Tajemnica wiecznego życia - Włodzimierz Bełcikowski - ebook

Tajemnica wiecznego życia ebook

Włodzimierz Bełcikowski

3,5

Opis

Powieść „Tajemnica wiecznego życia” Włodzimierza Bełcikowskiego utrzymana jest w stylistyce horroru. Opowiada o nadprzyrodzonych wydarzeniach, za którymi stoi William Talmes – postać osobliwa, parapsycholog o nieoczekiwanych mocach. Wykorzystuje on swoje zdolności do pomocy ludziom w sytuacjach, w których wszystkie tradycyjne naukowe metody zawodzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Włodzimierz Bełcikowski

Tajemnica wiecznego życia

Warszawa 2016

Od autora

Poco to opisywać takie „niestworzone” rzeczy? – zapyta zapewne niejeden „trzeźwy” głos, po przerzuceniu kilku kartek tej książki.

Ajednak...

Pamiętamy jeszcze te czasy, kiedy urzędowo zaprzeczano istnieniu hipnotyzmu. Od tej pory uczyniliśmy krok zaledwie naprzód w badaniach możliwości ducha ludzkiego, ale jedno wiemy na pewno, że możliwości te są niezgłębione i niezmierzone.

Chodzi mi przy tym o co innego. Myślę, że do złagodzenia walki ścierających się egoizmów, do złagodzenia cierpień, które są bezwzględnie udziałem nas wszystkich, może się znacznie przyczynić świadomość, że istnieje inna sfera, wyższa, ku której winniśmy kierować naszego ducha... Odczucie tego zdolne jest znacznie wzmocnić nasze siły, a już z pewnością nie przyniesie szkody ani jednostce, ani społeczeństwu.

Myśl ludzka jest potęgą zupełnie realną i bezpośrednią. Może „zwalać i podźwigać trony”, jak o tym już dawno nas pouczył nasz wielki wieszcz. Nie zaprzeczajmy tej prawdzie, raczej w odczuciu jej wznieśmy wyżej głowę i śmiało spójrzmy w przyszłość.

Jeżeli uda mi się natchnąć tym przekonaniem choćby jednego wierzącego na tysiące sceptyków, będę uważał swe zadanie za spełnione.

AUTOR

Złe moce

Gdy zdążałem pieszo od pobliskiej stacji kolejowej ku willi mojego przyjaciela i byłem już blisko celu mej wycieczki, wzgórza i gaje cichego ustronia rozbłysły złotem promieni wspaniałego słońca, co zaledwie się wynurzyło ponad dalekim, przejrzystym horyzontem. Rozkoszując się balsamiczną świeżością cudnego poranku, szedłem bardzo powoli, aby nie przerywać zbyt wcześnie wypoczynku Williamowi Talmesowi, gdy wtem dostrzegłem go schodzącego z pagórka po drugiej stronie willi.

Mimo woli przystanąłem, patrząc nań z podziwem. Jego sposób chodzenia, jego swobodne, niewymuszone ruchy zawsze sprawiały na mnie wrażenie dziwnej harmonii i siły. Jaskrawo oświetlony ukośnymi promieniami, wydał mi się niemal olbrzymem. Szedł polną ścieżyną, jak zwykle, bez pośpiechu, a jednak szybko. Twarz pozostawała w cieniu, chwilami rozjaśniał ją żywy błysk jego oczu, widoczny nawet na dość znaczną odległość, która nas dzieliła. Miał na sobie wytworne sportowe ubranie, z ramienia zwisała mu duża skórzana torba, a w ręku dostrzegłem młotek geologiczny. Widocznie wybrał się tak wcześnie dla zdobycia kilku nowych okazów do swej kolekcji.

Pośpieszyłem, by prędzej z nim się spotkać; minąłem szybko willę i wkrótce witaliśmy się serdecznie.

– Nareszcie zdecydowałeś się odwiedzić mnie, Jacksonie, w mej pustelni – mówił mój przyjaciel. – Jak widzisz, jestem jak uczeń na wakacjach. Spodziewam się, że i ty nie będziesz się tu nudził.

– Nudzić się w twoim towarzystwie? Żartujesz chyba, Williamie?

Ktoś, kto nigdy nie znał Williama Talmesa, na to moje entuzjastyczne odezwanie się uśmiechnąłby się i przyszłaby mu na myśl pensjonarka zakochana w swoim nauczycielu. Ale ja bez wstydu przyznaję się otwarcie, że żywię dla tego człowieka kult niemal bałwochwalczy. Dzięki szczęśliwym warunkom przyrodzonym, a przede wszystkim olbrzymiej pracy nad sobą, stał się on jak gdyby istotą wyższego rzędu i co do mnie, nic bardziej nie cenię nad to, że zaszczyca mnie swoją przyjaźnią.

Usiedliśmy na murawie w wydłużonym cieniu rozłożystego klonu. Zapaliliśmy cygara. Tak było rozkosznie na otwartym powietrzu, że nie chciało się iść pod dach. Talmes otworzył swą torbę i zaczął grzebać w okruchach różnych skał, jakimi była napełniona.

– Czy zajmuje cię geologia, Jacksonie? – zapytał. – Czy zauważyłeś, jak znakomicie przyczynia się do odzyskania zachwianej równowagi duchowej choćby tylko rzut oka na pierwszy lepszy kamień?

Nie śpieszyłem się z odpowiedzią, gdyż widziałem, że ma sam ochotę do mówienia, a w takich razach wystrzegałem się, by nie przerywać mu biegu myśli. Talmes też nie czekał na moją odpowiedź, tylko wziąwszy do ręki jakiś kawał, zdaje mi się, granitu, ciągnął dalej:

– Nie o tym myślę, co zwykle wkłada się w formułkę, że wszystko jest niczym wobec wieczności, ani o tym, jak mało znaczenia mają ludzkie smutki i radości wobec faktu, że ten oto kamień istnieje miliony lat, a szeregi innych milionów lat istniał, zanim przybrał tę postać... Myślę o tym, jak wiele cierpień byłoby zaoszczędzonych, gdyby człowiek od takiego oto kamienia potrafił się nauczyć, na czym właściwie polega szczęście, gdyby mógł zrozumieć swoje stanowisko we wszechświecie...

Zamieniłem się cały w słuch. Za chwilę miałem usłyszeć jedną z tych prawd, tak jasnych i prostych, których posiadanie, gdy ukażą się oczom olśnionego umysłu, daje tak wielką potęgę, a które wskutek niepojętej jakiejś ironii pozostają zakryte, mimo iż powinny by się jarzyć jako słońce na niebie.

Nagle Talmes zerwał się na równe nogi.

– Patrz!... – krzyknął, a w głosie jego brzmiała trwoga.

Zerwałem się również i biegłem oczyma za kierunkiem wzroku mojego przyjaciela. Co on dostrzegł straszliwego? Na stokach wzgórz widać było gdzieniegdzie wśród drzew porozrzucane domki i wille. Wszędzie panował spokój. Ludzie pracujący na polach i w ogrodach nie przerywali swojego zajęcia i nie wydawali się niczym zaniepokojeni. Po gościńcu, wijącym się w dół łagodną serpentyną, zjeżdżał szybko jakiś samochód, podnosząc za sobą obłok kurzawy złocącej się w słońcu. Nigdzie najmniejszego zamącenia ładu i porządku.

– Co widzisz, Williamie? – zapytałem.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.