Wilk z lasu - Aneta Jadowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Wilk z lasu ebook

Aneta Jadowska

4,9

262 osoby interesują się tą książką

Opis

W Thornie narasta chaos, a Dora Wilk nie cofnie się przed niczym, by go powstrzymać.

Nie wywołuj wiedźmy z Thornu

Jeszcze nie opadł kurz po sprawie Latarnika, a na progu Namiestniczki staje ranny śnieżnobiały wilk, umykający przed pościgiem. Z miejsca zaprzyjaźnia się z Salcią, dla której każda noc oznacza powrót do dawnych traum. Czy przybysz okaże się kluczem do tajemnicy zagrażającej miastu?

Tymczasem z Trójprzymierza nadchodzą niepokojące wieści: pokój między wilczym stadem a gniazdem wampirów wisi na włosku, co gorsza, stadu grozi rozłam. Dora nie ma złudzeń. Spokojny wieczór pod kocem to luksus, na który przyjdzie jej jeszcze poczekać.

Zbrodnia w sąsiedztwie, szczeliny piekielne i demoniczna hałastra, brzemienne w skutki szczeniackie wybryki – Namiestniczka Thornu nie narzeka na brak obowiązków… ani nadmiar snu.

Wilk z lasu to opowieść o konsekwencjach chciwości i podskórnych napięciach, które potrafią rozniecić prawdziwy pożar. Bo kiedy stawką jest dobro słabszych, Dora Wilk nie zawaha się sięgnąć po ostateczne środki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (8 ocen)
7
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariankaiMisia

Dobrze spędzony czas

Po zobaczeniu autorki dodałam na półkę bez patrzenia na opis :) Super książka, gorąco polecam <3
00
Aniiuszka

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz sie od książki. Dobrze opowiedziana historia, klimat, bohaterowie wszystko na plus. Aneta nie zawodzi. Kolejny tom potrzebny natychmiast ❤️
00
KachaMS

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia, autorka trzyma poziom
00



Spis treści
Okładka
Spis treści
Strony tytułowe
Spis książek Anety Jadowskiej
Chronologia Thornverse
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5

Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53

Strona redakcyjna
Reklamy
Spis treści

Książki Anety Jadowskiej w wydawnictwie SQN

THORNVERSE

Heksalogia o Dorze Wilk

Złodziej dusz

Bogowie muszą być szaleni

Zwycięzca bierze wszystko

Wszystko zostaje w rodzinie

Egzorcyzmy Dory Wilk

Na wojnie nie ma niewinnych

Trylogia Szamańska

Szamański blues

Szamańskie tango

Szamański twist

Kroniki Thornu

Dzikie dziecko miłości

Katia. Cmentarne love story

Głowa rodziny

Wilk z lasu

Trylogia Nikity

Dziewczyna z Dzielnicy Cudów

Akuszer Bogów

Diabelski Młyn

Kroniki Sąsiedzkie

Afera na tuzin rysiów

Próby ognia i wody

Dziewczyna z przeklętej wyspy

Zbiory opowiadań

Ropuszki. Opowiadania ze świata Thornu

Dynia i Jemioła. Nietypowe historie świąteczne

Kurczaczek i Salamandra

Klątwy i pierniczki

Dla dzieci

Przygody małego duchołapa

SERIE POZA THORNVERSE

Klan Koźlaków

Cud, miód, Malina

Cuda wianki. Nowe przygody rodziny Koźlaków

Garstka z Ustki

Trup i inne sekrety rodzinne

Martwy sezon

Denat wieczorową porą

Gracje z Ustki

Tajemnica domu Uklejów

Sekret prawie byłego męża

Rozdział 1

Listopad intensywnie pracował na swoją kiepską reputację. Było pochmurno i zimno, a powietrze pachniało dymem z kominów i nadciągającym deszczem. Albo i pierwszym śniegiem, który przy tej temperaturze szybko zmieni się w pluchę.

Miałam nadzieję, że zdążę wrócić, zanim zacznie padać, ale na wszelki wypadek zabrałam woskowaną kurtkę i solidne buty. Choć wolałabym zostać pod kocem.

Z Mironem i Salcią pilibyśmy hektolitry herbaty, oglądając seriale i grzejąc się w domowym ciepełku, które stanowiło jedyny przebłysk światła w tym upiornym miesiącu. Miałam wszystko, czego mi było potrzeba. Miron po miesiącach nieobecności zakotwiczył w domu. Salcia wpasowała się w nasze życie zaskakująco dobrze, choć wciąż potrzebowała czasu, by się w pełni zaaklimatyzować. Radziła sobie nieźle. Przynajmniej za dnia. Noce to zupełnie inna kwestia.

Mogłabym się przyzwyczaić do tego niespiesznego trybu… najprawdopodobniej. Może po jakimś czasie zaczęłoby mi brakować akcji, ale nie pogardziłabym okazją do sprawdzenia, jak długo dałabym radę funkcjonować w sielskiej beztrosce.

Nawet thornowe trupy szanowały moją potrzebę ciszy i spokoju. Od dwóch tygodni nie działo się w mieście nic poważnego. Żadnej zbrodni, żadnego makabrycznego odkrycia. Nic, co wymagałoby natychmiastowej reakcji Namiestniczki Thornu. I dobrze. Naprawdę potrzebowałam odpoczynku. Dochodziłam do siebie po upiornej sprawie Latarnika i masowych grobów. Czasami odpływałam myślami i nagle znów stałam w lesie, na terenie wilczego terytorium, słysząc łopoczące na wietrze liczne chorągiewki. Cholernie liczne. Katia oznaczyła nimi wszystkie miejsca, w których wyczuła obecność szczątków. Wir traumy wciągnął mnie z powrotem, prosto do chwili, w której zrozumiałam, że to będzie koszmar. Intuicja mnie nie zawiodła – to była jedna z najgorszych spraw w mojej karierze. Zmieniła mnie, ale też – w co chciałam wierzyć – zmieni coś w funkcjonowaniu mojego miasta… Tyle że zmiany nie następują same z siebie. Wymagają pracy, „wychodzenia” nowych rozwiązań i wsparcia u odpowiednich osób, dyskusji o budżecie i potrzebach. Dorzucało mi to sporo dodatkowych obowiązków i wyzwań.

I właśnie dlatego musiałam wyjść w tę paskudną pogodę. Miałam umówione spotkanie z Romanem. Gdybym się nie stawiła, wampirzy Książę marudziłby tygodniami. Poprzedniego wieczoru dzwonił, by się upewnić, czy pamiętam. A co gorsza, wysłał mi link do wirtualnego kalendarza, w którym odnotowano datę i godzinę.

Byłam pewna, że stała za tym Daria. Roman, choć zachowywał się bardzo współczesnie jak na wampira, dotąd nie odczuwał pociągu do cyfryzacji. Wampirzyca rocznikowo była młodsza ode mnie, co samo w sobie uważałam za nieco niepokojące. Przywykłam raczej do tych kilkusetletnich, ledwie nadążających za technologią. W kontaktach z wampirami zazwyczaj wykorzystywałam swoją przewagę w obyciu ze współczesnym światem. Z Darią ten numer nie działał.

I właśnie dlatego wczesnym rankiem maszerowałam zamglonymi ulicami Thornu, klnąc pod nosem i raz po raz stawiając kołnierz kurtki, by lodowata wilgoć nie pełzała mi po skórze.

Mgła była gęsta i żółtawa jak smog. Smakowała kwaskowato i pachniała siarką. Gdyby nie sezon grzewczy, czujnie rozglądałabym się za oznakami demonicznej aktywności. Kilka ostatnich dni – a zwłaszcza nocy – było naprawdę zimnych, więc mieszkańcy dogrzewali domy i mieszkania. Bez wiatru dym wisiał nad miastem, a w połączeniu z mgłą tworzył niepokojącą zawiesinę.

Pchnęłam drzwi eleganckiego pałacyku w centrum – oficjalnej siedziby gniazda i prywatnych kwater Romana. Na widok Gregora, lokaja, wymamrotałam powitanie. Nie zatrzymał mnie, tylko machnął ręką w stronę ukrytej klatki schodowej. Albo miał dostęp do naszego wirtualnego kalendarza, albo chwilowo zrezygnował z prób kontrolowania, kiedy mogę, a kiedy nie mogę odwiedzać jego szefa.

Przynajmniej mieliśmy to już wyjaśnione. Pracował tu ledwie od czterech lat i wciąż kalibrował swoje wyobrażenie o powadze książęcego urzędu. Miał na karku czterdziestkę, najwyżej czterdzieści pięć lat, ale czasem wyłaziła z niego archaiczna odmiana konserwatyzmu. Nadal nie do końca ogarniał, jak kobieta może być Namiestniczką albo jak może rozmawiać z Księciem inaczej, niż klęcząc u jego stóp, z pokornie pochyloną głową.

*

Wspinałam się na najwyższe piętro, w całości zajęte przez okazały apartament Romana. W połowie drogi rozpięłam kurtkę i odplątałam szalik z szyi.

Drzwi do apartamentu zastałam uchylone. Dziwne – zwykle Roman był ostrożniejszy. Nawet z lokajem na parterze i setką wampirów rezydujących w pałacu zawsze zamykał drzwi.

– Roman? – zawołałam ostrożnie, a moja ręka odruchowo powędrowała w stronę kabury z glockiem.

– Robię ci kawę! – odkrzyknął.

– Skąd wiedziałeś, że nie zdążyłam wypić w domu? – spytałam zaskoczona.

– Zwykle pokonujesz te schody prawie czterdzieści sekund szybciej. Choć przyznaję, ostatnio wchodziłaś na wkurwie, więc może muszę od nowa skalibrować pomiary.

– Żartowniś – mruknęłam, wchodząc do mieszkania.

Ściągnęłam kurtkę i szalik, zawiesiłam je na eleganckim stojaku na płaszcze. Miał rację – po schodach wlokłam się niemiłosiernie. Byłam wyczerpana i desperacko potrzebowałam kawy. Najlepiej w kroplówce.

Może to listopad… A może wszystko inne, pomyślałam, wchodząc do salonu.

Stanęłam przed panoramicznym oknem, które nijak nie pasowało do stereotypowego leża wampira. Poza tym o tej porze roku można było przez nie dojrzeć tylko smog i szarość ołowianych chmur.

Na sąsiedniej ścianie wisiał abstrakcyjny obraz – czerwienie i oranże wylewały się z ram, tańczyły jak płomienie. Gdy zmrużyłam oczy, niemal widziałam, jak migoczą. Wzdrygnęłam się.

Opadłam na kanapę i przetarłam powieki. Byłam tak piekielnie zmęczona, że musiałam walczyć z sennością, gdy tylko ciało przybierało względnie komfortową pozycję. Ostatnie noce wyssały mnie do cna.

Roman krzątał się w kuchni jak rasowy gospodarz. Dobiegło mnie znajome buczenie ekspresu. Choć preferował herbatę, kupił luksusowy włoski ekspres ciśnieniowy – może po to, by podnieść ciśnienie swoim gościom, którzy wpadali do niego w innym celu niż pogaduszki. Ale dopóki serwował mi filiżankę – albo wiaderko! – boskiego naparu, nie zamierzałam zaglądać mu w garnki.

W grafitowych spodniach z mięsistej flaneli i czarnym kaszmirowym swetrze wyglądał doskonale. Zaczesane do tyłu włosy, wciąż lekko wilgotne po kąpieli, kręciły mu się za uszami. Pachniał elegancko i wyglądał, jakby miał życie pod kontrolą – poukładane i działające jak sprawnie naoliwiona maszyna. A jego liczny personel regularnie smarował tryby tej maszyny.

Ja, w wytartych dżinsach i bluzie z kapturem, prezentowałam się jak obwieś. Odruchowo przygładziłam włosy. Nie byłam pewna, czy dziś w ogóle się czesałam. Moje życie – jeśli przypominało maszynę, wymagało przeglądu, wymiany paru części i solidnego smarowania. A przecież dopiero co miałam kilka dni urlopu.

Roman spojrzał na mnie uważnie. Żaden szczegół mu nie umknął – ani cienie pod oczami, ani wymięta bluza. Był piekielnie spostrzegawczy. A ponieważ uchodziliśmy za przyjaciół, nie miał oporów przed komentowaniem rzeczy, które wypadałoby przemilczeć.

– Czyżby powrót twojego diabła oznaczał nieprzespane noce? Nadrabiasz miesiące posuchy? – rzucił złośliwie, ze znaczącym uśmieszkiem.

– Gdyby chociaż chodziło o to, co sugerujesz. – Westchnęłam i znów potarłam oczy. Pod powiekami czułam piasek. Spałam tak mało, że nawet orgazm nie zdołał osłodzić tego nieszczęścia.

Roman popatrzył pytająco. A że zapach kawy już unosił się w powietrzu, a on potrafił być małostkową łajzą, która odmawia gościowi kawy, postanowiłam powiedzieć, w czym rzecz.

– To przez Salcię. Wiesz, małą salamandrę, która z nami mieszka. Ma koszmary. A te wywołują ogień… często szybciej, niż zdoła się obudzić. Każdy taki sen może skończyć się pożarem. Do tego mała doświadczyła w życiu tylu paskudnych rzeczy, że koszmary mają się czym karmić.

Roman słuchał w milczeniu. Zapiekły mnie oczy, jak nic od piasku pod powiekami.

– Nie mogę spać. A nawet jeśli zasnę, budzę się co godzinę i sprawdzam, czy wszystko z nią w porządku. Z gaśnicą w pogotowiu i nadzieją, że to wystarczy, by ujarzmić magię salamandry.

Na twarzy Romana pojawił się niepokój. Jak nic obliczał w myślach odległość mojej kamienicy od swojego pałacu.

– A Miron? – zapytał. – Przecież jest na miejscu. Jako pyr chyba bez trudu stłumi ogień, nawet magiczny.

Pokiwałam głową.

– W dzień daje radę. Ale nocą… Cóż, śpi snem sprawiedliwego, więc obudzi go niewiele poniżej wystrzału – przyznałam.

Dwie noce temu musiałam nim nieźle potrząsnąć, gdy odezwał się czujnik zamontowany w sypialni Salci.

– Ręce pełne roboty. Jak to z dzieckiem – podsumował Roman.

Nigdy go nie pytałam, czy miał dzieci w przedwampirzym życiu. Odchował całe stadko młodych wampirów, ale to zupełnie inna liga – tam problemy zwykle wiązały się z brakiem kontroli i przegryzaniem tętnic. Z dwojga złego wolałam jednak zrywać się na dźwięk czujnika dymu.

– Byłoby łatwiej, gdyby nie została straumatyzowana przez drania, który trzymał ją w klatce i wykorzystywał do podpaleń – powiedziałam cicho.

Na samą myśl o tym łajdaku fantazjowałam o przemocy. I żałowałam, że nie mogę go dopaść, by pokazać mu, gdzie popełnił życiowy błąd.

– Rany się goją, blizny bledną. Z czasem przestają mieszać w snach – odparł Roman spokojnie.

Przytaknęłam.

– Damy radę. To dopiero dwa tygodnie poza piekłem. Szukamy terapeuty, który ogarnia takie przypadki. Do tego czasu ma Joshuę. A Miron uczy ją kontrolować płomienie, świadomie i podświadomie. Mała robi postępy. To wszystko proces, prawda? – powiedziałam i aż się skuliłam, słysząc drżenie we własnym głosie.

Nie chodziło o to, że nie cieszyłam się jej obecnością. Polubiłam to dziecko. Widziałam, ile znaczy dla Mirona i jak bardzo nas potrzebuje. Jego bardziej, ale do mnie też zaczynała się przyzwyczajać. Po prostu tęskniłam za przespanymi nocami i miałam nadzieję, że mała powoli oswoi się z nową sytuacją, a koszmary miną.

– Lepiej nie mogła trafić. Nikt przy zdrowych zmysłach by jej nie wziął, ale wy nigdy rozsądkiem nie grzeszyliście – skwitował Roman, stawiając przede mną filiżankę kawy. Potem przez dłuższą chwilę przyglądał mi się spod zmarszczonych brwi.

– Jest coś jeszcze – powiedział z naciskiem. – Już dzień. Nie boisz się, że mała podpali mieszkanie, bo jest z nią diabeł. A mimo to jesteś kłębkiem nerwów. Słyszę twoje tętno, znacznie podwyższone. Dwa tygodnie urlopu to za mało, by aż tak ci siadła kondycja, a te schody wykończyły. Czego mi nie mówisz?

Był zbyt spostrzegawczy. Cholerne wampirze zmysły! Z drugiej strony… może dostrzeże coś, czego ja nie widzę? Pod całą tą wampirzą otoczką nadal krył się niegdyś potężny magiczny.

– Też mam koszmary. Zasypiam na chwilę i od razu spadam w czeluść.

Uniósł brew z zainteresowaniem. Wzruszyłam ramionami.

– Rano nic nie pamiętam. Budzę się przerażona, ale nie wiem czym. Zostają tylko strzępy emocji. Żadnych obrazów, wizji, proroctw, wizyt bóstw. Tylko lęk.

– Od kiedy? – zapytał.

Niemal widziałam, jak w jego mózgu zapalają się żaróweczki, a myśli tworzą siatkę powiązań.

Pokręciłam głową.

– To nie ma nic wspólnego z Latarnikiem i tamtą sprawą. Ani z Salcią. Zaczęło się kilka dni temu, wraz z uporczywym wrażeniem nadciągającej katastrofy. Nie wiem co ani kiedy, ale czuję, że coś pierdolnie.

Roman skrzywił się i burknął:

– Nie wywołuj wilka z lasu, Dora. Starczy nam katastrof w tym roku.

Miał rację. Miasto wciąż dochodziło do siebie po wydarzeniach z końca października. Masowe groby prawie trzydziestu kobiet, przedsiębiorczy zwyrodnialec z szamańskimi umiejętnościami oraz seryjny zabójca do wynajęcia – doskonały przepis na upiorną sprawę i koszmary. Ludzka deprawacja zdawała się nie mieć granic, a im dłużej pracowałam w swoim fachu, tym mniej mnie dziwiło, jak daleko może posunąć się złoczyńca.

Mieszkańcy Thornu nie znali wszystkich szczegółów, ale nawet okrojona wersja wydarzeń była makabryczna.

I sprawa nadal nie została całkowicie zamknięta.

Siergiej i Taszka Ratelowie, rodzeństwo miodożerów, stracili siostrę z rąk tego samego zwyrodnialca. Po tym, jak wspólnie rozpieprzyliśmy lokalną filię organizacji Latarnika i jego samego, ruszyli z własną akcją odwetową. Celowali nie tylko w zbrodnicze korpo Latarnika i jego wszystkie odłamy, lecz także w jego klientów. Daria namierzyła ich po przelewach i operacjach bankowych. Od czasu do czasu dostawałam od Taszki pocztówki z kolejnych miast. Robiło mi się cieplej na sercu, gdy myślałam o wyczynach miodożerów.

Choć nie ukrywam – cieszyłam się, że robią to poza moim terytorium.

Bogna dopiero w zeszłym tygodniu zidentyfikowała ostatnie z niemal trzydziestu ciał, które Katia wydobyła z masowych grobów. Porównywanie szczątków z aktami zaginionych kobiet okazało się żmudne, ale przyniosło efekty. Spotkałyśmy się z rodzinami wszystkich ofiar. Każda zamordowana miała już godny pochówek i imię na nagrobku. A dom pogrzebowy Kamala znów należał tylko do niego – przestał robić za tymczasową przechowalnię szczątków.

Miałam sporo do przetrawienia. Mimo to byłam pewna, że moje koszmary w żaden sposób nie wiązały się ze sprawą Latarnika. Wywoływało je i podsycało coś innego. Czasami łapałam w nich strzępy czyjejś obecności – za mało, by ją rozpoznać, ale dość, by doprowadzała mnie na skraj nerwicy.

– Czułabym się lepiej, gdybym je pamiętała – przyznałam.

– Może wywar wspomagający pamięć? Albo rytuał świadomego śnienia? – podsunął Roman.

Skinęłam głową.

– Pomyślę o tym.

Taki już urok koszmarów wiedźmy. Trudno rozgraniczyć, gdzie kończą się zwykłe złe sny, a zaczynają wizje i proroctwa. Nie miałam typowego daru prekognicji, ale kilka razy sny uratowały życie moje i moich bliskich.

Wzięłam głębszy oddech, zepchnęłam emocje w kąt i upiłam łyk kawy.

– Dobra, koniec pogaduszek. Chciałeś mi coś pokazać?

– Najpierw wypij. Masz być w lepszym humorze, zanim przejdziemy do konkretów – zarządził Roman.

Upiłam kolejny łyk. Mocna jak szatan, słodka jak ulepek i ledwie muśnięta odrobiną mleka. Musiałam się powstrzymać, żeby nie wychylić filiżanki jednym haustem i nie walnąć nią w blat jak kuflem w karczmie. Szkoda porcelany, pomyślałam, próbując delektować się smakiem.

Roman uśmiechnął się pod nosem, poszedł do kuchni i wrócił z niemal pełnym dzbankiem. Postawił go przede mną jak trofeum. Pod pachą niósł plik teczek formatu A2.

– Nic dziwnego, że masz opinię czytającego w myślach – burknęłam.

– Masz napisy na twarzy – odparł. – Twoje pragnienie było doskonale czytelne.

– Dobra, w czym rzecz? – zapytałam, prostując się, zanim miękkość kanapy i aromat kawy rozleniwiłyby mnie na dobre.

Roman zatarł dłonie i zaczął mówić z entuzjazmem godnym lidera piramidy finansowej.

– Chciałaś komisariat! A ja obiecałem, że znajdę odpowiedni budynek. Mam kilku poważnych kandydatów.

Zaczął rozkładać teczki na szklanym stoliku. W każdej były schludnie złożone błękitne arkusze planów architektonicznych i pliki kartek. Niektóre wyglądały na bardzo stare, inne jakby dopiero co wyszły z drukarki.

Wzięłam pierwszą z brzegu partię papierów. Przez chwilę gapiłam się na siatkę linii i kwadratów, ale niewiele do mnie docierało. Przewracałam szeleszczące kalki, próbowałam ogarnąć nakładające się rzuty i poprawki nanoszone różnymi kolorami atramentu – bez skutku. Nawet z grubsza nie umiałam ocenić, jak duży jest budynek.

– A nie możemy po prostu obejrzeć ich na żywo? – zapytałam po minucie bezcelowego gapienia się na enigmatyczne zapisy.

Roman westchnął, wygładził dłonią kolejne arkusze i rzucił:

– Możemy. Ale tu lepiej widać potencjał. Na miejscu… cóż, głównie braki.

W jego głosie wyłapałam ostrożność, która z miejsca rozbudziła moją podejrzliwość.

– Jakie braki?

Machnął ręką, niby lekceważąco, ale spojrzenie uciekło mu w bok.

– A różne. Tu brakuje kilku okien, tam trzeba pociągnąć prąd… Takie tam drobne remonty.

– Nienawidzę remontów – burknęłam.

– Spójrz na to z dobrej strony…

– Remont ma jakieś dobre strony? – zdziwiłam się.

– Oczywiście. Budynek otrzyma drugie życie i przestanie szpecić nasze piękne miasto. A gdy skończymy, będziesz miała lokal idealnie dopasowany do swoich potrzeb. W sumie im większy remont, tym większa kompatybilność z twoimi planami.

Nie miałam wielkiego doświadczenia z remontami, ale nie byłam zupełnie zielona. Kiedy wiele lat temu kupiłam mieszkanko w Toruniu, trafiłam na ruinę, która wymagała więcej niż odświeżenia. Wciąż wzdrygałam się na wspomnienie spotkań z fachowcami, wyceny i zakupów w marketach budowlanych. Pamiętam, jak siedziałam i ryczałam w rozbebeszonej łazience, gdzie nie działało nic. Ekipa porzuciła mnie dla lepszej roboty po drugiej stronie miasta. Obiecali, że będą do mnie wpadać „w nadgodzinach” – czyli na godzinkę czy dwie po południu. Przez dwa miesiące kąpałam się w komisariacie, a do innych rzeczy musiała mi wystarczyć turystyczna toaleta.

Zadrżałam na to wspomnienie i odruchowo przycisnęłam ręce do brzucha.

Roman, trzeba mu to oddać, zawsze wiedział, co powiedzieć.

– Ja się zajmę remontem – zadeklarował tonem, który dla moich uszu zabrzmiał jak najsłodsza melodia.

– Dostanę to na piśmie? – upewniłam się, zanim dałam się ponieść nadziei.

Prychnął.

– Zatrudnię ekipę, będę kontrolował przebieg prac, dopilnuję każdego szczegółu. Będzie pani zadowolona, kierowniczko. – Uśmiechnął się szeroko.

I słowo daję – wyglądał, jakby naprawdę cieszył się na tę myśl. Zaczęłam podejrzewać, że jego miłość do nieruchomości, budowania i remontów to jakaś nieznana mi z nazwy dewiacja.

– Słowo honoru? – zapytałam jeszcze raz.

Uniósł dwa palce do przysięgi.

– Mam kilka ekip, które pracują dla mnie w mieście, wszystko z nimi ustalę – zapewnił.

Odetchnęłam.

– No dobra. Idziemy obejrzeć te cuda – zdecydowałam.

Roman westchnął i zaczął składać plany architektoniczne. Ewidentnie był nieco rozczarowany, że nie chciałam się w nie wgapiać przez kolejną godzinę.

Cóż, wolałam sprawdzić na własne oczy, czy budynki w ogóle stoją, skoro oficjalna prośba o wyznaczenie lokalu na potrzeby komisariatu poszła do Starszyzny. Roman raczej nie opchnąłby mi dziury w ziemi, ale Gardiasz? Mój najmniej ulubiony członek Starszyzny miał interes w utrzymywaniu chaosu. Jako Pan Umarłych był raczej przeciwnikiem reform.

Miałam rację. Na planach nie było najważniejszej informacji: w jakim stanie są te budynki. Wszystkie były w opłakanym. Wymagały nie drobnego remonciku i świeżej warstwy farby, tylko egzorcyzmów budowlanych. Czułam się jak na wycieczce po ruinach Thornu.

Pierwszym obiektem okazał się piętrowy bliźniak pod miastem. Opuszczony pewnie od trzech dekad. Przynajmniej jedna połowa, bo druga chyba nigdy nie wyszła poza stan surowy zamknięty. Dach istniał tylko symbolicznie, a przy wejściu musiałam się schylić, żeby nie zahaczyć głową o rynnę. W środku zastałam ruinę i trzypokoleniową rodzinę dzikich kotów, która agresywnie zaczęła bronić terytorium przed złym wilkiem i podejrzanym wampirem. W powietrzu unosił się ciężki zapach kociego moczu, choć wszystkie okna były wybite, a po pokojach hulał wiatr. Stąpałam ostrożnie po wilgotnym, wypaczonym parkiecie i gryzłam się w język, żeby nie przeklinać.

– Możemy jechać do następnego? – powiedziałam tylko.

Roman miał dość tupetu, by zapytać:

– Nie dostrzegasz potencjału?

– Jeśli zapragnę nakręcić film postapo, miejscówka jak znalazł.

Drugi budynek okazał się ciasną plombą wciśniętą między okazałe kamienice. Jego jedynym atutem była lokalizacja – samo centrum miasta. Niestety, największe pomieszczenie miało trzy metry szerokości i ciągnęło się na dwadzieścia. Małe okienko z przodu nie dawało rady oświetlić reszty przestrzeni. Idealne miejsce, gdybym planowała zatrudnić kompanię ślepych jamników.

Uniosłam rękę i dotknęłam sufitu bez stawania na palcach. Jamnikom czy hobbitom wysokość pomieszczeń może nie robiłaby różnicy, ale większość piekielników, pierzastych i zmiennych raczej czułaby się tu jak w trumnie. O zahaczaniu głowami o lampy nie wspominając.

– Dobra, Roman, czy możemy już pojechać do budynku, który naprawdę chcesz mi opchnąć? – zapytałam.

– Pojęcia nie mam, o czym mówisz – odpowiedział z niewinną miną.

– Chciałeś dać mi złudzenie wyboru, ale już zdecydowałeś. Pokazujesz mi te ruiny, żeby „ten właściwy” budynek wypadł korzystniej na ich tle.

– To wysoce obraźliwe sugestie – nadął się teatralnie.

– Co najwyżej drażni cię, że się zorientowałam. Skróćmy tę grę wstępną i przejdźmy do rzeczy. Jest za zimno i za mokro na bezcelowe spacerki. Załatwmy to, a potem wróćmy do ciebie ustalić szczegóły. Tam, gdzie ciepełko, kawa i ciasteczka.

– Skąd pomysł, że mam ciasteczka? – zapytał, ale uśmiech czaił mu się w kąciku ust.

– Bo twoja gospodyni jest wspaniałą kobietą i nie zostawiłaby ciebie, a mnie przy okazji, na pastwę listopada bez ciasteczek.

Machnął ręką.

– Dobra, ruszajmy. Tylko zachowaj otwarty umysł.

*

Cóż, trzeci budynek – starsza dwupiętrowa kamienica – naprawdę wymagał otwartego umysłu. Owszem, był w lepszym stanie niż poprzednie, ale poprzeczka wisiała tak nisko, że wystarczyło, by miał dach i okna. Nadal wymagał generalnego remontu, nie miałam złudzeń, ale przynajmniej nie był wystawiony na pastwę żywiołów przez ostatnie dekady.

Mieścił się zaledwie pięć minut od siedziby Starszyzny, kwadrans od mojego mieszkania. Głęboka piwnica świetnie nadawała się na biuro koronera, z chłodnią, pomieszczeniami na sekcje, laboratorium i gabinetem. Obchodziłam puste pokoje. Zaczynałam widzieć tu potencjał.

– I jak? – zapytał Roman, stojąc w drzwiach z rękami w kieszeniach płaszcza. Jak nic trzymał kciuki.

– Remont potrwa miesiące – zauważyłam.

– Raczej rok – poprawił mnie. – Wszystkie instalacje trzeba wymienić, całą resztę zrobić od zera.

– To będzie kosztować fortunę. Nie chcę zmarnować całego budżetu na budynek i remont.

– Budynek dostaniecie w darowiźnie – powiedział lekko Roman.

– Od kogo? – zdziwiłam się. – Należy do miasta?

– Należy do mnie.

– Oczywiście, że do ciebie. Czy gromadzenie nieruchomości to jakaś wampirza przypadłość, czy twoje osobiste zboczenie?

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Oczywiście, że nie wiesz.

Rozejrzałam się raz jeszcze. Naprawdę mogłam sobie wyobrazić w tym miejscu komisariat. Coś ścisnęło mnie w gardle. Nadal trudno mi było uwierzyć, że moja histeria po odkryciu zbiorowych grobów rzeczywiście coś zmieniła. W miastach takich jak Thorn wszystko toczyło się siłą rozpędu. Członkowie Starszyzny mieli po kilkaset lat (lub więcej, nie licząc Borysa, który był po czterdziestce) i czas płynął im inaczej. Co nagle, to po diable, po co coś zmieniać, po co się spieszyć… Klasyczny zestaw wymówek, żeby zostawić wszystko po staremu – nawet jeśli dawno przestało działać.

– Czyli co, mamy to? – zapytał wampir.

– Tak myślę. Choć rok remontu nadal mnie przeraża – przyznałam.

– Minie jak z bicza strzelił – zapewnił, a oczy jarzyły mu się entuzjazmem. Dewiant, jak nic.

– W piwnicy urządzimy biuro koronerki, więc chłodnie i reszta, instalacja musi to wytrzymać.

– Tym się nie martw, wytrzyma wszystko! Moja w tym głowa.

*

Wyszliśmy na ulicę. Siąpiło smętnym deszczem, a zimno natychmiast zaczęło wdzierać mi się pod kurtkę. Założyłam kaptur. Chciałam coś powiedzieć, ale nagle wezbrała we mnie fala emocji. Serce waliło mi w piersi, dostałam zawrotów głowy, do tego żołądek ścisnął się jak pięść. Kwas podszedł do gardła, ostry ból szarpał wnętrznościami, jakbym umierała z głodu. Jęcząc, oparłam dłonie na kolanach i pochylona do przodu, czekałam, aż przejdzie. Mięśnie mi drżały, jakbym właśnie przebiegła maraton, a pot spływał wzdłuż kręgosłupa.

– Co jest? – zaniepokoił się Roman.

– Nie wiem… Coś – wydyszałam.

– Magia?

– Cholera wie…

Nie rozpoznałam smaku magii na języku, moje osłony nie reagowały, ale czułam się bombardowana emocjami. Nie należały do mnie. Własne ataki paniki znałam doskonale – ten był inny. Do tego potworny głód szarpał mnie od środka, jakbym pościła od tygodnia.

– Co mogę zrobić? – zapytał wampir, a w jego głosie brzmiała autentyczna troska. Musiałam wyglądać fatalnie.

– Chcę jeść – rzuciłam krótko. Nie miałam pewności, czy to pomoże, ale wiedziałam, że nic lepszego nie wymyślę, skręcając się z głodu.

– Czy ty aby nie jesteś w ciąży? – zapytał podejrzliwie.

– Roman! – warknęłam.

– No co? Kto wie, czy ciąża z diabelskim nasieniem nie przebiega… gwałtownie?

Wyprostowałam się, wciąż czując zawroty głowy.

– Jestem w połowie wiedźmą płodności, myślisz, że potrzebowałabym diagnozy wampira, bo sama przegapiłabym ciążę?

Wzruszył ramionami, nadal zaniepokojony. Choć nie tak bardzo jak ja.

Krew szumiała mi w uszach, serce tłukło się w piersi, a płuca płonęły, jakbym przebiegła sprintem całe miasto. Jakaś obecność otarła się o moją świadomość – zbyt krótko, bym mogła ją uchwycić, ale byłam prawie pewna, że już ją czułam. W koszmarach.

Rozejrzałam się, szukając spojrzeniem potencjalnego źródła kłopotów. Ulica była pusta. Wzięłam głęboki wdech, przytrzymałam powietrze w płucach i wypuściłam wolno, żeby nie zacząć hiperwentylować.

– Szkoda, że nie pamiętasz swoich snów – rzucił nagle Roman.

Spojrzałam na niego spod zmarszczonych brwi.

– Coś z tym trzeba będzie zrobić, nie? – mruknęłam. Jeśli koszmary i ten dziwny atak miały jakiś związek, musiałam to wiedzieć. Zanotowałam w myślach, że trzeba zamówić zioła u Jemioły. Albo u Witkaca. Miał lepszych dostawców.

Roman nadal wyglądał na zaniepokojonego, mimo to rzucił z przekąsem:

– Jeśli to apokalipsa, możesz ją przesunąć na po Nowym Roku? Mam plany na sylwestra.

Zaoferował mi ramię, ale nie mogłam sobie pozwolić, by pół miasta widziało mnie wiszącą na nim jak wiotka debiutantka.

– Nie wygłupiaj się – powiedziałam i ruszyłam w stronę pałacu. – Muszę kupić jakieś żarcie, zanim wrócimy do ciebie. Dużo żarcia.

– Diabelski pomiot potrzebuje kalorii? – zażartował, doganiając mnie.

Dźgnęłam go łokciem.

– Mówisz, że masz plany na sylwestra? Uwzględniają może młodą, zadziorną wampirzycę? Jak tam Daria? Napięcie rośnie?

Prychnął.

– Jak będziesz miła, wypożyczę ci ją na noc jako niańkę dla Salci. Zaliczę jej to jako godziny społeczne dla dobra miasta. W twoim stanie sen jest szczególnie ważny – dodał.

Uchylił się, zanim zdążyłam go szturchnąć. Ból mnie spowalniał. Nie byłam sobą.

Rozdział 2

Zjadłam tyle żarcia, że starczyłoby dla trzech dorosłych osób, i ssanie w końcu ustało. Więc jednak da się zasypać studnię bez dna.

Roman wyszedł do kuchni, gdy byłam w połowie pierwszego burgera. Zwykle nie miał problemów z oglądaniem, jak jem, zwykle jednak nie rzucałam się na jedzenie niczym wygłodzone zwierzę. Teraz w piętnaście minut pożarłam trzy zestawy z podwójnym burgerem i frytkami. Zaopatrzyłam się w nie w knajpie celującej w demoniczną klientelę, więc porcje przekraczały rozmiarem te z ludzkich lokali. Nie wiem, jakim cudem wszystko zmieściło mi się w żołądku, ale poczułam się nieco lepiej.

I zanim zdążyłam pomyśleć, że to jest kompletnie popieprzone i że nigdy wcześniej nic takiego mi się nie przydarzyło, odpłynęłam. Gdzieś między jednym kęsem a drugim, wciąż ściskając frytkę w palcach, na kanapie księcia wampirów, po prostu zasnęłam. Jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Podciął sznurki. Wyssał baterię do zera.

Cudem nie wyrżnęłam czołem o kant stolika, co zawdzięczam tylko refleksowi Romana.

Budziłam się powoli. Głowę miałam wciąż oblepioną strzępami obrazów. Zapamiętałam tylko las. Zapach spalin. I duszący strach, który pochłaniał każdy skrawek jaźni. Usiadłam ostrożnie, odgarniając koc. Roman musiał mnie przykryć. Teraz siedział w fotelu, zerkając na mnie czujnie znad książki.

– Wracasz do żywych? – zapytał spokojnie.

– Najprawdopodobniej – mruknęłam, pocierając skronie. – Przepraszam, nie wiem, co się stało.

– Też nie wiem. Masz bardzo ostre łokcie – rzucił z przekąsem.

– Nie jestem w ciąży, Roman – powtórzyłam, któryś już raz.

– Skoro tak mówisz. Choć może diabelskie nasienie jest szczególnie sprytne i potrafi ominąć nawet zasieki twojej magii.

Wstałam z kanapy, podtrzymując się podłokietnika. W głowie wciąż mi się kręciło, a po posiłku najwyraźniej nie zostało już nic, bo czułam lekkie ssanie w żołądku.

– Idę do domu. Wpadnę jutro, to przegadamy resztę tematów. Liczę, że do tego czasu przejdą ci głupie pomysły na temat mojej potencjalnej prokreacji – powiedziałam i złapałam torbę. Strasznie zaczął mnie irytować.

– Ja się tylko martwię – zawołał za mną. – Myślisz, że prosto byłoby znaleźć zastępstwo na twoje miejsce? Niełatwo trafić na idiotę, który chciałby tę pracę.

– Szukasz idioty, zerknij w lustro! – zawołałam i trzasnęłam drzwiami do mieszkania. Szczeniacka riposta, ale nie czułam się sobą. A trzaśnięcie drzwiami pomogło. Na ułamek sekundy. Zbiegłam po schodach. Z tym sobie skalibruj średni czas, Roman!

Wypadłam na ulicę i z miejsca skuliłam się pod naporem zimnego deszczu. Przynajmniej mgła się rozpłynęła, więc nie czułam się już jak zagubiona heroina gotyckiego horroru.

I tak, doskonale zdawałam sobie sprawę, że Roman był wygodnym obiektem złości. A złość świetnie odwracała uwagę od strachu. Nie miałam pojęcia, co się ze mną działo, ale działo się na pewno. Dotarłam do domu zmęczona i głodna. Nawet nie zająknęłam się Mironowi, że coś było nie tak. Nie chciałam go martwić, i bez tego wiele miał na głowie.

Właśnie uczył małą instynktownego kontrolowania ognia. W naszym saloniku. Wyczarowywał płomienie, a Salcia wchłaniała je swoją magią, zanim ogień przeskoczył na dywan. Udawało jej się to w dwóch przypadkach na trzy. Zapach przypalonej wełny sygnalizował, że proces wymagał udoskonalenia. Ale byli tak zaangażowani i tak podekscytowani za każdym razem, kiedy jej się udawało, że nie powiedziałam ani słowa.

Po prostu wciągnęłam dwie tabliczki czekolady, leżąc na kanapie pod grubym kocem. Było mi zimno nawet pod nim. Przez resztę dnia czułam się, jakby łapała mnie grypa stulecia. Słaba, zmęczona i nieustannie głodna. Miron nie komentował, gdy brałam dokładkę po dokładce obiadu, a ja nie komentowałam, gdy wodził za mną zmartwionym spojrzeniem. Zamknęłam się w sypialni, odsunęłam dywan z podłogi i wyrysowałam krąg. Siedząc w nim po turecku, próbowałam dociec, co właściwie wyżera mnie od środka.

Sprawdziłam dokładnie moje osłony i aurę. Nie znalazłam śladu zaklęć, uroków ani złowrogich ingerencji. Jeśli byłam pod czyimś wpływem, nie potrafiłam go zidentyfikować. Na poziomie magicznym wszystko było na swoim miejscu. Nie wyczułam nic, czego nie powinno tam być.

Mogłam też z całą stanowczością położyć do grobu podejrzenia Romana. Moje zaklęcia kontrolujące płodność działały bez zarzutu. Ani śladu ciąży, cykl zatrzymany dokładnie tak, jak powinien.

Ale coś drenowało mnie z energii szybciej, niż byłam ją w stanie zgromadzić. Gdyby wiało, mogłabym się szybciej podładować, ale jak na złość powietrze w Thornie było nieruchome, gęste od wilgoci. Może powinnam jechać nad morze? Tylko że nie miałam siły i nie chciałam ciągnąć diabła ani Salci w tę pogodę, a sama nie nadawałam się do prowadzenia.

Mówią, że wiek poznaje się po tym, że nie można już bezkarnie zarywać nocy. Do czterdziestki miałam jeszcze trochę i wątpiłam, by słaby sen w ostatnich dniach aż tak zachwiał moją równowagą… ale czy mogłam to wykluczyć?

Kilka razy jeszcze przysnęłam tak gwałtownie i bez ostrzeżenia jak u Romana.

Po godzinie medytacji i wnikliwego przeglądu magicznego nie byłam ani odrobinę mądrzejsza. Za to znów zrobiłam się głodna.

Rozdział 3

Czaił się. Wiedział, że musi być cierpliwy, wyczekać na moment, kiedy ucieczka stanie się możliwa. Znosił wszystko, trzymając się nadziei, że to nie potrwa długo. Że nie skończy w tej klatce na zawsze.

Skulony w rogu, obserwował czujnie swoich oprawców. Nieruchomy, potulny i cichy, jakby pogodził się ze swoim losem. Zero agresji, ogon między nogami, uszy położone po sobie. Usypiał ich czujność, czekając, aż popełnią choćby najmniejszy błąd.

Tylko tego potrzebował – jednego błędu.

Wyłapywał słowa z ich rozmów. Pokrzyżował im plany swoją przemianą. Wilcze ciało trudniej złamać. Nie potrafili go zmusić do powrotu do ludzkiej formy. Musieliby mieć w grupie wilka alfę, a cała składała się z ludzi.

Wprawdzie jeden z nich pachniał dziwnie, lecz nie był zmiennokształtnym.

Przygotowali się, ale działali po omacku. Brakowało im doświadczenia z jego rodzajem. Był pierwszym wilkiem, jakiego dostali w swoje łapy. Na początku ich to ekscytowało, ale przemiana pokrzyżowała im szyki. Nie wiedzieli nawet, że odejście o kilka kroków od klatki nie wystarczy, by przegadać plan działania – słyszał ich doskonale.

Szybko zrozumiał, że nie był pierwszy. I że nie będzie ostatni. Mimo że wytrącił ich z rytmu, wskakując w futro, nadal stanowili zagrożenie.

Srebrny łańcuch wżerał się w skórę na jego karku. Klatka, w której go trzymali, była stalowa, ale pręty spryskali srebrem koloidalnym – mniej zabójczym, lecz niemniej bolesnym dla jego wilczego ciała.

Znali sekrety jego rodzaju, które powinny nimi pozostać. Wiedzieli, na które – nieliczne – narkotyki zareaguje jego ciało i jakie podać mu dawki. Znali przemianę materii dość dobrze, by powalić go na godzinę. Mieli też strzałki usypiające, żeby nie musieć podchodzić zbyt blisko jego zębów.

Zgarnęli go spod domu ojca. Był dość naiwny, by przez ułamek sekundy – zanim stracił przytomność – wołać go na ratunek… A potem, w nagłym przebłysku olśnienia, zrozumiał, czemu ten stał nieruchomo, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, i patrzył, jak bezwładne ciało syna pakują do furgonetki. Zdrada bolała bardziej niż wcześniejsza dezaprobata i rozczarowanie.

Obudził się skuty, w klatce. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Białe, sterylne pomieszczenie, ostre światło jarzeniówek, drażniący zapach chemikaliów. Prawie jak szpital… Tylko że w żadnym szpitalu nie trzymają ludzi w klatkach ani nie zakuwają ich w srebro.

Nie wiedział, czemu się tu znalazł ani czego od niego chcą.

A potem zaczęły się tortury. Elektrowstrząsy, migające światła, środki wymiotne, rozpalone klamry wgryzające się w jego wrażliwe, ludzkie ciało. I jeszcze obrazy, filmy – puszczane na ekranie naprzeciwko fotela, do którego był przypięty pasami i łańcuchem.

Z czasem pojął, dlaczego tu trafił. I że jego ojciec nie tylko go nie obronił. To on go tu zesłał. Płacił im, bo obiecano mu coś, co było niemożliwe. Choć ojciec – i ci w białych kitlach – sądzili inaczej. Czy wiedział, jak zamierzają to osiągnąć? Czy ojciec w ogóle się tym przejmował? Czy rozumiał, że oddaje własnego syna w ręce sadystów? I czy w ogóle by go to obeszło? Pytania kłębiły się w głowie wilka, natrętne i bez odpowiedzi. Umysł uporczywie do nich wracał, jakby próbował uciec od bólu.

Na początku walczył, ale zawsze kończyło się tak samo. Ukłucie strzałki, ciemność. Może właśnie w tej rutynie kryło się jego wybawienie – z każdą dawką jego ciało uczyło się przepalać narkotyk szybciej. Chemiczna nicość trzymała go coraz krócej. Udawał nieprzytomnego najdłużej, jak potrafił, by uśpić ich czujność.

Kiedy zostawili go samego na dłużej, przemienił się. Dziękował bogini wilków za przemianę szybką i mniej bolesną niż ta, której doświadczała większość jego rodzaju. A może to Munin wykrzesał z siebie więcej magii, by go ochronić? Wiedział, że jest twardszy.

Gdy wrócili i zobaczyli w klatce białego wilka, wpadli w furię. Próbowali go zmusić do powrotnej przemiany. Ale nie reagował – ani na bicie, ani na kłucie srebrnym szpikulcem między prętami. Udawał, że nie rozumie wrzasków. Chcieli go znów uśpić, licząc, że ludzka forma wróci wraz z utratą świadomości, ale jego wilk kurczowo trzymał się swojej postaci.

Obrazy i filmy zniknęły z repertuaru. Nie odważyli się zbliżyć, by podłączyć elektrody. Pokrzyżował im plany. Zwinięty w najdalszym kącie klatki czekał na swoją szansę, podsłuchując ich wzburzone dyskusje.

– Musi się przemienić! To nie zadziała, jeśli zostanie w wilczej formie! – wrzeszczał mężczyzna w lekarskim fartuchu.

Pozostali, w strojach pielęgniarzy, zwracali się do niego „doktorze”. To on tu rządził.

– Ściągniesz jego ojca? – zapytał ten, który raził go prądem.

Doktor pokręcił głową.

– To zbyt niebezpieczne. Zabierzemy go do nich. Wymuszą przemianę. A potem założymy mu srebrną obrożę, na tyle ciasną, żeby nie mógł wrócić do wilczej formy. Powinniśmy byli to zrobić na początku.

Wilk starał się nie drgnąć. Nadal udawał, że działa na niego strzałka, choć przez jego ciało przebiegł dreszcz. Będą musieli wyciągnąć go z klatki… Nie wiedział, jak daleko stąd jest Trójprzymierze, ale nie miało to znaczenia. Nawet jeśli go uśpią – wiedział już, jak zneutralizować narkotyk.

To się mogło źle skończyć, nie miał jednak wyjścia. Nie wiedział, czy ojciec zdoła wymóc na nim przemianę, ale istniało ryzyko, że tak. A w ludzkiej formie jego szanse na przetrwanie spadną do zera.

Jeśli będzie ostrożny, może się nie zorientują?

Kiedy pielęgniarz podszedł do krat z pistoletem, wilk nie uchylił się przed kolejną strzałką. Nie stracił przytomności, choć jego ciało zwiotczało. Osunął się na podłogę klatki, śliniąc się obficie. Pielęgniarze nabrali odwagi. Szarpnęli za łańcuch i wywlekli go na zewnątrz. Kolczatka wżarła się głębiej w kark. Ciągnęli go po podłodze, potem korytarzem, aż na zewnątrz. Mógł tylko fantazjować, że wgryza się w rękę, która szarpie za okowy. Nie reagował na szturchańce i kopniaki. Dał się załadować do furgonetki jak worek kartofli. Uderzył głową o podłogę z głuchym łupnięciem. Nawet nie pisnął.

Może dlatego stracili czujność. Nie przypięli łańcucha do uchwytu w podłodze. Zaufali narkotykowi. Albo po prostu nikt nie rwał się do wdrapywania na pakę furgonetki z wilkiem, nawet „nieprzytomnym”.

Dwójka ludzi wsiadła do kabiny. Między nią a paką była stalowa ścianka z zakratowanym okienkiem. Poznał głosy doktora i masywnego pielęgniarza. Ten pierwszy zadzwonił do jego ojca, uprzedził, że będą na miejscu góra za kwadrans.

Leżał nieruchomo, dalej śliniąc się na podłogę. Mięśnie wciąż miał wiotkie. Czuł się jak bohater Skafandra i motyla, uwięziony w ciele, które nie reaguje na polecenia. Nasłuchiwał. Trzaśnięcie drzwi. Zapłon silnika. Szum automatycznie włączonego radia.

Kołysało paką, gdy jechali po nierównej drodze. On tymczasem skupiał się na przepalaniu narkotyku. Zwiększyli dawkę i bał się, że nie zdąży, że przegapi swoją szansę. Kilka minut później poruszył łapą. Za wolno. Musiał zaryzykować.

Sięgnął po magię stada. Rozjarzyła się w jego głowie lśniącą złotem pajęczyną. Ciągnęło go tam, gdzie wyczuwał najwięcej płomyków, ale nie potrafił rozpoznać, które należą do ojca i jego ludzi. Nie mógł ryzykować, że go wyczują i odetną od magii.

W sieci była jednak jeszcze jedna obecność. Inna. Odległa, ale jaskrawa jak krzak gorejący. Sięgnął po nią – wziął tyle, ile zdołał – i natychmiast się wycofał, obawiając się, że zostanie zauważony.

Magia zawrzała w jego ciele, rozpędzając toksyny.

Poruszył ostrożnie przednimi łapami, przesunął się o kilka centymetrów po podłodze.

Najtrudniejsza część planu wciąż była przed nim. Prawie niemożliwa – ale może nie tak szalona, z tą ukradzioną magią pulsującą mu w żyłach. Inną niż wszystko, co znał. Ale nie obcą. I nie wrogą.

Kiedy miał dziesięć lat, udało mu się to po raz pierwszy – na krótką chwilę, gdy ciało buzowało magią i hormonami. Kolejny raz – kilka lat później, we śnie. Bał się wtedy, że ugrzęźnie w formie pośredniej i już nigdy nie wróci do postaci w pełni ludzkiej lub w pełni wilczej.

Musiało się udać jeszcze raz. Skoncentrował całą swoją uwagę na przedniej łapie. Wizualizował przesuwające się kości, cofające się futro i ten cud ewolucji, który miał mu dać przewagę – kciuk. Tak bardzo potrzebował teraz kciuków!

Ból uderzył mocniej niż przy zwykłej przemianie. Pewnie dlatego, że próbował ją kontrolować i ograniczyć tylko do tej jednej kończyny. Nie pisnął, choć przesuwające się kości ocierały się o siebie boleśnie, a mięśnie wydłużały w rozdzierającej agonii. To było tak cholernie trudne! Odruchowo sięgnął po więcej magii – nie był w stanie zakończyć przemiany samą siłą woli.

Nie mógł się zmienić całkowicie. Ryzyko było zbyt duże. Gdyby stracił przytomność z bólu, dostaliby dokładnie to, czego chcieli. Delikatnego chłopca, którego łatwo złamać.

Poruszył palcami. Gładkimi, różowymi, zbyt wrażliwymi. Skóra była tkliwa, jakby poparzona. Sięgnął do kolczatki na szyi. Srebro zapiekło przy pierwszym dotyku, ale manewrował przy zapięciu, aż w końcu puściło. Odłożył obrożę na podłogę, ostrożnie, by nie narobić hałasu.

Był wolny. Prawie.

Z kabiny dobiegała świąteczna muzyka – zagłuszała jego ciche ruchy. Gdy znów zamienił dłoń w łapę, podpełzł w stronę rozsuwanych drzwi. Trząsł się cały z wysiłku i zmęczenia, ale był gotowy.

Kiedy wsadzali go do furgonetki, czuł zapach lasu. Teraz zniknął. Koła sunęły już gładko po asfaltowej nawierzchni. Słyszał inne samochody.

Kolejne minuty wlekły się w nieskończoność. Leżenie nieruchomo kosztowało go więcej cierpliwości, niż sądził, że ma. W końcu wyczuł, że pojazd zwalnia. Hamulce zgrzytnęły, a silnik umilkł. Trzasnęły drzwi od kabiny i usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Szarpnięcie za klamkę i zgrzyt zawiasów były niczym wystrzał z pistoletu startowego.

Skoczył. Pchnął osobę stojącą w drzwiach. Koordynacja wciąż szwankowała, ale wylądował na czterech łapach, tuż obok przewróconego pielęgniarza. Nim tamten sięgnął po pistolet ze strzałkami, wilk już biegł. Jakby od tego zależało jego życie.

*

Słyszał za sobą wrzaski i odgłos wystrzałów, ale biegł, wkładając w to całą moc mięśni i siłę woli.

Zawsze był szybszy od innych wilków. Prędko zrozumiał, że tylko szybkość może dać mu przewagę. Zbyt drobny jako człowiek, zbyt mały jako wilk, nie wzbudzał respektu. Rzadko mógł walczyć. Za to mógł uciekać.

Wytrenował swoje ciało do sprintu wystarczającego, by zostawić w tyle inne wilki. I potrafił trzymać tempo dłużej niż większość z nich.

Wilki są szybkie – ale na krótkim dystansie. Potem przechodzą w równy trucht. On tymczasem w sprzyjających warunkach wyciągał osiemdziesiąt kilometrów na godzinę i umiał utrzymać tę prędkość nawet cztery razy dłużej niż reszta stada.

Teraz napędzał go pierwotny strach. Żądza przetrwania.

Zwolnił dopiero po kilku kilometrach. Nie słyszał za sobą pościgu, choć wiedział, że ten za nim ruszy. Nie wierzył, że to pielęgniarze będą go ścigać, ale ojciec nie odpuści.

Musisz się ukryć – podpowiadał mu rozsądek.

Był wyczerpany. Głodował od wielu dni. Odcięli go od jedzenia, licząc, że tak wymuszą na nim przemianę.

Musisz biec – mówił instynkt.

Musiał zmylić trop.

Musiał znaleźć sprzymierzeńca, kogoś, kto pomoże mu wywalczyć szansę na życie.

Przemknęło mu przez głowę wspomnienie troskliwej kobiety otoczonej przedszkolakami, ale natychmiast je odepchnął. Nie mógł ryzykować, że to na nią spadnie wściekłość porywaczy.

Potężny wilk u jej boku też odpadał. Stado go potrzebowało, a jego ojcu wystarczyłby najmniejszy pretekst do ataku.

Powrót do Berlina odpadał. Wytropiliby go, poza tym ściągnąłby pościg na bliskich. Nie mógł narażać młodych.

Zostawała tylko ona. Dzika karta.

Już raz mu pomogła, nawet o tym nie wiedząc.

Szczeniaki w stadzie mówiły o niej z takim nabożeństwem, jakby była boginią z bajek. Na pewno przesadzały. Dziecięcy zachwyt bywał bezkrytyczny.

Mimo to chwycił się jej imienia jak brzytwy.

Dzieliło ich w linii prostej jakieś sto siedemdziesiąt kilometrów. Problem w tym, że nie mógł ich pokonać po magicznej stronie – zabłąkałby się na Rubieżach i nigdy nie odnalazł drogi.

Musiał przejść przez bramę.

I znaleźć autostradę A1. Smród spalin utrudni wytropienie go.

Biegł więc wzdłuż autostrady, kryjąc się w zaroślach pobocza.

Dam radę, dam radę, powtarzał sobie w kółko, spychając w głąb strach i ból.

Potrzebował cudu. A jeśli wierzyć szczeniakom, ta, która czyniła cuda, mieszkała w Thornie.

Rozdział 4

Usiadłam gwałtownie w pościeli, zdezorientowana i przerażona. Serce waliło mi w piersi jak ptak trzepoczący się w sidłach. Z trudem łapałam oddech. W ciemności próbowałam namierzyć źródło paniki.

Byłam w swoim mieszkaniu, w swoim łóżku. Gorące ciało Mirona oplatało mnie jak macki seksownej ośmiornicy. Zwykle jego objęcia działały jak zaklęcie bezpieczeństwa, ale nie tym razem. Nasłuchiwałam, usiłując wychwycić obce dźwięki. Nic. Tylko nasze oddechy.

Spojrzałam na szafkę nocną. Cyfry budzika jarzyły się czerwienią. Trzecia dwadzieścia siedem. Godzina duchów. Godzina niczyja.

I wtedy zaczęły wracać strzępy obrazów i emocji. Las. Bieg. Reflektory samochodu. Ryk silnika. Strach – powalający, śmierdzący jak kwas.

Mój rozbudzony już mózg próbował mnie przekonać, że to tylko sen i nie ma realnego zagrożenia. Ale niepokój nie mijał.

Przeczucie, że dzieje się coś złego, trzymało mnie w uścisku. Ale co? I komu?

To nie była przepowiednia. Czułam raczej, że mam wgląd w coś, co właśnie się odbywa albo już się stało, a nie dopiero ma nadejść.

Usiłowałam wyślizgnąć się z objęć diabła. Nie ułatwiał mi tego – jakby doznał cudownego rozmnożenia kończyn, a każda z nich miała za zadanie zatrzymać mnie pod kołdrą. Nie chciałam go budzić, więc spokojnie, ale zdecydowanie wyplątałam się z uścisku i wstałam z łóżka.

Wymamrotał coś, ale spał twardo. Sen sprawiedliwego, jak nic.

Wyszłam z sypialni i zaczęłam wędrować po mieszkaniu, próbując namierzyć źródło emocji. Coś w realnym świecie przebiło się do mojej podświadomości i wyrwało mnie ze snu. Ale co? I jakim cudem pokonało wzmocnione osłony osobiste?

Nie zapalając światła, przeszłam korytarzem do pokoju Salci.

Wilczyca we mnie była równie niespokojna jak ja: podkręcała mi zmysły i drapała od środka, wściekła, że nie potrafimy się zmienić mimo mojego pokręconego dziedzictwa.

Ostrożnie uchyliłam drzwi.

W łagodnym blasku lampki nocnej w kształcie grzybka rude włosy Salci odcinały się ostro od bieli poduszki. Spała niespokojnie, wierciła się w splątanej pościeli, mamrotała przez sen. Na szczęście nie wyczułam dymu ani ognia. Westchnęłam cicho i podeszłam, by poprawić kołdrę. Poszewka była przepocona, więc obróciłam ją na drugą stronę i przykryłam odsłonięte nogi dziewczynki. Salamandry generowały mnóstwo ciepła – w ludzkich kategoriach nazwałabym to wysoką gorączką, czasem powyżej czterdziestu stopni.

Na szczęście jej gatunkowi temperatura nie szkodziła. Za to mała nadal przyzwyczajała się do listopadowej pogody – po kilku latach w piekle ziemska jesień nie należała do przyjaznych.

Wyszłam cicho na korytarz, zostawiając uchylone drzwi.

Wróciłam do obchodu mieszkania.

Pokój Joshui był pusty.

Anioł rzadko już u nas nocował, dostał pracownicze mieszkanie w szkole i tam się urządził. Tęskniłam za nim, ale nie byłam ślepa – samodzielność i nowa rola naprawdę mu służyły.

Po latach zamrożenia w czasie przez nadopiekuńczego dziadka teraz dojrzewał. Uczył się stawiania granic i układał swoje życie na własnych zasadach.

Przeszłam przez kuchnię do saloniku i zbliżyłam się do okna wychodzącego na ulicę.

Neon Szatańskiego Pierwiosnka jarzył się różowawą czerwienią, ale bar był już zamknięty. W mieszkaniu nad nim, u Leona, panowała cisza. Na ulicy – ani żywego ducha. A jeśli kręciły się tam martwe duchy, moja magia nie pozwalała mi ich zobaczyć.

Niby wszystko było na swoim miejscu. Bliscy bezpieczni, spali w swoich łóżkach.

A jednak… napięcie usztywniało mi ciało, obręcz stresu zaciskała się na karku.

Pocierając mostek, próbowałam ugłaskać serce niczym spłoszone zwierzątko. Oparłam gorące czoło o chłodną szybę, próbując zrozumieć, przed czym próbuje mnie ostrzec intuicja.

Czyje emocje zalewały mnie falami w koszmarach i za dnia?

Przed zaśnięciem rozmawiałam z Jemiołą o snach i o tym, jak mogłabym je zapamiętywać. Nie było to takie proste, jak miałam nadzieję.

Magia snów była ściśle związana z księżycem, a tego właśnie ubywało.

Bliżej pełni mogłam przeprowadzić rytuał i złapać sny jak świetliki w butelkę. Uzdrowicielka obiecała przygotować wywar – ale on też aktywowany był magią księżyca.

Oczywiście sny nie miały na tyle przyzwoitości, by poczekać do pełni.

Witkacy miał swój pomysł na to, jak mi pomóc. Wiązał się on, rzecz jasna, z narkotycznym transem i wyprawą do Zaświatów – tam moja prapraprababka mogłaby rzucić na sprawę nowe światło. Cóż, jak dla mnie plan zakładał za dużo gdybania i halucynogenów.

Teraz mogłam więc tylko czekać do nowiu. Oby apokalipsa – czymkolwiek była – nie nadeszła z dnia na dzień i dała mi chociaż kilka dni na reakcję.

*

Powinnam była wrócić do łóżka i spróbować zasnąć. Ale nie łudziłam się, że sen nadejdzie. Robienie kawy o tej porze wydawało się niewłaściwe – prawie jak akt autosabotażu. Stałam więc z czołem opartym o zimną szybę i udami przytulonymi do ciepłego grzejnika, a moje myśli dryfowały.

Wzdrygnęłam się. Mimo flanelowej piżamy i bliskości kaloryfera nagle zrobiło mi się zimno. Niepokój znów zacisnął się jak stalowa obręcz na moich wnętrznościach. Trzęsłam się, wyziębiona i zdezorientowana. Ruszyłam do sypialni po szlafrok i kapcie, kiedy poczułam szarpnięcie kręgu ochronnego na progu kamienicy.

Ktoś właśnie wszedł do środka. Nie rozpoznałam sygnatury, ale magia go przepuściła…

Zamiast szlafroka potrzebowałam broni. Palce mi drżały, kiedy wbijałam kod do sejfu – nowość, odkąd mieszkała z nami mała dziewczynka.

Z pistoletem w dłoni wróciłam pod drzwi. Kroki na schodach zbliżały się zaskakująco szybko.

Rozdział 5

Biegł mimo zmęczenia i głodu. Nie mógł się zatrzymać, nie mógł zwolnić. Trasa się wydłużała, bo musiał kluczyć, zmieniał kierunki, by zmylić pościg. Czasem, wbrew sobie, pędził w zupełnie inną stronę, niż chciał, tylko po to, by zamieszać w tropach. Mijały godziny. Dzień umykał mu spod łap, a on chwilami wątpił, czy w ogóle dotrze do celu.

Jeśli orientacja w terenie go nie zawiodła, miał już za sobą połowę drogi. Zapadł zmrok, a listopadowe ciemności osłaniały go przed cudzym wzrokiem, mimo jego jasnego futra. Dał się zwieść ledwie tlącemu się poczuciu bezpieczeństwa. Przez chwilę łudził się, że odpuścili, wrócili do domu, dali mu spokój.

Zaśmiał się w duchu. Matka zawsze powtarzała, że jego ojciec był najbardziej zakutym łbem, z jakim ją zetknął los. Nie odpuści, póki jeden z nich nie padnie trupem.

Trzymał się nadziei, że ona okaże się ratunkiem. Stary skurczybyk może i nie darzył jej szacunkiem, ale miał dla niej respekt. Na tyle duży, że trzymał się z daleka, nawet kiedy odwiedzała stado. Nie szanował alfy, ale bał się wiedźmy.

Więc wilk biegł. A kiedy czuł, że nie zdoła już dłużej, sięgał po moc… Po pierwszym razie, kiedy go nie odcięła, nie ukarała, nabrał śmiałości i podkradał tyle, ile potrzebował, by przetrwać. By biec dalej.

*

Kilka razy było naprawdę blisko… Ojciec wiedział, że nie zdoła gonić go przez setki kilometrów, więc zorganizował sobie pomocnika z samochodem. Jechali za nim, a gdy złapali trop, stary wyskakiwał z auta w wilczej postaci i ruszał w pościg. Wracał do samochodu, gdy się zmęczył – pewnie czekały tam na niego żarcie i woda. I tak w kółko.

Uciekiniera ratowało tylko to, że był młodszy i szybszy. Ale jak długo jeszcze? Po tylu godzinach czuł zmęczenie w samych kościach. Nie wiedział, ile jeszcze zdoła umykać przed doświadczonym łowcą.

Wykorzystywał każdą okazję, by zmylić trop. Oddalał się od autostrady albo przecinał ją, kiedy ruch był mniejszy – by zapach asfaltu i spalin zdezorientował nos ojca. Cały kilometr biegł rowem wypełnionym wodą.

Gdy siedzieli mu na ogonie, skręcił w stronę wsi. Przeskoczył przez ogrodzenie gospodarstwa i przemknął przez podwórko, po którym pętał się drób. Kury i kaczki narobiły wrzasku i umykały w popłochu, gdy przecinał ich terytorium. Pamiętał z dzieciństwa, że ojciec nie znosił ich zapachu – rozpraszał go podczas polowań.

Raz popełnił błąd. Dał się zwieść nadziei, że zdążył uciec wystarczająco daleko, by na chwilę przysiąść, odetchnąć, dać ulgę mięśniom, które paliły go żywym ogniem. Dokuczały mu zwłaszcza łapa zraniona przy przedzieraniu się przez ogrodzenie i kark, gdzie wciąż pulsowały srebrem rany po łańcuchu.

Od godziny nie słyszał pogoni. Może wciąż szukali jego śladów przy autostradzie, on tymczasem śmignął wąskim skrawkiem zieleni oddzielającym pasy. Był drobniejszy od ojca, potrafił się wcisnąć w miejsca, gdzie stary nawet nie pomyślałby spróbować.

Wiatka przy parkingu dawała schronienie przed podmuchami wiatru, które nawet mimo jego gęstego futra przeszywały do szpiku. Przyciągnął go zapach jedzenia. Ktoś wyrzucił prawie całego burgera do śmietnika przy wiacie. Wygrzebał go i pożarł w dwóch kęsach. Spalał podczas biegu tyle kalorii, że organizm domagał się paliwa.

Nie wiedział już, jak długo biegł – miał wrażenie, że wieczność. Przekraczał granice wytrzymałości z intensywnością, która dla innych byłaby nie do pomyślenia. Gdyby truchtał, pokonałby tę trasę bez trudu. Ale musiał prześcignąć nie tylko starego wilka, lecz także samochód.

Chwilę odpocznie, chwileczkę, i znów ruszy, myślał, wciskając się w ciasną przestrzeń między tyłem wiaty a ławką. Skulił się, zakrył nos i czekał, aż mięśnie przestaną drżeć z wyczerpania.

Nie minęło kilka minut, gdy na parking wjechał samochód ojca. Drzwi się otworzyły i wyskoczył z nich wielki, siwy wilk. Węszył, szukając ofiary.

Uciekiniera kosztowało wszystko, by nie wyskoczyć z wiaty i nie rzucić się biegiem przed siebie. Ale gwałtowny ruch wyzwoliłby w ojcu instynkt łowcy, a wyrzut adrenaliny pozwolił osiągnąć niedostępną zazwyczaj prędkość.

Musiał myśleć strategicznie. Przecisnął się przez wąską szczelinę między blaszaną konstrukcją wiaty a ziemią. Nisko na łapach, ostrożnie kuląc się w wysokiej trawie, przekradł się w stronę zarośli i lasu.

Mokra po deszczu zieleń nie trzymała dobrze zapachu młodego wilka. Gwiżdżący w gęstwinie wiatr maskował szelest jego kroków. Uciekinier nie przyspieszył, nawet gdy ojciec dotarł wreszcie do ostatniej w szeregu wiaty. Jeszcze kilkanaście metrów, nim drzewa i zarośla dadzą mu wystarczającą osłonę, by mógł się wyprostować i biec…

Wystrzelił przed siebie, gdy tylko znalazł się między drzewami. Biegł, wyciągając łapy jak najdalej.

*

Był na granicy wytrzymałości. Zmarznięty, zaszczuty, ranny. Głód pogarszał wszystko, a adrenalina wypaliła się do cna – i po prostu padł. Przycupnięty w zalanym deszczówką kanale burzowym, znów sięgnął do sieci stada.

Przeklęte nici. Ich kuszący blask, gdy czuł się koszmarnie po śmierci mamy, zwabił go tutaj. Obiecywały coś, co nie mogło się spełnić, ale i tak zaryzykował. Nadal je czuł – czyli Olaf go nie odciął. Bał się jednak zaczerpnąć od nich energię. Ojciec mógłby to wyczuć i dzięki temu go namierzyć.

Ona była częścią sieci, choć równocześnie pozostawała osobna. Miał nadzieję, że się nie wścieknie. I że nie zrobił jej krzywdy – choć przecież nie miał wyboru…

Znów biegł, w lodowatym deszczu, który lunął nagle i bezlitośnie.

*

Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, ulice miasta były puste. Nigdy wcześniej nie był w Toruniu, ale wywęszył bramę, podążając za zapachem magii. Przepuściła go bez problemu.

Ruszył truchtem ulicami Thornu, próbując złapać trop.

Musiał być ostrożny. Wtargnął na terytorium innego stada. Wyłapywał wilcze zapachy na chodnikach. Gdyby go dopadli, w najlepszym wypadku przewiązaliby go kokardką i odesłali ojcu. Choć raczej pozbyliby się problemu tu i teraz – bez odwlekania, sądów, słuchania wyjaśnień. Nie wiedział nic o stadzie z Thornu, ale jedno było pewne: wilki są terytorialne i paranoicznie bronią swojej ziemi. Zwłaszcza gdy mają młode.

Złapał jej trop! Potrafił go rozpoznać dzięki magii, którą wcześniej podkradł. Podążył za nim na drżących ze zmęczenia łapach.

Kluczył ciemnymi ulicami z nosem przy ziemi, próbując znaleźć najświeższy ślad. Najwyraźniej wiedźma nie potrafiła usiedzieć na miejscu – całymi dniami kręciła się po mieście. Wyłapywał warstwy zapachu, zostawione w różnym czasie. Trop zaprowadził go nawet do miejsca tak intensywnie pachnącego wampirami, że kichnął.

Co ona tam robiła? Zwariowała do reszty? Przecież nawet nie mogła się zmienić – nie miała zębów ani pazurów, żeby się bronić!

Jest! Złapał świeży trop i potruchtał za nim jak po nitce aż do kamienicy. Zauważył ochronne symbole na drzwiach, progu i framudze – w świetle latarni i różowego neonu z naprzeciwka jarzyły się srebrem i magią. Ostrożnie przełożył łapę przez próg.

Na chwilę magiczna bariera unieruchomiła go niczym w gęstej żelatynie, w której zatrzymał się czas. Ale po sekundzie pozwoliła mu wejść.

Ruszył schodami w górę, obwąchiwał drzwi na kolejnych piętrach, aż znalazł te właściwe.

Chciał sięgnąć do dzwonka, ten był jednak za wysoko. Popiskując, zaskrobał drzwi.

A gdy się uchyliły, zobaczył boginię z dziecięcych opowieści. Oblaną światłem, we flanelowej piżamie i z glockiem wymierzonym prosto między jego oczy. Skulił się w sobie i czekał na wyrok.

Wilk z lasu

Copyright © by Aneta Jadowska 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Jagoda Kubiesza, Katarzyna Myszkorowska

Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia

Przygotowanie wersji elektronicznej – Kasia Kotynia

Okładka oraz ilustracje wewnątrz – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl

Projekt chronologii – Marcin Karaś

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN mobi: 9788384063750

ISBN epub: 9788384063767

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści

Okładka

Spis treści

Strony tytułowe

Spis książek Anety Jadowskiej

Chronologia Thornverse

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Strona redakcyjna

Reklamy

Punkty orientacyjne

Spis treści