamknąłby cię w piwnicy i zabawił się w doktora Hannibala z twoimi częściami ciała.
Boże, a jeśli nie jesteś świadomy problemów Alistaira ze złością, wychodź spod tego kamienia, pod którym się uchowałeś, i tylko spójrz na niego. Praktycznie tapla się we wściekłości, nosi ją na sobie, jakby to była jego woda kolońska.
No i oczywiście każdy jest świadomy, że Silas to ten cichy. Schizol nie mówi wiele, ponieważ jest zbyt zajęty tym, co dzieje się w jego głowie.
To jego udało się rozgryźć mojej siostrze.
Rook natomiast jest taki sam jak żywioł, z którym z taką czułością się identyfikuje. Nic nie jest zaplanowane, zawsze dzieje się to z racji jego kaprysu, pewnie w oparciu o to, co w danej chwili wydaje mu się odpowiednie. Chłopak ani razu nie pomyślał dwa razy nad czymkolwiek.
Podziwiam to w nim, ponieważ ma jaja, żeby tak działać. Niemniej uważam to za głupie. W ten sposób skończy marnie i się zabije. A bycie szalonym jest fajną zabawą tylko wtedy, gdy masz pieniądze i władzę, by unikać konsekwencji.
Psychol.
Mściwiec.
Schizol.
I diabeł.
Hollow Boys.
Zirytowana i znudzona podglądaniem, oddalam się od okna.
– Idę po coś do picia. Postarajcie się nie dojść w majtki przed moim powrotem.
Schodzę po schodach, przechodzę przez salon i słyszę sztuczny głos mojej matki, brzmiący niczym echo. Spowalniam, żeby nie zorientowała się, że idę. Kiedy docieram do progu kuchni, słyszę, jak rozmawia przez telefon.
– Ja już nie wiem, co mam robić, Sherry. Przecież to beznadziejny przypadek! Od dziecka była buntowniczką, ale sypianie z Silasem Hawthornem? Boże, nie potrafię sobie wyobrazić, co myślą ludzie w kościele, gdy nas widzą. Przesiaduje z chłopakiem, którego w miasteczku nazywają Antychrystem – jęczy przeciągle.
W uszach mi dzwoni, a matka mówi dalej:
– Próbowaliśmy już dawać jej szlaban, ale ona i tak się wymyka. Uch, i ta waga! Powinnaś zobaczyć, jak przytyła, od kiedy zaczęła się z nim spotykać. To straszne!
Czuję, jakby woda zaczynała zbierać się u moich stóp.
Niemal słyszę alarm o nadciągającej fali powodziowej. Wiem, co zaraz się stanie.
Gdyby tylko Rose trzymała się z daleka od Silasa, tak jak mówiłam, to by się nie działo. Nasza własna matka nie mówiłaby o swojej córce w ten sposób. Woda nie podnosiłaby się tak szybko, a płuca by mi nie pękały.
– Sage ma się w porządku. Mamy przynajmniej jedno dziecko, któremu zależy na wizerunku tej rodziny. Oby tylko tego nie spieprzyła. – Słyszę oddalające się kroki. To znaczy, że matka idzie w drugą stronę, w kierunku pokoju.
Serce tłucze mi się w klatce piersiowej. Wbijam paznokcie we wnętrze dłoni. Za każdym razem, gdy Rose nawala i nagina zasady, mam wrażenie, jakby rodzice wpychali mi głowę głębiej i głębiej pod powierzchnię.
Nadchodzi czas tonięcia. Czuję to.
Gdy dzieją się straszne rzeczy, niektórzy stają się delikatni, niewidzialni, stoją w kącie, czekają, by ktoś po nich przyszedł, jakiś ich książę z bajki.
A niektórzy stają się wojownikami.
Hartują się jak żelazo, tworzą wielowarstwową zbroję, która ma chronić to, co z nich zostało. Stają się twardzi.
Wredni.
Gniewni.
Zazdroszczą tym, którzy potrafią stworzyć siebie na nowo bez tych ostrych, raniących kawałków szkła stanowiących pozostałość po traumatycznych doświadczeniach.
Drzwi wejściowe się otwierają. Wiatr rozwiewa kasztanowe włosy Rose. Dzięki farbie są o kilka odcieni ciemniejsze od moich. Zarzuca je na plecy i uśmiecha się tak promiennie, że gdyby się dało zamienić ten wyraz w prawdziwą energię, to oświetliłby cały pokój. To powinno mnie uszczęśliwić. Ale tak się nie dzieje.
– Hmm – mruczę i zakładam ręce na piersiach. – Myślałam, że śmieci wywożą tylko we wtorki.
Unosi wzrok i mi się przygląda. Zbyt duża bluza z kapturem, należąca do Silasa, zasłania w całości jej drobną figurę. Rosemery poważnieje i wzdycha.
– Zachowaj te chamskie komentarze dla przyjaciółek. – Zakłada kaptur na głowę i idzie do kuchni, próbując ode mnie uciec, ale podążam za nią.
Wiem, że powinnam odpuścić, zanim powiem coś gorszego, lecz nie potrafię się powstrzymać.
– Dziwne. Schizol uczy cię, jak mieć kręgosłup moralny, czy może po prostu dzisiaj jesteś nieco bardziej zapalczywa?
– Nie nazywaj go tak – odpowiada, trzaskając drzwiczkami lodówki. – Jaki masz z nimi problem? Nigdy ci nie dokuczali, nie przeszkadzali!
Mój język staje się cięty i ostry. W ciągu kilku sekund zmienia się w śmiertelną broń.
Jaki mam problem? Jaki ja mam problem?
– To szumowiny, Rose. Tylko kalają dobre imię tej rodziny!
– Czy mama aż tak głęboko włożyła rękę w ten twój kościsty tyłek, że teraz jesteś jej pacynką? Wiesz, gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że mi zazdrościsz.
– Zazdroszczę? Ja? Czego? Twojego gangu psychicznie niestabilnych dupków? Proszę cię – prycham obrończo. Dlaczego miałabym być zazdrosna? Mam wszystko, co mogłabym sobie wymarzyć.
– Zazdrościsz, bo mam prawdziwych przyjaciół. Prawdziwy związek. A ty w tym czasie spędzasz swoje dni z udawanym chłopakiem i gównianymi znajomymi, którzy wbiliby ci nóż w plecy, gdybyś się tylko odwróciła. A wszystko przez to, że za bardzo boisz się zawieść kochaną mamusię! – odpowiada mi ostro i potrząsa głową.
– Może i nie miałabym problemu, gdybyś przestała rozkładać nogi przed dziwakami z Ponderosa Springs. Boże, czy ty nie widzisz, jak ludzie na ciebie patrzą? Jesteś jak chodząca atrakcja z wesołego miasteczka!
Siostra się wzdryga i odsuwa, jakbym uderzyła ją w twarz. W jej oczach dostrzegam smutek. Powtarzam sobie, że zasłużyła, by cierpieć tak jak ja. Tonę w każdej sekundzie swojego życia, a ona ma to całkowicie gdzieś. Nie zaszkodzi jej parę ostrzejszych słów.
Zaraz jednak podchodzi do mnie.
– Nie, to twój problem, Sage. Może gdybyś przestała przejmować się tym, co myślą o tobie inni, nie byłabyś taką nieszczęśliwą suką. – Przechodzi obok mnie i celowo trąca ramieniem.
Zostaję sama, roztrzęsiona, z mocno bijącym sercem. Opieram się o ścianę, bo nogi wydają się odmawiać mi posłuszeństwa, ale nie pozwalam im na to.
Lodowata woda jest tuż pod moim nosem. Próbuję nie dopuścić, by wlała mi się do ust. Nie w tej chwili. Nie mogę się poddać.
Zaciągam się głęboko powietrzem i wydycham je powoli przez nos. Robię tak, aż serce w końcu spowalnia, a poziom wody opada.
Powtarzam raz za razem:
Jestem Sage Donahue.
Mam wszystko.
Nie utonę.
Przeżyję.
– Masz do dupy cela. – Silas spogląda na mnie i śledzi obłok dymu wydobywający się z samej końcówki mojego blanta.
Mocniej chwytam je wargami i wymierzam broń do paintballa w tablicę wyników. Siedzimy kawałek od niej, na murawie boiska futbolowego, a sztuczna trawa wbija mi się w ciało przez dżinsy i kłuje mnie w tyłek.
– Zgodziłem się na wandalizm. Nigdy nie powiedziałem, że będę w tym dobry. – Zaciągam się blantem, dym wypełnia mi płuca, a ja zyskuję ten poprawiający nastrój haj, który od czasu do czasu potrzebuję poczuć.
Nie chodzi o to, by się znieczulać, lecz o powstrzymanie impulsu. Na kilka godzin to mrowienie po wewnętrznej stronie dłoni zostanie uśmierzone, dzięki czemu dam radę przetrwać dzień bez wysadzenia czegoś w powietrze.
Na ogół wystarczy mi, że zobaczę jakiegoś dupka albo po prostu kogoś idącego ulicą z aroganckim uśmieszkiem, i jedyne, o czym mogę myśleć, to jak wyglądałby otulony płomieniami, tonący w benzynie. To dla mnie normalne. Dziwne, że nikt inny tak nie myśli.
Trawka powstrzymuje mnie przed tendencjami zabójczymi.
A do tego wypełnia pustkę na jakiś czas. Cały ten dym powoduje, że nie odczuwam jej tak mocno.
Wystrzelam limonkowozielonymi kulkami w kierunku tablicy wyników i robię jeszcze większy bałagan na już i tak umazanej farbami powierzchni. Ledwo cokolwiek widać spod plam w odcieniach żółci i zieleni. Zaraz zaczną się przygotowania do rozgrywek futbolowych, jesteśmy przed sezonem, więc nikt nie będzie zadowolony z tego, co tu zastanie.
– To trochę jak rytuał przejścia, co? Ostatni psikus zrobiony drużynie – mówię i kaszlę cicho. Kręci mi się w głowie, a ciało drży. Ciepłe letnie powietrze staje się chłodniejsze, bo każdego dnia zbliżamy się do jesieni.
– Nienawidzę, kurwa, tego miejsca, ale to ostatni raz, kiedy będziemy wszyscy razem. Ostatnie wspólne chwile.
Silas pozostaje zdystansowany. Nie okazuje w ogóle emocji, ale nie dlatego, że ich nie ma, lecz dlatego, że nie lubi ich wyrażać. Bardzo rzadko reaguje na rzeczy, które poruszają normalnego człowieka, i chociaż wiem, że kocha Rose i zależy mu na nas, mam też świadomość, jak trudne są dla niego relacje. Znajdowanie z ludźmi wspólnego języka. Rozumienie ich.
Jest inny – widzi świat w zupełnie nietypowy sposób. Można odnieść wrażenie, jakby mu na niczym nie zależało, bo zawsze wydaje się bez humoru i oziębły. Nawet gdy jest z Rose, a ona się uśmiecha, może i fizycznie uniesie kąciki ust, ale nigdy tak naprawdę nie pokazuje, że jest szczęśliwy. Chyba że spojrzy się mu w oczy.
I chyba tak właśnie Rosemary dostała się do jego serca. Potrafi wyczytać z niego to, czego on sam nigdy nie pokazuje. Zagląda w głąb jego duszy i stara się go zrozumieć.
Prawda jest taka, że nikt nie wie, co tkwi w głowie Silasa. Nie jestem w stanie tego pojąć, ale mogę spróbować go przed tym chronić. Nawet jeśli mnie nienawidzi, gdy męczę go o to, żeby brał leki.
Robię to, ponieważ on także chroni mnie.
Cóż, to moja prawda.
– Są przecież samochody – odzywa się, a świst kulek zmierzających do celu odbija się echem w moich uszach. Po chwili na tablicy wyników ląduje kolejna warstwa farby. – Samoloty. Pociągi. Metra. Wiele sposobów na podróżowanie, Rook. To nie jest koniec świata. Musimy tylko gdzieś się zatrudnić, a ty powinieneś się pilnować, żeby już więcej nie podpalać żadnych budynków.
Śmieję się. Czuję, że rozbawienie kumuluje mi się w brzuchu i jest spowodowane trawką.
Silas ma rację. Na haju za dużo myślę, ale to nie zmienia faktu, że przyszłość nieco mnie przeraża.
Słowo „rodzina” przestało mieć dla mnie znaczenie, gdy umarła moja mama. Ale znów stało się ważne pewnego pamiętnego dnia, kiedy bawiłem się petardami w country klubie.
Nigdy nie kwestionowałem wyjazdu z Ponderosa Springs, ale rozstanie się z rodziną, to całkiem inna sprawa.
– Jesteś pewny, że chcesz tu zostać? Nie dasz się odwieść od tego pomysłu? – pytam, chociaż wiem, że Silas nie ma powodu, by stąd wyjechać. Nie to, co ja.
– Nie, zostaję tu do czasu, aż Rose skończy szkołę. Chce iść do Hollow Heights, więc będę z nią do końca. – W jego głosie słychać taką pewność i stanowczość, że nawet gdyby słuchał go teraz ktoś obcy, nie miałby wątpliwości, że mówi poważnie.
– I rodzice nie będą mieć nic przeciwko?
– Próbowali namówić mnie do wyjazdu już od chwili, kiedy mnie zdiagnozowano. – Wzdycha. – Kochają mnie, więc to rozumiem. Nie chcieli patrzeć, jak jestem wyśmiewany, co ciągle się zdarza, ale nie zamierzam zostawić Rose. Wiedzą już, że nie ma sensu próbować mnie przekonać. Poza tym łatwiej mi będzie dostać się na staż w firmie taty w Portland.
Tylko on jedyny ma dobrych rodziców. Nawet świetnych. Scott i Zoe odnoszą sukcesy, są szczęśliwi, mają trzech synów i kochają ich tak, jak powinni to robić rodzice.
Co za szaleństwo, że nawet ktoś, kto ma dobre warunki, wychowywał się w sprzyjającym środowisku, mimo wszystko nadal marzy o destrukcji, prawda?
Znów zaciągam się dymem, kończę blanta i wyrzucam niedopałek na boisko. Wiem, że przypali sztuczną trawę.
– Skończyliśmy już te sentymenty? Aż mnie od tego głowa boli. Musimy pojechać po Rose.
– Gdzie ona jest? – pytam i kiwam głową, dając znać Silasowi, że jestem gotowy jechać.
– Tilly’s Diner, uczy się, ale pojawił się tam chłopak jej siostry i jego cała banda znajomych. Nie lubię, kiedy z nimi przebywa.
– Czyli możemy zjeść dobrego burgera, a przy okazji wkurwić Eastona? Idę w to. Gdzie mam się podpisać? – Wyciągam ręce ponad głowę, rozciągam się i wstaję.
– Odbierzemy Rose i tyle. Żadnej bijatyki – burczy i idzie za mną.
– Ta, żadnej bijatyki. Zrozumiałem. – Uśmiecham się szeroko. Sięgam do tylnej kieszeni, wyciągam zapałkę i wkładam ją pomiędzy zęby.
Nie wszczynam bójek. Z zasady tego nie robię.
Ale zawsze mogę je zakończyć.
Tilly’s Diner znajduje się niedaleko ogólniaka. Gdy jadę motocyklem, droga zajmuje mi około sześciu minut. W końcu docieramy na parking. Na asfalcie odbija się neonowy szyld.
Ściągam kask i potrząsam głową, chcąc odrzucić włosy sprzed oczu. Przerzucam nogę przez ramę pojazdu, a w tym czasie Silas zatrzymuje się obok mnie. W Tilly’s Diner jest pełno ludzi. Nie powinno to dziwić, w końcu jest sobota i to tutaj w weekend przyjeżdżają kolesie używający wody kolońskiej Axe, a także dziewczyny spotykające się po to, by plotkować.
Szkoda mi Rosemary z racji tego, że jej siostra bliźniaczka to zadufana w sobie, wredna laska. A że Rose nienawidzi prowadzić samochodu, często musi jeździć z nią, nawet jeśli tego nie chce.
Ich rodzice chyba uważają, że jeśli otoczą wyrodną córkę „odpowiednimi” ludźmi, to ona sobie uświadomi, że nie jesteśmy dla niej dobrym towarzystwem. Liczą, że się znudzi, gdy zobaczy, jak mogłoby wyglądać jej życie, gdyby zadawała się z dobrymi chłopcami, a nie tymi, którzy plamią honor Ponderosa Springs.
Zniszczyliśmy reputację tego miasta i jego mieszkańców. Porwaliśmy w strzępy panującą tu hierarchię. Państwo Donahue boją się, że ich córeczka przeszła na złą stronę.
I słusznie.
Już jej nie odzyskają.
Silas pociąga za klamkę i otwiera szklane drzwi. Gdy przestępujemy próg, wszystkie rozmowy zamierają. Zapada cisza w zatłoczonej ponad miarę restauracji.
Jesteśmy tymi, którzy nie powinni wchodzić gdzieś, gdzie nie są mile widziani.
Jakbyśmy właśnie weszli do kościoła lub innej świątyni.
I każdy wie, że święta ziemia parzy potępionych w stopy.
Łapię Silasa za ramię.
– Co się dzieje? Mam coś na twarzy? – Mój głos niesie się po wnętrzu i irytująco zgrzyta w uszach klientów.
Niektórzy nie ukrywają szoku, inni odwracają wzrok, bo boją się, że jeśli popatrzymy im w oczy, to ich opętamy lub zrobimy coś okropnego. Kobiety ściskają torebki, mężczyźni patrzą wilkiem, dziewczyny zaciskają uda, a chłopcy próbują wyglądać na twardzieli.
Silas idzie pewnym krokiem w kierunku swojej dziewczyny. Rose siedzi wciśnięta w jedną z lóż, sama. Nie żartował, gdy mówił, że chce tylko wejść i wyjść – nienawidzi przebywać wśród tłumów. Nawet jeśli nigdy nie przyzna tego na głos, zdradza go spięta postawa.
Idę za nim. Przyglądam się temu, jak Rosemary unosi spojrzenie i spogląda na swojego chłopaka. W jednej chwili świat wokół przestaje mieć dla nich znaczenie. Ramiona dziewczyny opuszcza napięcie, a mój przyjaciel zdecydowanie odczuwa ulgę.
Zazdrość to nie jest słowo, które trafnie opisuje to, co czuję do tej dwójki. Co prawda lubię Rose, ale nie w ten szczególny sposób. Potrafię też przyznać, kiedy kolesie są atrakcyjni, ale Silas tak na mnie nie działa.
Czasami, bardzo rzadko, zastanawiam się jednak, jak by to było, gdyby ktoś patrzył na mnie tak jak oni na siebie nawzajem. Jakbym był czymś więcej niż tylko problemem. Błędem. Potworem. Lucyferem.
Jakbym był człowiekiem.
Rose szybko zbiera swoje rzeczy, przesuwa się po siedzeniu i wstaje. Tuż za nią widzę członków drużyny futbolowej, niektórzy zajęli miejsca na oparciach kanap i pozwalają się obłapiać kolejnym w tym tygodniu pannom.
Stanowią nasze przeciwieństwo pod niemal każdym względem – poza pieniędzmi.
Wszyscy jesteśmy bogaci, ale na tym kończą się podobieństwa.
Gdyby w Ponderosa Springs istniała zła strona miasta, to my byśmy ją zamieszkiwali. A oni w tym czasie obserwowaliby nas ze swoich balkonów lub idealnie przystrzyżonych trawników. Patrzyliby na nas z wyższością, jakby nasze ubrania wcale nie kosztowały tyle samo co ich, a nasze rodziny nie były równie bogate.
Pieniądze jednak nie mają znaczenia, ponieważ są przesiąknięte zapachem niebezpieczeństwa. Chaosu. Przemocy.
Jesteśmy tymi, przed którymi za dzieciaka ostrzegali cię rodzice. Jesteśmy potworami spod twojego łóżka. Jesteśmy paskudztwem w wesołym miasteczku, w którym każdy odgrywa swoją rolę.
A nikt nie odgrywa jej lepiej niż jaśnie nam panujący książę wszystkiego, co zarozumiałe, oraz ukochana mała księżniczka, siedząca przy jego boku.
– Hej, gotowi do wyjścia? – mruczy pod nosem Rose i zarzuca sobie plecak na ramię, a zaraz Silas przyciąga ją do siebie i przytula.
– Cześć, Rosie. – Wyciągam rękę i mierzwię jej włosy. – Chodź, znajdziemy jakieś kłopoty, w które będziemy mogli się wpakować, dobra?
Oczywiście żartuję. To sposób, dzięki któremu ukrywam trawiącą mnie pustkę. Nikt nie wie, że śmiech odbija się echem w moim opustoszałym wnętrzu.
– Szumowiny. – To słowo wybrzmiewa cicho, dodatkowo zagłuszone czyimś kaszlem, lecz wystarczająco głośno, by usłyszała to cała grupa i się z tego zaśmiała.
Przesuwam zapałkę między zębami i uśmiecham się szeroko.
– Wybacz, brzmisz niewyraźnie przez te wszystkie chuje w twoich ustach. Chcesz powtórzyć, ale tym razem odrobinę głośniej, Sinclair?
Mijam przyjaciół i ruszam do loży, w której siedzi Easton. Jest tak pretensjonalny jak klapki od Gucciego. Nienawidzę go od chwili, gdy go poznałem – wszyscy tak mamy. Wydaje mu się, że jest bogiem. Ludzie traktują tego śmiecia, jakby co najmniej potrafił chodzić po wodzie, a on sam chętnie nakręca to wrażenie i uwielbia wzbudzać zainteresowanie.
Wielkie mi, kurwa, halo.
Jego ojciec jest rektorem zbyt drogiego uniwersytetu, który zresztą i tak powoli tonie. Tak naprawdę nie ma czym się chwalić, ale Easton, jak większość mieszkańców tego miasta, wie, jak ugrać coś dla siebie.
Uśmiecha się do gazet, wygrywa mecze futbolowe, zachowuje się, jakby był, kurwa, najlepszy.
Ale nawet ideał ma rysy. A on jest ich pełen.
– Rook. – Rose łapie mnie za przedramię. Robi to, w czym jest najlepsza, próbuje zaprowadzić porządek.
Zbywam ją śmiechem.
– Nie, Rosie, wszystko w porządku. – Kładę dłonie na stoliku i spoglądam z góry na Eastona. – Właśnie prowadzę przyjacielską pogawędkę z moim dobrym kumplem Sinclairem. Nieprawdaż?
Wbijam w niego twarde spojrzenie. Wyzywam go, żeby popatrzył mi w oczy. Liczę, że to zrobi i zobaczy to, co widzą wszyscy inni – otchłanie piekielne. Chcę, by zyskał pewność, że spalę go żywcem, jeśli jeszcze raz obrazi mnie lub moją rodzinę. On jednak robi to, co wszystkie cioty i rozgląda się dookoła, żeby tylko nie spojrzeć mi w oczy.
– Powiedziałem… – Odchrząkuje i uśmiecha się sztucznie, chociaż wcale nie jest mu do śmiechu – …bawcie się dobrze. – Wzrusza ramionami.
Obaj wiemy, co powiedział.
Wykazał się odwagą, że w ogóle się odezwał.
Ale zrobił mądrze, nie powtarzając mi tego prosto w twarz.
– Tak właśnie myślałem, mistrzu. – Klepię go po plecach i to mocno, przez co pochyla się do przodu.
Zapada cisza, więc postanawiam posłuchać Rose, cofam się i ruszamy do wyjścia.
– Czy to jakiś żart? – Słyszę łagodny, melodyjny głos. – Naprawdę, Rosie? Sprowadzasz grupę walniętych klaunów w miejsce publiczne? Czy mogłabyś być bardziej żenująca?
Zaciskam zęby na zapałce.
– Ciekawe, jak to świadczy o tobie i twojej ekipie „Abercrombie and bitch”3.
Patrzymy sobie prosto w oczy. Jej płomienne niebieskie tęczówki prowadzą starcie z moimi. Ani przez chwilę się nie ugina, ani na moment nie odwraca wzroku.
Sage Donahue.
Świetnie bym się bawił, okręcając ją sobie wokół palca.
– Ha, dobre! – Śmieje się sztucznie. – W szczególności jak na kolesia, który potrafi czytać na poziomie piątej klasy. – Zaciska ozdobione niebieskimi paznokciami palce na szklance po brzegi wypełnionej różowym milkshakiem. – Zastanawiam się, jak to jest… Rose ciągle was broni, całej waszej czwórki. Robi to, bo jest tak naiwna, czy to wy po prostu lubicie rujnować jej życie?
Bliźniaczki mają podobny kolor włosów i twarze obsypane piegami. Sage ma ich jednak znacznie mniej, u mojej przyjaciółki natomiast te drobne punkciki zbierają się głównie na nosie. Jeśli chodzi o charakter – tu bliźniaczki znacznie się różnią. Rosemary próbuje się wtopić w tło, za to jej siostra robi wszystko, żeby się wyróżnić.
Rzadko się zdarza, że ścieram się z ulubienicą Ponderosa Springs – dziewczyną słynącą z elokwencji. Oczywiście, że się znamy, nie mogłoby być inaczej. To małe miasto, a do tego mój przyjaciel spotyka się z jej siostrą.
Nigdy jednak nie wchodziliśmy sobie w drogę.
– Może chodzi o to, że nie boi się żyć z dala od tego otoczonego folią bąbelkową świata. Może lubi, gdy nie musi udawać. Mrok pozwala ludziom na robienie rzeczy, których nie podjęliby się w świetle dziennym.
Wodzę wzrokiem po jej umalowanych na szkarłatny kolor ustach. Chwyta między nie białą słomkę i pozostawia na niej ślad. Przełyka parę łyków milkshake’a, a potem odsuwa się i odpowiada:
– Czy chciałeś mnie tym obrazić?
Uśmiecham się lekko.
– Nie. – Wzruszam ramionami i ukrywam prawdziwy ton głosu pod nutą sarkazmu. – W każdej parze bliźniąt jest jakaś owieczka. Nie ma się czego wstydzić. Cieszę się, że potrafisz się do tego przyznać i dumnie się z tym obnosisz, Sage.
– Owieczka?
– No wiesz, ta, która się podporządkowuje, stara sprostać oczekiwaniom. Potulna. Słaba. – Nie spieszę się, wypowiadając te słowa, ważę na języku każde z nich. Przechylam nieznacznie głowę, obserwując jej reakcję. – Bezsilna. Nijaka bliźniaczka.
Sage Donahue jest w stanie zniszczyć wszystko i wszystkich tylko jednym zdaniem wypowiedzianym tymi swoimi czerwonymi ustami. Każdy się przed nią kłania, podąża za nią – nikt nigdy nie kwestionuje jej pozycji.
Easton Sinclair może wierzyć, że przewodzi temu show, ale to ona zawsze pociąga za sznurki.
W jej oczach wrze gniew, na co tylko szerzej się uśmiecham. Płonie ze złości. Stara się pozostać spokojna, niewzruszona, udaje nieprzejętą tym, co powiedziałem, ale ta jej śnieżnobiała cera zaczyna się rumienić w reakcji na moje słowa.
Czuję nagłą potrzebę, coś, co normalnie pojawia się jedynie wtedy, kiedy fizycznie coś podpalam. Tym razem jednak ogarnia mnie poczucie władzy. Wiem, że rozpaliłem w niej ogień.
– I chodzi o mnie? To ja jestem tą owieczką? – Sage wygina pytająco brew, jednocześnie przerzuca włosy koloru truskawkowy blond przez ramię.
– Uderz w stół, a nożyce się odezwą, księżniczko.
Coś w niej pęka, widzę to. Płomienie w jej oczach zamieniają się w niekontrolowany ogień emocji. Otwiera usta, gotowa wyrzucić z siebie najgorsze obelgi, które mogłyby tylko przyjść jej do głowy.
Jestem na to gotowy. Chcę patrzeć, jak wybucha. Ale wszystko psuje jej chłopak. Wtrąca się, próbując uratować sytuację.
– Dobra, starczy tego, kretynie. Na za dużo sobie pozwalasz. – Easton wstaje, ale je nie ruszam się z miejsca.
Lustruję go wzrokiem z góry na dół i powoli przesuwam językiem po wewnętrznej stronie policzka.
– Ta? I co zamierzasz z tym zrobić, pionku?
Za pieniądze tatusia mógłby wynająć kogoś, kto by ze mną powalczył, ale nigdy nie zmierzy się ze mną osobiście. To groziłoby jego reputacji. Zbyt wiele, jak na taką cipę. Wie, że wylądowałby przeze mnie w piachu.
– Rook – odzywa się Silas. – Nie rób tego w obecności Rose.
– Słyszałeś go, kundlu. Podążaj za swoim liderem i jego suką – mówi Easton, na co Sage głośno zaciąga się powietrzem i łapie chłopaka za przedramię. Pociąga go w tył, żeby usiadł na swoim miejscu.
Tym razem Silas staje obok mnie. Są pewne granice, których nie pozwalamy przekraczać, kiedy mowa o którymś z nas. Każdy stawia je gdzie indziej, ale gdy choć jedna zostaje przekroczona, wszyscy reagujemy podobnie.
– Uważaj na to, co mówisz.
Wygląda, że Easton naszpikował się dzisiaj testosteronem, bo ma na tyle jaj, żeby odpowiedzieć:
– Uważaj na to, co mówisz – naśladuje ton Silasa i przewraca oczami. – Myślisz, że jesteś twardy, bo ubierasz się na czarno i słuchasz na full tę swoją emo muzykę? Jesteś, kurwa, żałosny. Nikt się ciebie nie boi.
– Proszę was, chcę już stąd wyjść – szepcze Rose, ciągnąc nas za ręce.
Zapałka między moimi wargami pęka.
Easton kopie sobie jeszcze głębszy grób i pogrąża się bardziej, dodając:
– Syn seryjnego mordercy, rozpieszczony bachor, schizofrenik i koleś, którego nieżyjąca matka najwidoczniej modliła się do samego Szatana. Gratulacje, udało się wam stworzyć nasz własny pokaz dziwadeł w Ponderosa Springs.
Nigdy nie byłem dobry w kontrolowaniu siebie.
Swojego głodu, pożądania, gniewu, pokus.
Czuję wbijające mi się w rękę paznokcie, przyjaciel ciągnie mnie w tył, ale widzę jedynie Eastona Sinclaira przypiekanego przez ogień, błagającego mnie, żebym go dobił.
– Nie tutaj – mruczy Silas do mojego ucha. – Potem.
Ostatnie, czego chcę, to odpuścić. Nie chcę ustąpić. Nie chcę wyjść, kiedy ten śmieć nadal szczerzy się arogancko. Ale uspokaja mnie myśl o tym, co go czeka. Zawsze się odpłacamy.
Ukrywam wściekłość pod uśmiechem.
– Jeśli kiedykolwiek chciałbyś popisać się czymś więcej niż tylko pyskowaniem, Easton, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Po chwili przenoszę wzrok z niego na Sage.
– A ty… – zaczynam. – Było miło, laleczko. Powinniśmy to powtórzyć. – Puszczam jej oczko, a potem wypluwam zapałkę. Zgarniam jeszcze wisienkę z jej milkshake’a i wrzucam ją sobie do ust.
Przeżuwam słodki owoc i obserwuję, jak dziewczyna zaciska szczęki, patrząc na mnie ze złością. Prawie udało mi się zniszczyć jej maskę. Zdenerwowałem Sage odrobinę bardziej, niż chciała to pokazać. I skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jestem ciekawy, co będzie dalej.
Przez kilka sekund wpatruje się w moje usta, śledzi strużkę soku spływającego z dolnej wargi.
I nagle w mojej głowie pojawia się pewna natrętna i nierozważna myśl. Wiem, że nie powinienem. Najlepiej, gdybym zostawił tę dziewczynę w spokoju. To jedyna osoba, z którą nie należy zadzierać, ale to tylko sprawia, że tym trudniej mi się oprzeć. Sage jest jak zatrute jabłko – piękna, ale może cię zabić, gdy tylko jej skosztujesz. I już samo to wyobrażenie powoduje, że jestem gotów zatopić w niej swoje zęby.
Nigdy nie byłem z tych, którzy dogłębnie coś analizowali. Działam wyłącznie impulsywnie i w tej chwili myślę jedynie o tym, żeby pokazać Sage, czego jej tak naprawdę brakuje.
– Nie mogę się doczekać dnia, kiedy sama zaczniesz szukać kłopotów, księżniczko. Będę się z tobą świetnie bawił.
Dźwięk skóry uderzającej o skórę odbija się echem po restauracji. Piecze mnie policzek. Wciąż czuję, jak przesunęła po nim paznokciami. Ból przyjemnie się rozprzestrzenia, a ja mam chęć na jeszcze więcej.
Przesuwam językiem po wewnętrznej stronie policzka i uśmiecham się pogardliwie.
– Po moim trupie, piromanie – cedzi przez zęby.
Tak, będę się świetnie bawił, przyglądając się temu, jak jej chłoptaś płonie ze złości pod moimi nogami, kiedy sprzątnę mu tę dziewczynę sprzed nosa.