Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ena to dwudziestodwuletnia dziewczyna od dwóch lat żyjąca w cieniu bolesnej tragedii, która odebrała jej młodszą siostrę i na zawsze odmieniła życie. Poczucie winy przytłacza ją codziennie, a melancholia stała się wiernym towarzyszem. Ena unika świata, nie potrafiąc wybaczyć samej sobie i odnaleźć ukojenia.
James to trzydziestotrzyletni producent muzyczny, który osiągnął sukces zawodowy, ale wewnątrz odczuwa jedynie pustkę. Wypalony i rozczarowany, po burzliwej kłótni z rodzeństwem ucieka do Irlandii – miejsca, w którym się urodził i spędził dzieciństwo. Gdy staje na krawędzi klifu, bliski podjęcia dramatycznej decyzji, jego uwagę przykuwa anielski śpiew, który dosłownie ratuje mu życie.
The Angel Song to historia o spotkaniu dwóch zranionych dusz, które połączyła muzyka. Ena i James, mimo uprzedzeń i bólu, razem odnajdują w sobie siłę do walki z przeszłością. To opowieść o miłości, odkupieniu i o tym, jak muzyka może stać się mostem łączącym ludzi w najtrudniejszych chwilach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Anna Miera, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce i na 2 stronie: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-868-8
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
EPILOG
Podziękowania
Dla wszystkich, którzy w muzyce odnaleźli swoją miłośćNiech każda strona przypomina, że dźwięki potrafią przełamywać bariery, łączyć serca i tworzyć więzi mocniejsze niżsłowa.Bo miłość do muzyki to język duszy, którym wszyscy możemy sięporozumiewać.
Rozdział 1
James
– Dosyć! – Mój wrzask rozniósł się po kuchni. – Mam już dosyć! Idźcie wy wszyscy wcholerę!
– Jimmy, nie zachowuj się jak rozkapryszony dzieciak! Usiądź, uspokój się i mnie niedenerwuj!
Widziałem, że Patricia traciła cierpliwość, ale i moja już dawno sięskończyła.
– Ach tak? – Posłałem jej mordercze spojrzenie. – Czyli znowu winę zwalicie na mnie?! Ale że wielmożny książę Patrick nic nie robi i ciągle buja w obłokach, to tego już niewidzicie?
– Hej, zejdź ze mnie! – Oskarżany chłopak wycelował we mniepalcem.
Skwitowałem to jedynie prychnięciem pełnymkpiny.
– Jeszcze na ciebie nie wszedłem. I nie chciej, żebym to zrobił. A teraz szanowne rodzeństwo wybaczy, ale się zmywam. Bawcie się w tym cyrku sami, ja pasuję. – Podniosłem ręce w geście poddania i wyszedłem z pomieszczenia, po czym ostentacyjnie trzasnąłemdrzwiami.
Nie zdążyłem jednak zrobić nawet kilku kroków, gdy drzwi ponownie się otworzyły i usłyszałem podniesiony głossiostry.
– Jamesie VictorzeKelly!
Na te słowa przewróciłem oczami i mocniej zacisnąłem dłonie, które wisiały po bokach mojegociała.
– Jeżeli terazwyjdziesz…
– To co?! – przerwałem jej warknięciem, odwracając się do niej przodem. – To co zrobisz, siostro? Wywalisz mnie? Powiesz, że nie mam prawa tu przychodzić? No co? Ja już mam tego po dziurki w nosie, rozumiesz?
– Jimmy – powiedziała jużłagodniej.
Podeszła bliżej, a ja dostrzegłem zmęczenie w jej oczach. Odwróciłem wzrok. Nie mogłem znieść tego spojrzenia, pełnego troski. Czułem, że jeżeli popatrzę jej prosto w oczy, moje uczucia wyleją się jak powódź, której nie będę w stanie powstrzymać. Zamiast tego wpatrywałem się w podłogę, śledząc wzrokiem nieregularne linie fug międzypłytkami.
Nagle zrobiło mi się głupio. Znowu. Znowu poczułem wyrzuty sumienia, chociaż to nie ja powinienem był jeczuć.
Dlaczego zawsze tak jest? Czuję się winny, mimo że nie zrobiłem nic złego. To oni powinni przepraszać, oni powinni czuć ciężar odpowiedzialności za to, co się dzieje. A jednak tutaj stoję, z sercem ciężkim od żalu, bo nie potrafięinaczej.
– Patricia. – Podniosłem głowę i spojrzałem jej prosto w oczy, westchnąłem. – Chociaż raz mogłabyś być po mojejstronie.
– Zawsze jestem po twojej stronie – odpowiedziała czułym głosem, dotykając mojego nieogolonego policzka. – Po prostu twój charakter… – Urwała.
Zdjąłem jej dłoń z policzka, czując narastającą frustrację. Wiedziałem, co chciała powiedzieć, ale nie zamierzałem tegosłuchać.
Jej milczenie mówiło samo zasiebie.
– Dlatego ułatwię wam wszystko – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – Odchodzę.
Jej oczy otworzyły się szeroko z niedowierzania, a usta lekko rozchyliły, jakby chciała coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej wgardle.
– Który to już raz, Jimmy?
Znudzony głos Johna, mojego najstarszego brata, jeszcze bardziej mniewkurwił.
– Ile można odchodzić? Po kilku tygodniach znowu wrócisz z podkulonym ogonem. Znowu wspaniałomyślnie zostanie ci odpuszczone, a po jakimś czasie znowu coś ci nie będzie pasować i odejdziesz. To się robi nudne, nieuważasz?
Zacisnąłem pięści, walcząc z rosnącą falą gniewu. John zawsze wiedział, jak uderzyć w najczulsze miejsce, jak sprawić, bym poczuł się jeszczegorzej.
– Dlatego teraz odejdę na dobre – rzekłem twardo, starając się opanować drżenie w głosie. – Tylko do mnie niedzwońcie.
Widziałem, jak Patricia próbuje powstrzymać łzy, a jej cicha rozpacz wbijała mi się w serce jak sztylet. Ale musiałem to zrobić. Dla siebie. Z każdym krokiem coraz bardziej upewniałem się w swojej decyzji. John może i miał rację co do moich wcześniejszych prób ucieczki, ale tym razem czułem, że nie ma już odwrotu. Musiałem znaleźć własne miejsce na świecie, z dala od oczekiwań iosądów.
Walizkę pakowałem w furii. Wrzucałem swoje ubrania jak popadnie, nie przejmując się ich składaniem. Znalazłem połączenie z Londynu bezpośrednio do Dublina na jutrzejszy ranek, więc miałem kilka godzin, żeby pozałatwiać swoje sprawy iwyjechać.
Gdy skończyłem pakować kosmetyki, z trzaskiem zapiąłem walizkę i rozejrzałem się po pokoju. Mój wzrok zatrzymał się na zdjęciu stojącym na półce. Było to zdjęcie z dzieciństwa, na którym uśmiechnięty chłopiec trzymał za ręce swoich rodziców. Wtedy jeszcze wszystko wydawało się proste i jasne. Z westchnieniem sięgnąłem po fotografię i schowałem ją do kieszeni. Może przypomnienie sobie tych szczęśliwych chwil pomoże mi przetrwać zbliżające sięzmiany.
Uciekasz…
Głos w mojej głowie bezlitośnie uświadamiał mi prawdę, której nie chciałem przyjąć dosiebie.
Taka jednak była rzeczywistość. Uciekałem. Kolejny raz, gdy problemy zaczęły przejmować kontrolę nad moim życiem, wiałem. Poczucie bezsilności mnie przytłaczało, a jedynym znanym mi sposobem na uporanie się z tym była ucieczka. Ucieczka przed odpowiedzialnością, przed konsekwencjami, przed samymsobą.
W głowie kłębiły mi się myśli o wszystkich tych razach, kiedy robiłem to samo. Kiedy w obliczu trudności w pracy rzucałem wszystko i wyjeżdżałem na drugi koniec kraju. Kiedy po kolejnej kłótni z rodzeństwem po prostu wychodziłem i nie wracałem przez kilka dni. Kiedy obowiązki i zobowiązania zaczynały mnie przytłaczać, więc wsiadałem w samochód i jechałem przed siebie, bez planu icelu.
Tym razem jednak było inaczej. Czułem, że ta ucieczka nie przyniesie mi ukojenia, że nie rozwiąże moich problemów, a jedynie je pogłębi. Wiedziałem, że nie mogę uciekać w nieskończoność, że prędzej czy później będę musiał stawić czoła swoimdemonom.
Ale niedzisiaj.
Dzisiaj miałem plan – uciec jak najdalej, jaknajszybciej.
Nazajutrz, po półtoragodzinnym locie uśmiechałem się na widok napisu witającego przybyłych gości lotniska w Dublinie. Nie przypuszczałem, że los znowu mnie tu przywiedzie. Kochałem Irlandię. To tutaj się urodziłem, to tutaj spędziłem najlepsze lata dzieciństwa i pomimo tego, że teraz mieszkałem w Anglii, to właśnie ten kraj traktowałem jak dom. To w Irlandii czułem się najswobodniej, a przecież mieszkaliśmy tu zaledwie dziewięćlat.
Żałowałem, że sprzedaliśmy zamek w East Grove koło Cork, miałbym teraz przynajmniej gdzie mieszkać. Chociaż z drugiej strony Patricia od razu wiedziałaby, gdzie mnie szukać. A tak mogłem pojechać, gdzie chciałem. No właśnie, tylko gdzie chciałemjechać?
Po odebraniu bagażu skierowałem kroki do wyjścia. Podszedłem do pierwszej taksówki, która wpadła mi w oko. Kierowca od razu zajął się moim bagażem, który razem z futerałem na gitarę włożył do bagażnika, i wsiadł zakierownicę.
– Gdzie pana zawieźć? – zapytał uprzejmie, zerkając na mnie w lusterkuwstecznym.
– Gdzie pan proponuje? – odpowiedziałem, nie mając konkretnego planu na dalsząpodróż.
– Polecam Howth. Jest to zarówno nazwa półwyspu, jak i rybackiej wioski. Piękne miejsce, z dala od zgiełku miasta – zasugerował, uśmiechając sięlekko.
– Więc tam jedźmy – zgodziłem się bezwahania.
Kierowca kiwnął głową i po chwili włączył się do ruchu. Ja zaś zapatrzyłem się na widok za szybą. Moje myśli znów wróciły do miejsca, w którym mieszkałem jako dzieciak. Byłem tam szczęśliwy, no może wykluczając moment, w którym ojciec oznajmił mi, że mama i najmłodsza siostra umarły. A potem dobił informacją oprzeprowadzce.
Na samo wspomnienie po plecach przemknął mi dreszcz. Furia, w którą wpadłem po usłyszeniu tej nowiny, była nie do opanowania. Sam się sobie dziwiłem, jak taki mały chłystek, którym wtedy byłem, miał w sobie tyle siły. Gdyby nie John i Patricia, wyrwałbym sobie chyba wszystkie włosy z głowy i rozbiłbym wszystko, co spotkałem na swojej drodze. Jak bardzo czułem się skrzywdzony, wiedziałem tylkoja.
Otrząsnąłem się z posępnych wspomnień, gdy opuściliśmy centrum miasta, a krajobraz za szybą zaczął się zmieniać. Betonowe budynki ustępowały miejsca zielonym łąkom i wzgórzom, a w oddali migotało morze. Czułem, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało, a myśli stają sięlżejsze.
Podczas jazdy kierowca zaczął opowiadać mi o okolicy. Dowiedziałem się, że Howth to nie tylko malownicza wioska rybacka, ale również miejsce pełne historii i legend. Mówił o starym zamku, latarni morskiej, a także o licznych szlakach spacerowych prowadzących przez klify i pagórki. Z każdą kolejną opowieścią moja ciekawość rosła, a chęć odkrywania nowych miejsc stawała się corazsilniejsza.
Kilkadziesiąt minut później minęliśmy tabliczkę z nazwą miasteczka. Widok, który się przede mną roztoczył, zaparł mi dech w piersiach. Niebo zasnute szarymi chmurami spotykało się z ciemnogranatową taflą morza, a w oddali majaczyły sylwetki statków rybackich. Przystań tętniła życiem – rybacy sortowali świeżo złowione ryby, a turyści spacerowali wzdłużnabrzeża.
– Jesteśmy namiejscu.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos taksówkarza. Wysiadłem z samochodu z lekkim westchnieniem. Czułem się cholerniezmęczony.
– Mógłby mi pan polecić jakiś hotel? – zapytałem, gdy odbierałem swój bagaż. – Nic drogiego. Ciepła woda i wygodne łóżko w zupełnościwystarczą.
– Jeżeli tak, to polecam pensjonat Lavene. – Wskazał szary dom na wzgórzu, do którego prowadził kamienisty podjazd. – Skromnie, ale człowiek czuje się tam jak u siebie wdomu.
– Dziękuję. – Zapłaciłem należność i zabrawszy swoje rzeczy, ruszyłem we wskazanymkierunku.
Musiałem wziąć gorący prysznic i coś zjeść. Byłem cholernie głodny, bo od wczoraj nie miałem nic w ustach. Gdy szedłem w górę, deszcz, który najpierw był mżawką, zamienił się w ulewę. Naciągnąłem bardziej kaptur na głowę i ciągnąc za sobą walizkę, stawiałem niepewne kroki na śliskich kamieniach. W połowie drogi niczym tornado minął mnie czerwony pick-up, który rozpędzony mknął nadół.
– Uważaj, jak jedziesz, idioto! – krzyknąłem, chociaż kierowca samochodu nijak mógł mnieusłyszeć.
Lavene okazało się średniej wysokości domem z ciemnego kamienia. Okna oprawione w ciemnobrązowe, drewniane ramy, z widokiem na część miasteczka oraz klify. Budynek w niczym nie przypominał mi domów, w których mieszkałem, ale musiałem przyznać, że ma swój urok. Gdybym miał wybór, chciałbym mieszkać właśnie w takimdomu.
Przed budynkiem, za niskim, również kamiennym murem, znajdował się niewielki ogródek z dwoma czerwonymi, drewnianymi krzesłami oraz białym stołem. Idealne miejsce do wypoczynku. Cisza, śpiew ptaków i szum oceanu. To wszystko, co dawało człowiekowi spokój i wyciszenie, ja teraz miałem na wyciągnięcieręki.
Biorąc głęboki wdech, wszedłem do środka. Mały dzwoneczek przy drzwiach ogłosił moje przyjście. Za ladą małej recepcji nie było nikogo, więc postawiłem bagaże i chwilę się rozglądałem. Wnętrze było nie mniej skromne niż na zewnątrz. Na prawo od recepcji był krótki, wąski hol, przez który wchodziło się do dużej jadalni. Przed wejściem do pomieszczenia znajdowały się schody na piętro. Na ścianach wisiały obrazy ziół i klifów, ujętych w różnych perspektywach. Podobały mi się. Fotograf idealnie oddał urok tych wszystkichmiejsc.
– Witam. – Wejściem po lewej stronie od lady recepcji weszła szczupłabrunetka.
Zmarszczki na jej zdziwionym czole oraz w kącikach ust świadczyły o tym, że kobieta jest starsza, niż na pierwszy rzut oka wygląda. Jej oczy, bystre i pełne ciepła, badały mnie przez chwilę, zanim uśmiechnęła sięserdecznie.
– Dzień dobry. – Skinąłem głową. – Chciałbym wynająć u panipokój.
– Na jak długo? – Przyglądała mi się uważnie, otwierając grubyzeszyt.
– Konkretnie nie wiem – mruknąłem zażenowany. – Może na początek na dwatygodnie.
– Ach tak. – Oderwała ode mnie wzrok i przestudiowała zapiski w notatniku. – Ma pan szczęście, wczoraj wieczorem zwolnił się nasz jedyny jednoosobowy pokój. Panagodność?
Niemam.
Głosik w mojej głowie sobiezakpił.
– Słucham? – zapytałem, patrząc na niąniepewnie.
– Pana imię inazwisko.
Spojrzałem na dłoń, w której trzymała długopis, potem przeniosłem wzrok na jejtwarz.
Miałem powiedzieć prawdę? Czy użyć zmyślonego nazwiska? Ale właściwie dlaczego? Przecież nie byłem aż takrozpoznawalny.
– Niech się pan nie martwi, nikt się nie dowie, że pan tutajjest.
– Skąd pani… – zająknąłem się. – Dobrze, niech pani wpisze James Kelly – skapitulowałem.
Nie byłem osobą bardzo rozpoznawalną, lecz ceniłem sobiedyskrecję.
– Widzi pan, nie jest to takie trudne. – Uśmiechnęła się. – Niech mi pan wierzy, potrafię trzymać język zazębami.
Na jej słowa odwzajemniłem uśmiech. Coś w tej kobiecie sprawiało, że jej ufałem. Biły od niej skromność i prostota, a ja bardzo lubiłem i ceniłem takichludzi.
– A do pani jak się zwracać? – zagadnąłem, gdy podawała miklucze.
– Mam na imięBarbara.
Uśmiech zamarł mi na twarzy, a przed oczami niemal od razu pojawiła się moja zmarła matka. Mrugnąłem kilka razy, bo czułem nadchodzącełzy.
– Powiedziałam coś nietak?
– Nie skądże. – Chrząknąłem, próbując przywrócić na usta uśmiech, ale wyszło mi to z marnym skutkiem. – Moja mama też miała na imięBarbara.
– Rozumiem. – Skinęła głową, ale nieskomentowała.
Wyszła zza lady i skierowała się w stronę schodów napiętro.
– Zaprowadzę pana do pokoju. Śniadania zazwyczaj są o ósmej, obiady o trzynastej, a kolacje podajemy o osiemnastej. Jeżeli planuje pan wyjście na cały dzień, wolałabym, żeby mnie pan wcześniej poinformował. W pokojach nie wolno palić, cisza nocna obowiązuje od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Gdyby miał pan jakieś pytania czy zastrzeżenia, będę do pana dyspozycji. Wystarczy zadzwonić dzwoneczkiem przyladzie.
Zatrzymała się przy jednych z kremowych drzwi. Przekręciła kluczyk i otworzyła je zdecydowanympchnięciem.
– Musi pan uważać, drzwi się czasem zacinają. Jeżeli chodzi o łazienkę, ubikację ma pan w pokoju. – Otworzyła kolejne drzwi, za którymi znajdował się wspomniany kibel. – Prysznic z wanną zaś mieści się na końcu korytarza po prawejstronie.
Gdy kobieta opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi, bezwiednie opadłem na łóżko, które znajdowało się w rogu. Po chwili jednak usiadłem i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Przykurzone, kremowe ściany proszące się o odświeżenie. Duża szafa naprzeciw drzwi stykająca się z końcem łóżka. Przez okno przebijało się słońce, ale w pomieszczeniu i tak panował półmrok. Drewniana podłoga lekko skrzypiała, gdy na niejstanąłem.
Musiałem się rozpakować. Nie miałem ze sobą wielu rzeczy, nie przywiązywałem do tego większej wagi. Kilka koszulek, dwie pary spodni, bielizna. W tej kwestii nigdy nie rozumiałem najmłodszego brata Patricka, którego szafa pękała w szwach. Zawsze lubił się stroić i zarobione pieniądze wydawał w noweubrania.
Nie rozumiałem, jaki jest w tym sens. Mnie osobiście było szkoda pieniędzy na markoweubrania.
Na ubrania ci szkoda, ale na alkohol nigdy, prawda?
W głowie usłyszałem prychnięcie swojegosumienia.
Potrząsnąłem lekko głową, odganiając niepotrzebne myśli. Od sześciu miesięcy nie miałem przecież nic procentowego w ustach. Obiecałem siostrze, że nie będę pił. Jak na razie udawało mi się wytrwać. Miałem oczywiście chwile słabości. Sięgałem po butelkę nie raz. Zawsze jednak widziałem przed sobą zatroskane oczy matki, które odziedziczyła Patricia. Jako jedyna potrafiła wzbudzić we mnie wyrzutysumienia.
Zastanawiał mnie ten fenomen. Reszta rodzeństwa mogła mi truć, prosić, grozić i nie dawało to żadnych rezultatów. Dlatego od pewnego czasu od razu prosiła Patricię o pomoc. Dobrze wiedziała, że jako jedynej nie potrafiłem odmówić. Przez te jej cholerne matczyneoczy.
Rozdział 2
Ena
Stałam na klifach, a w ręku mocno trzymałam latarnię naftową. Mrok otulał wszystko dookoła, a światło które padało przede mną, migotało, smagane silnym wiatrem. Powietrze było wilgotne i zimne, krople morskiej mgły osiadały na mojej twarzy, mieszając się ze łzami. Zacisnęłam skostniałą dłoń na rączce latarni, czując, jak zimno przenika przez moje palce. Drżącym od emocji głosem zakończyłam kołysankę, którą śpiewałam dla mojej zmarłej siostry. Minęły już dwa lata, odkąd zginęła na tychklifach.
Echo ostatnich nut uniosło się w powietrzu, ginąc w szumie fal rozbijających się o skały poniżej. Latarnia była jedynym źródłem światła w tej ciemności, jego blask rzucał długie cienie na poszarpane skały klifów. Każdy podmuch wiatru sprawiał, że płomień chwiał się niepewnie, jakby miał zaraz zgasnąć, ale ja trzymałam mocno rączkę, wiedząc, że to światło symbolizuje coś więcej niż tylko walkę zciemnością.
To miejsce, choć przepełnione smutkiem, stało się moim sanktuarium, gdzie mogłam czuć jej obecność. Każdego wieczoru przychodziłam tutaj, by oddać hołd jej pamięci. Pamiętałam dzień, w którym zginęła, jakby to było wczoraj – szalejący wiatr, fale rozbijające się o skały i jej krzyk, który wciąż rozbrzmiewał w mojejgłowie.
Codziennie powtarzałam ten sam rytuał, próbując znaleźć ukojenie w monotonii tego aktu. Z czasem nauczyłam się, że smutek nie znika, ale można nauczyć się z nim żyć. Śpiewanie dla niej było moim sposobem na to, by pamięć o niej nie zniknęła, by jej duch mógł spoczywać wpokoju.
Każdego dnia jednak poza smutkiem czułam również wyrzuty sumienia. Obwiniałam się o jej śmierć, choć wiedziałam, że nie mogłam nic zrobić, by ją uratować. Byłam wówczas z nią i to ja powinnam była zapewnić jej bezpieczeństwo. Niestety, pozwalając jej na samotny spacer, naraziłam ją na utratę życia. Przypominałam sobie szczegóły tamtego wydarzenia, szukając momentu, w którym mogłam coś zmienić, coś zrobić inaczej, by zapobiectragedii.
Stałam tam jeszcze, wsłuchując się w dźwięki nocy. Miałam wrażenie, że gdzieś w oddali słyszę głos mojej siostry, ale może to tylko wiatr płatał mi figla? Nie mogłam być pewna. Próbowałam skupić się na oddechu, uspokoić bijące serce i znaleźć w sobie siłę, by przetrwać kolejnydzień.
Powoli zaczęłam schodzić z klifów, stawiając ostrożnie stopy na nierównym terenie. Wiatr wciąż targał moimi włosami i ubraniem, ale czułam, że z każdym krokiem oddalam się od niebezpiecznej skarpy. Światło latarni wskazywało mi drogę, a ja trzymałam ją tak mocno, że poczułam skurcz wdłoni.
Kiedy dotarłam na bezpieczniejszy teren, obejrzałam się jeszcze raz na klify, teraz tonące w ciemności, i poczułam dziwną mieszankę smutku i spokoju. Wiedziałam, że jutro znów tu wrócę, by kontynuować mójrytuał.
Mocno trzymając latarnię w dłoni, ruszyłam w stronę domu, gotowa na kolejny dzień pełen wspomnień i nadziei, że może kiedyś znajdę prawdziwe ukojenie i wybaczę sobie, choć w głębi duszy wiedziałam, że to będzienajtrudniejsze.
Rankiem, gdy zegar wybił siódmą, wyskoczyłam z łóżka, by zacząć nowy dzień. Kilka godzin snu odbijało się na mojej bladej, zmęczonej twarzy. Oczy były podkrążone, a skóra miała poszarzały odcień, przypominając o nieprzespanych nocach i ciągłych zmartwieniach. Przetarłam oczy, próbując chociaż trochę się ożywić, ale zmęczenie wydawało się głębiej zakorzenione, nie tylko w moim ciele, ale również wduszy.
Spojrzałam w lustro, próbując ujarzmić rozczochrane rude loki i nadać twarzy choć odrobinę życia. Wiedziałam, że to będzie kolejny trudny dzień, ale musiałam stawić mu czoła. Były rzeczy, które wymagały mojej uwagi i obecności, a obowiązki nie czekały na lepszymoment.
Pospiesznie narzuciłam na siebie ubrania, czując zimno poranka przenikające przez cienkie ściany pokoju. Wrześniowe noce oraz poranki były już chłodne i pełne wilgoci, która potęgowała uczucie zimna. Pensjonat, który prowadziłam razem z mamą, był stary, a szczelność okien pozostawiała wiele dożyczenia.
Pomimo tego budynek miał w sobie wiele uroku oraz piękny widok na morze, dzięki czemu w sezonie letnim tętnił życiem. Teraz gdy lato dobiegało końca, liczba gości zmalała, co dawało nam trochę wytchnienia, choć pracy nigdy niebrakowało.
Mama była już na nogach, krzątała się po kuchni, przygotowując śniadanie dla nielicznych gości. Przywitała mnie ciepłym uśmiechem, chociaż w jej oczach również widać było zmęczenie. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu, dzieląc niewypowiedziane troski iobawy.
– Dzień dobry, kochanie – powiedziała, podając mi talerz z jajecznicą. – Jak sięspało?
– Mogłoby być lepiej – odpowiedziałam, siadając przy stole. – Ale damyradę.
– Oczywiście, kochanie. – Pocałowała mnie w głowę i posłała mi pokrzepiającyuśmiech.
Jej ciepły gest i słowa dodawały mi otuchy. Wiedziałam, że niezależnie od trudności zawsze mogę liczyć na jej wsparcie. Mama była nie tylko moją wspólniczką w prowadzeniu pensjonatu, ale też najbliższą osobą, która zawsze wiedziała, jak mnie pocieszyć i dodać sił dodziałania.
Spojrzałam na jajecznicę na talerzu, a jej ciepły aromat przypomniał mi o tych spokojniejszych porankach, kiedy wszystko wydawało się łatwiejsze. Przełknęłam pierwszy kęs, czując, jak energia powoli wraca do mojego ciała. Wiedziałam, że przed nami wiele pracy, ale takie chwile, choć krótkie, pozwalały złapać oddech i nabrać sił na resztędnia.
Mama, zajęta przygotowywaniem kolejnych potraw dla gości, zerkała w moją stronę, jakby chciała się upewnić, że naprawdę czuję się lepiej. Jej troska była jak niewidzialny kokon, który mnie otaczał i chronił przed codziennymiproblemami.
– Dziś po południu ma przyjechać nowa rodzina – powiedziała, mieszając coś w garnku. – Przygotowałam dla nich pokój na piętrze z widokiem namorze.
– Dobrze, zajmę się nimi, gdy tylko przyjadą – odpowiedziałam, kończąc śniadanie i wstając od stołu. – A teraz muszę zająć się pracą, bo później mam spotkanie zdostawcą.
– Pamiętaj, żeby wziąć ze sobą płaszcz, wygląda na to, że znowu będzie padać – przypomniała mi z troską wgłosie.
– Będę pamiętać – odpowiedziałam, posyłając jejuśmiech.
Po szybkim śniadaniu zabrałam się do pracy – sprawdzanie rezerwacji, przygotowywanie pokoi, rozmowy z gośćmi. Mama zajmowała się kuchnią, a ja resztą, starając się, by każdy, kto nas odwiedził, czuł się jak wdomu.
Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk alarmu przypominającego o spotkaniu. Westchnęłam głęboko, zabrałam płaszcz wiszący na wieszaku i zarzuciłam go na ramiona, czując ciężar materiału, który miał chronić mnie przed chłodem iwilgocią.
Gdy tylko wyszłam na zewnątrz, zimny wrześniowy wiatr uderzył mnie w twarz, przynosząc ze sobą zapach morza i zbliżającego się deszczu. Ulice były puste, a niebo zasnute ciemnymi chmurami, które zwiastowały kolejną ulewę. Przyspieszyłam kroku, kierując się w stronę miejscaspotkania.
Pensjonat, który prowadziłam z mamą, wymagał codziennej pracy i poświęcenia. Każdego dnia starałyśmy się zapewnić naszym gościom jak najlepsze warunki, mimo że same często czułyśmy się wyczerpane. Dziś jednak miałam trochę więcej energii, może dzięki porannemu wsparciumamy.
Na miejsce spotkania dotarłam po dwudziestu minutach szybkiego marszu. Już z oddali dostrzegłam Fergusa, naszego najlepszego dostawcę ryb, który jak zwykle czekał z uśmiechem na twarzy. Był to postawny, mierzący dwa metry mężczyzna o szerokich ramionach i mocnej posturze. Gęsta, ruda broda, która spływała aż na klatkę piersiową, dodając nieco surowego wyglądu, zdobiła jego twarz. Włosy miał związane w kucyk, co podkreślało jego aparycjęwikinga.
Mimo groźnego wyglądu Fergus miał w sobie coś niezwykleprzyjaznego.
Jego niebieskie oczy zawsze błyszczały życzliwością, a uśmiech nie schodził mu ztwarzy.
Był znany w całej okolicy nie tylko z doskonałej jakości ryb, które dostarczał, ale również z niezwykłej uprzejmości i gotowości do pomocy. Często można było zobaczyć, jak pomaga starszym mieszkańcom w noszeniu ciężkich toreb lub towarzyszy dzieciom w drodze do szkoły, opowiadając zabawne historie ze swoichpołowów.
Gdy podeszłam bliżej, Fergus uniósł rękę napowitanie.
– Cześć, Ogniku! – zawołał radosnym głosem, w którym słychać było lekki szkocki akcent. – Mam dla ciebie coś specjalnego. Dzisiaj złowiłem wyjątkowo pięknedorady.
– Doprawdy, Fergusie? – odparłam równie entuzjastycznie. – Mama się ucieszy. Na pewno zaprosi cię nakolację.
Mężczyzna roześmiał się serdecznie, a jego śmiech przypominał dźwięk dzwonów. Zawierał w sobie coś tak szczerego i zaraźliwego, że nie sposób było się nieuśmiechnąć.
– Cieszę się, że mogę sprawić wam radość – odpowiedział, wręczając mi kosz z rybami. – Twoja mama gotuje najlepsze dania w całej okolicy. Z przyjemnością przyjmęzaproszenie.
– Dziękuję, Fergusie. Jak zawsze jesteś niezawodny – powiedziałam z wdzięcznością. Biorąc kosz, poczułam ciężar świeżo złowionychryb.
– To nic wielkiego, Ena. Wasza rodzina zawsze była dla mnie dobra. Pomaganie wam to dla mnie przyjemność. Czy aby na pewno nie potrzebujesz pomocy w transporcie? Mogę poprosić jednego z chłopaków, żeby cię podrzucił dopensjonatu.
– Nie ma takiej potrzeby – odparłam pospiesznie, bojąc się, że zaraz poprosi kogoś o pomoc. – Dam sobie radę. Do zobaczenia nakolacji.
– Do zobaczenia, Ogniku!
Kiedy wracałam do pensjonatu, deszcz zaczął padać coraz mocniej. Pospiesznie weszłam do środka, strząsając z siebie krople wody, które zdążyły mnie zmoczyć. W holu czekała na mnie mama z ciepłym uśmiechem natwarzy.
– Jak poszło? – zapytała.
– Wszystko w porządku – odpowiedziałam, zdejmując płaszcz. – Dostaliśmy piękne dorady od Fergusa. Zaprosiłam go na kolację w twoimimieniu.
– Ena, ile razy ci mówiłam, żebyś nie zwracała się do niego na ty? – upomniała mnie. – Ale cieszę się, że go zaprosiłaś. Odwdzięczę mu się zapiekanąrybą.
– Sam mi kazał. – Wzruszyłamramionami.
– Mam jeszcze jedno zadanie dla ciebie – zmieniła temat, patrząc na mnie prosząco. – Czy mogłabyś jeszcze pojechać do miasteczka? Zapomniałam, że muszę odebrać zestaw nowych pościeli od paniFitz.
– Oczywiście, zaraz się tym zajmę – odpowiedziałam, choć nie mogłam ukryć lekkiego zmęczenia wgłosie.
Mama zauważyła moje znużenie i położyła rękę na moimramieniu.
– Może najpierw napijesz się herbaty i chwilę odpoczniesz? – zaproponowała.
– Nie, lepiej to załatwię od razu, póki deszcz się bardziej nie rozpadał. – Uśmiechnęłam się do niej, chcąc ją uspokoić. – Pani Fitz na pewno będzieczekać.
– Dobrze, ale uważaj na siebie – odpowiedziała, patrząc na mnietroskliwie.
Postanowiłam skorzystać ze starego pick-upa ojca, który stał zaparkowany w garażu. Był to pojazd, który pamiętał lepsze czasy, ale nadal dobrze się sprawdzał. Jego pordzewiała karoseria i wgniecenia były świadectwem wielu lat służby, ale mimo wszystko zawsze czułam się w nim bezpiecznie. Kiedy wsiadłam do środka, powitał mnie znajomy zapach starej skóry i oleju silnikowego. Włączyłam silnik, który zadudnił, a potem odpaliłam wycieraczki, które zaczęły piszczeć zestarości.
Deszcz stukał o dach pick-upa, a woda tworzyła mały strumień na kamiennej drodze. Jazda była nieco śliska, ale czułam się pewnie za kierownicą tego starego wozu, który mimo upływu lat nadal dobrze trzymał się drogi. Wcisnęłam mocniej gaz, a samochód mknął w dół. W pewnym momencie minęłam jakąś postać, która zmierzała w kierunku naszego pensjonatu. We wstecznym kierunku widziałam, jak macha za mną, ale nie miałam czasu się zatrzymać. Musiałam załatwić swojesprawy.
Rozdział 3
James
Burczenie w brzuchu przywołało mnie do rzeczywistości. Spojrzałem na zegarek, do obiadu zostały dwie godziny. Czułem się rozstrojony, kolejny raz zaczęły targać mną wyrzuty sumienia. Bo czy dobrze zrobiłem, znowu uciekając? Westchnąłem smętnie, targając się za włosy i robiąc tym samym jeszcze większy nieład nagłowie.
Jak zwykle gdy pojawiały się problemy, zwijałem manatki i uciekałem. Cały ja. Cały pieprzony James Kelly. Gwiazda nad gwiazdami. Prychnąłem na samą myśl. Jedynie, co umiałem, to krzyczeć, rzucać wszystkim i obrażać się o byle co. Pępek świata, jak kiedyś powiedziałJohn.
Automatycznie dotknąłem futerału gitary, którą dostałem od starszego brata. Kolejny fenomen w moim życiu. Tak bardzo jak wcześniej nie chciałem uczyć się gry na gitarze, tak teraz właśnie z tym instrumentem podróżowałem. Wyjąłem gitarę, usadowiłem się wygodnie na łóżku, plecami opierając się o chłodną ścianę, i przeciągnąłem palcami po strunach. Przymknąłem zmęczone oczy i zagrałem jedną ze smętnychmelodii.
Dźwięki gitary wypełniły pokój, a ja poczułem, jak napięcie zaczyna się ze mnie ulatniać. Każda nuta, choć smutna, przynosiła mi ulgę, jakby muzyka była jedynym sposobem na wyrażenie tego, co działo się w moimwnętrzu.
Na chwilę przeniosłem się myślami do czasów, gdy brat po raz pierwszy włożył mi gitarę w ręce. Wtedy byłem sceptyczny, a nawet zirytowany. Nie rozumiałem, dlaczego miałbym poświęcać czas na naukę gry na instrumencie, gdy w głowie miałem zupełnie inneplany.
Teraz jednak wszystko się zmieniło. Gitara stała się dla mnie czymś więcej niż tylko instrumentem. Była moim towarzyszem podróży, wiernym przyjacielem, który zawsze trwał przy mnie, gdy potrzebowałem pocieszenia. Każdy dźwięk, każda melodia, którą wydobywałem ze strun, były odzwierciedleniem mojego życia – pełnego wzlotów i upadków, radości ismutków.
Muzyka miała w sobie coś magicznego. Każdy akord sprawiał, że czułem się pewniejszy siebie, jakby dodawał mi sił. Z każdą melodią czułem, że mogę stawić czoła wyzwaniom, które przynosiło życie. Muzyka była moją ucieczką, ale również źródłem siły i inspiracji. W chwilach, gdy grałem na gitarze, wszystko wydawało się prostsze, a problemy mniejprzytłaczające.
Z każdą kolejną nutą czułem, jak moje myśli się uspokajają, a serce bije w rytm muzyki. Te momenty były dla mnie bezcenne, przypominały mi, że mimo trudności, jakie napotykam, zawsze mam coś, co daje mi siłę i nadzieję. Muzyka była moim schronieniem, miejscem, do którego mogłem się udać, gdy wszystko innezawodziło.
Kiedy skończyłem grać, otworzyłem oczy i spojrzałem na gitarę z wdzięcznością. Znowu poczułem spokój, który otulał mnie niczym ciepły koc. Wszystkie troski i zmartwienia wydawały się teraz odległe, jakby muzyka zmyła je z mojego umysłu. Ułożyłem się ponownie na łóżku i przymknąłem na momentoczy.
Obudziłem się nagle, jakby coś wyrwało mnie ze snu. Usiadłem na łóżku, lekko dysząc, i otarłem dłonią spoconą twarz. Byłem zdezorientowany. Rozejrzałem się po pokoju i dopiero po chwili dotarło do mnie, gdzie jestem. Rozmasowałem zbolałe ramiona i zerknąłem na wyświetlacz telefonu. Było kilka minut po trzynastej. Nie spałem więcdługo.
Odczytałem dwie wiadomości od Patricii, napisała, że koniecznie mam dać znać, gdzie jestem, bo się martwi. Prychnąłem pod nosem, przewracając oczami, i schowałem telefon do kieszeni jeansów. Nie byłem już dzieckiem, nie musiałem jej siętłumaczyć.
Wszedłem do małej łazienki, w której mieściły się WC i mała umywalka z lustrem. Spojrzałem w swoje odbicie i automatycznie skrzywiłem się na swój widok. Byłem blady, sińce pod oczami miałem chyba do połowy twarzy, a włosy sterczały mi w każdą stronę. Przemyłem twarz zimną wodą, ale to nijak pomogło. Ziewając i jednocześnie próbując okiełznać fryzurę, zszedłem dojadalni.
Na końcu pomieszczenia znajdowały się trzy duże stoły z ławami. Bliżej wejścia, po prawej, stały mniejsze okrągłe stoliki, okryte zielonymi obrusami, a na każdym z nich bukiecik lawendy. Po lewej stronie mieścił się bar z długą ladą praktycznie od ściany dościany.
Usiadłem przy najbliższym stole. Prócz mnie w jadalni były jeszcze dwie rodziny. Z lekkim uśmiechem i rozczuleniem obserwowałem małą dziewczynkę z dwoma warkoczykami, ubraną w jasnożółtą sukienkę. Dziewczynka próbowała złapać małego kotka, który spłoszony uciekał przed jej rączkami. Ona jednak niewzruszona goniła go i zaśmiewała się przy tym radośnie. Gdy kociak stwierdził, że ma już dość i czmychnął za murek, ona wyprostowała się, lekko przekrzywiając główkę. Zmarszczyła ledwo widoczne brwi, a potem jakby nigdy nic wzruszyła ramionami i odwróciła się w moją stronę. Błękit jej oczu i ich wielkość mnie zaskoczyły. Dziewczynka chwilę mi się przyglądała, po czym pomachała i tyle jąwidziałem.
Zazdrościłem jej tej lekkości, tej dziecięcej naiwności i braku życiowychproblemów.
– Witam ponownie. – Głos Barbary wyrwał mnie zzadumy.
– Dzień dobry. – Uśmiechnąłemsię.
– Dzisiaj serwujemy gulasz z baraniną albo mogę polecić coś zryb.
– Gulasz brzmi fantastycznie. – Na samą myśl dostałemślinotoku.
– W takim razie za chwileczkę podam. – Odeszła, a ja się jejprzyglądałem.
Ubrana teraz w fartuszek, z notatnikiem w ręku i upiętymi włosami wyglądała młodziej. Nie mogłem tego stwierdzić o sobie. Czułem się, jakbym miał co najmniej osiemdziesiątlat.
Parę minut później dostałem sporej wielkości miskę i koszyczek z pieczywem, do tego kufel guinnessa. Patrzyłem na niego niepewnie, ale w końcu dałem sobiespokój.
