FREAK. Naucz mnie oddychać - Katarzyna Wycisk - ebook
NOWOŚĆ

FREAK. Naucz mnie oddychać ebook

Wycisk Katarzyna

4,6

140 osób interesuje się tą książką

Opis

On stracił wiarę, że ktokolwiek spojrzy na niego bez strachu.

Ona to zrobiła – i zobaczyła serce bijące pod popiołem.

 Reiner ma wszystko: pracę marzeń w straży pożarnej, kobietę, z którą chce spędzić resztę życia, i prawdziwych przyjaciół – braci z jednostki.

Niestety podczas jednej z akcji gaśniczych mężczyzna zostaje ciężko ranny, a jego stan nawet po rekonwalescencji wyklucza go z dalszej służby. Ogień nie tylko pozostawił ślady na ponad połowie ciała, lecz także uszkodził płuca.

Po wybudzeniu ze śpiączki farmakologicznej Reiner musi się uporać z huśtawką emocji i pogodzić z odejściem niedoszłej narzeczonej.

Wtedy los stawia na jego drodze Natalię – piękną, przebojową kobietę wyrażającą siebie poprzez muzykę.

Na pozór szczęśliwa piosenkarka kryje za uśmiechem niejedną tajemnicę i tylko kilka osób zna jej mroczną przeszłość, od której uciekła dziesięć lat temu.

Czasem najpiękniejsze uczucia rodzą się tam, gdzie wszystko wydaje się stracone.

Sprawdź, czy dwie złamane dusze mogą być dla siebie nawzajem ocaleniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (638 ocen)
454
119
48
15
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ashka_

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia, jak dla mnie nawet lepsza od poprzedniej. A Reiner.... Matko jedyna! Cóż to za facet 😍❤️🥰 Luuuudzie nie zastanawiajcie cię, tylko czytajcie!!!
70
ElizabethFlowercloud

Nie oderwiesz się od lektury

Historia opisana na kartach tej powieści bardzo realnie opisuje emocje kotłujące się w głowach bohaterów. Osobiście jest to dla mnie bardzo ważna i poruszająca opowieść, która powinna trafić do szerokiego grona odbiorców. Bardzo się cieszę że ona powstała. Jestem wdzięczna za możliwość prowadzenia dyskusji o FREAK-u i nadal zbieram się po tym co ta historia ze mną zrobiła ❤️
60
DiunaxD

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham twórczość Katarzyny Wycisk. Ta pozycja jest kolejną od której nie mogłam się oderwać i która tylko potwierdza, że autorka ma niesamowity talent i ogromne serce co pokazuję tworząc książki z tak wyraźnym przekazem 😁
50
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

Freak naucz mnie oddychać to cudowna książka którą autorka napisała w taki sposób aby czytelnik zatapiając się w lekturze mógł wczuć się w rolę bohaterów poczuć emocje jakie towarzyszą postaciom.Historia Rainera i Natali pokazuje że blizny te widoczne i te których nie widać nie powinny nas ograniczać że mimo wszystko możemy spotkać miłość swojego życia i zmienić niedoskonałości w coś co poprostu będzie częścią naszej tożsamości.Polecam całym ❤
50
dominika19461

Nie oderwiesz się od lektury

Rzadko mam tak, że jakaś książka wywrze na mnie tak mocne wrażenie a z tą historią tak było. Wielki ukłon dla autorki za poruszanie tak trudnych tematów (jak i w tej jak i w EPI) a przy tym sama historia jest opowiedziana tak, że przyjemnie się czyta/odsłuchuje.
40



Okładka

Strona przedtytułowa

FREAK

Strona tytułowa

FREAK

Naucz mnie oddychać

Katarzyna Wycisk

Strona redakcyjna

Copyright © for the text by Katarzyna Wycisk

Copyright © for this edition by Wydawnictwo KDW

Redakcja:

Marta Tojza

Korekta:

Joanna Błakita

Korekta po składzie:

Alicja Szalska-Radomska | Studio Ale buk!

Skład i korekta techniczna:

Mateusz Cichosz | Studio Ale buk!

Okładka:

Emilia J. Lee

Opracowanie okładki, oprawa graficzna (wyklejki, malowane brzegi, grafiki środka):

Justyna Knapik | justynaes.portfoliobox.net

ISBN: 978-83-68473-29-2

Wydanie II

Kontakt: [email protected]

IG: https://instagram.com/wydawnictwo_kdw/

FB: www.facebook.com/WydawnictwoKDW

www.wydawnictwokdw.com

Rozdział 1

Reiner

W ogniu nie ma miejsca na udawanie, drugie szanse, puste gesty. Liczy się tylko tu i teraz. Oddech. Ruch. Życie.

Każde zgłoszenie to walka. Każdy wyjazd może być ostatni. Ale kiedy jesteś już w środku, czujesz, jak gorąco wnika pod skórę, i słyszysz własne serce bijące niczym alarm – wtedy wiesz, dlaczego to robisz.

Nie da się wyłączyć instynktu ratowania. Można jedynie liczyć, że tym razem zdążysz.

Ogień jest jak prawda, której nikt nie chce usłyszeć. Nie wybacza błędów. Nie daje miejsca na zastanowienie.

Albo go rozumiesz… albo płoniesz.

Nie wierzę, że można do niego przywyknąć. Ale można się nauczyć w nim oddychać.

Z czasem przestajesz czuć strach.

Zostaje tylko cel.

– Słyszałem, że za niedługo możemy się spodziewać zaproszenia na wielką uroczystość. – Joshua sugestywnie porusza brwiami, uśmiechnięty tak szeroko, że zaczyna przypominać Jokera.

Przerywam uderzanie w worek bokserski, ocieram pot z czoła i odwracam się do moich kompanów z jednostki. Większość właśnie kończy kolację, a niektórzy, podobnie jak ja, trenują. Siadam na ławie i wlewam w siebie całą zawartość butelki z wodą.

Już jako dzieciak marzyłem o tym, by pewnego dnia wstąpić do straży pożarnej. Chciałem ratować ludzkie życie, brać udział w akcjach, stać się kimś ważnym. Śmierć rodziców tylko umocniła to pragnienie. Rekrutacja nie była łatwa, ale wiedziałem, że dam radę. Jestem cholernie uparty, jeśli naprawdę na czymś mi zależy.

Przyszły strażak powinien być wysportowany, ale musi też zdać testy sprawnościowe weryfikujące siłę, dynamikę oraz wytrzymałość. Większość chętnych odpada z naboru, nie osiągając minimalnego poziomu. Poza sprawdzeniem predyspozycji fizycznych jest jeszcze próba lęku wysokości. Etap rekrutacji kończy się rozmową kwalifikacyjną, po której wyłaniani są najlepsi kandydaci. Po tym wszystkim garstkę szczęśliwców czeka jeszcze komisja lekarska, powołana, by wnikliwie sprawdzać zdolność psychofizyczną do pełnienia służby.

Przeszedłem wszystkie etapy naboru i jestem tu, wśród moich braci, w straży pożarnej w Tuttlingen.

– Chyba coś przegapiłem – odzywa się Matt. Jak zwykle ma paszczę pełną jedzenia i przypomina przy tym wielgachnego, łysego chomika.

– Mia ma jutro urodziny – tłumaczy Luka – a Schneider kupił jej pierścionek. – Mówi to w taki sposób, że nie wszyscy od razu załapują, o co tak właściwie chodzi.

– Chcesz się oświadczyć? – Jace otwiera szerzej oczy, jakby to było czyste wariactwo.

A przecież powinien wiedzieć, że prędzej czy później zrobię ten krok. Mia to wyjątkowa kobieta, do tego wygląda i porusza się jak modelka. Parą jesteśmy od czterech lat, a znajomymi – jeszcze od czasów podstawówki. Ten niepozorny rudzielec z piegowatą twarzą zawładnął moim sercem już przy pierwszym spotkaniu.

– W twoich ustach brzmi to okropnie radykalnie, Becker – mówię do Jace’a, kradnąc mu z talerza frytkę.

– Planujesz jej wręczyć pierścionek czy tylko pudełko? – kpi ze mnie. – Małżeństwo to poważna rzecz. Jesteś pewien, że chcesz spędzić resztę życia z tą panną? Przypomnij mi, ile razy już się rozstawaliście?

Przewracam oczami, wzdychając głośno. Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Związek z Mią bywa po prostu burzliwy, lecz przynajmniej nigdy nie dopada nas nuda. Mam świadomość tego, że nie tworzymy perfekcyjnej pary i wielu rzeczy musimy się jeszcze nauczyć, ale przecież to nie stanowi żadnej przeszkody. Jestem przekonany, że czeka nas szczęśliwa przyszłość. Zamierzam trwać przy Mii w dobrych i złych momentach. Chcę być dla niej wsparciem, a ona z pewnością czuje podobnie.

– Nie bądź dupkiem, Becker – wtrąca Scott, który jako jedyny z naszej paczki lubi Mię i zawsze staje w jej obronie. – Kłótnie są częścią każdego związku, grunt, żeby wyciągać z nich wnioski i nauczyć się ze sobą kooperować. Ruda to dobra dziewczyna, podjąłeś słuszną decyzję – mówi do mnie, ale nie dodaje ani słowa więcej, bo naszą rozmowę przerywa głośny alarm.

Mamy minutę na dotarcie do szatni, przebranie się i wyjechanie z remizy. Nieważne, czy ktoś z nas jest w tej chwili pod prysznicem, śpi, załatwia swoje potrzeby czy trenuje. Do akcji musimy być gotowi w bardzo krótkim czasie.

– Zbierać się! Ruchy! – rozkazuje Scott, nasz dowódca.

Adrenalina buzuje w żyłach, wprawiając serce w szaleńczy galop. Ludzie lubią mówić, że strażacy to bohaterowie odporni na strach, ból, a nawet na śmierć.

Ale to nieprawda.

Strach towarzyszy mi niemal zawsze. Nie paraliżuje – przeciwnie. Uczy czujności. Trzyma przy życiu, kiedy wszystko wokół krzyczy, żeby biec. Dzięki niemu ostrożniej stawiam kroki. Podejmuję decyzje z chłodniejszą głową.

Gdy pierwszy raz zobaczyłem strażaków w akcji, naprawdę wierzyłem, że niczego się nie boją. Byli jak wyjęci z innego świata, niezniszczalni.

Jednak teraz, gdy sam stoję po tej stronie, wiem lepiej.

Prawda jest prosta – tylko głupi nie czuje strachu.

Dowódca informuje nas, że pożar wybuchł w domu wielorodzinnym. Budynek jest oddalony od naszej remizy o niecałe dziesięć kilometrów, a na miejsce jadą jeszcze trzy jednostki BF1 oraz dwie FFW2.

Błyskawicznie wkładam specjalny kombinezon nomex i buty, zabieram hełm, rękawice, kominiarkę i aparat powietrzny. Wsiadam do wozu bojowego, a zaledwie sekundę później ruszamy do akcji.

Gdybym nie znał swoich towarzyszy, uznałbym, że w ogóle się nie stresują. Jadąc na miejsce wypadku, zawsze wyglądają na rozluźnionych, rozmawiają między sobą, a niektórzy nawet żartują. Z czasem zrozumiałem ich zachowanie. Chodzi o to, żeby skupić uwagę na rzeczach pozytywnych. Nieustanne zamartwianie się i analizowanie to najgorsze, co moglibyśmy zrobić. Gdy wybierałem służbę w straży pożarnej, zdawałem sobie sprawę, że to zawód o wysokim stopniu ryzyka, wymagający dużej odporności psychicznej. Praktycznie każdego dnia i każdej nocy narażamy własną skórę, by ratować innych. Ludzie na nas liczą, ufają nam. Mimo niebezpieczeństwa nie żałuję swojej decyzji. Kocham tę robotę i odnoszę wrażenie, że jestem do niej stworzony. Nie wyobrażam sobie innego życia.

Milczę jako jedyny. Mam własne sposoby na zachowanie spokoju. Nieważne, ile czasu zajmuje dojazd, zawsze zamykam oczy i odtwarzam w duchu piosenkę Stairway to Heaven zespołu Led Zeppelin. Znam ten kawałek na pamięć – każdą nutę, pauzę, każde zawahanie głosu.

Koncentruję się na nim jak na linie ratunkowej rzuconej prosto w środek chaosu.

Nie myślę o tym, co mnie czeka. Nie pozwalam sobie na snucie scenariuszy.

Wolę wejść w ogień z czystą głową niż z duszą zaplątaną w domysły.

Wreszcie docieramy na miejsce. Od razu po zatrzymaniu samochodu wybiegamy na zewnątrz i wykonujemy polecenia dowódcy. Czarny dym unosi się nad płonącym budynkiem niczym smok chroniący skarb. Do nozdrzy trafia charakterystyczny zapach spalenizny. Już na pierwszy rzut oka widać, że najbliższe chwile będą istnym piekłem. Matt z trzema kolegami zabezpieczają teren, Joshua, Liam i ja zabieramy sprzęt i ruszamy ku wejściu do bloku. Na szczęście większość mieszkańców zdążyła wybiec na dwór, jednak kilku nadal jest w środku.

Nie znamy jeszcze przyczyny pożaru, ale płomienie zajęły niemal całe drugie piętro i ciągle się rozprzestrzeniają. Jakby tego było mało, wieje dość silny wiatr, który tylko podsyca żywioł. Moi kumple oraz inni strażacy rozwijają węże i lada moment zaczną akcję gaśniczą.

Zakładamy maski tlenowe, a kiedy drzwi wejściowe zostają wyważone, natychmiast wchodzimy do środka. Ogień niemal ryczy, drewno trzeszczy i wszędzie krąży żar. Musimy działać szybko i rozważnie. Nawet najmniejszy błąd może kosztować nas życie.

Po kilku minutach znajdujemy dwie kobiety i mężczyznę. Nie są poważnie ranni, ale z trudem trzymają się na nogach, ewidentnie przerażeni niespodziewaną sytuacją. Meldujemy o postępach przez radio, a Joshua wyprowadza poszkodowanych na zewnątrz. Jace idzie ze mną na drugie piętro. Szukamy jeszcze jednej osoby.

Nie mija wiele czasu, gdy ją dostrzegam.

Mała dziewczynka. Nieprzytomna.

Leży z brudnym misiem przytulonym do piersi, jakby po prostu zasnęła, by uciec od tego, co dzieje się wokół. Twarz ma czarną od sadzy, a mimo to wciąż wygląda… niewinnie. Tak przerażająco spokojnie.

Niewiele myśląc, doskakuję do niej. Nie czuję nic prócz jednego: muszę ją stąd wyciągnąć.

Ale nie zdążam.

Nie przewidzieliśmy tego. Nikt z nas nie mógł.

W jednej brutalnej sekundzie wszystko się kończy.

Słyszę rozpaczliwy wrzask Jace’a, a zaraz potem uderza we mnie fala ognia – ściana gniewu, żywego, dzikiego.

Rzuca mną na drugą stronę pomieszczenia z takim impetem, że tracę orientację.

Uniform topnieje pod naporem płomieni, przykleja się do ciała niczym klątwa. Pożera naskórek, parzy aż do kości – jakby chciał wrosnąć na stałe.

Maska pęka przy zderzeniu z murem. Moja lewa strona momentalnie płonie.

Powietrze staje się czymś obcym – każdy wdech wciska do płuc ogień zamiast tlenu.

Ból jest niewyobrażalny.

Nie umiem go porównać do niczego, co znałem wcześniej.

Jakby tysiące ostrzy rozcinały mi wnętrze od środka. Jakby ktoś zdarł ze mnie skórę i polał mięso kwasem.

Wrzeszczę. Wołam. Szarpię się i błagam, choć nie wiem już, czy w myślach, czy w rzeczywistości.

Całe ciało drży. Mięśnie nie chcą słuchać.

Ktoś mnie chwyta, odciąga na bok, rzuca na ziemię. Ktoś, kto wciąż może się poruszać.

Czuję na sobie ciężar koca, chłód na nadpalonych tkankach. Tylko na chwilę.

Zajmuje mi moment, by zrozumieć, że to Jace.

Widzę jego twarz przez ciemniejącą mgłę.

Chcę pozostać przytomny. Naprawdę próbuję. Ale świat odpływa. Rozmazuje się.

Może to i lepiej. Nie mam pewności, ile jeszcze wytrzymam.

Nie wiem, czy nie oszaleję, zanim nastąpi koniec.

– Trzymaj się, Schneider! Wszystko będzie dobrze! – Głos przyjaciela jest stłumiony. Ale słyszę w nim panikę. I właśnie to mnie przeraża.

– Co z… z tym dzieckiem? – charczę z trudem. Gardło mam zdarte, język spieczony jak papier.

– Reiner…

Wypowiada moje imię, co oznacza, że musi być ze mną naprawdę źle. Zwykle używamy ksywek lub nazwisk.

– Zostaw mnie – krzyczę, a raczej próbuję, bo dźwięk, który wyduszam, jest ledwo słyszalnym szeptem. – Zapierdalaj do niej… Pomóż jej…

Nie darowałbym sobie, gdyby z mojego powodu ta mała nie przeżyła. Wiedziałem, na co się piszę, wstępując do straży pożarnej, znałem możliwe konsekwencje. Ale ta dziewczynka ma przed sobą jeszcze wiele wspaniałych lat.

– Posiłki w drodze. Zaraz tu będą. Trzymaj się! – powtarza, po czym wreszcie biegnie do nieprzytomnego dziecka.

Próbuję odciągnąć myśli od bólu, lecz to chyba niemożliwe. Nigdy przedtem nie czułem czegoś takiego. Usiłuję skupić uwagę na oddychaniu. Zmuszam się, by nabierać smolistego powietrza i wypuszczać ciężkie oddechy. Jedno uderzenie serca później dołącza do nas grupa strażaków, którzy natychmiast schładzają nas wodą. Udzielają mi pierwszej pomocy, zakładają maskę tlenową, przekładają na nosze i wynoszą z budynku.

Dzwoni mi w uszach, a ból zamiast mijać, ciągle narasta. Powieki opadają same, coraz trudniej je otwierać. Ratownicy medyczni mówią coś o oparzeniach drugiego i trzeciego stopnia, następnie wciągają mnie do karetki. Rozlega się głośne wycie syreny, a zaraz potem ruszamy. Nie jestem pewien, co ze mną robią. Zanim tracę przytomność, sięgam prawą ręką do maski i delikatnie ją odsłaniam.

– Co z tą małą? – pytam, ale nie dostaję odpowiedzi.

Ratownicy próbują mnie uspokoić, podczas gdy moje ciało staje się coraz cięższe, aż wreszcie znikam…

Natalia

Łapię za czarną gitarę akustyczną, której wierzchnia płyta wykonana jest ze świerku, co daje bardzo jasne i śpiewne brzmienie. Stosunkowo duże pudło w kształcie dreadnought zapewnia mocny i donośny dźwięk, dzięki czemu doskonale sprawdza się do akompaniamentu. Nawet bez dodatkowego nagłośnienia można na niej grać na kameralnych koncertach. Po prostu ideał!

Wychodzę na balkon, gdzie urządziłam sobie całkiem przytulny kącik. W prawym rogu stoi hollywoodzka huśtawka, na środku – niski drewniany stolik, a przy nim kilka wygodnych pufów. Siadam na jednym z nich i rozstawiam nogi, by przyjąć odpowiednią pozycję do grania. Nabieram do płuc świeżego powietrza, a kiedy wypuszczam je przez lekko uchylone usta, zamykam oczy, by odciąć się od otaczającego świata. Dotykam metalowych strun, opuszkami dociskam kilka z nich, a drugą ręką zaczynam je delikatnie trącać.

Muzyka jest dla mnie czymś niezwykle ważnym. Dzięki melodii potrafię wyrazić siebie bez zbędnych słów. Przy niej czuję, że żyję. Nie mam pojęcia, jak zakochałam się w tym wulkanie emocjonalnych dźwięków. Odkąd pamiętam, coś we mnie grało. Po tym, jak Alek sprezentował mi piąty krążek Metalliki, zwany również The Black Album, zawierający jedne z najpiękniejszych utworów zespołu, przepadłam. Nothing Else Matters stał się moją inspiracją i sprawił, że zapragnęłam opanować grę na gitarze. Brat nieraz był świadkiem występów, które urządzałam. No cóż… jako dziesięciolatka miałam po prostu bardzo wybujałą wyobraźnię, nieznającą granic. Tak więc ustawiałam pluszową widownię, budowałam scenę z pościeli i dawałam koncerty. Czasami odpływałam tak bardzo, że dopiero głośne krzyki taty mogły przywołać mnie do porządku.

W wieku dwunastu lat dostałam pod choinkę pierwszą gitarę. Jeszcze do niedawna myślałam, że sprezentowali mi ją rodzice, ale prawda była inna. Okazało się, że to Alek oszczędzał cały rok, by spełnić choć jedno z moich marzeń.

Grana przeze mnie melodia przybiera bardziej melancholijny charakter, a ja przywołuję wspomnienia. Nieważne, jak często brat próbuje złagodzić moje poczucie winy, nie jestem w stanie tego zignorować. Doskonale wiem, że wyjazdem do Niemiec tylko pogorszyłam sytuację w domu, jednak równocześnie zdaję sobie sprawę, że gdybym została, po prostu bym się udusiła. Nie mam tyle sił co Alek, a w tamtym momencie ucieczka była jedynym ratunkiem.

Po policzkach spływają łzy, ale nie zwracam na nie uwagi. Jak to mówi Lena, dziewczyna brata: „Lepiej wyrzucić z siebie negatywne emocje, niż pozwolić na to, by kiedyś cię pożarły”.

Przygryzam dolną wargę i zaczynam po cichu nucić melodię, która od kilku dni siedzi mi w głowie. Jest smutna, lecz jednocześnie ma dziwną moc, pazur, ogień. Brakuje tylko odpowiednich słów, a przysięgam, że byłby z tego mega hicior.

Gram głośniej, intensywniej. Serce dopasowuje się do wybijanego rytmu. Płaczę, jednak pod koniec utworu przywołuję szeroki uśmiech, bo czuję nagły spokój i ulgę.

Alek jest szczęśliwy, a potwór nękający jego i mamę wreszcie dostał to, na co zasłużył. Moja relacja z bratem znów wraca na dawne tory, do tego ogromnie polubiłam Lenę, którą teraz mogę śmiało nazywać przyjaciółką. Wszystko zmierza ku dobremu.

Kiedy ostatni dźwięk ucicha, otwieram oczy. Chwilę później dostrzegam czarną chmurę dymu nad przeciwległym blokiem. Dopiero teraz dochodzą do mnie spanikowane głosy wybiegających na zewnątrz ludzi. Przełykam nerwowo ślinę, odkładam gitarę i podchodzę do barierki, by móc się lepiej przyjrzeć. Wszystko wskazuje na to, że w sąsiednim budynku wybuchł pożar. W następnym momencie słyszę wycie syren. Wozy strażackie docierają na miejsce wypadku, a mężczyźni ubrani w specjalne bladozłote uniformy pospiesznie rozwijają węże. Kilku z nich wchodzi do płonącego domu, co oznacza, że nie wszyscy mieszkańcy zdążyli uciec.

Zasłaniam usta dłońmi. W tym bloku mieszka Sophi, perkusistka naszego zespołu i moja wspaniała bestie. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś jej się stało.

Pędem wbiegam do mieszkania. Sięgam po komórkę leżącą na kanapie i bezzwłocznie dzwonię do dziewczyny. Niepokój rośnie z każdym sygnałem. Błagam w duchu, żeby w końcu odebrała.

– Nat? – Jej głos brzmi dla mnie jak zbawienie.

– Widziałam dym, pożar… Matko… Mam nadzieję, że wszyscy są cali i zdrowi… Przyjechało tam tylu strażaków… Tyle ognia… – gadam bez ładu, bo nie mogę się uspokoić.

– Nic mi nie jest, od razu, gdy usłyszałam alarm, wybiegłam na zewnątrz – mówi i choć próbuje zachować zimną krew, słyszę przejęcie w jej głosie.

– Zaraz do ciebie przyjdę! – postanawiam i natychmiast ruszam do wyjścia.

Na zewnątrz ciągle jest ciepło, ale powoli zmierzcha. Zbliża się koniec czerwca, więc słońce zachodzi dopiero po dwudziestej pierwszej. Z telefonem przy uchu wodzę wzrokiem dookoła w poszukiwaniu Sophi. Powinna być gdzieś tutaj, przy karetkach pogotowia.

– Widzę cię! – woła, po czym zrywa połączenie.

Kilka sekund później dostrzegam ją, przeciskającą się przez tłum gapiów. Rzeczywiście nie wygląda na to, by ucierpiała, pytanie, co z mieszkaniem. Dopiero co ogarnęła przeprowadzkę, a tu taka katastrofa. Od razu biorę przyjaciółkę w ramiona i mocno ściskam.

– Udusisz mnie! – mówi piskliwym głosem, jakbym faktycznie miała zaraz ją zmiażdżyć.

– Wiesz, jak do tego doszło? – pytam, spoglądając w stronę zabezpieczonego terenu.

Służby nadal dogaszają pożar, a grupa, która wcześniej wbiegła do budynku, właśnie go opuszcza. Pierwsi wychodzą ratownicy medyczni taszczący kogoś na noszach, a zaraz po nich idą pozostali. Jeden ze strażaków niesie na rękach nieprzytomną dziewczynkę.

– To córka Kaufmannów. – Przyjaciółka natychmiast rozpoznaje dziecko. – Ona żyje, prawda? W przeciwnym razie nie zakładaliby jej maski tlenowej. Mam rację? – pyta zlękniona.

Nie odpowiadam. Także jestem w szoku. Czuję się taka bezradna… Mogę tylko żywić nadzieję, że mała z tego wyjdzie i niedługo wróci do normalnego życia.

– O mój Boże – szepcze Sophi. – Czy to strażak?

Kieruję wzrok na poparzonego mężczyznę leżącego na noszach. Jego ciało drży niekontrolowanie, jakby każdym mięśniem wstrząsał niewyobrażalny ból. Skóra w wielu miejscach przypomina rozerwany pergamin, a zapach spalenizny w powietrzu daje nieme świadectwo tego, co ten człowiek przeszedł.

Nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo cierpi.

Ale widzę to w jego wzroku – rozbieganym, zaciemnionym bólem, balansującym na granicy świadomości i szału.

Wokół panuje dziwna cisza przerywana szeptami. Ludzie zebrani wokół miejsca zdarzenia z niedowierzaniem zerkają na zniszczony budynek. Snują domysły, podają sobie strzępy informacji, próbują złożyć wszystko w całość.

Jednak nikt nie wie na pewno, co się wydarzyło.

– Straszne. – Przyjaciółka łapie mnie za rękę.

– Słyszałem, że to przez wybuch butli gazowej w kuchence – oznajmia jeden z mieszkańców.

– Tak, tak – potwierdza drugi. – Któryś ze strażaków coś o tym mówił. Podobno walnęło prosto w tego biedaka.

– A wiecie, że on, mimo poparzeń, ciągle pytał o tę dziewczynkę? – Do dyskusji dołącza starsza kobieta trzymająca w ramionach małego długowłosego psiaka. – Stałam o tam – pokazuje na wejście do bloku – kiedy go wynosili. Słyszałam dokładnie, jak próbował uzyskać informacje o biednej Annice. Ale mi go żal. Taki młody chłopak, miał przed sobą całe życie, a teraz…

– Przecież on ciągle żyje – rzucam niespodziewanie.

– Co to za życie – stwierdza mężczyzna stojący po mojej prawej. – Może byłoby dla niego lepiej, gdyby…

– Niech pan lepiej nie kończy – syczę przez zaciśnięte zęby, usiłując powściągnąć temperament.

– Chodźmy stąd. – Sophi od razu interweniuje. Za dobrze mnie zna i wie, że nie trzeba wiele, bym się przeobraziła w prawdziwą furię. – Pokaż mi, gdzie będę dzisiaj spała.

– A co z twoimi rzeczami?

– Najważniejsze dokumenty mam przy sobie. Trzymam je zawsze w portfelu w torebce, która wisi na wieszaku przy wejściu. Mieszkanie jest ubezpieczone, dam sobie radę – oświadcza, a ja podziwiam ją za spokój.

– W porządku, chodźmy więc. Zrobię nam gorącą herbatę.

– Herbatę to se możesz wsadzić… Zdecydowanie potrzebujemy czegoś mocniejszego!

1 BF (Berufsfeuerwehren) – niemiecka Zawodowa Straż Pożarna, odpowiednik polskiej PSP [wszystkie przypisy pochodzą od autorki].

2 FFW (Freiwillige Feuerwehr) – niemiecka Ochotnicza Straż Pożarna, odpowiednik polskiej OSP.

Rozdział 2

Reiner

Dwa tygodnie później

Mozolnie otwieram oczy. Czuję charakterystyczny zapach szpitalnej izby i środków dezynfekcyjnych. W tle słyszę głosy i pikanie aparatury. Przełykam ślinę, boli mnie gardło. Mam wrażenie, że łóżko, na którym leżę, jest łódką poruszaną przez morskie fale. Nabieram powietrza nosem i wypuszczam ustami. Kiedy przejeżdżam językiem po wargach, są suche i popękane.

– Co się stało? – bełkoczę niewyraźnie. Nie poznaję własnego głosu, przypomina ledwo słyszalny szelest.

– Jest pan w Państwowej Klinice w Tuttlingen, na Oddziale Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Leczenia Oparzeń. Nazywam się doktor Matthias Storz. Przywieziono pana do nas w bardzo złym stanie – wyjaśnia lekarz. – Musieliśmy wprowadzić pana w stan śpiączki farmakologicznej, z której właśnie pana wybudziliśmy. Poparzenia drugiego i trzeciego stopnia objęły ponad czterdzieści procent ciała. Usunęliśmy operacyjnie tkanki martwicze, wykonaliśmy przeszczep skóry, by zamknąć oczyszczone fragmenty, zastosowaliśmy antybiotyki i środki przeciwzapalne. Rany są przemywane solą fizjologiczną. Miał pan dużo szczęścia – oświadcza, a ja prawie prycham śmiechem.

Z obawą unoszę prawą rękę, by obejrzeć obrażenia. Wyglądają paskudnie, ale dzięki pompowanym we mnie prochom nie odczuwam bólu, jedynie dyskomfort. Przez cienki opatrunek widać czerwony i bordowy odcień skóry. Zastanawiam się, gdzie jeszcze dotarł ogień. Odkrywam kołdrę i dostrzegam kolejne skutki pożaru.

– To opatrunki ze skóry allogenicznej – tłumaczy Storz, wskazujący na moją lewą nogę, okolice brzucha, żeber i klatki piersiowej. – Koledzy uratowali panu życie. Oparzenia trzeciego stopnia obejmują nie tylko skórę, lecz także naczynia i nerwy. Tego typu zmiany są dość głębokie, dlatego blizny pozostają wyraźnie widoczne. Ale niech pan się nie martwi, świeże rany poddaliśmy natychmiastowemu leczeniu. Proces gojenia jest przewlekły… – urywa na moment i chyba czeka, aż zareaguję w jakiś sposób, lecz ja ciągle milczę i przytakuję tylko ruchem głowy. – W pierwszej fazie widoczny będzie czerwony ślad po oparzeniu, w kolejnej, kiedy uszkodzone tkanki zaczną się goić, zastąpi go biała blizna. Codzienna pielęgnacja jest niezwykle ważna. Należy nawilżać i natłuszczać skórę oraz regularnie zmieniać opatrunki. Można także wykorzystywać żele i ­kremy silikonowe zatrzymujące wilgoć i stwarzające odpowiednie warunki do rekonwalescencji. W pełni wygojone blizny można także usunąć laserowo lub chirurgicznie. W każdym razie po operacjach został pan przeniesiony na oddział rehabilitacji. Procedury, które zaraz panu przedstawię, będą wykonywane dwa razy na dobę w cyklu trwającym…

– Kiedy mogę wrócić do służby? – wchodzę mu w słowo. Teraz właśnie to jest dla mnie najważniejsze. I choć czuję w sercu narastającą obawę, trzymam się nadziei, że usłyszę optymistyczną prognozę.

– Jak już wspomniałem, trafił pan do nas w bardzo złym stanie…

– Kiedy? – powtarzam zniecierpliwiony.

– Przykro mi, ale nie będzie pan już zdolny do służby…

– Nie! – protestuję i mozolnie próbuję usiąść na łóżku.

– Proszę nie wstawać, pana organizm potrzebuje odpoczynku…

– Nie! – przerywam mu ponownie i odpycham go, gdy chce mnie zmusić do leżenia. – Wynocha! – podnoszę głos.

Doktor Storz nie wygląda ani na zaskoczonego, ani przejętego moim wybuchem. Wprost przeciwnie – sprawia wrażenie, jakby dokład­nie tego się spodziewał. Pewnie nie jestem pierwszym ani ostatnim pacjentem, któremu musiał przekazać złe wieści.

– Przyjdę później i wyjaśnię wszystko jeszcze raz. Koledzy odwiedzają pana codziennie. Nigdy nie zostawili pana samego – zmienia temat, po czym przybiera jeszcze łagodniejszy ton i dodaje: – Siedzą w poczekalni.

– Nie ma żadnych szans? – pytam zdesperowany. Nie mogę pojąć, że to koniec mojej strażackiej kariery. Nie chcę w to wierzyć!

– Doszło do niedrożności dróg oddechowych i ich znacznego obrzęku, potwierdzonego bronchoskopią. Płuca również ucierpiały. Podczas większego wysiłku może mieć pan trudności z oddychaniem.

– Proszę zostawić mnie samego – oznajmiam na powrót spokojnym, opanowanym głosem.

– Pańscy koledzy…

– Chcę być sam – stwierdzam kategorycznie.

– Po rehabilitacji będzie pan mógł prowadzić normalne życie. Co prawda blizny pozostaną, nie będą jednak tak widoczne jak w tej chwili. Ćwiczenia pomogą też w kontroli oddechu, więc bardzo możliwe, że w przyszłości obędzie się pan bez inhalatora – pociesza mnie.

– Ale do straży pożarnej już nie wrócę.

– Nie, jednak…

– Powiedziałem, że chcę zostać sam. Chyba wyraziłem się jasno. – Przeszywam lekarza morderczym spojrzeniem, co wreszcie skutkuje jego kapitulacją.

Przytakuje kilka razy, po czym wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Nie mija nawet sekunda, gdy dochodzą mnie głosy przyjaciół.

– Co z nim, doktorze? Wybudził się już? Możemy do niego wejść? Kiedy będziemy mogli go zabrać do domu? – Jace zasypuje Storza pytaniami.

– Pan Schneider jest na dobrej drodze do wyzdrowienia, ale obecnie nie życzy sobie gości. Może będzie lepiej, jeśli…

Nie słyszę dalszych słów, zamiast tego widzę, jak ktoś otwiera drzwi do sali. W następnym momencie spostrzegam poirytowanego kolegę, a zaraz za nim bezradnego lekarza.

– Jaja sobie robisz? – zaczyna Jace, pokazując na mnie palcem. – Myśleliśmy, że już po tobie! Dniami i nocami się modliliśmy, żeby wszystko było dobrze, a ty nie chcesz z nami gadać? Reiner, do kurwy nędzy! Jesteśmy rodziną!

I co ja niby mam mu odpowiedzieć? Oczywiście, że czuję wdzięczność za ich troskę, za to, że trwali przy moim boku, gdy leżałem w śpiączce. Gdyby nie oni, prawdopodobnie już opuściłbym ten świat.

Zaciskam zęby i zdrową ręką dotykam oparzonego policzka. Dopiero teraz dochodzi do mnie, co tak właściwie się wydarzyło. Zostałem ranny podczas akcji ratunkowej. Przypominam sobie wybuch, a później niemiłosierny ból ogarniający całe ciało. Ostrożnie odsuwam hydrożelową maskę i przejeżdżam palcami po zdeformowanej powierzchni. Oddech przyspiesza nieznacznie, gdy sunę opuszkami niżej. Muskam linię szczęki i szyję, po czym formuję dłoń w pięść.

Kiedy dostrzegam współczucie w oczach Beckera, odwracam wzrok. Nie podoba mi się jego sposób patrzenia na mnie. Jakbym nagle był ofiarą losu, bez szans na ponowne zostanie bohaterem. I choć wiem, że nie powinienem mieć mu tego za złe, nie potrafię inaczej. Pragnę wykrzyczeć całemu światu, jak bardzo jest niesprawiedliwy.

– Co z tą małą, którą znaleźliśmy w budynku? – wyduszam w końcu, gdy przywołuję się do porządku. – Powiedz mi, proszę, że jej nic nie będzie.

Jace wzdycha głośno i podchodzi do łóżka. Bez pytania przysuwa sobie krzesło i siada obok. Zaraz potem dołącza do nas reszta ekipy: Joshua, Matt, Luka i Scott.

– Dziewczynkę wypisano zaraz na drugi dzień – informuje Becker. – Wybuch jej nie dosięgnął. Oparzenia objęły niewielką część ciała.

Przynajmniej jedna dobra wiadomość, przechodzi mi przez myśl. Na ułamek sekundy unoszę lekko kącik ust.

– Niezdolny do dalszej służby – mamroczę pod nosem, patrząc tępo przed siebie.

Specjalnie unikam spojrzeń braci. Nie mam siły udawać twardziela, który weźmie na klatę nawet najgorsze.

– Zawsze będziesz jednym z nas – mówi Weber. Po śmierci rodziców był dla mnie jak ojciec. – Jeśli tylko zechcesz, możesz przychodzić do remizy. Nadal pomagać.

– Nie musisz brać czynnego udziału w akcjach, by być strażakiem – dodaje Luka.

– Racja – przytakuje Matt. – Strażakiem jest się całe życie.

Mój ospały umysł przypomina sobie kolejne sceny sprzed pożaru. Sam nie wiem, dlaczego nie napomknąłem jeszcze o Mii. To o niej pierwszej powinienem pomyśleć po przebudzeniu, tymczasem pochłonęło mnie coś zupełnie innego. Jestem pierdolonym egoistą.

– Gdzie Mia? – Postanawiam zerknąć na Jace’a, ale to, co widzę, w ogóle mi się nie podoba.

Przyjaciele wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, następnie skupiają całą uwagę na mnie.

– Co z nią? – pytam, powoli wpadając w panikę. Serce szaleńczo bije w piersi.

– Odeszła – wydusza Becker.

– Nie rozumiem. – Marszczę brwi i patrzę na niego uważnie, ale nie potrafię odczytać jego myśli.

– Suka – dochodzi mnie głos Matta.

– Coś ty, kurwa, powiedział? – Z trudem się powstrzymuję, by nie wstać i nie obić mu gęby.

– Powiadomiliśmy ją o twoim stanie od razu, gdy zostałeś przywieziony do szpitala – wyjaśnia Scott. – Kiedy cię zobaczy­ła, leżącego w śpiączce, podpiętego do aparatury…

– Nie chciała nas słuchać – dodaje Joshua. – Mówiliśmy, że wkrótce cię wybudzą, ale nic do niej nie docierało. Stwierdziła, że nie da rady, i po prostu odeszła. – Prycha z pogardą.

Sztywnieję, w gardle czuję coraz większy ucisk. Odbiera mi mowę, choć nawet gdybym mógł, nie wiedziałbym, co powiedzieć. Jestem w szoku. Przecież Mia mnie kocha, nie zerwałaby ot tak! Chłopaki musiały coś źle zrozumieć. To niemożliwe, że kobieta, którą chciałem poślubić, przekreśliła nasz związek bez zamienienia ze mną choćby słowa. Nie wierzę…

– Dlaczego miałaby odejść? – szepczę, dziwnie oderwany od rzeczywistości.

– Reiner – zaczyna Jace. – Ona nie była ciebie warta.

– Pierdolisz! – krzyczę, dając upust nerwom. – Ona taka nie jest! Nie zostawiłaby mnie tylko dlatego, że… – urywam i ponownie dotykam poparzonej części twarzy. – Dajcie mi lusterko.

– Lekarz powiedział, że nie wolno ci zdejmować opatrunku. Te blizny z czasem zbledną i nie będą tak widoczne…

– Lusterko! – przerywam ostro Scottowi.

Becker wyjmuje z kieszeni dżinsów komórkę, włącza przednią kamerę, po czym wręcza mi aparat. Mam wrażenie, że kumpel zaraz zemdleje.

Niepokój rośnie we mnie niczym fala nie do zatrzymania. Pod skórą drży coś nieokreślonego – strach, wstyd, złość. Może wszystko naraz. Nigdy nie przywiązywałem dużej wagi do wyglądu. Jestem świadomy tego, że podobam, a raczej podobałem się kobietom. Mia twierdziła nawet, że mógłbym pracować jako model i wtedy pewnie zarabiałbym o wiele więcej, w dodatku bez narażania życia. Dla Rudej moja robota od zawsze stanowiła pewnego rodzaju przeszkodę. Właściwie większość naszych kłótni dotyczyła straży pożarnej. I nie chodzi wyłącznie o ryzyko związane z tą fuchą, ale także o moje zaangażowanie. Nie potrafię zliczyć, ile razy dziewczyna mnie prosiła, bym rzucił BF, ale nie mogłem na to przystać. Nawet teraz, po tym wypadku, niczego nie żałuję. Gdybym był w stanie cofnąć czas, ponownie wszedłbym do płonącego budynku.

Zwilżam usta końcem języka, po czym kieruję ekran komórki na twarz. Powoli zdejmuję wilgotną maskę. Zerkam najpierw na prawą stronę – gładka skóra, znajome rysy. Ale wystarczy lekki skręt głowy, by iluzja pękła.

Lewy policzek wygląda, jakby ogień wypalił w nim więcej niż tylko tkankę. Blizny są czerwone, rozciągnięte aż po skroń, szczękę, kawałek szyi. Skóra pofałdowana, miejscami świecąca, gdzieniegdzie popękana niczym ziemia w trakcie suszy.

Wiem, że to nie jest najgorszy przypadek. Widziałem poparzenia, które odbierały ludziom twarze, kończyny… życia.

A jednak nie potrafię znieść własnego odbicia. Dłoń trzymająca komórkę drży ledwo zauważalnie.

– Wszystko w porządku? – Jace kładzie mi rękę na ramieniu. – Będzie lepiej. Doktor Storz powiedział, że…

– Wiem – przerywam mu, oddaję smartfon i zakładam opatrunek z powrotem. – Gdzie są moje rzeczy? Muszę do niej zadzwonić, wyjaśnić… zapytać, dlaczego…

– Powinieneś odpoczywać – oświadcza Matt. – To chyba jasne, dlaczego zwiała. Nigdy jej nie lubiłem. Pieprzona paniusia z wyższych sfer.

– Wyjdź – mówię, zanim zdążę pomyśleć.

Mayer patrzy na mnie przez chwilę, jakby szukał potwierdzenia wypowiedzianych słów. W końcu wzrusza ramionami, kręci głową i opuszcza pokój.

– Załatwię to – komunikuje Joshua, po czym również zmierza na korytarz.

– Nie miej mu tego za złe – wtrąca Jace. – Martwi się o ciebie, jak my wszyscy. A Mia… ona po prostu wyszła ze szpitala, nie słuchała żadnego z nas. Szczerze mówiąc, też jestem na nią wściekły.

– Jeśli rzeczywiście nie chce mieć ze mną do czynienia, niech mi to powie w twarz – oświadczam stanowczo. – Nie będę jej błagał, licząc na litość. Nie o to chodzi. Znacie mnie. – Przejeżdżam wzrokiem po braciach. – Muszę zyskać pewność. Nie mogę wymazać Rudej z pamięci bez poznania całej prawdy. Byliśmy ze sobą od lat i zawsze znajdywaliśmy sposób, by wyjść cało z tarapatów. Zależy mi na niej.

– Zrobisz, jak uważasz – wtrąca Scott, a Luka tylko kiwa głową na potwierdzenie. – To twoje życie, twój wybór. Pamiętaj jednak, że masz nas. Jesteśmy rodziną i jeśli tylko będziesz potrzebować pomocy…

– Dzięki – odpowiadam z lekkim uśmiechem.

– Zajrzymy do ciebie jutro. Trzymaj się, Schneider.

Weber i Fisher na pożegnanie ściskają moją dłoń i zostawiają mnie w sali z Beckerem. Ten wstaje, podchodzi do szafki i wyjmuje z niej komórkę.

– W razie czego dzwoń. – Podaje mi telefon, następnie opuszcza pomieszczenie.

Wybieram numer Mii i przystawiam smartfon do ucha. Pierwszy sygnał… drugi… trzeci. Z każdym kolejnym coraz mocniej się spinam. Tak bardzo pragnę usłyszeć głos ukochanej. Niech wreszcie odbierze i wyjaśni, że przyjaciele źle zinterpretowali zachowanie dziewczyny. Niech mnie zapewni, że między nami wszystko w porządku. Potrzebuję jej, cholera, naprawdę jest mi teraz potrzebna… ale ona milczy. Nie poddaję się i dzwonię znowu. Przecież nie chcę niczego na niej wymuszać! Żądam jedynie wyjaśnień. Czy to tak wiele?

Kiedy Mia nie reaguje na dwudziestą piątą próbę połączenia, odkładam telefon na stolik i klnę pod nosem, zaciskając pięści. Ranna ręka zaczyna od razu boleć, więc usiłuję ją rozluźnić, co wcale nie przychodzi z łatwością. Jestem wkurwiony i jedyne, o czym teraz marzę, to przypierdolenie komuś w ryj. Muszę odreagować, pozbyć się natłoku emocji. Nie dam rady tkwić tutaj przykuty do łóżka. Zwariuję, jeśli zaraz czegoś nie zrobię.

Wibrujący smartfon wyrywa mnie z rozmyślań, a serce momentalnie podchodzi do gardła. Odbieram bez wahania, a całe przemówienie, które jeszcze przed chwilą miałem w głowie, nagle znika. Zostaje tylko pustka.

– Reiner. – Sposób, w jaki Mia wypowiada moje imię, nie zwiastuje niczego dobrego. – Jak się czujesz? – pyta.

Mam ochotę parsknąć śmiechem.

– Poważnie? Od tego chcesz zacząć naszą rozmowę? – Nie mogę nic na to poradzić, słowa same wylatują mi z ust. – Gdzie jesteś? Chłopaki twierdzą, że uciekłaś, gdy mnie zobaczyłaś.

– Myślałam, że cię straciłam. Mało nie pękło mi serce, kiedy otrzymałam wiadomość od Scotta. Doskonale wiesz, że za ­każdym razem, gdy jedziesz na akcję, umieram z nerwów. Za każdym razem! – podkreśla. – Jak często cię prosiłam, byś rzucił tę robotę?

– Przestań, doskonale wiesz, że praca w straży to moje powołanie…

– I co ci to przywiązanie przyniosło? Ledwo uszedłeś z życiem! Nie mogę tak dłużej, rozumiesz? Nie chodzi o to, że jesteś ranny, nie obchodzą mnie twoje blizny. Wiesz, że nigdy nie zostawiłabym cię z tak błahego powodu.

– Wiem – mamroczę cicho, możliwe więc, że ona nawet tego nie słyszy.

– Pewnie tylko potwierdzisz moje przypuszczenia, ale muszę zadać ci to pytanie. Gdybyś miał taką możliwość, wróciłbyś do służby?

Zamykam oczy, broda drży niekontrolowanie. Chce mi się płakać, jednak nie ronię ani jednej łzy. Gardzę kłamcami i nigdy nie zostanę jednym z nich. Kiedyś przysiągłem sobie, że nieważne, jak gorzkie byłyby konsekwencje, zawsze będę trzymał się prawdy. Mia doskonale zdaje sobie z tego ­sprawę, a ja zaczynam rozumieć jej decyzję, co nie oznacza, że potrafię ją zaakceptować.

– Lekarz stwierdził, że nie jestem zdolny do służby…

– Nie o to pytałam – wtrąca zrezygnowana.

Słyszę, że płacze, choć chce to za wszelką cenę ukryć.

– Tak – szepczę, ściskając mocniej komórkę. – Jeśli istniałaby taka możliwość, wróciłbym.

– No to masz odpowiedź – oświadcza posępnie.

– Myślałem, że mnie kochasz. – Chwytam się ostatniej deski ratunku, czując nienawiść do samego siebie.

– Bo tak jest, Reiner. Kocham cię, ale zabrakło mi sił, by być przy tobie. Próbowałam, dokładałam starań, jednak to nie wystarczy. Nie chcę żyć w ciągłym strachu. Zasługujesz na kogoś, kto cię zrozumie i pokocha ciebie całego. Zapomnij o mnie i skup się na sobie. Wróć do zdrowia.

Czuję ucisk w gardle, jakby w przełyku utknął mi kamień rosnący w zatrważającym tempie. Po chwili nie mogę nawet przełknąć śliny. Z trudem nabieram powietrza. Wątpię, czy kiedykolwiek będę jeszcze potrafił odetchnąć pełną piersią.

– To koniec? – pytam resztką sił.

– Potrzebuję czasu, ale nie chcę ci niczego obiecywać. Nie czekaj na mnie, proszę. Nie dzwoń ani nie wysyłaj mi wiadomości.

– Mam nadzieję, że znajdziesz, czego szukasz – wyduszam.

– Ty również – odpowiada, po czym się rozłącza.

Nie umiem dłużej zachować spokoju i rzucam telefonem o przeciwległą ścianę z takim impetem, że raczej nie będzie już z niego pożytku.

Natalia

Wychodzę z łazienki i pozuję leżącej na kanapie Sophi. Dziewczyna porusza znacząco brwiami, ładując do ust całą garść pop­cornu. Od pożaru minęły dwa tygodnie, jednak mieszkanie przyjaciółki nie nadaje się do użytku. Wymaga remontu. Całe szczęście większość ważnych rzeczy, takich jak dokumenty i laptop, zdołała ocalić, ale niektóre meble są całkowicie zniszczone, a ściany pokryte sadzą. Do tego od trzeciego piętra w dół wszystko zostało zalane w wyniku akcji gaśniczej. Sophi chciała poszukać sobie tymczasowego lokum, więc od razu zaproponowałam, by wprowadziła się do mnie. Nie musiałam jej długo przekonywać, przystała na ofertę niemal natychmiast, ale pod warunkiem że będzie pokrywać połowę czynszu.

– Jak wyglądam? – pytam, wirując wokół własnej osi.

Mam na sobie czarną kusą sukienkę perfekcyjnie podkreślającą kształty. Kiedy kilka dni temu zauważyłam ją na sklepowym manekinie, wiedziałam, że będzie idealnie pasować. Prosta, elegancka i z pazurem. Do tego wysokie szpilki, których po prostu nie mogę sobie odmówić. Nieważne, że w tych butach przewyższam mojego faceta prawie o głowę, istotny jest wyłącznie fakt, że czuję się w nich dobrze. Całości dopełnia złota biżuteria i kopertówka tego samego koloru. Włosy jak zwykle zostawiam rozpuszczone, ich końce są delikatnie pofalowane. Jasne kosmyki z pasteloworóżowymi pasmami opadają na plecy i sięgają aż do pośladków.

– No gadaj! – ponaglam ją zniecierpliwiona. – Myślisz, że mu się spodoba?

Theo ma dzisiaj urodziny, więc chcę mu wręczyć prezent, a co niby mogłoby ucieszyć go bardziej niż ja w nowiusieńkiej seksownej bieliźnie? Jesteśmy razem od ponad siedmiu miesięcy i choć miewamy trudniejsze dni, świetnie dajemy radę jako para. Co prawda dziewczyny z Wahnsinn3, zespołu, w którym gram i śpiewam, nie przepadają za nim i często stroją sobie z niego żarty, ale ja myślę, że dobrze do siebie pasujemy. Theo jest po prostu… jakby to ująć… mniej zwariowany? Ma poważną pracę, jeszcze poważniejszych rodziców i, o zgrozo!, słucha techno.

– Jeśli chodziło ci o to, żeby wystrzelił jeszcze przed grą wstępną, to trafiłaś w dziesiątkę – podsumowuje Sophi, mierząc mnie spojrzeniem od góry do dołu. – Sama bym cię bzyknęła, gdyby nie fakt, że należysz do ekipy.

Kręcę głową z dezaprobatą, ale nie mogę powstrzymać śmiechu. Kiedy zakładałyśmy zespół, przysięgłyśmy sobie, że seks między jego członkiniami jest zabroniony, podobnie jak podbieranie partnerów dziewczynom z grupy.

– Pamiętaj tylko, że w sobotę mamy występ – przypomina mi, po czym wrzuca do ust kolejną porcję prażonej kukurydzy.

– Jasne, nie musisz się o to martwić. Czekam z niecierpliwością, jak publika zareaguje na nowy kawałek.

– Jest zajebisty – stwierdza, a ja od razu przytakuję.

Wreszcie zdołałam napisać słowa do melodii, która siedziała mi w głowie już dobre kilka tygodni. Po prostu potrzebo­wałam czasu, by dojrzeć i pozwolić sobie na podzielenie się częścią swojej historii. Osobiste kawałki są zwykle największymi hitami, a tym razem postanowiłam zawrzeć w tekście i przeprosiny, i podziękowania. Za każdą sekundę, w której Alek musiał samodzielnie walczyć z demonami. Za każdą odniesioną przez niego ranę. Gdyby nie mój brat, nie wiadomo, czy nadal bym żyła. W najgorszych koszmarach widzę, jak ojciec katuje matkę, później dobiera się do mnie, jednak – inaczej niż w rzeczywistości – nikt nie staje mu na drodze.

– Nat? – Głos Sophi przerywa moje rozważania. – Znów gdzieś odleciałaś. Wszystko gra?

– Żałuję trochę, że Alek z Leną nie mogą przyjechać – mówię, ale to jedynie półprawda.

Dziewczyny z ekipy jako nieliczne wiedzą o mojej przeszłości. Theo nie zna całej historii, wie tylko, że wyjechałam z Polski w dniu osiemnastych urodzin i od tamtej pory nie kontaktowałam się z bratem ani babcią. Kiedy kilka miesięcy temu dostałam informację o śmierci matki i wreszcie porozmawiałam szczerze z Alkiem, wyznałam swojemu facetowi powód ucieczki z domu. W przeciwieństwie do Wahnsinn Theo nie ma pojęcia, że nie mogę sobie poradzić z wyrzutami sumienia.

– Nie dziwię się, twój brat jest sławny i w sumie to zasłużenie. Robi mega tatuaże! – Sophi nie kryje zachwytu. – Następnym razem, gdy będziesz do niego jechać, wparuję ci do auta i nie wrócę do Niemiec, dopóki ten zdolniacha mnie nie wydziara.

Odkąd Mariusz Fraszewski napisał artykuł o Alku, kariera chłopaka ruszyła z kopyta. „InkTime” jest bardzo znanym i cenionym magazynem, więc zamieszczone w nim pochwały skutecznie rozreklamowały salon brata. Mimo że działa jedynie w Katowicach, klienci przyjeżdżają do niego nawet zza granicy, a terminy trzeba zaklepywać na co najmniej kilka miesięcy naprzód.

– Masz to jak w banku – obiecuję. – Ale z tego, co ostatnio gadał, wynika, że to on odwiedzi mnie wcześniej.

– Serio? Kiedy?

– Planują wpaść z Leną na moje urodziny.

– Uuu, to będzie imprezka! Wiesz już, na ile zostaną?

– Chyba tylko na tydzień, ale ja zamierzam jechać do Polski w grudniu, na święta.

– Sama bym się tam chętnie wybrała. Poza tym te pyszności, które ostatnio przywiozłaś, były obłędne.

– Zasługa mojej omi. – Szczerzę zęby i ślinka mi cieknie na samą myśl o makówce i moczce.

Zeszłoroczne Boże Narodzenie po raz pierwszy od lat spędziłam z rodziną. Pamiętam, że kiedy o północy poszliśmy na pasterkę, płakałam jak bóbr, taka byłam szczęśliwa. Obiecaliśmy sobie wtedy, ja i Alek, że choćby nie wiem co się działo, zawsze będziemy świętować Wigilię razem.

– Dobra, muszę lecieć – mówię, zerkając na zegarek. – Theo już pewnie na mnie czeka.

– Nie rozumiem, co ty w nim widzisz. – Sophi przewraca oczami. Robi to prawie za każdym razem, gdy wypowiadam imię mojego mężczyzny.

– On nie ma się podobać tobie, tylko mnie. Poza tym jest miły…

– Troskliwy misio od siedmiu boleści.

– Lepszy troskliwy misio niż gburowaty kutas.

– Obyś się tylko nie zanudziła na śmierć z tym twoim chodzącym ideałem.

Już chcę powiedzieć, że do ideału to mu jeszcze bardzo daleko, ale w porę zdaję sobie sprawę, że tylko dolałabym oliwy do ognia. Prawda taka, że Theo ma swoje wady, lecz przecież nikt nie jest perfekcyjny. Wiem, że chłopakowi na mnie zależy, czasami nawet za bardzo. Nie należę do poukładanych, spokojnych dziewczynek. Lubię się zabawić, zaszaleć, czerpać radość z życia. On natomiast woli spokój, nie przepada za niespodziankami, a słowo „spontan” to dla niego abstrakcja. Czasami myślę, że to dobrze, w końcu przeciwności się przyciągają i uzupełniają, ale miewam także chwile zwątpienia. Do tego dochodzi jeszcze jego chorobliwa zazdrość – to właśnie ona bywa głównym powodem naszych sprzeczek.

– Zostaniesz u niego na noc, prawda? – pyta przyjaciółka i łapie pilota od telewizora, następnie włącza ekran i zaczyna przeszukiwać netfliksowe propozycje.

– Wrócę jutro przed dwunastą i nie pogardzę ciepłym obiadem. – Uśmiecham się do niej, teatralnie trzepocząc rzęsami.

– To twoja kolej gotowania!

– Też cię kocham – wyznaję i posyłam jej całusa.

– Spływaj już, gadzino przebrzydła, i wiedz, że zostawię ci gary do pozmywania. Za karę!

Jazda do Donaueschingen zajmuje mi około pół godziny. Może gdybym miała lepszy samochód, byłoby szybciej, lecz obecnie nie mogę sobie pozwolić na kupno auta marzeń. Kochana omi zwykła mawiać, że „Ford gówno wort”, ale mój jakoś daje radę.

Theo mieszka w pięknym domu na obrzeżach miasta. Rodzice mężczyzny prowadzą uznaną kancelarię adwokacką, więc brak pieniędzy nigdy im nie doskwierał. Kiedy ich syn skończył dwadzieścia lat, podarowali mu tę nieruchomość, jakby to była drobnostka.

Parkuję samochód na brukowanym wjeździe, gaszę silnik i zerkam w lusterko. Poprawiam czerwoną pomadkę na ustach, następnie wychodzę i ruszam ku wejściu. Mimo że mam klucz, zatrzymuję się przed drzwiami i dzwonię. Nie muszę długo czekać, Theo otwiera zaledwie po kilku sekundach, ale jego mina nie zwiastuje niczego dobrego.

– Hej? – witam go pytająco, na co on tylko mamrocze pod nosem i wpuszcza mnie do środka. – Widzę, że aż cię rozpiera z radości na mój widok. Wstałeś dziś lewą nogą czy co? – Próbuję podejść ukochanego sarkazmem.

– Naprawdę musisz mnie o to pytać? – odzywa się wreszcie z pretensją, a kiedy wchodzimy do salonu, skinieniem głowy pokazuje duży, szary narożnik.

Zajmuję miejsce i wciąż czekam na wyjaśnienia. Theo siada obok, wzdycha głośno i sięga po komórkę leżącą na niskim stoliku. Zaczyna czegoś szukać, a kiedy to znajduje, wręcza mi smartfon, wydając tak dobrze znany mi dźwięk zapowiadający kolejną bezsensowną kłótnię.

– Wyjaśnisz łaskawie, co to ma być? – pyta z wyrzutem.

– Zdjęcie – odpowiadam. I choć doskonale wiem, że tylko bardziej go tym wkurzę, nie mogę się powstrzymać.

– Dla ciebie to śmieszne?

– Theo, błagam, nie zaczynaj znowu. Ile razy muszę ci jeszcze tłumaczyć, że to tylko wygłupy. Taka już jestem…

– Koleś ciągle do ciebie lgnie, a jak nie ma mnie w pobliżu, to już w ogóle sobie pozwala. Przyjaciele się nie całują i nie obmacują!

– Zwariowałeś?! – podnoszę głos. Jestem wstrząśnięta, chociaż nie powinnam już być zdziwiona.

To nie pierwszy raz, kiedy Theo okazuje zazdrość o moich kumpli. W zeszłym miesiącu zrobił mi scenę, bo Sophi złapała mnie za biust. Tydzień się nie odzywał i dopiero po tłumaczeniach przyjaciółki, że to nic nie znaczyło, dał za wygraną.

– Skąd ty w ogóle wytrzasnąłeś to zdjęcie?

– Nie zmieniaj tematu!

– Ben to mój kolega, chłopak Lottie. Nigdy nie łączyło nas nic więcej. A to tutaj – pokazuję na ekran telefonu – to nie pocałunek, tylko buziak. I nie mam pojęcia, o co ci chodzi z tym macaniem.

– Trzyma rękę na twoim kolanie! – warczy, przeszywając mnie złowrogim spojrzeniem.

– Nienawidzę, kiedy to robisz – mówię spokojnie, choć w środku cała buzuję od emocji. – Przesadzasz, i to grubo. Awanturujesz się o pierdoły, zamiast skupić uwagę na tym, co nas łączy. Serio sądzisz, że mogłabym cię zdradzić? Uważasz, że jestem wyrachowaną, zimną suką? Nigdy cię nie okłamałam, a ty nieustannie mi to zarzucasz. Wiesz, jak boli to, że nie masz do mnie za grosz zaufania? Nie na tym polega miłość.

– Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć – mamrocze, a jego słowa sprawiają, że tracę cierpliwość.

– Dlaczego ze mną jesteś? – pytam podirytowana.

– Kocham cię – wyznaje natychmiast.

– Kochasz mnie czy swoje wyobrażenie o mnie?

– Nat. – Wyciąga rękę, głaszcze mój policzek, kciukiem delikatnie dotyka ust.

– Nie zostałam stworzona do życia w klatce – szepczę, a ciężar na sercu coraz bardziej mi doskwiera.

– Dla ciebie nasz związek to klatka?

– Czasami tak – oświadczam szczerze. – Boję się, że nigdy nie będziesz potrafił mi zaufać. Mam rację?

Odwraca wzrok, co stanowi wystarczającą odpowiedź. Zaraz westchnie, a potem wpije się w moje usta i jak zwykle skończymy na dzikim seksie. Jeśli natychmiast nie ruszę tyłka, nie będę w stanie mu odmówić. Obiecałam sobie, że jeszcze jedna scena zazdrości i to zakończę. Jego zachowanie za bardzo przypomina to, co robił ojciec.

Zaciskam zęby i z walącym szaleńczo sercem staję na drżących nogach. Łzy napływają do oczu, mrugam kilka razy, by nie uronić ani jednej. Płacz tylko wszystko pogorszy.

– Zróbmy sobie przerwę – oznajmiam. – Oboje tego potrzebujemy.

– Skarbie…

Zanim Theo zdąży się podnieść i wziąć mnie w ramiona, szybkim krokiem ruszam do wyjścia.

3 Wahnsinn (z niem.) – szaleństwo

Rozdział 3

Reiner

Dziewięć miesięcy później

Owijam dłonie bandażami i wciągam rękawice, a na nogi i piszczele wkładam ochraniacze. Jestem świeżo po rozgrzewce. Podchodzę do ciężkiego worka treningowego i wymierzam pierwszy cios. Zaczynam powoli, jednak szybko się rozkręcam. Po kilkunastu minutach metodycznie grzmocę przyrząd sekwencją ciosów prostych, sierpowych i w korpus. Po każdym razie wypchana torba podskakuje na mocującym ją łańcuchu, podzwaniającym głośno w rytm uderzeń. Nie daję z siebie wszystkiego, choć bardzo mnie kusi, bo tylko gdy jestem na granicy, potrafię się odciąć od przeszłości. Co kilka sekund przerywam kombinację i zmieniam ustawienie, by wór nie uciekał poza mój zasięg.

Złość i frustracja powoli odchodzą, ale jestem świadomy tego, że najpóźniej jutro znów będę chodzącą bombą, gotową w każdej chwili wybuchnąć. Blizny pokrywające niemal połowę ciała codziennie przypominają, jak wiele straciłem. Jedno zdarzenie odebrało mi nie tylko ukochaną kobietę, lecz także pracę będącą równocześnie największą pasją. Tęsknię za udziałem w akcjach. Przyjaciele ze straży robią, co mogą, by mnie wesprzeć, jednak doskonale wiedzą, że na skutek stwierdzenia niezdolności do dalszej służby zatraciłem część siebie.

Przez pierwszych kilka tygodni nie mogłem sobie poradzić z targającymi mną emocjami. Odseparowałem się od bliskich, przestałem reagować na ich wiadomości, nie otwierałem drzwi, nawet gdy walili w nie pięściami. W jednej chwili tonąłem w smutku, a w drugiej zżerała mnie nienawiść. Prawie w ogóle nie spałem. Za każdym razem, gdy zmrużyłem oczy, czułem ogień pożerający ciało. Budziłem się z krzykiem, cały zlany potem. A później uświadamiałem sobie, że jedyną osobą, której obecność bym zaakceptował, byłaby Mia. Nie rozmawiałem nawet z rehabilitantami. Kiwałem tylko głową i posłusznie wykonywałem ich polecenia. Stałem się nieustannie nabuzowanym chodzącym trupem.

Jestem tak skupiony na uderzaniu, że nawet nie zauważam podchodzącego Jace’a. Dopiero gdy staje za ciężkim workiem i go przytrzymuje, przerywam na kilka sekund, by przywitać się z nim skinieniem głowy. Nie wiem, co by ze mną było, gdyby nie on. Podziwiam cierpliwość kumpla wobec mnie i mojego zachowania. Potrafię być naprawdę irytujący i sam często mam ochotę przyłożyć sobie prosto w ryj. Jace jednak jakimś pieprzonym cudem wytrwał najgorszy okres i okazuje mi wsparcie do dziś. Nie znam nikogo lepszego niż on. I jestem mu za to wdzięczny.

– Śmiało, przecież widzę, że jeszcze daleko do celu – mówi i muszę mu przyznać cholerną rację.

Wracam do kombinacji ciosów. Proste są lekkie, ale za każdym razem, gdy zabieram się do prawego sierpowego lub haka, wkładam w nie cały własny ciężar. Siła uderzeń przechodzi przez worek, a przyjaciela zmusza do rozstawienia nóg i opuszczenia środka ciężkości, by nie stracił równowagi.

Zwiększam tempo i utrzymuję intensywny rytm przez kolejnych kilka minut. Zmieniam postawę pomiędzy seriami i uważam, by kontrolować oddech. Gdy zaczynam dyszeć, cofam się i pochylam, a rękawice opieram o kolana. Muszę oszczędzać płuca. Sport jest dobry, a nawet wskazany, ale pod żadnym pozorem nie wolno mi przesadzać. Z początku wszystkie ćwiczenia wykonywałem pod czujnym okiem doświadczonego trenera. Teraz wiem, na co mogę sobie pozwolić, i czasami przychodzę do klubu sam, by po prostu się wyżyć.

– Lepiej? – pyta przyjaciel, kucający tuż przede mną.

– Powiedzmy – odpowiadam.

Prostuję sylwetkę, zdejmuję rękawice i ocieram pot z twarzy. Sparingi z workiem są intensywne i wykańczają kondycyjnie, lecz dzięki nim jestem w stanie rozładować negatywne emocje i oczyścić umysł.

– Lekarz mówił, żebyś się oszczędzał – przypomina Jace. – Rozumiem, że to ci pomaga, ale uważaj, by nie przegiąć.

Blizny po oparzeniach w międzyczasie zbladły, jednak nadal są widoczne. Od szyi w dół panuje zdecydowanie większy bajzel, bo właśnie tam ogień wyrządził najwięcej szkód. Dzięki regularnej rehabilitacji mogę się poruszać bez żadnych problemów, tylko płuca nie działają jak należy i właśnie to wykluczyło mnie z dalszej służby. Moim nieodłącznym towarzyszem został inhalator, którego muszę używać przynajmniej raz dziennie.

Miejsca po przeszczepie już dawno się zagoiły. Miałem szczęście, bo organizm przyjął nowe kawałki bez żadnych powikłań. Stosuję jedynie specjalne opatrunki z glikokortykosteroidu, a także noszę bandaże uciskowe, by zapobiec marszczeniu oraz falowaniu skóry.

– Daję radę – sapię, a kiedy zaczyna mi brakować powietrza, wyjmuję z kieszeni spodenek inhalator i biorę wziew. – Poza tym doktorek stwierdził, że sport dobrze na mnie wpływa.

– Jasne. Założę się, że gdyby choć raz widział cię w akcji, zmieniłby zdanie. Okładasz ten biedny worek, jakby był twoim największym wrogiem.

– Hej, to rozsądniejsze niż chlanie wódy. Już zapomniałeś, czyj to był pomysł?

– A nie lepiej, żebyś się wyżył artystycznie czy coś? Zacznij na przykład malować. Może będzie z ciebie drugi Picasso?

– A daj mi spokój. – Macham na niego ręką i kieruję się do przebieralni.

Jace też tam idzie. Mam wrażenie, że najchętniej nie odstępowałby mnie na krok. Szanuję jego troskę, czasami jednak bywa przytłaczająca. Nie raz rozmawialiśmy na ten temat, ale przyjaciel najzwyczajniej nie chce mi wierzyć, kiedy mówię, że dam sobie radę sam. Nie jestem załamanym desperatem, mogącym w każdej chwili targnąć się na własne życie. Nie pragnę umrzeć. Po prostu nie mogę przywyknąć do nowej rzeczywistości, to tyle. Może potrzebuję więcej czasu, by zaakceptować myśl, że już nigdy nie będę strażakiem? Marzyłem o tym od dziecka! A teraz… czuję się bezwartościowy. Nawet nie wiem, jak opisać swój obecny stan. Brakuje mi czegoś istotnego. Czegoś, co sprawiłoby, że znów byłbym kimś.

– Chyba nie masz zamiaru iść ze mną pod prysznic? – Z uniesionymi brwiami zerkam na Jace’a przez ramię, po czym ściągam mokrą koszulkę.

Przy nim nie czuję skrępowania, ale gdyby przebywał tu ktoś inny, nie odważyłbym się pokazać ciała.

Moje blizny mówią o tym, że w wyniku eksplozji butli gazowej doznałem poważnych obrażeń i tylko dzięki brawurowej akcji kolegów wyszedłem z tego cało. No cóż, może nie cało, jednak nadal jestem wśród żywych. Twarz i skóra głowy zostały jedynie lekko uszkodzone, to lewe ramię, łopatka i żebra ucierpiały o wiele bardziej. Pozyskiwanie skóry na przeszczepy naruszyło nietknięte obszary, więc myślę, że żarty porównujące mnie do potwora Frankensteina nie powinny nikogo dziwić.

– Wiesz co, z przyjemnością namydliłbym ci plecki, ale muszę za pół godziny być w remizie – odpowiada, a ja czuję ucisk w żołądku na samą wzmiankę o straży pożarnej. – Odezwij się później, okej?

– Pozdrów chłopaków – mówię i żegnam go, zanim zdąży jeszcze coś dodać.

Jestem sam. A wokół szaleje piekło.

Ogień huczy i trzaska, wnika przez każdą możliwą szczelinę. Jego gorący oddech otacza mnie z każdej strony. Nie mogę wykonać najmniejszego ruchu. Stopy mam przylepione do podłogi, jakby skóra i beton stopniowo stapiały się w jedno.

Próbuję krzyknąć, uciec z tego koszmaru, jednak zamiast głosu przez gardło przechodzi ostry kaszel. Atak duszności szarpie mną, a każdy oddech przypomina zasysanie żaru.

Płuca płoną.

Dym zapełnia wszystko.

Wślizguje się do nosa, gardła, oczu.

Każda cząstka mnie błaga o tlen, ale tu nie ma już czym oddychać.

Czuję ten zapach.

Intensywny, metaliczny, słodkawy.

To moje własne mięso się pali.

Patrzę na ręce. Drżą. Skóra na nich pęka. Ciemna, pęczniejąca od żaru. Tam, gdzie płomień dotyka najdłużej, ciało czarnieje, wypalone, nierealne.

Gorąco wdziera się pod ubranie. Wnika we mnie niczym obca egzystencja – bezlitosna, wyrachowana.