Let It Love - Leonia Oscar - ebook
NOWOŚĆ

Let It Love ebook

Leonia Oscar

4,7

442 osoby interesują się tą książką

Opis

Ania to samotna matka, która odkłada marzenia na później, by zapewnić lepsze życie czteroletniej córeczce Michalince. Pracuje nocami jako kierowca taksówki, balansując między zmęczeniem a cichą nadzieją, że los jeszcze kiedyś się do niej uśmiechnie. Pewnego grudniowego wieczoru wiezie wyjątkowo nieprzyjemnego pasażera – Daniela. Gburowatego, wiecznie zajętego właściciela firmy zajmującej się uprawą oraz sprzedażą drzewek i kwiatów, dla którego święta to tylko marketingowy chaos i niepotrzebny kłopot. Mężczyzna zostawia w jej aucie telefon i portfel, a los splata ich drogi w sposób, którego żadne z nich się nie spodziewa.

Wkrótce Daniel spotyka roześmianą Michalinkę, której największym marzeniem jest znalezienie wymarzonej choinki… Dziewczynka z dziecięcą szczerością przypomina mu, czym naprawdę jest magia świąt i nie tylko...

Dla Ani i Daniela te święta staną się czymś więcej niż tylko czasem prezentów i światełek. To będzie moment, gdy przeszłość upomni się o swoje, teraźniejszość otworzy drzwi do cudów, a przyszłość zajaśnieje nową nadzieją.

Bo czasem wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, by nawet najzimniejsze serce ogrzało się w świątecznym blasku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (27 ocen)
23
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrycjaMordaka99

Z braku laku…

Swędzi mnie mózg od czytania tej książki. Zapowiadało się dobrze, ale akcja pędzi, jak cholerny pociąg. Książki to fikcja, ale dobrze by było gdyby przynajmniej w minimalnym stopniu były realistyczne. Takie rzeczy się nie dzieją, za dużo „przypadków” i bezsensownych akcji wciśnięte na niespełna 150 stronach.Zmarnowany potencjał.
00
MistrzManifestacji9

Całkiem niezła

Fajna ale serio? Każde dziecko musi seplenić? To było denerwujące
00
mediateka

Nie oderwiesz się od lektury

Super, tylko trochę za krótka
00
AnnaSo78

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna lekka świąteczna historia, którą można pochłonąć na wdechu🥰
00
KBryl

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka
00



Co­py­ri­ght© Le­onia Oscar

Co­py­ri­ght© by Wy­daw­nic­two Re­bel­de

All ri­ght re­se­rved

WSZEL­KIE PRA­WA ZA­STRZE­ŻO­NE

LESZ­NO 2025

Re­dak­cja i ko­rek­ta języ­ko­wa:

Ju­sty­na Szym­kie­wicz @daj.mi.slo­wo

Ko­rek­ta po skła­dzie:

Ewe­li­na Do­bosz

Pro­jekt okład­ki:

Ka­mi­la Po­la­ńska

Skład i przy­go­to­wa­nie ebo­oka:

Mi­chał Bog­da­ński

ISBN: 978-83-68587-22-7

Win­ter Won­der­landBing Crosby

Daniel

Gru­dzień. Ostat­ni mie­si­ąc roku, któ­ry spra­wia, że lu­dzie do­sta­ją ja­kie­jś kor­by. La­ta­ją po skle­pach jak opęta­ne sza­le­ństwem wy­prze­da­ży po­two­ry, a w ich oczach lśni de­mo­nicz­na po­trze­ba wy­da­nia kasy, żeby po­pra­wić sta­ty­sty­kę z ubie­głe­go roku. Wszyst­kie obiet­ni­ce, ja­kie przez mi­nio­ne mie­si­ące so­bie po­wta­rza­li – że w tym roku skrom­nie, bez sza­sta­nia kasą, któ­rej wi­ęk­szo­ść tak na­praw­dę nie ma – idą się wa­lić wła­śnie w tych dniach.

Po­tem w odświ­ęt­nych uni­for­mach ob­da­ro­wu­ją się efek­tem swo­ich ma­ra­to­nów, wie­dząc, że przy­naj­mniej część z nich psu na budę, bo będą le­ża­ły gdzieś w kącie. W lep­szej sy­tu­acji są, gdy za­cho­wa­ny pa­ra­gon po­zwo­li zwró­cić ba­dzie­wie do skle­pu i wy­brać inną opcję pre­zen­to­wą. A przez na­stęp­ne je­de­na­ście mie­si­ęcy będą ukła­dać w gło­wach ko­lej­ne li­sty do bro­da­te­go fra­je­ra, za­ży­na­jąc się spła­ca­niem rat.

Ja­kie mia­łbym ży­cze­nie, gdy­bym wie­rzył w te wszyst­kie świ­ątecz­ne du­pe­re­le?

Żad­nych dram typu zła­ma­na noga po­cie­chy, gry­py, sry­py i inne za­ra­zy nęka­jące spo­łe­cze­ństwo w tych roz­kosz­nych dniach. Żad­nych last mi­nu­te urlo­pów oko­licz­no­ścio­wych.

A cze­go chcia­łbym naj­bar­dziej?

Spo­ko­ju i ci­szy. To jest to, cze­go ży­czy­łbym so­bie w tym roku i w ka­żdym ko­lej­nym. Nie­ste­ty, wi­dząc, ja­kie cuda dzie­ją się do­oko­ła mnie, nie mia­łem na co li­czyć. Może za rok. A może za dzie­si­ęć lat.

Opar­ty ra­mie­niem o ścia­nę przy oknie ob­ser­wo­wa­łem za­ła­du­nek. Kie­row­cy pil­no­wa­li po­rząd­ne­go uło­że­nia to­wa­ru, po­krzy­ku­jąc do ro­bot­ni­ków, gdy ci z lek­ce­wa­że­niem trak­to­wa­li coś, co przy­no­si­ło faj­ną kasę. Będzie do­bry dzień, będą mo­gli na li­ście do fa­ce­ta z bia­łą bro­dą od­ha­czyć iPho­ne’a dla cór­ki, su­per gier­kę dla syna, a dla żony week­end w spa z ko­le­żan­ką. A sami, zje­ba­ni po tym sza­le­ństwie, nie będą ma­rzyć o ni­czym in­nym jak o zim­nym pi­wie, mi­ęk­kim fo­te­lu i czy­mś od­mien­nym niż ko­lej­ny rok z Ke­vi­nem.

Usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi i w pierw­szej chwi­li chcia­łem zi­gno­ro­wać in­tru­za. Jed­nak na­tręt­na isto­ta sto­jąca po ich dru­giej stro­nie nie da­wa­ła za wy­gra­ną, więc po ko­lej­nej se­rii puk, puk, stuk, stuk wark­nąłem przez za­ci­śni­ęte zęby:

– We­jść!

– Sze­fie, pan Bo­rys na dru­giej li­nii.

Na­wet nie spoj­rza­łem na se­kre­tar­kę, bur­cząc pod no­sem prze­kle­ństwa. Jak znam ży­cie, swo­je­go pe­cha i wła­sne­go bra­ta, wła­śnie dzwo­ni wy­dębić kasę. Pew­nie ko­lej­na pa­nien­ka i jej nie­ko­ńczące się za­chcie­waj­ki. Szko­da tyl­ko, że sam na te gów­na nie za­pra­cu­je.

– Cze­go?

– A gdzie sta­ro­pol­skie po­wi­ta­nie?

– A może być: wal się? – od­wark­nąłem wku­rzo­ny.

– Daj spo­kój, brat – za­pisz­czał. – Idą świ­ęta, czas ra­do­ści i ro­dzin­ne­go po­jed­na­nia.

Zła­pa­łem pal­ca­mi grzbiet nosa, ści­ska­jąc go kciu­kiem i pal­cem wska­zu­jącym. Już wie­dzia­łem, że ten głu­pek za­dzwo­nił po pie­ni­ądze. Pro­blem z nim był taki, że choć miał dwa­dzie­ścia sze­ść lat, to spra­wiał wra­że­nie dzie­cia­ka, któ­ry my­śli, że kasa ro­śnie na drze­wie. Szko­da, że sta­rzy chu­cha­li na nie­go jak na swój naj­wi­ęk­szy skarb, bo to ja mu­szę się z nim te­raz uże­rać.

– Ile?

– Dla­cze­go za­kła­dasz, że dzwo­nię aku­rat po pie­ni­ądze? Gdzie mi­ło­ść bra­ter­ska? – Za­re­cho­tał.

Za­ci­snąłem dłoń na słu­chaw­ce. Po­wi­nie­nem chy­ba pó­jść na ja­kieś szko­le­nia i na­uczyć się mó­wić sło­wo „nie”, uzna­łem. Ta­kie eks­tre­mal­ne, wie­cie – jak po­wie­dzieć „nie” i po­wstrzy­mać się przed mor­der­stwem pierw­sze­go stop­nia ze szcze­gól­nym okru­cie­ństwem, z za­ko­pa­niem po­ćwiar­to­wa­nych człon­ków pod al­tan­ką u dziad­ków. Zna ktoś może datę naj­bli­ższe­go kur­su?

– Ile? Wi­ęcej nie za­py­tam i od razu ko­ńczę roz­mo­wę.

– Trzy­dzie­ści – wy­mam­ro­tał po se­rii męcze­ńskich od­gło­sów.

– Zło­tych?

– Kur­wa, po­je­ba­ło cię? – wark­nął, wy­ra­źnie wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi sły­szal­nym w moim gło­sie sar­ka­zmem. – Ty­si­ęcy. Trzy­dzie­ści pie­przo­nych ty­si­ęcy.

– Po­słu­chaj, mło­dy… – Z tru­dem opa­no­wa­łem wzbu­rze­nie, bo nikt tak jak on, dar­mo­zjad i tru­teń, nie po­tra­fił wy­pro­wa­dzić mnie z rów­no­wa­gi. – Ten rynsz­tok, któ­ry wy­pły­wa z two­ich ust, może im­po­nu­je two­je­mu to­wa­rzy­stwu. Mnie wręcz prze­ciw­nie, więc po­my­śl, za­nim po­now­nie ura­czysz mnie swo­ją kwie­ci­stą prze­mo­wą.

– Za­wsze ta sama śpiew­ka. To, że ty trzy­masz kasę…

– Za­ra­biam, nie trzy­mam. Ka­żda zło­tów­ka, któ­rą wy­da­jesz na te swo­je la­ta­wi­ce, na­le­ży do mnie. Ta fir­ma na­le­ży do mnie, nie do cie­bie. Sko­ńczy­łeś stu­dia, więc może nad­sze­dł czas za­ło­żyć spodnie du­że­go chłop­ca, a nie trzy­mać się ma­mi­nej spód­ni­cy? – Nie wy­trzy­ma­łem, sły­sząc, jak gno­jek pry­cha ni­czym na­bur­mu­szo­na na­sto­lat­ka. – Idź w ko­ńcu do ro­bo­ty, za­cznij ogar­niać swo­je bez­na­dziej­ne ży­cie i do­pie­ro wte­dy mo­że­my do­ko­ńczyć tę roz­mo­wę. Do tego cza­su tro­chę mi­lej, z ła­ski swo­jej.

Wiel­ka szko­da, że nie za­in­sta­lo­wa­łem w miesz­ka­niu Bo­ry­sa ka­me­rek. Z nie­by­wa­łą ra­do­ścią ogląda­łbym te­raz jego wy­krzy­wio­ną wście­kło­ścią twarz.

– Sor­ry, okej? – sap­nął na wy­de­chu, jak­by skręcał się z bólu. Kto wie? Może fak­tycz­nie tak było? – Nie na­pi­naj się tak, sta­ry. Ogar­nę się, sło­wo. Za­cznę po no­wym roku. W ko­ńcu do cze­goś się przy­da mój dy­plom z mar­ke­tin­gu, co nie? Pa­trząc na te two­je le­bie­gi, je­stem prze­ko­na­ny, że po­ra­dzi­łbym so­bie znacz­nie le­piej.

Trzy­maj­cie mnie! Za­pła­cił za cho­ler­ne eg­za­mi­ny, prze­le­ciał asy­stent­ki trzech pro­fe­so­rów, żeby mieć do­stęp do ar­ku­szy eg­za­mi­na­cyj­nych. Do­dam, że jesz­cze na tym za­ro­bił, od­sprze­da­jąc je swo­im rów­nie nie­udacz­nym ko­le­żkom. Mar­ke­tin­go­wiec, psia mać!

Za­mknąłem oczy, za­sta­na­wia­jąc się, jak w spo­sób uprzej­my spła­wić ro­dzo­ne­go bra­ta. No do­bra, pra­wie ro­dzo­ne­go, bo szcze­niak to efekt dru­gie­go krót­ko­trwa­łe­go ma­łże­ństwa mo­jej mat­ki. To nie tak, że nie chcia­łem po­ży­czyć mu kasy. Wła­ści­wym sło­wem by­ło­by „spre­zen­to­wa­nie”, bo jak dłu­go mam gnoj­ka na gło­wie, tak ni­g­dy nie od­dał na­wet zło­tów­ki. Sęk w tym, że za ka­żdym ra­zem jego wy­ma­ga­nia ro­sły. Jesz­cze tro­chę, a będzie chciał po­ło­wę udzia­łów w fir­mie i do­ży­wot­nio opła­ca­ne pa­nien­ki, któ­ry­mi się ota­czał.

Na­gle coś przy­szło mi do gło­wy. Zer­k­nąłem przez ra­mię na le­żące na biur­ku dwa ko­lej­ne dru­ki zwol­nień le­kar­skich. Je­den z do­świad­czo­nych kie­row­ców będzie uzie­mio­ny przez co naj­mniej sze­ść mie­si­ęcy. Ope­ra­cja ko­la­na po wy­pad­ku na lo­do­wi­sku plus zła­ma­na w dwóch miej­scach ręka. Wci­ąż za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie, czy on się z tym lo­dem na­pa­rzał, czy ja­kie li­cho?

A gdy­by tak…

Kie­row­ca z Bo­ry­sa był ża­den. Już szyb­ciej spraw­dzi­łby się na to­rze, a nie na dro­dze, tra­tu­jąc bogu du­cha win­nych kie­row­ców. Nie, nie! Nie pod­jąłbym ta­kie­go ry­zy­ka za nic w świe­cie. Na­to­miast ten gno­jek miał ga­da­ne jak się pa­trzy. Z wy­glądem blond ado­ni­sa, we­so­łym spoj­rze­niem i cza­ru­jącą gad­ką sprze­da­łby dia­błu jego wła­sny ko­cioł ze smo­łą i jesz­cze na tym po­rząd­nie za­ro­bił.

– W po­rząd­ku, do­sta­niesz kasę – oznaj­mi­łem. – Jed­na­kże…

– Dzi­ęki, sta­ry! Wie­dzia­łem, że nie od­mó­wisz bra­tu. Wiesz, trze­ba się wspie­rać – rzu­cił ze śmie­chem. – To cze­kam na prze­lew. Mu­szę le­cieć, je­stem umó­wio­ny z …

– Za­nim znik­niesz na ko­lej­ne ty­go­dnie, dro­gi bra­cie – wtrąci­łem, nim się roz­łączył. – Sko­ro, jak wła­śnie stwier­dzi­łeś, trze­ba się wspie­rać, będę po­trze­bo­wał two­jej po­mo­cy.

– Eee… W czym? – za­py­tał nie­pew­nie.

– Za dwa ty­go­dnie świ­ęta. Nie mu­szę ci tłu­ma­czyć, co to ozna­cza w fir­mie – do­da­łem zło­śli­wie.

Dla nie­go świ­ęta to wiel­kie cho­in­ki w eks­klu­zyw­nych bu­ti­kach i ho­te­lach, dro­gie pre­zen­ty i suto za­sta­wio­ny żar­ciem stół. Ten dzie­ciak nie miał po­jęcia o ca­łej tej za­ku­li­so­wej ro­bo­cie, gdy czło­wiek mu­siał na­bie­gać się za kar­piem, na­ba­wić się bólu kręgo­słu­pa w ki­lo­me­tro­wych ko­lej­kach, kle­ić pie­ro­gi, piec cia­sta i na­szym na­ro­do­wym zwy­cza­jem szo­ro­wać cha­tę od stry­chu aż po piw­ni­cę. Tak jak­by za­miast ko­lęd­ni­ków mia­ła za­wi­tać kon­tro­la z sa­ne­pi­du wraz z Ide­al­ną Pa­nią Domu spraw­dza­jącą, czy w kątach nie ma ku­rzu, a okna lśnią jak dia­men­ty od Tif­fa­ny’ego.

– Je­den z mo­ich sprze­daw­ców miał ope­ra­cję wy­rost­ka ro­bacz­ko­we­go. Chcesz, że­bym po­ży­czył ci kasę? Za­stąpisz go.

– Osza­la­łeś?! – ryk­nął roz­trzęsio­nym gło­sem. – Ja się na tym kom­plet­nie nie znam…

– Jesz­cze kil­ka mi­nut temu twier­dzi­łeś, że so­bie po­ra­dzisz – przy­po­mnia­łem i po raz pierw­szy od chwi­li, gdy ode­bra­łem te­le­fon od Bo­ry­sa, uśmiech­nąłem się sze­ro­ko. – Wi­dzę cię ju­tro, punk­tu­al­nie o siód­mej rano.

– Sta­ry, chy­ba nie my­ślisz…

Roz­łączy­łem się z uczu­ciem nie­sa­mo­wi­tej sa­tys­fak­cji. O tak, chy­ba zna­la­złem ide­al­ny spo­sób na Bo­ry­sa. Jed­nym ru­chem po­sła­łem pi­łkę na jego stro­nę. Po­zwo­li jej po­to­czyć się na aut albo po­dej­mie wy­zwa­nie. Grał o całe trzy­dzie­ści pa­ty­ków, któ­re z chwi­lą, gdy po­wie­dzia­łem, że je do­sta­nie, już wy­dał co do ostat­niej zło­tów­ki.

Zer­k­nąłem na ze­ga­rek na nad­garst­ku i pod­sze­dłem do biur­ka, na­ci­ska­jąc in­ter­kom.

– Ma­rio?

– Tak, sze­fie?

– Mo­żesz już iść do domu.

– Dzi­ęku­ję, a pan jesz­cze zo­sta­je?

– Tak, go­dzi­nę, może dwie. Do zo­ba­cze­nia rano.

Usia­dłem w fo­te­lu i spla­ta­jąc pal­ce na brzu­chu, pró­bo­wa­łem wy­obra­zić so­bie minę Bo­ry­sa, gdy usły­szał, w jaki spo­sób ma za­ro­bić kasę. Za­pew­ne wła­śnie się za­sta­na­wia, jak nie bru­dząc so­bie de­li­kat­nych rączek, do­rwać się do trzy­dzie­stu ka­wa­łków. Wkrót­ce się zo­rien­tu­je, że jed­nak nie ma wy­jścia. Jego ży­cie, jego dy­le­ma­ty.

Po­my­śla­łem, że nad­cho­dzący rok będzie wy­jąt­ko­wy.

All Alo­ne on Chri­st­masDarlene Love

Ania

Za­trzy­ma­łam się na świa­tłach, wy­bi­ja­jąc pal­ca­mi rytm ko­lędy sączącej się z ra­dia. Okres przedświ­ątecz­ny za­wsze spra­wiał, że moje ser­ce na­pe­łnia­ło się ra­do­ścią. Pierz­cha­ły w za­po­mnie­nie wszel­kie tro­ski dnia co­dzien­ne­go i wiecz­ne za­mar­twia­nie się pro­ble­ma­mi, a po­ja­wia­ła się na­dzie­ja. Tych kil­ka dni w roku chcia­łam mieć w so­bie wia­rę na nie­co lep­sze ży­cie. Gdy­by jesz­cze spa­dł śnieg, ma­rze­nia sta­ły­by się bar­dziej re­al­ne.

Zer­k­nęłam na podświe­tlo­ny ze­gar. Zbli­ża­ła się pó­łnoc. Jak na pi­ąt­ko­wy wie­czór ruch był sła­by. Kil­ka kur­sów z mar­ke­tów, kil­ka do noc­nych klu­bów. Wie­dzia­łam, że po­win­nam już sko­ńczyć, jed­nak li­czy­łam na nie­co wi­ęk­szą kasę za spędze­nie pi­ąt­ko­wej nocy w sa­mo­cho­dzie. Kasę, któ­rej na­praw­dę po­trze­bo­wa­łam.

Za­je­cha­łam na par­king pod McDo­nald’sem. Od rana nic nie ja­dłam, więc bur­ger i moc­na kawa po­zwo­lą mi prze­trwać noc. Zgło­si­łam prze­rwę do cen­tra­li i opa­tu­la­jąc się kurt­ką, wy­sia­dłam z auta. Gwa­łtow­ny po­dmuch wia­tru wda­rł się pod zno­szo­ny ma­te­riał. Za­ci­snęłam zęby i sku­li­łam ra­mio­na, prąc do przo­du. Na­wet hal­ny nie prze­szko­dzi­łby mi w do­tar­ciu do celu.

We­wnątrz lo­ka­lu pa­no­wa­ło przy­jem­ne cie­pło. W rogu, przy ma­łym sto­li­ku za­uwa­ży­łam dwóch zna­jo­mych mężczyzn. Je­ździ­li w kon­ku­ren­cyj­nej kor­po­ra­cji, ale byli ca­łkiem w po­rząd­ku. Kiw­nęłam im tyl­ko gło­wą i po­de­szłam za­mó­wić je­dze­nie.

– Big Maca i małą czar­ną kawę, po­pro­szę.

– W ze­sta­wie?

– Nie, dzi­ęku­ję.

Kil­ka mi­nut pó­źniej za­jęłam miej­sce przy sto­li­ku pod oknem, skąd wi­dzia­łam sto­jące na par­kin­gu auto. Sza­le­jący na ze­wnątrz wiatr wca­le nie za­chęcał do wy­jścia. Wy­jęłam z kie­sze­ni te­le­fon i zer­k­nęłam na ostat­nią wia­do­mo­ść od mamy. Uśmiech­nęłam się na wi­dok zdjęcia, któ­re do­łączy­ła.

Ko­cha­łam świ­ęta. Ich ma­gię, spe­cy­ficz­ny za­pach i ko­lo­ro­we, roz­iskrzo­ne świa­te­łka­mi uli­ce mia­sta. Gdy by­łam mała, z za­par­tym tchem cze­ka­łam w oknie, aż za­bły­śnie pierw­sza gwiazd­ka. Znak, że mo­żna za­cząć wi­gi­lij­ną ko­la­cję, a po­tem otwo­rzyć pre­zen­ty.

Po­pi­ja­jąc nie­co już chłod­ną kawę, przej­rza­łam In­sta­gram. Zna­jo­mi wy­bie­ra­li się na eg­zo­tycz­ne wy­ciecz­ki, pla­no­wa­li wy­pa­dy w góry i świ­ęto­wa­nie No­we­go Roku w dro­gich ośrod­kach. Po li­ceum na­sze dro­gi znacz­nie się ro­ze­szły. Moje pla­ny na przy­szło­ść po­zo­sta­ły w for­mie pla­nów, a oni do­sto­so­wa­li ży­cie do wła­snych ocze­ki­wań. Czy ża­ło­wa­łam, że moje po­to­czy­ło się w tym kie­run­ku? Cza­sa­mi. Czy gdy­bym po­now­nie sta­nęła przed wy­bo­rem, by­łby on inny? Ni­g­dy!

Wró­ci­łam do sa­mo­cho­du, obie­cu­jąc so­bie so­len­nie, że je­że­li przez na­stęp­ną go­dzi­nę nie będę mia­ła żad­ne­go kur­su, sko­ńczę pra­cę i wró­cę do domu. Sta­nie bez­czyn­nie na słup­ku wy­ma­ga­ło ode mnie sa­mo­za­par­cia. Tem­pe­ra­tu­ra spa­dła po­ni­żej zera, więc za­miast prze­pa­lać auto, po­sta­no­wi­łam po­je­ździć. Może coś zła­pię?

Zer­k­nęłam na ze­gar. Jesz­cze pięć mi­nut. Tyl­ko pięć, po­wta­rza­łam w my­ślach, gdy prze­je­żdża­jąc obok klu­bu noc­ne­go, za­uwa­ży­łam wy­cho­dzącą ze środ­ka grup­kę osób. Je­den z mężczyzn rzu­cił się do przo­du, wy­ma­chu­jąc ręką w moją stro­nę.

Nie o to mi cho­dzi­ło, ma­ru­dzi­łam pod no­sem, zwal­nia­jąc, by w ko­ńcu za­trzy­mać się przy kra­wężni­ku. Mia­łam zła­pać nor­mal­ny kurs, a nie słu­żyć zbłąka­nym im­pre­zo­wi­czom. Tyl­ne drzwi auta otwo­rzy­ły się, a lo­do­wa­te po­wie­trze, jak se­ryj­ny za­bój­ca, wy­ko­ńczy­ło całe cie­pe­łko. Szarp­nęłam ko­łnierz kurt­ki, od­gra­dza­jąc się od wsia­da­jących w śli­ma­czym tem­pie pa­sa­że­rów. Ku mo­jej uldze wsia­dł tyl­ko je­den z mężczyzn i ja­kaś roz­chi­cho­ta­na ko­bie­ta, któ­ra jak bluszcz od razu przy­lgnęła do cia­ła to­wa­rzy­sza.

– Do mnie czy do cie­bie? – za­chi­cho­ta­ła, su­nąc dło­nią po męskim udzie okry­tym ciem­nym ma­te­ria­łem spodni.

– Do cie­bie. – Usły­sza­łam od­po­wie­dź.

Mężczy­zna miał głębo­ki, odro­bi­nę ochry­pły głos, któ­ry wy­wo­łał na moim cie­le dreszcz. Jako na­mi­ęt­na słu­chacz­ka au­dio­bo­oków po­tra­fi­łam do­ce­nić ten rzad­ki dar. W wy­obra­źni już wi­dzia­łam go czy­ta­jące­go Proś mnie, o co chcesz, Me­gan Ma­xwell.

Do li­cha, Anka! Świ­ęta, ko­lędy, pie­ro­gi z ka­pu­stą i grzy­ba­mi, a nie hisz­pa­ńskie kli­ma­ty, sek­sow­ny wła­ści­ciel fir­my i klu­by dla do­ro­słych. Otrząsnęłam się z dziw­ne­go uczu­cia, zer­ka­jąc we wstecz­ne lu­ster­ko. Jego twarz to­nęła w ciem­no­ści, za to jego to­wa­rzysz­ka jak gwiaz­da es­tra­dy rzu­ci­ła w moją stro­nę sze­ro­ki uśmiech.

– Me­ta­low­ców trzy­dzie­ści. To taka duża ka­mie­ni­ca nie­da­le­ko por­tu.

Kiw­nęłam gło­wą, nie słu­cha­jąc dal­szych se­kre­tów do­jaz­du pod wska­za­ny ad­res. A mo­głam być już w domu. Przy­kry­ta po czu­bek nosa cie­płą ko­łder­ką, z gło­wą wy­pe­łnio­ną ko­lej­ną par­tią ma­rzeń na kie­dyś.

Co chwi­lę, jak­by wbrew so­bie, moje spoj­rze­nie ucie­ka­ło w stro­nę wstecz­ne­go lu­ster­ka. Nie po­tra­fi­łam się po­wstrzy­mać, gdy ci­szę w sa­mo­cho­dzie wy­pe­łnia­ło po­jęki­wa­nie ko­bie­ty i sze­lest ocie­ra­jące­go się ma­te­ria­łu. Sło­wo, jak za­czną się bzy­kać na tyl­nej ka­na­pie, to wy­ko­pię ich na ten ziąb.

Kie­dy dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej za­trzy­ma­łam się pod wspo­mnia­ną i opi­sa­ną co do jed­nej ce­gie­łki ka­mie­ni­cą, nie my­śla­łam o ni­czym in­nym niż o za­ko­ńcze­niu tego cho­ler­ne­go dnia. Mężczy­zna wy­sia­dł pierw­szy i po­da­jąc dłoń odzia­ną w ręka­wicz­kę, po­mó­gł wy­si­ąść swo­jej to­wa­rzysz­ce. Po­chy­lił się, za­gląda­jąc do wnętrza, i za­nim mia­łam oka­zję po­dać kwo­tę za kurs, rzu­cił mi bank­not na przed­nie sie­dze­nie pa­sa­że­ra.

– Pro­szę za­cze­kać.

Trza­snął drzwia­mi, aż sku­li­łam ze zło­ści ra­mio­na. Ależ bym gbu­ra trzep­nęła. To nie sto­do­ła, tyl­ko moje na­rzędzie pra­cy. Ta­kim trza­ska­niem za­słu­żył na to, abym zo­sta­wi­ła jego zgrab­ny ty­łek na tym od­lu­dziu. Zer­k­nęłam na bank­not, uno­sząc brwi. Gbur, ale miał gest, po­nie­waż na licz­ni­ku wy­bi­ło za­le­d­wie sie­dem­dzie­si­ąt zło­tych, a tu­taj pro­szę. Sam Zyg­munt Sta­ry po­sta­no­wił za­wi­tać w moje skrom­ne pro­gi. Bio­rąc pod uwa­gę kiep­ski za­ro­bek w ostat­nich dniach, by­łam go­to­wa po­świ­ęcić się i po­cze­kać kil­ka mi­nut.

Kil­ka, a nie tyle, ile za­jąłby szyb­ki nu­me­rek z na­pa­lo­ną la­ską przy­ci­śni­ętą do ścia­ny. W ra­zie cze­go mo­głam od­je­chać. Pa­niu­sia za­opie­ku­je się swo­ją klu­bo­wą zdo­by­czą.

Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu mężczy­zna po­ja­wił się nie­ca­łe pięć mi­nut pó­źniej. Czy­żby pa­nien­ka zmie­ni­ła zda­nie, wi­dząc aman­ta w świe­tle la­tar­ni? Wśli­zgnął się do wnętrza, zaj­mu­jąc miej­sce na tyl­nej ka­na­pie, i na­wet na mnie nie pa­trząc, wy­mam­ro­tał:

– Sta­wi­dło­wa czte­ry.

Nie to, że tra­fił mi się ja­kiś do­dat­ko­wy kurs, ale aku­rat ten ad­res znaj­do­wał się poza mia­stem. Wi­zja po­wro­tu do domu od­da­la­ła się co­raz bar­dziej. Wbi­łam nowy kurs w te­le­fon, da­jąc tym sa­mym znać cen­tra­li, że opusz­czam te­ren. Sku­pi­łam się na dro­dze, uśmie­cha­jąc, gdy ko­lej­na por­cja świ­ątecz­nych hi­tów wy­pe­łni­ła ci­szę.

– Niech pan wy­łączy to za­wo­dze­nie.

Tak mnie wy­stra­szył tym swo­im mru­kli­wym to­nem, że lek­ko szarp­nęłam kie­row­ni­cą. Zmie­li­łam w ustach do­sad­ne okre­śle­nie, trzy­ma­jąc język za zęba­mi. Albo fa­cet był wście­kły, bo nie za­li­czył, albo tra­fił mi się zie­lo­ny stwo­rek sie­jący po­strach w cza­sie świ­ąt. Nasz klient, nasz… Moje spoj­rze­nie po­now­nie po­wędro­wa­ło do lu­ster­ka. Mężczy­zna po­chy­lo­ny nad te­le­fo­nem nie zwra­cał na mnie uwa­gi. Wsu­nęłam do ucha słu­chaw­kę i puk­ni­ęciem uru­cho­mi­łam słu­cha­ny wcze­śniej au­dio­bo­ok.

Nie zdzi­wi­ło mnie, że po­my­lił mnie z mężczy­zną. Nie mia­łam oka­zji się ode­zwać, a ko­łnierz kurt­ki i wiel­ki kap­tur za­sła­nia­ły w znacz­nej mie­rze moją gło­wę. Poza tym go­ściu ani razu na­wet nie spoj­rzał w moją stro­nę. Naj­pierw sku­pio­ny był na pa­niu­si, a te­raz scrol­lo­wał te­le­fon.

Do­cho­dzi­ła pierw­sza w nocy, gdy po­wo­li pod­je­cha­łam pod wska­za­ny wcze­śniej ad­res. Zda­je się, że znaj­do­wa­ły się tu­taj dwie hur­tow­nie i naj­wi­ęk­sza w wo­je­wódz­twie plan­ta­cja drze­wek i krze­wów. Mru­kli­wy go­ściu nie wy­glądał mi na mi­ło­śni­ka ro­ślin zie­lo­nych.

Po­now­nie na sie­dze­niu wy­lądo­wa­ły bank­no­ty z po­do­bi­zną Zyg­mun­ta i na­wet nie mia­łam oka­zji po­dać pa­ra­go­nu, gdy trza­snął drzwia­mi.

– We­so­łych świ­ąt – rzu­ci­łam z sar­ka­zmem, zgar­nia­jąc pie­ni­ądze.

Mia­łam do­syć tego dnia, a wła­ści­wie nocy. Wró­ci­łam do mia­sta i w dro­dze do domu od­gwiz­da­łam w cen­tra­li ko­niec zmia­ny. Tak wie­cie, aby nie ku­si­ło mnie prze­je­cha­nie pod klu­ba­mi. Jak zwy­kle mu­sia­łam zo­sta­wić sa­mo­chód dwie prze­czni­ce od domu. Niby bez­ro­bo­cie, pod­wy­żki i inne do­dat­ki dla za­ga­nia­ne­go spo­łe­cze­ństwa, a sa­mo­cho­dów przy­by­wa. Ci­chut­ko otwo­rzy­łam drzwi miesz­ka­nia, ro­ze­bra­łam się i nie za­pa­la­jąc świa­tła, wśli­zgnęłam się do po­ko­ju.

Na mo­ich ustach po­ja­wił się sze­ro­ki uśmiech, gdy za­ci­ągnęłam się ja­kże zna­jo­mym za­pa­chem wa­ni­lii. Po­de­szłam do sto­jące­go pod ścia­ną łó­żka. Pod­ci­ągnęłam ko­łdrę, okry­wa­jąc śpi­ącą w nim po­stać. Po­chy­li­łam się i usta­mi de­li­kat­nie mu­snęłam cie­płą skó­rę po­licz­ka.

– Słod­kich snów, anio­łku – wy­szep­ta­łam.

– Do­bla­noc, ma­mu­siu – wy­mam­ro­ta­ła.

The Twe­lve Days of Chri­st­masJohnny Kaye, Al Goodman and His Orchestra

Daniel

Na­wy­ki mają to do sie­bie, że jak wej­dą głębo­ko w krew, za dia­bła się ich nie po­zbędziesz. Do­kład­nie tak mia­łem z co­dzien­nym jog­gin­giem. Miesz­ka­łem poza mia­stem, ale dro­ga do­jaz­do­wa wca­le nie była taka zła. Wzdłuż ca­łej as­fal­to­wej nit­ki bie­gła ście­żka ro­we­ro­wa, z któ­rej ko­rzy­sta­li rów­nież bie­ga­cze.

Na­wy­ki mają też to do sie­bie, że na­wet po im­pre­zie, nie do ko­ńca trze­źwy, zwle­ka­łem ty­łek z łó­żka. Do­kład­nie tak jak w ten so­bot­ni po­ra­nek. Nie było jesz­cze szó­stej rano, gdy po wy­jściu spod prysz­ni­ca prze­sze­dłem do gar­de­ro­by, szu­ka­jąc stro­ju do bie­ga­nia. Wy­star­czy­ło mi jed­no spoj­rze­nie przez okno, aby pod­jąć de­cy­zję o sko­rzy­sta­niu z do­mo­wej si­łow­ni. Na ze­wnątrz lało, jak­by miał na­stąpić słyn­ny po­top, a ko­ro­ny drzew ugi­na­ły się w dzi­kim ta­ńcu. Lu­bi­łem wy­zwa­nia, ale nie aż tak eks­tre­mal­ne.

Go­to­wy do ćwi­czeń wró­ci­łem do sy­pial­ni, by po­szu­kać te­le­fo­nu. Zmarsz­czy­łem brwi, nie wi­dząc ni­g­dzie urządze­nia. Co, do li­cha? Prze­szu­ka­łem kie­sze­nie spodni, ma­ry­nar­ki i płasz­cza.

– Ja­sna cho­le­ra! – krzyk­nąłem sfru­stro­wa­ny, gdy oka­za­ło się, że rów­nież port­fel zgi­nął.

Ćwi­cze­nia w jed­nej se­kun­dzie ze­szły na dal­szy plan. Po­trze­bo­wa­łem po­rząd­nej daw­ki ko­fe­iny, żeby na spo­koj­nie prze­ana­li­zo­wać sy­tu­ację.

Z kub­kiem czar­nej jak smo­ła kawy opa­rłem się o blat ku­chen­nej wy­spy i za­pa­trzy­łem w wi­dok za oknem. Za­wsze mnie uspo­ka­jał. Spra­wiał, że na­wet naj­bar­dziej par­szy­wy dzień sta­wał się lep­szy.

Fir­mę odzie­dzi­czy­łem po dziad­kach ze stro­ny ojca. Mi­ędzy in­ny­mi to sta­no­wi­ło kość nie­zgo­dy po­mi­ędzy mną a Bo­ry­sem. Uwa­żał, że po­wi­nie­nem się z nim po­dzie­lić, sko­ro jego ojcu nie dane było do­ro­bić się ma­jąt­ku. Krót­ko mó­wi­ąc, mój miał na tyle szczęścia i zdro­wo­roz­sąd­ko­we­go my­śle­nia, że roz­wió­dł się z mat­ką, za­nim ta nie do­pro­wa­dzi­ła go do ru­iny. Sor­ki, bra­chu, ale od­po­wie­dzial­no­ść zbio­ro­wa w tym wy­pad­ku nie przej­dzie.