Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia Szczecina, jakiej nie znasz - pełna mitycznych bestii, krwawych rytuałów, zapomnianych miejsc i ludzi bardziej potwornych niż potwory. W tej antologii to Szczecin jest głównym bohaterem - miastem tajemniczym, niepokojącym, naznaczonym krwią i mrokiem. Ten hymn grozy, liryczny i brutalny zarazem, utkano z pasji autorów, którzy noszą to miasto w sercach. Tu przeszłość szepcze do tych, którzy potrafią słuchać.
---------------------------------------------------------------
Szczecin jest miastem niezwykłym, pełnym tajemnic i historii, które tylko czekają na opowiedzenie. Znakomicie, że znajdują się twórcy, którzy chcą i potrafią opowiadać o tym miejscu po swojemu. Bowiem nieważne w jakiej konwencji, gatunku czy stylu literackim opowiadamy o Szczecinie, ważne, że to robimy. I dlatego kibicuję autorom związanym z projektem Szczecinowierca, bo ich spojrzenie na to miasto może wnieść świeży powiew do sposobu w jakim mówimy o Szczecinie.
- Przemysław Kowalewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 205
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szczecinowierca
Copyright © Wydawnictwo POZA
Copyright © Ferment Qultury s.c.
Copyright © Przemysław Budziński
Copyright © Agata Cieszyńska
Copyright © Michał Dłużak
Copyright © Anna Gąsiorowska
Copyright © Agnieszka Gładzik
Copyright © Norbert Góra
Copyright © Paweł Jakubowski
Copyright © Jarosław Kociuba
Redakcja i korekta: Ewa Szostak
Skład, łamanie i liternictwo: Ada Krawczak
Grafika na okładce: Tomasz Panek
Fotografie autorów: Piotr Baliński
Wydawnictwo POZA
www.wydawnictwo-poza.pl
ISBN 978-83-975762-0-9
Szczecin 2025
WSTĘP
„Razem opowiedzmy Szczecin słuchowiskami”– zdawała się sugerować wiadomość od Przemka Budzińskiego, kiedy napisał do Stowarzyszenia Chowaniec, któremu mam przyjemność „prezesować”. Kojarzyłem go jako laureata IV edycji konkursu Szczecin z dreszczykiem literacko, w którym zajął drugie miejsce świetnym opowiadaniem o wampirzej pensjonariuszce jednego ze szczecińskich domów spokojnej starości. Opowiadanie bardzo zapadało w pamięć nie tylko swoją pomysłowością, ale przede wszystkim finałem. Początkowo postawiliśmy kilka warunków, w tym napisanie większej liczby kolejnych nowel, by przyszły audioserial miał jakąś ciągłość. Przemek się zgodził, a później nastała cisza. Twórcza cisza, ale nadal cisza. Przemek pisał, my organizowaliśmy kolejne wydarzenia i tak minęło ponad pół roku.
Pierwszy odcinek Szczecinowiercy miał premierę 21 stycznia 2024 roku. Nikt z nas wtedy nie przypuszczał, że ten oddolny pomysł złapie tak dużą liczbę twórców w swoje wampiryczne szpony. W międzyczasie odbyła się kolejna edycja organizowanego przez nas konkursu literackiego, dzięki czemu wśród Szczecinowierców pojawiła się jego laureatka, Ania Gąsiorowska. Jako że literatura (czy ogólnie: kultura) lubi trójki, staliśmy się nie-świętą trójcą, obmyślającą kolejne działania bohaterów i czasy, w które ich rzucimy. Choć muszę przyznać, że bardziej widziałem nas jako trzy orły z Jasnych Błoni, które– każdy we własną stronę– chcą zabrać słuchaczy, a teraz czytelników, w podróż po mrocznej naturze miasta. Zadaniem Przemka było skupienie się głównie na współczesnym obliczu Szczecina i bolączkach, jakie je trawią. Ani przypadł– wbrew jej literackim słowiańskim preferencjom– okres przełomu wieków. Nie będąc rodowitą szczecinianką, miała odkryć przed nami fin de sièclei przemysłowy boom Stettina. A ja? Miałem sprawić, by „słowo stało się ciałem”. Wraz z innymi członkami i członkiniami Chowańca w mieszkaniu przerobionym na studio nagrań mieliśmy za zadanie uczynić te historie zapadającymi w pamięć. Jak to bywa wśród artystów, w międzyczasie dochodziło do twórczych spięć i konfliktów. Pisarze walczyli o każde słowo, każdą literę, przecinek, a ja z wrażliwością buldożera pisałem na marginesach ich dzieł: „zbędne”, „wyrzucić”, „po co to?”. Słuchowiska rządzą się innymi prawami niż opowiadania sensu stricto. Wiele zdań opisowych można zastąpić dźwiękami, opisy emocji– grą aktorską, stąd moja „delikatność”. Pojawił się też problem natury technicznej– jak dać słuchaczom odczuć, że część słów jest rzeczywiście wypowiedzianych, a część to myśli bohatera-narratora? Na papierze wygląda to przejrzyście, w słuchowisku już nie bardzo. Ostatecznie– wydaje się– dobrze wybrnęliśmy z tego, dodając pogłos w kwestiach wypowiadanych. Wyszedłem z założenia, że bohaterowie zawsze są w jakiejś przestrzeni, w której głos się od czegoś odbija. Ich myśli– zamknięte w zawsze tej samej przestrzeni– są czyste, pozbawione wpływu z zewnątrz, stąd brak echa.
Obecne wydanie Szczecinowiercy pozbawione jest moich sarkastycznych komentarzy o zbędności słów. Teraz pisarze mogą w końcu dać upust swojej fantazji. Jak wiemy, horror– czy ogólnie: literatura grozy– nie jest łatwym gatunkiem do pracy. Trzeba ważyć każde słowo, aby nie wybić czytelników z koncentracji i stopniowo wpływać na ich wyobraźnię. Słuchowisko ma tę przewagę, że dzieje się tu i teraz. Odbiorca nie wie i nie będzie mógł sprawdzić, co go czeka, ponieważ nie może przerzucić kartki i dowiedzieć się, czy aby za chwilę nie wyskoczy potwór. Teraz, trzymając w swoich rękach pierwsze wydanie papierowe opowiadań, zawsze możesz sobie zaspoilerować, co będzie dalej, ale czy warto? Jako że materiał literacki po raz pierwszy zostaje wydany w całości – na dodatek z poprawkami– ciesz się faktem, że to, co przed sobą trzymasz, jest nowe. A na pewno nowsze od tego, nad czym pracowaliśmy, tworząc audioserial.
W ciągu pierwszego roku do literackiego grona Szczecinowierców dołączyli Paweł Jakubowski, który „wisiał” Przemkowi opowiadanie, potem Michał Dłużak, autor powieści młodzieżowej Kocie oko, Jarosław Kociuba, szczeciński legendysta, a ostatnimi czasy Agata Cieszyńska, autorka książek fantasy. Tak jak Ani w ramach współpracy „podarowano” postać Brygidy, awanturniczej panny z dobrego domu, tak Pawłowi mimowolnie „przekazano” postać Sydonii Borkowskiej, inkwizytorki, nemesis głównego bohatera. Pozostali twórcy skupili się na przygodach wampira Mateusza, dając mu swoje spojrzenie na Szczecin i jego historię. Dzięki temu poznajemy nie tylko nieśmiertelnego opiekuna miasta, lecz również jego śmiertelnych kronikarzy, którzy z wrodzoną i wyjątkową wrażliwością opisują sukcesy i porażki naszego nadodrzańskiego grodu. Jednak uprzedzam wszystkich, że nie tylko o Szczecinie w tych opowiadaniach jest mowa. Są tam również tereny przyległe, ziemie niczyje, szare strefy, do których niejeden nadnaturalny bohater chciałby mieć prawo!
Niniejsza antologia to kalejdoskop szczecińskiej historii grozy tworzonej z miłości do miasta. Raz będzie krwawo, innym razem depresyjnie, jednak– co pewne i niezmienne– będzie przede wszystkim pasjonująco. Można nie wierzyć w wampiry, strzygi, utopce lub gryfy, ale można wierzyć w opowieść o mieście, które nazywamy domem. I tak jak tworzymy te opowieści, chodząc między jednym placem a drugim, przeglądając stare kroniki czy buszując w terenie, szukając architektonicznych pozostałości, tak samo w takiej opowieści o mieście żyjemy. Szczecin jako miasto-ogród już się opowiada, ale to nie koniec jego możliwości. Wampir Mateusz może nie jest „szefem wszystkich szefów”, ale na pewno jest bacznym obserwatorem tego, co było i jest. Stał się „żebrem tego miasta”, by bronić go przed każdą siłą, nieważne: naturalną czy nadnaturalną. A to, co trzymasz w rękach, to kolejne, tym razem pisarskie żebra, które nie pozwolą skrzywdzić nie tylko serca Szczecina, ale i możliwości jego ciągłego, zdrowego oddechu. Czytelniku, opowiadajmy wspólnie Szczecin, byśmy mogli w nim ze spokojem żyć i żeby był miejscem, które nazwiemy fantastycznym domem, a nie strupiałym więzieniem i zaściankiem.
Marcel Mroczek
prezes Stowarzyszenia Chowaniec
PROLOG. MATEUSZ. KTO NIE RYZYKUJE…
Przemysław Budziński
Stary Szczecin najlepiej zwiedzać z przewodnikiem. Wielu miejskich pasjonatów historii wyciśnie z ocalałych kamienicznych fasad i gzymsów nieustannie sączące się źródła, które inspirują kolejne pokolenia pisarzy, rysowników i resztę, która ufa, że to miasto, zubożały feniks wychodzący ze szczeliny wojny, dalej będzie macką historii narodów. Jeśli jednak jesteście introwertykami, samotnikami lub duszami tułającymi się bezwiednie na wietrze, możecie spróbować odkryć to miasto sami, przeciskając się pomiędzy licznymi śladami minionych epok. Katedra, która po wojnie była jedynie kikutem zęba wyrastającym ponad brzegiem Odry, Wały Chrobrego, które dla niektórych wciąż pozostają Tarasami Hakena, park Kasprowicza witający trzema monumentalnymi orłami, będącymi symbolem pionierskiej pracy. Deptak głośny, „Hormon” głośniejszy, bulwary zakrzyczane mewami i pijaną młodzieżą… Spróbujcie. Nocą. Może się nawet spotkamy. Ale tak naprawdę, jeśli pragniecie dogłębnie wniknąć w tkanki tego miasta, połączyć swój układ krwionośny z arteriami starej aglomeracji, musicie odwiedzić tutejszy dom starości. Najlepiej ten na Kruczej, nad którym stada patronujących ulicy ptaków kołują złowrogo niczym sępy nad padliną. Tutaj przewodnikiem jest śmierć.
Wśród schorowanych pensjonariuszy ukrywa się stworzenie. Ktoś, kto namiętnie współgra ze śmiercią, oszukując kostuchę co jakiś czas w letalnej partii szachów.
Marię Kos tylko z pozoru nie wyróżnia nic. Ma kruczoczarne włosy przyprószone siwizną i oczy wypełnione pustką. Jest jedną z wielu Marii, schorowanych i przemieszczających się niemal bezgłośnie pomiędzy pokojem, jadalnią a korytarzami domu. Ale Maria Kos się nie starzeje. Nie cierpi z powodu korzonków, nie zmaga się z demencją. Maria często jest tam, gdzie umiera starszy jegomość. Bo Maria wzgardza kobiecą krwią. Uważa, że nie daje jej tyle mocy, co męska. Choć nie przeczy, że zdarzają się tu kobiety dużo mężniejsze od najbardziej uhonorowanych na wojnie mężczyzn, toczące latami swoje prywatne batalie z agresorem, osobistym oprawcą, losem okrutnie zamkniętym na jednym z palców, tym w kształcie ślubnej obrączki, bo póki śmierć nas nie rozłączy– to lepiej, by była to twoja śmierć, nie moja.
Dom starości to miejsce, w którym można się kamuflować przez lata i czerpać z życia pełnymi garściami śmierci. Towar tutaj trochę przechodzony, ale nikt się nie domyśli, że śmierć rezydenta nastąpiła przez spektakularne upuszczenie z niego krwi. Tak, Maria jest wampirem, strzygą, wiedźmą lub inkubem, w zależności od tego, o co pytacie i skąd pochodzicie. Ale Maria jest jak inne strzygi, może oszukiwać się długo, pozostawać w permanentnej agonii ducha, ale wciąż tęskni za młodą krwią. Taką, która wypełni po brzegi jej pokutnicze serce. Wyzwoli przygasłe marzenia, wyścieli łoże pragnieniami z dawnych lat.
Kiedy tylko nadarza się okazja, zrzuca swój bezpieczny pancerz i postanawia zaryzykować. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. A starzy ludzie smakują co najwyżej jak wino domowej produkcji. Znośnie, ale bez fajerwerków.
Gdy młody adept masażu wchodzi do jej pokoju, by pomasować jej kilkusetletnie stopy, Maria wie, że to ta chwila. Utwierdza się w tym przekonaniu jeszcze bardziej po słowach młodzieńca.
– Pani Mario, proszę wybaczyć moją… chwilową niedyspozycję. Nie spałem prawie całą noc. Noc Muzeów. Nałykałem się historii na cały rok, nie mogłem odpuścić i teraz cierpię za miliony.
Na potwierdzenie ziewa teatralnie, odkrywając cały garnitur uzębienia, ale przede wszystkim uwydatniając żyłę na szyi, która pachnie Marii lepiej niż czekolada lana w fabryce za Odrą. W dodatku ta Noc Muzeów… Bywała nieraz, sprawdzała, rozkoszowała się w istocie mądrego tłumu. A teraz czuje przy sobie krew młodego, złaknionego wiedzy człowieka… Maria z trudem się powstrzymuje, by nie rzucić mu się do gardła. Zamiast tego proponuje:
– Możesz położyć się na wersalce.– Uśmiecha się kokieteryjnie.– Nie musisz się niczego obawiać. Wszystko jest czyste, dzisiaj była zmiana pościeli.
– Wolę się nie kłaść na łóżku– odpowiada trzeźwo młodzieniec– bo się nie wybronię, jak nakryje mnie ktoś z personelu. Ale z chęcią skorzystam z krótkiej drzemki tutaj.– Młodzieniec wskazuje palcem na szary fotel w rogu pokoju. Jego wytarte podłokietniki i zapadające się siedzisko nie wyglądają zachęcająco.– Naprawdę wystarczy mi kwadrans, pani Mario, i będę zwarty i gotowy do działania.
Maria przystaje na to. Wszystko idzie zgodnie z planem i rytmem wybijanym przez jej zeschnięte żyły, tańczące teraz na myśl o nowych siłach witalnych.
Gdy młodzieniec zasypia, chrapaniem potwierdzając głęboki sen, Maria dłońmi łapie jego żuchwę i odchyla szyję, wbijając w nią po chwili długie kły. Młodzieniec chwilę się szarpie. Jest oszołomiony jak każda jej wcześniejsza ofiara, a jednocześnie coś jest jakby inaczej…
I wtedy Maria już wie. Czuje, jak jej żyły się rozpalają. Krew jest zatruta. Młodzieniec pił święconą wodę. Tylko po jaką cholerę?!
Maria wije się w konwulsjach po podłodze, przypominając ruchami węża, któremu ktoś rozharatał wnętrzności. Drapie szponami po brzuchu, orając skórę, po czym zastyga ze wzrokiem wbitym w młodzieńca i z grymasem pogardy na ustach. Chłopak po dłuższej chwili podnosi się z fotela. Jest lekko zamroczony, lecz przez twarz przemyka mu cień zadowolenia. Zdejmuje zakrwawioną koszulę i sięga do plecaka po taką samą, tyle że czystą. Na torsie ma wytatuowany krzyż z zaostrzonym trzonem. Na ramieniu kilka kolejnych. Należy do I Korpusu Inkwizytorskiego Cesarstwa Pruskiego. Cesarstwa już nie ma, Gryfitów też nie. Korpus pozostał i czyści teren z resztek plugastwa na całym Pomorzu.
Skąd o tym wiem?
Bo sam go naprowadziłem na Marię Kos.
Dlaczego?
Bo nie lubię konkurencji w moim domu.
MATEUSZ.CZARNA MSZA
Przemysław Budziński
W Edynburgu pierwszy raz widziałem zaślubiny czarownicy, w Paryżu – dekapitację gilotyną, w Berlinie– przerażenie w oczach tych, którzy uważali się za nadludzi, a w Szczecinie– popłoch uczestników czarnej mszy. Nieskromnie dodam, że przyczyniłem się do tego chaosu jako czynny uczestnik tej duchowo prymitywnej celebracji. Kiedy żyje się wystarczająco długo, świat kurczy się do wyjątkowych wspomnień związanych z miastami i miejscami. Szczecin wypełnił moje zimne serce kilka stuleci temu. Był w tym czasie Szczecinem Gryfitów, Szczecinem pruskim, francuskim, niemieckim i polskim. Siedem lat temu zaryglowałem się przed zbyt dociekliwymi inkwizytorami w domu starości, ale nie mogę pozostać tutaj na wieki. Nie w sposób, w jaki rozumieją to ludzie. I nie po unicestwieniu Marii Kos.
– Jeszcze herbaty, panie Mateuszu?– Z rozmyślań wyrywa mnie zmęczony głos opiekunki. Jest grzeczna i wyczerpana ciężką pracą. Równie grzecznie dziękuję. Na co dzień nie jestem potworem. W domu spokojnej starości mieszka wielu wspaniałych ludzi, ale widuję też dużo gorszych ode mnie, sączących nienawiść do siebie i świata przez słomkę próżności. I wyprzedzając wasze kolejne pytanie: nie pijam wyłącznie ludzkiej krwi. To oczywiście mój główny cel kulinarny, ale zdarzają się inne.
Przyznaję, imię Mateusz też nie kojarzy się z krwiożerczym wampirem. I dobrze. W życiu zarówno patronów, jak i ludzi chodzi przede wszystkim o to, by się nie wyróżniać. I nigdy nie być ani pierwszym, ani ostatnim.
***
O celebracji czarnej mszy dowiaduję się przez przypadek, ale to właśnie przypadki rządzą światem. Zbierające się zło przyciąga do siebie takie osoby jak ja. Domyślam się, że nie będzie to nic oficjalnego, wyprawionego z wielką pompą i splendorem. Ot, szczeniackie pragnienie bycia częścią mrocznego świata, może nawet chęć zaimponowania rówieśnikom. Ale wiem również, że to w głowach amatorów kreują się najmroczniejsze wizje. To umysły niedoskonałe– nabuzowane hormonami– pragną zmieniać świat. Niekoniecznie na lepsze.
Mszę planują na 26 czerwca 1986 roku. Nie bez powodu. Trzy szóstki w dacie mają być konkretnym pukaniem do piekielnych drzwi Lucyfera. Na miejsce obrzędu wybierają wieżę Bismarcka. Też nie bez powodu. Może i w Szczecinie odnajdziecie mroczniejsze miejsca niż to, ale nocą widok z wieży jest oszałamiający. W demonicznym tego słowa znaczeniu. Początkowo wieża miała stanąć na Wyspie Grodzkiej. Sam optowałem za tym rozwiązaniem, zasiadając na początku dwudziestego wieku w radzie miejskiej, ale gubernator von Eisenhart uparł się, by stanęła na Zielonym Wzgórzu. Cóż, nawet jako patron miałem iluzoryczny wpływ na lokalizację tej wieży.
Późnym wieczorem zbiera się dwanaścioro natchnionych młodych ludzi. Samą obecnością w tej liczbie drwią z apostołów. Dziesiątka z nich zajęta jest głównie spożywaniem taniego wina i myśleniem o przyszłej kopulacji z równie upojoną istotą. Zło, które w nich się zalęgło, kończy się wyłącznie na sraczce i wymiotach. Nie odróżniliby głębi Biblii Szatana LaVeya od Szatana z siódmej klasy Makuszyńskiego. Ale pozostała dwójka… Tych dwoje jest przesiąkniętych nikczemnością, która dopiero ma eksplodować. A jak wiadomo, każdy wybuch to mnóstwo odłamków. Zasługują na to, by przygarnąć ich dusze. Bezszelestnie. Ze szczecińskich kronik nie dowiemy się, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło. Zadbałem o to. Policja dostała parę samobójczych tropów. Inkwizytorium nawet nie zabrało głosu w sprawie, ot, zwykły devil event, niepołączony w żaden sposób z nadnaturalnością.
Zgodnie z moimi przewidywaniami większość przybyłych ulatnia się wraz z procentami taniego wina, wietrzejącymi w ich subkulturowych ciałach. Zostają– nazwijmy ich– Adam i Ewa. Oboje są źli, choć każde z nich inaczej. Zło Adama jest przybite gwoździem schizofrenii, która każe mu szukać nowych doznań. To zbłąkana dusza, która wywęszyła upragnioną akceptację. Ewa to wulkan zła w czystej postaci. Msza to dla niej pretekst do bestialskiego zachowania, którego nie umie już okiełznać. Gdy sponiewierana alkoholem młodzież opuszcza wieżę, ona pozostaje ze swoim chłopakiem w środku i liczy do stu, choć jeszcze bardziej liczy na to, że nikt się nie wróci. Idzie po psa uwiązanego w pobliskim lesie i prowadzi go na krótkim łańcuchu. Do tej pory spał po lekach, które przemyciła w mokrej karmie. Pies jest lekko zamroczony. Duży. Mieszaniec ras uznanych za wyjątkowo niebezpieczne. Spektakularnie byłoby ukrzyżować pudla przypominającego baranka, ale pudle zdarzają się rzadko i są strzeżone bardziej przez swoich panów niż mieszańce. Plan jest prosty. Poderżnąć kundlowi gardło i powiesić go na haku, który zwisa razem z grubym łańcuchem pośrodku sklepienia. Krew ma się lać po twarzach okrutników i wypełniać narysowany na ziemi pentagram. To plan idealny. Ale idealne plany mają to do siebie, że lubią się pierdolić. W przypadku obecności patrona to nieuniknione.
***
Do tej pory zastanawiam się, czy Ewa chciała po prostu zabić kundla, bo jarało ją uchodzące z niego życie, czy prawda była bardziej skomplikowana. Prawdziwie obłąkany Adam naprawdę wierzył w przywołanie szatana. I trochę mu się ta sztuka udała, gdy postanowił pozostać z Ewą.
Tymczasem dziewczyna trzyma napięty łańcuch z psem, który– rozbudzony i rozjuszony– pokazuje rząd zębów i wyrywa się w kierunku Adama. Pies jest też wyraźnie podenerwowany moją obecnością. Nie widzi mnie, ale mnie czuje. Reaguje agresją na strach.
– No, dalej– szczuje Ewa, podczas gdy Adam kurczowo trzyma w ręku myśliwską finkę.– Zrób to, poderżnij mu gardło! Niech się dokona!
Owładnięta mordem. Pies będzie tylko preludium do prawdziwych zbrodni. Te dokonają się już niedługo. Nie można dać wystygnąć tym emocjom.
To moment dla mnie. Stojąc na kamiennym występie jakieś trzy metry nad Ewą, rzucam się na nią dokładnie w tym momencie, kiedy postanawia puścić łańcuch. Może wcale nie chciała śmierci psa. Może zginąć miał Adam. Spadam i podmuchem gaszę większość świec rozstawionych w okręgu, pozostawiając enigmatyczne światło księżyca wdzierające się przez wejściowe wrota. Szarpię pazurem po szyi Ewy i ją osaczam. Nie wgryzam się w szyję, choć tak mocno korci, zlizuję tylko krew ściekającą jej aż na dekolt i przyciskam mocno do siebie. Ona się szarpie, jest oszołomiona. Nie może nawet krzyczeć.
Cudownie jest ją smakować.
Może to dla was odrażające, ale tak szczerze: co jest bardziej obrzydliwe, to… czy smarkanie bez używania chusteczek?
Jej partner walczy z psem i po chwili udaje mu się go ogłuszyć. Nie zabija go, ale ciężko rani. Sam też ma liczne ślady pogryzień i zadrapań na całym ciele.
Następnego poranka zmasakrowane, ale ciepłe ciała dwójki młodych ludzi ubranych na czarno i wielkiego psa znajdują harcerze z polickiej drużyny. Kilkoro młodzików miało dziś przejść inicjację. No, udaje się z nawiązką. Taki widok zostaje w młodych ludziach na zawsze. Rannego mężczyznę udaje się uratować, psem zajmuje się drużynowy. Chce go wziąć do domu. Może bezpański kundel nie ma najgorszych dni przed sobą? Młodzieniec bełkocze coś o wampirach, czarnej mszy, diabelskim psie i ofierze. Ląduje tam, gdzie jego miejsce. Na Mącznej.
***
Deus Meus Asmodeus– to moje prawdziwe imię. Kochałem je, dopóki nie stałem się Kosmateuszem w dziecięcej wyliczance. Ale zgodnie z zasadą „nie wyróżniaj się”– lepiej być całkiem zwyczajnym Mateuszem.
MATEUSZ. PIES OGRODNIKA
Michał Dłużak
Z pobłażliwością patrzę na pokaz walk na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich. Chociaż rekonstruktorzy się starają, to jest teatr, zabawa w wojnę. Ciekawe, czy tak ochoczo by się bawili, gdyby doświadczyli prawdziwej walki… prawdziwej śmierci, głodu i trupiego smrodu. Ileż to razy widziałem, jak krew płynie po ulicach Szczecina? Dziesiątki? Miasto ściśnięte w kleszczach oblężenia. Śmierć od kuli, pożarów i walących się zewsząd gruzów. Szczęk żelaza i krzyki przypominają mi o czasie, kiedy odgłosy prawdziwych walk i jęki konających biły pod niebo razem z dymami pożarów. W 1677 wojna zawitała do Szczecina. Straszliwa, nawet jak na moje standardy. Szczecin był wtedy szwedzki, przypadł im jako łup po wojnie trzydziestoletniej. Z żalem patrzyłem, jak bezpotomnie umiera nasz dobry książę Bogusław XIV, a dynastia Gryfitów gaśnie. Niestety, nawet patron nie jest w stanie zatrzymać żaren historii. I tak Szwedzi mieli miasto… A Fryderyk Wilhelm chciał je odzyskać. Kiedy wojska elektorskie przybyły pod jego mury, mieszkańcy pamiętający sromotną porażkę Brandenburczyków w 1659 roku, przywitali ich psim szczekaniem i wyciem, wyzywając wojska nieprzyjaciela od kundli.
***
Posłowie elektora zostali z pogardą odprawienia. Długo jeszcze wyto i szczekano za nimi z murów. Nie podzielałem tego entuzjazmu. Brandenburczycy– niczym zdziczałe psy– połączyli się w potężnej sforze, a potem otoczyli miasto…
…Nawet najlepszy hycel… tfu! Rakarz nie wyłapie w pojedynkę wszystkich kundli…
Mimo rychłej zagłady mieszczanie kpią dalej, poszczekują z murów, wyją w nocy. Uszyli proporzec z karykaturą feldmarszałka Georga von Derfflingera… z nożycami, drwiąc z jego krawieckiej przeszłości. Pycha kroczy przed upadkiem. Dogryzam rannych, po jednej i drugiej stronie, którzy i tak umarliby w krótkim czasie. Tak jak żonę spichlerzowego, której wybuch armatni oderwał ramię i która, widząc moje wysunięte kły, nie ma nawet siły krzyknąć, tylko szepcze błagalnym tonem, prosi o łaskę.
– Ależ ja właśnie dokonuję aktu łaski. A sądząc po twojej rozpasanej chuci i niskiej inteligencji, także aktu litości dla reszty mieszkańców.
Zostawiam nieszczęsną, gdy jej krew słodko pali moje wnętrze. Smak i zapach krwi rozbudzają moje zmysły, przepełnia mnie siła i tłumiona wściekłość. Napięte do granic możliwości nerwy wibrują. Czerwona mgła zasnuwa mi oczy. Czuję wyraźnie, że przyczajone zło jest blisko… Za blisko. Skrada się w ciemności i dymie. Otrząsam się z tej wizji, ale nie ustępuje. Czuję obecność.
Bezszelestnie zbliżam się do okna i zaglądam w noc. Moje wyostrzone zmysły chwytają każdą drobinkę światła, każdą zmianę w powietrzu i cieniach. Po murze COŚ pełza. Przypomina człowieka, ale jego kończyny– nogi i ramiona– są zbyt umięśnione, a przy tym zbyt giętkie. Szponiaste dłonie stwora wczepiają się w ceglaną ścianę, gdy schodzi po niej głową w dół. Tuż nad ziemią skacze miękko i pozostaje w przysiadzie. Zadziera pysk w górę i węszy. Gdzieś w niebo mocniej uderzają płomienie, a łuna daje nieco więcej światła. Stwór jest nagi do pasa. Ma na sobie spodnie brandenburskiego piechura. Mógłby uchodzić za człowieka, gdyby nie jego głowa. Przerażający, wydłużony pysk pełen spiczastych kłów. Gorejące oczy i sterczące jak u owczarka uszy dopełniają paskudnego obrazu. Wilkołak? Co tu, do kurwy, robi wilkołak? Nie, cynocefal! To jego obecność wyczuwałem, to ona mnie tak paliła. Brandenburczycy przyprowadzili ze sobą bestię i teraz spuścili ze smyczy. W moim mieście! Potwór węszy jeszcze przez chwilę. Na szczęście nie wyczuwa mojej obecności. Rusza wolno, ostrożnie, w głąb uliczki. Świeżo wypita krew i noce szargające zmysły grają teraz we mnie pieśń łowcy. Czuję jego zwierzęco-ludzki pot, wyczuwam, gdzie kapie jego ślina. Zręcznie omija zawalone uliczki, przeskakuje gruz i kieruje się na północ.
Czegoś szuka… Nie uciech w zamtuzie, bynajmniej. To maszyna do zabijania, nie szpieg. Skręca za tą kupą gruzu. Hmmm… Gdzie on się po…
Wtem straszny ból przerywa moje rozmyślania. Cynocefal powala mnie z zaskoczenia na ziemię, przyciska i drze pazurami moje plecy, rycząc i pryskając śliną.
Musiał zaczaić się na mnie i skoczyć z wyższych pięter. Uderzenie mnie oszałamia, dając potworowi chwilową przewagę, którą wykorzystuje aż nadto. Z rozmachem wbija kły w moje ramię i zaciska szczęki. Eksplozja bólu niemal rozsadza moją czaszkę, ale też mnie otrzeźwia. Gorąca krew, którą piłem jeszcze przed chwilą, gotuje się we mnie. Strach, pragnienie i szaleństwo tłumione przez ostatnie tygodnie znajdują ujście.
Naprężam się i zrzucam bestię z grzbietu. Ta przekręca się w powietrzu i chlasta mnie pazurami po policzku.
– Kurwa, goliłem się już!– Z wściekłością nacieram na cynocefala. Rzuca się ku mnie z rozpostartymi szponami. Jestem szybszy… i zwinniejszy. Chwytam go za ramiona, wywijam się w powietrzu i ląduję mu na barkach. Wbijam pazury głęboko w jego ciało.
Mając w końcu mocne oparcie, sięgam po swoją podręczną, a raczej: podzębną broń– zatapiam kły w jego szyi. Przegryzam się przez zwały mięśni, drę ścięgna, aż moje zęby chroboczą o kości kręgów. Szał ogarnia mnie zupełnie. Dzisiejszej nocy staję się bestią totalną, by bestię pokonać. Rozwieram szczęki i zatapiam je w ciele potwora raz po raz, aż wiotczeje w moich ramionach. Rzucam jego truchło na bruk, ale to jakby nie koniec… On będzie się regenerował, może dłużej niż ja… ale jednak.
„Boże, niemal odgryzłem mu głowę”. Przeciągły gwizd wiatru zapowiada nadlatującą kulę armatnią. „Łooo cię, co za wichura…”
Kolejna salwa dział. Krzyki ludzi, wrzaski roztrzaskiwanych ścian, skomlenie palących się drzwi i okien.
Chwieję się na nogach i szukam schronienia. Ostatkiem sił dowlekam się do mojej kryjówki. Kiedy walczyłem z bestią, płótno z prześmiewczą podobizną feldmarszałka von Derfflingera na wieży Świętego Jakuba zestrzelono ciężkimi moździerzami, a płonące szczątki rozbiły dach bazyliki, wzniecając kolejny pożar. Psy się wściekły, a prześmiewcy przestali ujadać.
***
Kolejny właściciel miasta, a patron wciąż ten sam… Czy aby na pewno? Nie mogę się już dłużej oszukiwać, że to miasto to tylko terytorium łowieckie. Ludzie to ludzie, smakują tak samo, o ile nie brodzą w ściekach i nie jedzą gównianego jedzenia, ale Szczecin… Stetinum… DOM… Mój DOM… Dopiero te salwy armatnie rozłupujące dachy mojego DOMU pozwalają mi to zrozumieć. Zaczynam pojmować słowa pierwszego primogena: „Będziesz żebrem tego miasta, Szczecinowiercą! Pierwszym i ostatnim patronem Stetinum!”…
***
Czekam pośród gawiedzi i patrzę, jak rajcy witają kurfirsta u bram, jak przekazują mu klucze do miasta. Wielki Elektor w czarnej zbroi, cyzelowanej złotem, w wielkim kapeluszu z piórami. Nie zsiada ze swojego rumaka. Z dumą i wyższością patrzy na pokonanych. Oglądam to obojętnie do chwili, w której pośród świty Fryderyka Wilhelma zauważam szlachcica w czarnym stroju bez ozdób, nie licząc złotego łańcucha z krwistym kamieniem. Od razu uderza mnie bladość jego lica, oczy ciemne, zwężone do szparek, wąskie usta. Jego wzrok bezbłędnie wyłuskuje mnie z tłumu i przyszpila na miejscu.
Patron!
Brandenburski patron!
Jebany kundel! Nie czekam końca ceremonii, chowam się w tłumie i zaczynam oddalać. Omijam sterty gruzów i spalonych belek, zapuszczając się w uliczki, byle dalej. Czyżby ten starożytny patron chciał mi odebrać moje miasto? Czy to on kontrolował tego cynocefala? Będę walczył o swoje!
Uprzedzę wasze pytanie. Tak, patroni potrafią odczytywać myśli innych patronów. To kolejny powód, dla którego trzymam się z dala od reszty.
Na środku alejki stoi ON! Nie sposób określić jego wieku, a posturę definiują pewność siebie, poczucie siły i władzy. Wspiera się na lasce ze srebrną głową wilka. Nie wierzę, by naprawdę była mu niezbędna.
– Nie ma takiej potrzeby– powtarza postać, tym razem donośnie. Na głos.– Nazywam się Friedrich Gottlieb von der Gärtner i nie przybyłem tutaj, by cię zabić, patronie ze Szczecina. Chociaż mógłbym. Jestem od ciebie starszy i silniejszy. A ty chyba nie doszedłeś do siebie po spotkaniu z Dominikiem?
– Dominikiem? Więc to był twój piesek?– dopytuję.
– Mój– odpowiada z wyraźną irytacją.– I bardzo mnie rozzłościła twoja interwencja. Trzeba było się nie wtrącać. Dominik ubiłby von Wulffena, morale by upadło i miasto poddałoby się szybciej. Nie doszłoby do tak pożałowania godnego…
Zakreśla laską łuk, wskazując na gruzy i wypalone domy.
– Jeśli nie chcesz mnie zabić ani stąd wypędzić, to czego chcesz?
– Dlaczego miałbym pozbywać się tak doskonałego narzędzia wpływu na ludzi? Chcę się dogadać. Bądź sobie patronem tego miasta, ale służ Wielkiemu Elektorowi.
– Nikomu nie służyłem i nie będę służyć!– Oddycham coraz płycej.– Nikomu! Podobnie jak to miasto! Ono tylko co jakiś czas zmienia właściciela, ale jest wolne!
– Wolne, powiadasz? Nikt nie jest prawdziwie wolny, nawet my. Ale kiedy masz tak dużo czasu, jak tylko patron może mieć… Wyczuwasz, skąd wieje wiatr i uczysz się płynąć wraz z nim. Zanim pochłonie cię burza.
– Można żeglować po wzburzonym morzu. Fluctuat nec mergitur1!
– Ho, ho, masz się za tak dobrego żeglarza? Jednym skinieniem mogę cię wysłać na stos. I, byś nie skwierczał samotnie, dołączy do ciebie kilkoro mieszczan. A miasto? Wielki Elektor ogłosi kolektę na rzecz odbudowy kościołów. Dziwnym trafem pieniądze się gdzieś zagubią. Co ty na to?
– Obyś się udławił!
Mój rozmówca tylko się śmieje, prezentując kły dłuższe od moich.
– Po cóż tak źle życzyć krewniakowi? Nie zależy mi na twojej śmierci, nie stanowisz dla mnie zagrożenia. Nie mam potrzeby brudzić sobie tobą rąk. Możesz być przydatny… Jeśli nauczysz się odpowiednio węszyć. Dzisiaj wiatr dmie z Berlina. Więc jak będzie?
– Pfff…– próbuję go zbyć, choć w środku wszystko we mnie pulsuje.
– Twoja wola. Będziemy cię obserwować. To nie jest nasze ostatnie spotkanie. Chyba rozumiesz?
Odwraca się i odchodzi pomiędzy zwalone dachy. Po chwili przestaję czuć jego złowieszczą obecność. Tak po prostu odpuścił?
***
Przyjąwszy hołdy i złożywszy obietnice, Wielki Elektor wraz ze swoją świtą opuszcza Szczecin. Wojska oblężnicze zwijają się jeszcze przez kilka tygodni, a garnizon brandenburski obsadza co ważniejsze miejsca. Poranione miasto liże rany. Ślady po spotkaniu z cynocefalem szybko się goją. Jednak blizny miasta po najstraszliwszym oblężeniu są widoczne po dziś dzień w najstarszych świątyniach miasta…
A ja wracam myślami i spojrzeniem na dziedziniec zamku. Krwawa jatka, nie ma co. Miał być spektakl dla dzieci, a jest brutalniej niż w Grze o tron