Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
442 osoby interesują się tą książką
Ania to samotna matka, która odkłada marzenia na później, by zapewnić lepsze życie czteroletniej córeczce Michalince. Pracuje nocami jako kierowca taksówki, balansując między zmęczeniem a cichą nadzieją, że los jeszcze kiedyś się do niej uśmiechnie. Pewnego grudniowego wieczoru wiezie wyjątkowo nieprzyjemnego pasażera – Daniela. Gburowatego, wiecznie zajętego właściciela firmy zajmującej się uprawą oraz sprzedażą drzewek i kwiatów, dla którego święta to tylko marketingowy chaos i niepotrzebny kłopot. Mężczyzna zostawia w jej aucie telefon i portfel, a los splata ich drogi w sposób, którego żadne z nich się nie spodziewa.
Wkrótce Daniel spotyka roześmianą Michalinkę, której największym marzeniem jest znalezienie wymarzonej choinki… Dziewczynka z dziecięcą szczerością przypomina mu, czym naprawdę jest magia świąt i nie tylko...
Dla Ani i Daniela te święta staną się czymś więcej niż tylko czasem prezentów i światełek. To będzie moment, gdy przeszłość upomni się o swoje, teraźniejszość otworzy drzwi do cudów, a przyszłość zajaśnieje nową nadzieją.
Bo czasem wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, by nawet najzimniejsze serce ogrzało się w świątecznym blasku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 127
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright© Leonia Oscar
Copyright© by Wydawnictwo Rebelde
All right reserved
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
LESZNO 2025
Redakcja i korekta językowa:
Justyna Szymkiewicz @daj.mi.slowo
Korekta po składzie:
Ewelina Dobosz
Projekt okładki:
Kamila Polańska
Skład i przygotowanie ebooka:
Michał Bogdański
ISBN: 978-83-68587-22-7
Grudzień. Ostatni miesiąc roku, który sprawia, że ludzie dostają jakiejś korby. Latają po sklepach jak opętane szaleństwem wyprzedaży potwory, a w ich oczach lśni demoniczna potrzeba wydania kasy, żeby poprawić statystykę z ubiegłego roku. Wszystkie obietnice, jakie przez minione miesiące sobie powtarzali – że w tym roku skromnie, bez szastania kasą, której większość tak naprawdę nie ma – idą się walić właśnie w tych dniach.
Potem w odświętnych uniformach obdarowują się efektem swoich maratonów, wiedząc, że przynajmniej część z nich psu na budę, bo będą leżały gdzieś w kącie. W lepszej sytuacji są, gdy zachowany paragon pozwoli zwrócić badziewie do sklepu i wybrać inną opcję prezentową. A przez następne jedenaście miesięcy będą układać w głowach kolejne listy do brodatego frajera, zażynając się spłacaniem rat.
Jakie miałbym życzenie, gdybym wierzył w te wszystkie świąteczne duperele?
Żadnych dram typu złamana noga pociechy, grypy, srypy i inne zarazy nękające społeczeństwo w tych rozkosznych dniach. Żadnych last minute urlopów okolicznościowych.
A czego chciałbym najbardziej?
Spokoju i ciszy. To jest to, czego życzyłbym sobie w tym roku i w każdym kolejnym. Niestety, widząc, jakie cuda dzieją się dookoła mnie, nie miałem na co liczyć. Może za rok. A może za dziesięć lat.
Oparty ramieniem o ścianę przy oknie obserwowałem załadunek. Kierowcy pilnowali porządnego ułożenia towaru, pokrzykując do robotników, gdy ci z lekceważeniem traktowali coś, co przynosiło fajną kasę. Będzie dobry dzień, będą mogli na liście do faceta z białą brodą odhaczyć iPhone’a dla córki, super gierkę dla syna, a dla żony weekend w spa z koleżanką. A sami, zjebani po tym szaleństwie, nie będą marzyć o niczym innym jak o zimnym piwie, miękkim fotelu i czymś odmiennym niż kolejny rok z Kevinem.
Usłyszałem pukanie do drzwi i w pierwszej chwili chciałem zignorować intruza. Jednak natrętna istota stojąca po ich drugiej stronie nie dawała za wygraną, więc po kolejnej serii puk, puk, stuk, stuk warknąłem przez zaciśnięte zęby:
– Wejść!
– Szefie, pan Borys na drugiej linii.
Nawet nie spojrzałem na sekretarkę, burcząc pod nosem przekleństwa. Jak znam życie, swojego pecha i własnego brata, właśnie dzwoni wydębić kasę. Pewnie kolejna panienka i jej niekończące się zachciewajki. Szkoda tylko, że sam na te gówna nie zapracuje.
– Czego?
– A gdzie staropolskie powitanie?
– A może być: wal się? – odwarknąłem wkurzony.
– Daj spokój, brat – zapiszczał. – Idą święta, czas radości i rodzinnego pojednania.
Złapałem palcami grzbiet nosa, ściskając go kciukiem i palcem wskazującym. Już wiedziałem, że ten głupek zadzwonił po pieniądze. Problem z nim był taki, że choć miał dwadzieścia sześć lat, to sprawiał wrażenie dzieciaka, który myśli, że kasa rośnie na drzewie. Szkoda, że starzy chuchali na niego jak na swój największy skarb, bo to ja muszę się z nim teraz użerać.
– Ile?
– Dlaczego zakładasz, że dzwonię akurat po pieniądze? Gdzie miłość braterska? – Zarechotał.
Zacisnąłem dłoń na słuchawce. Powinienem chyba pójść na jakieś szkolenia i nauczyć się mówić słowo „nie”, uznałem. Takie ekstremalne, wiecie – jak powiedzieć „nie” i powstrzymać się przed morderstwem pierwszego stopnia ze szczególnym okrucieństwem, z zakopaniem poćwiartowanych członków pod altanką u dziadków. Zna ktoś może datę najbliższego kursu?
– Ile? Więcej nie zapytam i od razu kończę rozmowę.
– Trzydzieści – wymamrotał po serii męczeńskich odgłosów.
– Złotych?
– Kurwa, pojebało cię? – warknął, wyraźnie wyprowadzony z równowagi słyszalnym w moim głosie sarkazmem. – Tysięcy. Trzydzieści pieprzonych tysięcy.
– Posłuchaj, młody… – Z trudem opanowałem wzburzenie, bo nikt tak jak on, darmozjad i truteń, nie potrafił wyprowadzić mnie z równowagi. – Ten rynsztok, który wypływa z twoich ust, może imponuje twojemu towarzystwu. Mnie wręcz przeciwnie, więc pomyśl, zanim ponownie uraczysz mnie swoją kwiecistą przemową.
– Zawsze ta sama śpiewka. To, że ty trzymasz kasę…
– Zarabiam, nie trzymam. Każda złotówka, którą wydajesz na te swoje latawice, należy do mnie. Ta firma należy do mnie, nie do ciebie. Skończyłeś studia, więc może nadszedł czas założyć spodnie dużego chłopca, a nie trzymać się maminej spódnicy? – Nie wytrzymałem, słysząc, jak gnojek prycha niczym naburmuszona nastolatka. – Idź w końcu do roboty, zacznij ogarniać swoje beznadziejne życie i dopiero wtedy możemy dokończyć tę rozmowę. Do tego czasu trochę milej, z łaski swojej.
Wielka szkoda, że nie zainstalowałem w mieszkaniu Borysa kamerek. Z niebywałą radością oglądałbym teraz jego wykrzywioną wściekłością twarz.
– Sorry, okej? – sapnął na wydechu, jakby skręcał się z bólu. Kto wie? Może faktycznie tak było? – Nie napinaj się tak, stary. Ogarnę się, słowo. Zacznę po nowym roku. W końcu do czegoś się przyda mój dyplom z marketingu, co nie? Patrząc na te twoje lebiegi, jestem przekonany, że poradziłbym sobie znacznie lepiej.
Trzymajcie mnie! Zapłacił za cholerne egzaminy, przeleciał asystentki trzech profesorów, żeby mieć dostęp do arkuszy egzaminacyjnych. Dodam, że jeszcze na tym zarobił, odsprzedając je swoim równie nieudacznym koleżkom. Marketingowiec, psia mać!
Zamknąłem oczy, zastanawiając się, jak w sposób uprzejmy spławić rodzonego brata. No dobra, prawie rodzonego, bo szczeniak to efekt drugiego krótkotrwałego małżeństwa mojej matki. To nie tak, że nie chciałem pożyczyć mu kasy. Właściwym słowem byłoby „sprezentowanie”, bo jak długo mam gnojka na głowie, tak nigdy nie oddał nawet złotówki. Sęk w tym, że za każdym razem jego wymagania rosły. Jeszcze trochę, a będzie chciał połowę udziałów w firmie i dożywotnio opłacane panienki, którymi się otaczał.
Nagle coś przyszło mi do głowy. Zerknąłem przez ramię na leżące na biurku dwa kolejne druki zwolnień lekarskich. Jeden z doświadczonych kierowców będzie uziemiony przez co najmniej sześć miesięcy. Operacja kolana po wypadku na lodowisku plus złamana w dwóch miejscach ręka. Wciąż zadawałem sobie pytanie, czy on się z tym lodem naparzał, czy jakie licho?
A gdyby tak…
Kierowca z Borysa był żaden. Już szybciej sprawdziłby się na torze, a nie na drodze, tratując bogu ducha winnych kierowców. Nie, nie! Nie podjąłbym takiego ryzyka za nic w świecie. Natomiast ten gnojek miał gadane jak się patrzy. Z wyglądem blond adonisa, wesołym spojrzeniem i czarującą gadką sprzedałby diabłu jego własny kocioł ze smołą i jeszcze na tym porządnie zarobił.
– W porządku, dostaniesz kasę – oznajmiłem. – Jednakże…
– Dzięki, stary! Wiedziałem, że nie odmówisz bratu. Wiesz, trzeba się wspierać – rzucił ze śmiechem. – To czekam na przelew. Muszę lecieć, jestem umówiony z …
– Zanim znikniesz na kolejne tygodnie, drogi bracie – wtrąciłem, nim się rozłączył. – Skoro, jak właśnie stwierdziłeś, trzeba się wspierać, będę potrzebował twojej pomocy.
– Eee… W czym? – zapytał niepewnie.
– Za dwa tygodnie święta. Nie muszę ci tłumaczyć, co to oznacza w firmie – dodałem złośliwie.
Dla niego święta to wielkie choinki w ekskluzywnych butikach i hotelach, drogie prezenty i suto zastawiony żarciem stół. Ten dzieciak nie miał pojęcia o całej tej zakulisowej robocie, gdy człowiek musiał nabiegać się za karpiem, nabawić się bólu kręgosłupa w kilometrowych kolejkach, kleić pierogi, piec ciasta i naszym narodowym zwyczajem szorować chatę od strychu aż po piwnicę. Tak jakby zamiast kolędników miała zawitać kontrola z sanepidu wraz z Idealną Panią Domu sprawdzającą, czy w kątach nie ma kurzu, a okna lśnią jak diamenty od Tiffany’ego.
– Jeden z moich sprzedawców miał operację wyrostka robaczkowego. Chcesz, żebym pożyczył ci kasę? Zastąpisz go.
– Oszalałeś?! – ryknął roztrzęsionym głosem. – Ja się na tym kompletnie nie znam…
– Jeszcze kilka minut temu twierdziłeś, że sobie poradzisz – przypomniałem i po raz pierwszy od chwili, gdy odebrałem telefon od Borysa, uśmiechnąłem się szeroko. – Widzę cię jutro, punktualnie o siódmej rano.
– Stary, chyba nie myślisz…
Rozłączyłem się z uczuciem niesamowitej satysfakcji. O tak, chyba znalazłem idealny sposób na Borysa. Jednym ruchem posłałem piłkę na jego stronę. Pozwoli jej potoczyć się na aut albo podejmie wyzwanie. Grał o całe trzydzieści patyków, które z chwilą, gdy powiedziałem, że je dostanie, już wydał co do ostatniej złotówki.
Zerknąłem na zegarek na nadgarstku i podszedłem do biurka, naciskając interkom.
– Mario?
– Tak, szefie?
– Możesz już iść do domu.
– Dziękuję, a pan jeszcze zostaje?
– Tak, godzinę, może dwie. Do zobaczenia rano.
Usiadłem w fotelu i splatając palce na brzuchu, próbowałem wyobrazić sobie minę Borysa, gdy usłyszał, w jaki sposób ma zarobić kasę. Zapewne właśnie się zastanawia, jak nie brudząc sobie delikatnych rączek, dorwać się do trzydziestu kawałków. Wkrótce się zorientuje, że jednak nie ma wyjścia. Jego życie, jego dylematy.
Pomyślałem, że nadchodzący rok będzie wyjątkowy.
Zatrzymałam się na światłach, wybijając palcami rytm kolędy sączącej się z radia. Okres przedświąteczny zawsze sprawiał, że moje serce napełniało się radością. Pierzchały w zapomnienie wszelkie troski dnia codziennego i wieczne zamartwianie się problemami, a pojawiała się nadzieja. Tych kilka dni w roku chciałam mieć w sobie wiarę na nieco lepsze życie. Gdyby jeszcze spadł śnieg, marzenia stałyby się bardziej realne.
Zerknęłam na podświetlony zegar. Zbliżała się północ. Jak na piątkowy wieczór ruch był słaby. Kilka kursów z marketów, kilka do nocnych klubów. Wiedziałam, że powinnam już skończyć, jednak liczyłam na nieco większą kasę za spędzenie piątkowej nocy w samochodzie. Kasę, której naprawdę potrzebowałam.
Zajechałam na parking pod McDonald’sem. Od rana nic nie jadłam, więc burger i mocna kawa pozwolą mi przetrwać noc. Zgłosiłam przerwę do centrali i opatulając się kurtką, wysiadłam z auta. Gwałtowny podmuch wiatru wdarł się pod znoszony materiał. Zacisnęłam zęby i skuliłam ramiona, prąc do przodu. Nawet halny nie przeszkodziłby mi w dotarciu do celu.
Wewnątrz lokalu panowało przyjemne ciepło. W rogu, przy małym stoliku zauważyłam dwóch znajomych mężczyzn. Jeździli w konkurencyjnej korporacji, ale byli całkiem w porządku. Kiwnęłam im tylko głową i podeszłam zamówić jedzenie.
– Big Maca i małą czarną kawę, poproszę.
– W zestawie?
– Nie, dziękuję.
Kilka minut później zajęłam miejsce przy stoliku pod oknem, skąd widziałam stojące na parkingu auto. Szalejący na zewnątrz wiatr wcale nie zachęcał do wyjścia. Wyjęłam z kieszeni telefon i zerknęłam na ostatnią wiadomość od mamy. Uśmiechnęłam się na widok zdjęcia, które dołączyła.
Kochałam święta. Ich magię, specyficzny zapach i kolorowe, roziskrzone światełkami ulice miasta. Gdy byłam mała, z zapartym tchem czekałam w oknie, aż zabłyśnie pierwsza gwiazdka. Znak, że można zacząć wigilijną kolację, a potem otworzyć prezenty.
Popijając nieco już chłodną kawę, przejrzałam Instagram. Znajomi wybierali się na egzotyczne wycieczki, planowali wypady w góry i świętowanie Nowego Roku w drogich ośrodkach. Po liceum nasze drogi znacznie się rozeszły. Moje plany na przyszłość pozostały w formie planów, a oni dostosowali życie do własnych oczekiwań. Czy żałowałam, że moje potoczyło się w tym kierunku? Czasami. Czy gdybym ponownie stanęła przed wyborem, byłby on inny? Nigdy!
Wróciłam do samochodu, obiecując sobie solennie, że jeżeli przez następną godzinę nie będę miała żadnego kursu, skończę pracę i wrócę do domu. Stanie bezczynnie na słupku wymagało ode mnie samozaparcia. Temperatura spadła poniżej zera, więc zamiast przepalać auto, postanowiłam pojeździć. Może coś złapię?
Zerknęłam na zegar. Jeszcze pięć minut. Tylko pięć, powtarzałam w myślach, gdy przejeżdżając obok klubu nocnego, zauważyłam wychodzącą ze środka grupkę osób. Jeden z mężczyzn rzucił się do przodu, wymachując ręką w moją stronę.
Nie o to mi chodziło, marudziłam pod nosem, zwalniając, by w końcu zatrzymać się przy krawężniku. Miałam złapać normalny kurs, a nie służyć zbłąkanym imprezowiczom. Tylne drzwi auta otworzyły się, a lodowate powietrze, jak seryjny zabójca, wykończyło całe ciepełko. Szarpnęłam kołnierz kurtki, odgradzając się od wsiadających w ślimaczym tempie pasażerów. Ku mojej uldze wsiadł tylko jeden z mężczyzn i jakaś rozchichotana kobieta, która jak bluszcz od razu przylgnęła do ciała towarzysza.
– Do mnie czy do ciebie? – zachichotała, sunąc dłonią po męskim udzie okrytym ciemnym materiałem spodni.
– Do ciebie. – Usłyszałam odpowiedź.
Mężczyzna miał głęboki, odrobinę ochrypły głos, który wywołał na moim ciele dreszcz. Jako namiętna słuchaczka audiobooków potrafiłam docenić ten rzadki dar. W wyobraźni już widziałam go czytającego Proś mnie, o co chcesz, Megan Maxwell.
Do licha, Anka! Święta, kolędy, pierogi z kapustą i grzybami, a nie hiszpańskie klimaty, seksowny właściciel firmy i kluby dla dorosłych. Otrząsnęłam się z dziwnego uczucia, zerkając we wsteczne lusterko. Jego twarz tonęła w ciemności, za to jego towarzyszka jak gwiazda estrady rzuciła w moją stronę szeroki uśmiech.
– Metalowców trzydzieści. To taka duża kamienica niedaleko portu.
Kiwnęłam głową, nie słuchając dalszych sekretów dojazdu pod wskazany adres. A mogłam być już w domu. Przykryta po czubek nosa ciepłą kołderką, z głową wypełnioną kolejną partią marzeń na kiedyś.
Co chwilę, jakby wbrew sobie, moje spojrzenie uciekało w stronę wstecznego lusterka. Nie potrafiłam się powstrzymać, gdy ciszę w samochodzie wypełniało pojękiwanie kobiety i szelest ocierającego się materiału. Słowo, jak zaczną się bzykać na tylnej kanapie, to wykopię ich na ten ziąb.
Kiedy dziesięć minut później zatrzymałam się pod wspomnianą i opisaną co do jednej cegiełki kamienicą, nie myślałam o niczym innym niż o zakończeniu tego cholernego dnia. Mężczyzna wysiadł pierwszy i podając dłoń odzianą w rękawiczkę, pomógł wysiąść swojej towarzyszce. Pochylił się, zaglądając do wnętrza, i zanim miałam okazję podać kwotę za kurs, rzucił mi banknot na przednie siedzenie pasażera.
– Proszę zaczekać.
Trzasnął drzwiami, aż skuliłam ze złości ramiona. Ależ bym gbura trzepnęła. To nie stodoła, tylko moje narzędzie pracy. Takim trzaskaniem zasłużył na to, abym zostawiła jego zgrabny tyłek na tym odludziu. Zerknęłam na banknot, unosząc brwi. Gbur, ale miał gest, ponieważ na liczniku wybiło zaledwie siedemdziesiąt złotych, a tutaj proszę. Sam Zygmunt Stary postanowił zawitać w moje skromne progi. Biorąc pod uwagę kiepski zarobek w ostatnich dniach, byłam gotowa poświęcić się i poczekać kilka minut.
Kilka, a nie tyle, ile zająłby szybki numerek z napaloną laską przyciśniętą do ściany. W razie czego mogłam odjechać. Paniusia zaopiekuje się swoją klubową zdobyczą.
Ku mojemu zdziwieniu mężczyzna pojawił się niecałe pięć minut później. Czyżby panienka zmieniła zdanie, widząc amanta w świetle latarni? Wślizgnął się do wnętrza, zajmując miejsce na tylnej kanapie, i nawet na mnie nie patrząc, wymamrotał:
– Stawidłowa cztery.
Nie to, że trafił mi się jakiś dodatkowy kurs, ale akurat ten adres znajdował się poza miastem. Wizja powrotu do domu oddalała się coraz bardziej. Wbiłam nowy kurs w telefon, dając tym samym znać centrali, że opuszczam teren. Skupiłam się na drodze, uśmiechając, gdy kolejna porcja świątecznych hitów wypełniła ciszę.
– Niech pan wyłączy to zawodzenie.
Tak mnie wystraszył tym swoim mrukliwym tonem, że lekko szarpnęłam kierownicą. Zmieliłam w ustach dosadne określenie, trzymając język za zębami. Albo facet był wściekły, bo nie zaliczył, albo trafił mi się zielony stworek siejący postrach w czasie świąt. Nasz klient, nasz… Moje spojrzenie ponownie powędrowało do lusterka. Mężczyzna pochylony nad telefonem nie zwracał na mnie uwagi. Wsunęłam do ucha słuchawkę i puknięciem uruchomiłam słuchany wcześniej audiobook.
Nie zdziwiło mnie, że pomylił mnie z mężczyzną. Nie miałam okazji się odezwać, a kołnierz kurtki i wielki kaptur zasłaniały w znacznej mierze moją głowę. Poza tym gościu ani razu nawet nie spojrzał w moją stronę. Najpierw skupiony był na paniusi, a teraz scrollował telefon.
Dochodziła pierwsza w nocy, gdy powoli podjechałam pod wskazany wcześniej adres. Zdaje się, że znajdowały się tutaj dwie hurtownie i największa w województwie plantacja drzewek i krzewów. Mrukliwy gościu nie wyglądał mi na miłośnika roślin zielonych.
Ponownie na siedzeniu wylądowały banknoty z podobizną Zygmunta i nawet nie miałam okazji podać paragonu, gdy trzasnął drzwiami.
– Wesołych świąt – rzuciłam z sarkazmem, zgarniając pieniądze.
Miałam dosyć tego dnia, a właściwie nocy. Wróciłam do miasta i w drodze do domu odgwizdałam w centrali koniec zmiany. Tak wiecie, aby nie kusiło mnie przejechanie pod klubami. Jak zwykle musiałam zostawić samochód dwie przecznice od domu. Niby bezrobocie, podwyżki i inne dodatki dla zaganianego społeczeństwa, a samochodów przybywa. Cichutko otworzyłam drzwi mieszkania, rozebrałam się i nie zapalając światła, wślizgnęłam się do pokoju.
Na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech, gdy zaciągnęłam się jakże znajomym zapachem wanilii. Podeszłam do stojącego pod ścianą łóżka. Podciągnęłam kołdrę, okrywając śpiącą w nim postać. Pochyliłam się i ustami delikatnie musnęłam ciepłą skórę policzka.
– Słodkich snów, aniołku – wyszeptałam.
– Doblanoc, mamusiu – wymamrotała.
Nawyki mają to do siebie, że jak wejdą głęboko w krew, za diabła się ich nie pozbędziesz. Dokładnie tak miałem z codziennym joggingiem. Mieszkałem poza miastem, ale droga dojazdowa wcale nie była taka zła. Wzdłuż całej asfaltowej nitki biegła ścieżka rowerowa, z której korzystali również biegacze.
Nawyki mają też to do siebie, że nawet po imprezie, nie do końca trzeźwy, zwlekałem tyłek z łóżka. Dokładnie tak jak w ten sobotni poranek. Nie było jeszcze szóstej rano, gdy po wyjściu spod prysznica przeszedłem do garderoby, szukając stroju do biegania. Wystarczyło mi jedno spojrzenie przez okno, aby podjąć decyzję o skorzystaniu z domowej siłowni. Na zewnątrz lało, jakby miał nastąpić słynny potop, a korony drzew uginały się w dzikim tańcu. Lubiłem wyzwania, ale nie aż tak ekstremalne.
Gotowy do ćwiczeń wróciłem do sypialni, by poszukać telefonu. Zmarszczyłem brwi, nie widząc nigdzie urządzenia. Co, do licha? Przeszukałem kieszenie spodni, marynarki i płaszcza.
– Jasna cholera! – krzyknąłem sfrustrowany, gdy okazało się, że również portfel zginął.
Ćwiczenia w jednej sekundzie zeszły na dalszy plan. Potrzebowałem porządnej dawki kofeiny, żeby na spokojnie przeanalizować sytuację.
Z kubkiem czarnej jak smoła kawy oparłem się o blat kuchennej wyspy i zapatrzyłem w widok za oknem. Zawsze mnie uspokajał. Sprawiał, że nawet najbardziej parszywy dzień stawał się lepszy.
Firmę odziedziczyłem po dziadkach ze strony ojca. Między innymi to stanowiło kość niezgody pomiędzy mną a Borysem. Uważał, że powinienem się z nim podzielić, skoro jego ojcu nie dane było dorobić się majątku. Krótko mówiąc, mój miał na tyle szczęścia i zdroworozsądkowego myślenia, że rozwiódł się z matką, zanim ta nie doprowadziła go do ruiny. Sorki, brachu, ale odpowiedzialność zbiorowa w tym wypadku nie przejdzie.
