Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
189 osób interesuje się tą książką
Strzeż się ciemności i tych, którzy nazywają ją swoim przyjacielem.
Katherine Woodrow to fey, a wszystko, o czym marzy, to ukończenie Instytutu Magii. Gdy jednak uprzedzona do niej Rada Śmiertelników stawia pod znakiem zapytania jej przyszłość w Instytucie, kobieta zostaje zmuszona do podjęcia trudnej decyzji: musi zaakceptować magiczne partnerstwo z tajemniczym Lordem Blackthornem.
Emrys Blackthorn stanowi zagadkę, którą Kat boi się rozwikłać. Ten tajemniczy i przeklęty bohater wojenny o oczach w kolorze burzowego nieba oraz o nieprzewidywalnym charakterze budzi w Kat więcej pytań, niż pozostawia odpowiedzi. Dziewczyna wie natomiast, że nie może oprzeć się sile jego przyciągania… nie zważając na to, że ich relacja jest zakazana.
Kiedy seria morderstw i zaginięć fey zwiastuje powrót czarnej magii, Kat i Emrys zostają wrzuceni do świata pradawnych ksiąg skrywających ohydne potwory i mroczne demony, bawiące się koszmarami i pogrywające ze śmiertelnymi. A owi ludzie pragną tylko zobaczyć ich oboje płonących na stosie.
To, co ich prześladuje, to tajemnice, o których milczą nawet duchy, podczas gdy podstępne cienie oblizują zęby i ostrzą pazury, czekając na moment, kiedy wszystkie opowieści wyrwą się z oków mroku – nawet te potworne.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 598
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Tales of a Monstrous Heart
Copyright © Jennifer Delaney 2024
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka
Redakcja: Anna Suchańska
Korekta: Katarzyna Chybińska, Kamila Grotowska, Martyna Janc
Skład i łamanie: Paulina Romanek
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
ISBN 978-83-8418-320-5 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Rozdział Pierwszy
Rozdział Drugi
Rozdział Trzeci
Rozdział Czwarty
Rozdział Piąty
Rozdział Szósty
Rozdział Siódmy
Rozdział Ósmy
Rozdział Dziewiąty
Rozdział Dziesiąty
Rozdział Jedenasty
Rozdział Dwunasty
Rozdział Trzynasty
Rozdział Czternasty
Rozdział Piętnasty
Rozdział Szesnasty
Rozdział Siedemnasty
Rozdział Osiemnasty
Rozdział Dziewiętnasty
Rozdział Dwudziesty
Rozdział Dwudziesty Pierwszy
Rozdział Dwudziesty Drugi
Rozdział Dwudziesty Trzeci
Rozdział Dwudziesty Czwarty
Rozdział Dwudziesty Piąty
Rozdział Dwudziesty Szósty
Rozdział Dwudziesty Siódmy
Rozdział Dwudziesty Ósmy
Rozdział Dwudziesty Dziewiąty
Rozdział Trzydziesty
Rozdział Trzydziesty Pierwszy
Rozdział Trzydziesty Drugi
Rozdział Trzydziesty Trzeci
Rozdział Trzydziesty Czwarty
Rozdział Trzydziesty Piąty
Rozdział Trzydziesty Szósty
Rozdział Trzydziesty Siódmy
Rozdział Trzydziesty Ósmy
Rozdział Trzydziesty Dziewiąty
Podziękowania
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dziewczynom, które zatracają się w marzeniach, snują opowieści w swoich głowach i przeżywają romanse we własnych sercach.
Śmiertelnicy przybyli z Mórz Południa, pragnąc posiąść własną moc. Skuszeni kłamstwami i obietnicami władzy, zawarli pakt z mrokiem drzemiącym pod ziemią. Tak nienasycona chciwość uwolniła tę ciemność, która to rozlała się po powierzchni, budząc do życia klątwy w potwornych formach. Mimo to ci śmiertelnicy łaknęli jeszcze więcej, więc zaprzedali swoje dusze za władzę. Świat stanął w płomieniach, a przeklęta ziemia pożerała ich, stając się tak żarłoczną, jak oni sami pragnęli być.
Kompendium Zaginionych, 1536 r.
Była to pradawna opowieść o konsekwencjach chciwości i początku końca świata. Historia stworzona po to, by straszyć dzieci i trzymać je z dala od czarnej magii. Choć byłam zbyt dojrzała, by dać się tak łatwo uwieść, z zaciekawieniem przekartkowałam kolejną, zwęgloną stronę opowieści. Mój wzrok padł na ilustracje mrocznych demonów, zrodzonych z dymu i klątw, o których była mowa w tekście. Gdy wznosiły się z ziemi, skręcały się w kształty przypominające węże.
Verr. Stworzenia z głębin. Potwory, które dziś istniały już tylko na kartach opowieści, ale każda historia zawierała w sobie ziarnko prawdy, nawet jeśli ich fragmenty zatarł czas, porywisty wiatr poniósł je znad ogniska lub zbyt łatwo wymykały się niedomagającej pamięci.
W tych pradawnych słowach kryła się prawda. Kolejny król śmiertelników pragnąłposiąść własną magię, zaprzedał więc swoją duszę, aby podbić i pożreć świat. Jego zakazane zaklęcia i okultystyczne czczenie tych, co obudziły Verr, ta ciemność, po której stąpamy, prawie zniszczyła nas wszystkich.
Historia powtarzana zbyt wiele razy przez zbyt wielu królów śmiertelników, przeklętych brzemieniem chciwości i głodem magii.
Mimo że znałam ją doskonale, moja dłoń nadal ślizgała się po blednącym atramencie, cienkim papierze, szorstkim pod palcami. Słowa, jaśniejące w świetle unoszącej się kuli białego światła, stworzonej przez moje zaklęcie iluminacji, malowały cienie na zwęglonych, otaczających mnie ścianach ruin.
Piąta Wielka Biblioteka. Opuszczona dzielnica leżąca głęboko pod Instytutem Magii składająca się ze starych korytarzy utrzymywanych przez korzenie zniszczonych sklepień, rozpadających się posągów i zgniłych ksiąg zaklęć.
Światło zaklęcia drżało, rzucając długie cienie na kamień. Groziło, że zgaśnie w każdej chwili, jeśli będę na nim zbyt długo polegać. Zdarzało mi się zapominać o moich ograniczeniach.
Odsunęłam rękę od tekstu, a zaklęcie, które stworzyłam, aby ożywić zniszczone strony, rozproszyło się, przywracając książkę do zwęglonych, poplamionych dymem szczątków.
Znowu było to tylko wspomnienie, relikt przeszłości. Podobnie jak olbrzymi, zniszczony labirynt otaczających mnie regałów, na których znajdowały się fragmentaryczne pozostałości zwojów z Trzeciego Królestwa Elysioru sprzed wieków, kiedy te same sale tętniły magią i nauką. Miejsce poświęcone badaniu fey i wszystkich mocy, jakie posiadali, aby pojąć, co potrafi magia, zanim śmiertelnicy w końcu zrozumieli, że nigdy nie będą w stanie władać nią tak jak stworzenia magiczne. Chyba że zbezcześciliby własną krew i zmieszali ją z krwią istot, uznawanych za tak dalece gorsze od siebie. Postrzegali fey jako zdziczałe i uwstecznione istoty ze względu na ich dziwne, bezbożne zwyczaje.
Wtedy wiedza o magii nie była skarbem, lecz kajdanami, które podporządkowały nas władzy króla śmiertelników. Chciano nas kontrolować. Chciano nas zawłaszczyć.
Tak więc śmiertelnicy wieki temu zaczęli gromadzić magiczne teksty, niczym stare smoki zbierające złoto, aby trzymać je z dala od fey, chcących poznać swoją historię i połączyć się z przodkami. Ci sami królowie doprowadzali do upadku mniejsze cywilizacje fey, zbezcześcili święte ziemie i zbudowali swoje nowe królestwa na ich ruinach. Potem, gdy upadały, odbudowywali je. Wciskali ruiny, pozostałości ich błędów, głębiej w ziemię z każdym nowym królem, aż do następnej wojny, pochłaniającej również ich.
Niekończący się cykl. Klątwa, która miała ciążyć na terenach Elysioru.
Odwróciłam się do starych, porośniętych pleśnią gobelinów, wiszących na ceglanej ścianie. Przedstawiały dawne czasy, gdy fey zamieszkiwały dzikie ostępy. Walkę, jaką stoczyli, próbując zachować swoją magię i powstrzymać króla tyrana, przywołującego mroczną moc z podziemi swoim szaleństwem, pozwalającego Verr i ich starym, przeklętym bogom zbezcześcić tę ziemię.
Tak zaczęła się klątwa, którą sprowadzili na siebie śmiertelnicy, zaprzedając swoje dusze.
Może na to zasłużyli. Może wszyscy na to zasłużyliśmy.
Jakby w odpowiedzi na tę mroczną myśl, kula mojej magii zgasła, pozostawiając mnie w całkowitej ciemności. Słabe smugi księżycowego światła przebijały się przez mrok z małych szczelin wysoko nad moją głową, gdzie ruiny zdołały przedostać się przez glebę.
Pozostawanie ukrytym w ciemności miało swoje zalety, ale nawet spoczywające tu duchy nie mogły dodać mi otuchy w tym dziwnym grobie tak głęboko pod ziemią.
Wszystko, co czekało na mnie powyżej, to odrzucone wnioski. Albo od magów, z którymi próbowałam nawiązać współpracę, albo oddalone aplikacje na stanowiska uzdrowiciela lub nauczyciela na północy. Za bardzo bali się zirytować Radę swoją zgodą na przyjęcie takiej fey jak ja.
Partnerstwo… ostatni wymóg ukończenia Instytutu. Konieczne, aby uzyskać swobodę władania własną magią pod chronionym tytułem Maga. Coś, czego nie dożył żaden fey. Coś, w czym aktualnie zawodzę. Straszliwie.
Znajomy ból głowy drapał mnie w skronie. Jak w tak łatwy sposób straciłam kontrolę nad własną przyszłością?
Nigdy nie miałaś nad nią kontroli. Głos zwątpienia syknął w głębi mojego umysłu. Głos, któremu ostatnio dałam zbyt wiele wolności.
Głuchy stukot rozniósł się po pomieszczeniu, docierając z jednego ze zniszczonych biurek w zacienionym, wilgotnym kącie. Srebrzysty błysk pochodzący z trzepotu małych, mieniących się skrzydełek przykuł moją uwagę.
Pyłkowy chochlik siedział niepewnie na stercie wilgotnych książek, które nieumyślnie przesunęłam w jego stronę. Jego małe, okrągłe ciało zdawało się zbyt ciężkie dla cienkich, wrzecionowatych nóżek. Na moment przestał machać skrzydłami, jakby zauważył moją obecność. Miał duże, pełne zaciekawienia oczy, jak kawałki węgla, dominujące nad jego małą, futrzastą głową, maleńkie ostre zęby odsłonięte w dziwnym, lekko szalonym uśmiechu.
– Nie powinno cię tu być – ostrzegłam, ciesząc się, że nikt nie znajdował się w pobliżu, by być świadkiem wątpliwej interakcji.
Pyłkowe chochliki stanowiły rzadkość. Większość wytworów tej pradawnej magii zginęła podczas wojen, ale właśnie taka była moc zarazy: tworzyła się z niczego, z zapomnianych zaklęć. Wystarczyło dotknąć takiego stworzenia, by znów stało się martwe.
Ciężkie, zirytowane westchnienie wyślizgnęło mi się z ust.
– Nie potrzebuję kłopotów, jakie przyniesie rozmowa z tobą.
Chochlik nie wydawał się w nastroju do negocjacji, gdy zerwał się, mknąc po biurku. Ostro zakończone nogi głośno stukały o łuszczącą się skórę blatu biurka. Ostrzeżenie, jakiego nie mógł wyrazić słowami.
– Przestań – syknęłam, martwiąc się, że obudzi jednego ze strażników.
Malutkie ciałko bestii zadrżało z irytacji, gdy ponownie obnażyła ostre zęby. Ciemne oczy szybko spojrzały w dół na postrzępione, pomazane kartki, zostawione przeze mnie na biurku – moje notatki o transfiguracji i uzdrawianiu, nad którymi spędziłam cały dzień. Potrzebowałam ich do mojej ostatniej aplikacji.
Moja ostatnia nadzieja.
Lodowaty dreszcz strachu przeszedł mi po plecach, gdy chochlik spojrzał na mnie ponownie, chełpiąc się czymś z lekko przekrzywioną głową.
– Nie. – Błagalny szept opuścił moje usta zbyt późno.
Mały potwór chwycił moje zapiski w swoje brudne, ostre zęby i zniknął.
– Zatrzymaj się! – krzyknęłam, obiegając biurko i potykając się tuż za nim. Wpadłam do ponurych pozostałości biblioteki.
Potrzebowałam tych notatek. Alma potrzebowała tych notatek.
Dźwięk skrzydeł chochlika prowadził mnie przez labirynt zakrętów i chybotliwych półek, z każdym krokiem wciągając mnie w głąb niebezpiecznych ruin. Moje buty ślizgały się po popiołach, pozostałościach po spaleniu książek. Potknęłam się o skręcone korzenie wyrastające z drewnianej podłogi lub wystające niebezpiecznie z kruszącej się cegły.
Wdychając kurz, skręciłam w kolejny ciemny zakątek i usłyszałam szum ruchu. Zatrzymałam się gwałtownie za opuszczoną biblioteczką.
Nikogo nie powinno tu być, zwłaszcza mnie.
Wtedy rozległo się syczące przekleństwo i zmusiło mnie do schowania się w cieniu. Odsunęłam porzucone zwoje na półce, zaplątałam palce w gęstej pajęczynie, a moim oczom ukazało się to, co pozostało z wejścia do zakazanej sekcji. W świetle bladozielonej lampy, która nigdy nie gasła, przez zardzewiałą, ażurową bramę dostrzegłam samotną, zakapturzoną postać.
Rozległo się nerwowe klikanie, kiedy chochlik wpadł na półkę obok mnie i upuścił moje notatki. Spojrzałam na niego oskarżycielsko, rozważając pozbycie się uskrzydlonego szkodnika, ale kolejne przekleństwo skierowało moją uwagę z powrotem na zakazaną sekcję. Postać weszła w strumień światła, a kaptur jej płaszcza opadł na zgarbione ramiona, odsłaniając tym samym postać Finneausa Ainswortha. Miał jasne blond włosy, nietypowo potargane, a pod płaszczem wciąż był odziany w szlafrok.
Mistrz Hale powiedział, że Finneaus nie radzi sobie na jego zajęciach i nawet ciężka sakiewka jego ojca nie uratuje go przed zrobieniem z siebie idioty.
Patrzyłam, jak pochylił się nad tym, co zostało do przeczytania na stole, a lampion, który miał ze sobą, stał niepewnie na krawędzi blatu. Zgięty wpół, próbował siłą otworzyć starą, metalową księgę, jakby chciał rozerwać ją na strzępy, pomimo zardzewiałego zamka. Znany mi herb – jeleń rodu pradawnych – połyskiwał w tym ohydnym, zielonym świetle.
Powietrze gęstniało w moich płucach, a kłujący ból głowy był prawie nie do zniesienia. W odpowiedzi na to moja magia rozgorzała, rozpalając mi krew.
Znałam tę książkę.
Kompendium Komandora Ainswortha – zapomniany tekst. Rada powinna była go zniszczyć już dawno temu. Książka zamknięta w żelaznej klatce, przeklętym metalu, którego żaden fey nie mógł dotknąć.
Dzieło zaginęło, kiedy stary Instytut upadł wieki temu, pochowany pod nowym Instytutem, gdzie teraz zasiadała Rada Magów, ukrywając się, udając, że się zreformowali, że odwrócili się od rządów swojego mrocznego króla, aby śmiertelnicy i fey tego świata żyli w pokoju. Było to jednak kompendium, które powinno zostać zniszczone wieki temu.
Finneaus nadal zmagał się z książką swojego prapradziadka, nie zauważając srebrnego napisu na grzbiecie, ostrzeżenia. Mówiło o tym, że stworzenie służące właścicielowi kompendium zostało uwięzione w środku – teraz miałoby ponad dwieście lat, prawdopodobnie było bliskie śmierci głodowej i tak wściekłe, że żadne proste zaklęcie nie byłoby w stanie powstrzymać tego nieokiełznanego głodu.
Powinnam była się wycofać, udać się do sal Instytutu, wrócić do swojego pokoju i przebrać, nim Alma by mnie złapała. Powinnam była pozwolić temu głupcowi otworzyć księgę, pozwolić stworzeniu ukraść jego duszę, a następnie udawać, że grzecznie opłakuję go na pogrzebie. Powinnam była…
– Jasny szlag! – syknął Finneaus. Kompendium uderzało o stół, gdy przycisnął dłoń do piersi. Krew spływała mu po palcach skaleczonych ostrym grzbietem i kapała niebezpiecznie blisko przeklętej książki.
Księgi zapieczętowane krwią wymagają ofiary. To ostrzeżenie odbiło się echem w moim umyśle, kiedy strach ogarnął moje zmysły. Czarna magia miała swój sposób na wzywanie nas, nawet gdy nie chcieliśmy jej słyszeć.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam, wyłaniając się z zacienionej kryjówki.
Finneaus wydał z siebie okrzyk niepokoju, odwracając się na pięcie i prawie przewracając lampion. Jego niepokój szybko ustąpił miejsca szyderczemu uśmieszkowi, pełnego czystego obrzydzenia.
– Nie twój interes, trollu! – Wepchnął zranioną rękę do kieszeni ciemnej szaty.
Zignorowałam tę obelgę, wulgarne podsumowanie mojego rodu. Jako fey byłam przyzwyczajona do uprzedzeń. Bycie Kysillianką tylko pogarszało sytuację, wszystko – od moich spiczastych uszu, złocistej skóry, lawendowych oczu i imponującego wzrostu – spotykało się z pogardą ze strony śmiertelników.
– Nie powinieneś dotykać tej książki – ostrzegłam tak cicho, jak tylko mogłam, mając nadzieję, że głos rozsądku dotrze do tego rozpieszczonego półgłówka.
– Śmiesz mi mówić, co mam robić? – Jego wargi wykrzywiły się w złości. – Jeśli szukasz powodu do wydalenia, Woodrow, mogę ci go podać na tacy.
– Myślę, że jesteś w większych opałach niż ja, Finneausie. – W moim głosie pobrzmiewał spokój, którego tak bardzo mi brakowało. Bez względu na to, jak mocno mnie nienawidził, gdyby zaczął parać się czarną magią zawartą w tym tekście, nie byłoby już powrotu.
– Zobaczymy – rzucił cierpko, ale dostrzegłam lekkie drżenie jego palców i odległą panikę w oczach. Dał już się tej księdze omamić.
Nie zamierzał mnie słuchać. Nie mógł. Już nie. Był stracony. Ciemność wciągała najszybciej tych o słabych umysłach i zdesperowanych sercach. Zakrwawioną ręką powrócił do książki i – przez panikę w oczach – nie kontrolował palców, gdy po nią sięgały.
– Nie! – Rzuciłam szybkie zaklęcie, mające zrzucić książkę ze stołu, lecz magia jedynie zawrzała, jak woda na rozgrzanej płycie. Pojawiła się tylko lawendowa aura bezużytecznie rzucanego czaru.
Na szczęście to wystarczająco go zaskoczyło, żeby odsunął się od księgi.
– Prawie we mnie trafiłaś! – wycedził.
– Ta książka jest przeklęta. – Przewróciłam oczami, ostrzegając go, choć z trudem trzymałam gniew na uwięzi.
– To tekst mojej rodziny – zadrwił, przechylając brodę z nutą nieposłuszeństwa, pomimo jaskraworóżowego rumieńca na policzkach.
– Ród tak samo idiotyczny jak ty, który przeklina własne książki – odpowiedziałam ostro.
Oburzony rzucił się na mnie, mimo że byłam wyższa od niego co najmniej o głowę.
– Ty bezczelny trollu.
– Posłuchaj, ty mały… – zaczęłam, opierając się chęci uduszenia go, tylko po to, by słowa ugrzęzły mi w gardle. Zza stołu dobiegło dziwne grzechotanie, które zatrzymało Finneausa w połowie kroku. Regały zaczęły drżeć wokół nas, nierówna podłoga przesunęła się pod moimi stopami, a zardzewiałe bramy wydały z siebie znużony jęk.
Za późno.
W komnacie rozległo się brzęczenie tysięcy małych skrzydełek, gdy przez pomieszczenie przemknął niosący pył wiatr. Finneaus zwinął się z wrzaskiem w kłębek.
Wiatr wirował wokół nas, a małe, pyłkowe chochliki uciekały, szukając schronienia w głębokich szczelinach kamiennych łuków, zamieniając się w obłoki pyłu. Przestawały istnieć. Nie było chwili, by je opłakiwać. Nie, kiedy gniew nie pozwalał mi oderwać wzroku od stołu.
Ta przeklęta książka zaczęła ożywać – podskakiwała i trzęsła się, próbując na ślepo się otworzyć. Zrzuciła lampion z biurka, przez co szkło roztrzaskało się, a płomienie rozpierzchły po podłodze, pożerając porzucone papiery, które ją zaśmiecały. Oświetlały grozę tego, co miało się wydarzyć, w tym mdłym, zielonym odcieniu.
– Co zrobiło twoje bezbożne zaklęcie!? – pisnął Finneaus, oddalając się od rozpętującego się chaosu.
– To twoja wina! – syknęłam. Księga miotała się rozpaczliwie, zbliżając coraz bardziej do małej kałuży krwi Finneausa. Wtedy zrozumiałam.
Zanim zdążyłam zareagować, książka w końcu wylądowała na kroplach, których szukała, zatrzymując swój dziki taniec, gdy z jej stron zaczął się sączyć czarny dym. Smugi ciemności splatały się ze sobą, tworząc szponiastą dłoń, wysuwającą się spod pożółkłych stron. Pełzła w górę, w kierunku osłony, i beztroskim ruchem wyłamała zamek.
Okropny, przenikliwy pisk przedarł się przez pokój, odbijając się od łukowatego sufitu, kiedy księga się otworzyła. Z jej kart wzbiła się potężna chmura dymu – uniosła cały kurz i popiół, zaczęła wirować po pokoju, rozluźniając mój warkocz i piekąc w oczy.
Poczułam to na swojej skórze: szczypanie i chłód. Płuca wypełnił siarkowy smród czarnej magii.
Książka wydała z siebie kolejny mrożący krew w żyłach pisk, od czego zaczęło mi dzwonić w uszach. W odpowiedzi magia rozżarzyła się w moich żyłach, chcąc się uwolnić, by walczyć z tym, co próbowało wyrwać się z tych stron. Czubki moich palców błyszczały własnym, delikatnym, lawendowym blaskiem.
Zwinęłam ręce w pięści, żeby móc się temu oprzeć. Pot spływał mi po skroniach. Nie mogłam znowu stracić kontroli, nie tutaj i nie przy synu Dziekana.
Rozległ się trzask pradawnych kości, gdy mroczna dłoń wyłoniła się z książki i wbiła pazury w blat stołu. Z kart wylała się ciemna, galaretowata substancja, kapiąca na drewnianą podłogę, podczas gdy stworzenie wyłaniało się coraz bardziej, wychodząc z tekstu.
– Cholerni święci – szepnął Finneaus, a jego głos łamał się ze strachu, jakby te bezużyteczne słowa mogły w czymś pomóc. Zapach moczu tchórza szybko podążył za nim, co skutecznie przykuło uwagę potwora.
Był pozbawiony oczu, miał rzędy ostrych, żółtych i nierównych zębów, które stuknęły o siebie, kiedy przyczaił się na biurku. Długie, pająkowate kończyny wystawały z ciemnego, humanoidalnego ciała, tylko nieznacznie większego od wąskiej sylwetki Finneausa. Jego rozcięte nozdrza rozszerzały się, gdy węszył, a duże, ostro zakończone uszy drgały z każdym dźwiękiem. Jedno uderzenie jego ciemnych, wijących się skrzydeł wywołało silny podmuch wiatru, który przewrócił zniszczone regały i rozrzucił papiery w powietrzu. Długi, skórzany ogon ruszał się za potworem jak zabójczy, kolczasty bicz.
Finneaus próbował uciekać, ale potknął się o własne stopy i wylądował na podłodze. Stworzenie gwałtownie odwróciło łeb w kierunku dźwięku, po czym rzuciło się na Ainswortha w ułamku przerażonego bicia serca.
– Woodrow! – zawołał, kiedy stworzenie rozrywało podłogę. Moja magia błysnęła zjadliwie w dłoniach bez żadnego zaklęcia czy inkantacji opuszczających usta. To była magia krwi, zakazana i bezlitosna.
Ogień Kysillian, jasnoniebieskie i purpurowe płomienie wystrzeliły z moich rąk, tworząc blokadę między Finneausem a bestią. Wiły się bez wysiłku i splatały z płomieniami lampionu, zamieniając je w głęboki błękit i nakazując im wykonać moje rozkazy. Bestia, pozbawiona możliwości zaspokojenia głodu, cofnęła się przed żarem, wydała z siebie przeraźliwy pisk i drapała podłogę wściekłymi pazurami. Robiły one głębokie wyżłobienia w wilgotnym drewnie.
Potwór ryknął i mocno załomotał skrzydłami za sobą, wachlując wygłodniałe płomienie, gdy zaczęły wspinać się po jedynym gobelinie, wciąż przytwierdzonym do wilgotnego kamienia. Pozostałe, zjedzone przez korniki regały, runęły pod naporem demonicznego wiatru. Ciężkie tomy zaczęły uderzać o uszkodzoną podłogę obok Finneausa, zasypując go chmurą pyłu i popiołu. Rozległ się przeraźliwy trzask, gdy niestabilne podłoże rozpadło się, tworząc głęboką dziurę. Finneaus piszczał i drapał pochylone deski, ale wraz z krzykiem wsunął się w zakurzoną otchłań.
– Finneaus! – Chciałam mu pomóc, lecz stwór wydostał się z chmury wiekowej sadzy i rzucił na mnie.
Posłałam na oślep strumień magii, ale jak to bywa z wszystkimi mrocznymi stworzeniami, im dłużej istniały, tym więcej się uczyły, a mroczny potwór uczył się zbyt szybko o swojej ofierze.
O mnie.
Udało mi się trafić go w ramię, a jego kość pękała, kiedy przelatywał obok mojego spanikowanego, niechlujnego zaklęcia. Rozbił się o stary kominek, a wokół niego rozsypały się cegły. Pomieszczenie zadrżało od uderzenia, prawie rzucając mnie na kolana.
– Finneaus! – Wykaszlałam pył z płuc, pochylona nad krawędzią otworu, by znaleźć jego leżącą postać poniżej. Jęczał, przykryty deskami i starym tynkiem. Wylądował na kanapie w pomieszczeniu, które wyglądało na pokój wspólny, jedno piętro poniżej biblioteki.
Najwyraźniej bigoteryjni głupcy mieli cholerne szczęście na tym świecie.
– Drań – syknęłam pod nosem, pozwalając sobie na chwilę ulgi, że nie zostałam przypadkiem zaangażowana w demoniczne morderstwo syna członka Rady.
Reszta kominka rozpadła się z niepokojącym hukiem. Odwróciłam się w tym samym momencie, gdy łuskowaty ogon stworzenia zamachnął się blisko mojej głowy. Uchyliłam się i usłyszałam huk, ponieważ przebił się przez ścianę za mną i obsypał mnie ostrymi odłamkami cegły.
Pognałam poza jego zasięg, obracając dzikie płomienie mojej magii między dłońmi, gdy istota pełzła w moją stronę, brzuchem nisko nad podłogą.
Przyzwałam więcej ognia, rozświetlając pomieszczenie ostrym, lawendowym blaskiem, w wyniku czego drugi ogień ryknął w jedności. Ostre rysy demona stały się jeszcze bardziej przerażające w moim magicznym świetle, zanim wypuściłam kulę ognia, celując w skręcone skrzydło stworzenia i wypalając dziurę w jego ciemnym ciele. Demon wrzasnął, jego zmiażdżona część ciała zwisała, kiedy gwałtownie się obrócił, aby się bronić.
Przez siłę zaklęcia straciłam oddech, byłam zbyt rozproszona, by zauważyć uderzenie długiego, wężowego ogona. Złapał mnie za bok, a następnie rzucił mną przez pomieszczenie. Upadłam na stół, roztrzaskując go na duże odłamki. Smagnięcie odebrało mi dech, gdy przetoczyłam się po pokrytej gruzem podłodze. Stworzenie znalazło się nade mną w ciągu kilku sekund. Jego szczęka otworzyła się ze skrzypieniem, błyskając ostrymi zębami, a tył gardła zaczął świecić demonicznym, czarnym ogniem.
Wcisnęłam przedramię pod jego skórzastą brodę – śmiercionośne zęby błyszczały w świetle mojej magii. Stękałam i kopałam, by utrzymać go na dystans. Sięgnęłam ślepo do mojej zaklętej torby na biodrze, żeby pogrzebać w książkach i papierach, aż w końcu wyczułam ciepłą rękojeść miecza mojego ojca. Wyszarpnęłam go, a ostrze zmaterializowało się po rozpoznaniu jego prawdziwego spadkobiercy. Lśniące złotem, długie i zabójcze.
Podniosłam je, a potem wbiłam w gardło stwora. Jego ciało skwierczało i topiło się wokół stalowej, ciemnej plamy, gryzącej i zgniłej, która spływała po mojej dłoni.
Demon wycofał się, wymiotując czarnym dymem i kleistą, ciemną krwią. Wył głośno, a jego skrzydła biły dziko, kiedy unosił się niezdarnie, wysoko w ciemność kamiennego sklepienia, pazury zaś łapały szczątki zardzewiałego żyrandola powyżej. Przysiadł tam, a siarkowy smród jego krwi spowodował, że żółć paliła mi gardło. Potrząsnął łbem, otworzył szczękę jeszcze szerzej niż wcześniej, odsłaniając miejsce, w którym go okaleczyłam, a ciemna krew zaczęła kapać. Nagle rozległ się ogłuszający wrzask, a po nim nastąpił trzask i skręcanie kończyn – jego łeb zaczął pękać na dwie części.
Chaos dualizmu – przyszły mi do głowy słowa Podstępnej Teorii, ostrzeżenia zagubionego w czasie.
Odwróciłam się, by zobaczyć, gdzie spadło przeklęte kompendium, i zauważyłam je pod zniszczonym stolikiem. Z trudem się podniosłam, drżąc na całym ciele, i rzuciłam się do przodu. Zatrzymałam się gwałtownie nad książką, ignorując palący ból, jaki rozprzestrzeniał się po mojej skórze, gdy tylko znalazłam się w pobliżu tego przeklętego okrywającego ją metalu.
Strony pożółkły z wiekiem, a symbole były odwrócone i poskręcane. To starożytne księgi, pełne mrocznego zamysłu, przeznaczone tylko dla najbardziej mrocznych stworzeń, które mogły się nimi żywić. Podstępnej Bestii.
Niemożliwa do zabicia musiała zostać uwięziona.
Demon ryknął. Złowieszcze odgłosy nie ustawały, gdy żyrandol jęczał pod jego ciężarem. Odrzuciłam miecz ojca, pozwalając, aby potężniejszy dar, który mi przekazał, płynął w moich żyłach i zmaterializował się w moich rękach.
Płynne płomienie indygo, szafiru i lawendy wiły się między moimi palcami, kiedy starożytne słowa odbijały się echem w mojej głowie. Tym właśnie była magia – burzliwym tańcem między wiedzą a wyobraźnią. Pieśnią w mojej krwi czekającą na rozkazy.
Nie ma nic silniejszego od twojej woli – słowa mojego ojca szeptały w mojej pamięci.
Nie, moja wola nie była silna.
Pozwoliłam chaosowi się uwolnić, kierując ogień ku sklepieniu z krzykiem wysiłku, podgrzewając żyrandol od spodu. Rozżarzył się on do czerwoności, a stworzenie zawyło, próbując się cofnąć, lecz natychmiast zostało uwięzione w ciekłym metalu, przyklejającym się do jego ciała.
Ogień Kysillian. Czysty i nieskażony czarną magią.
Demon znów próbował się odsunąć, skrzydła trzepotały, ale im mocniej walczył, tym mocniej metal wżerał się w jego ciało. Dwie głowy wyły, ponieważ czarny dym szczelnie je owiał, gdy stwór próbował się przemienić. Chciał się skurczyć, aby uciec.
Moje ramiona drżały od ciężaru zaklęcia, aż kolejny podmuch powietrza wywołany przez demona zmusił mnie do odwrócenia się i prawie zgasił moje płomienie.
Sufit wydał z siebie dźwięk przypominający jęk, tynk zaczął spadać, nim pękł łańcuch żyrandola i runął w splątanym, płonącym bezładzie. Zakryłam głowę, kiedy ostre odłamki uderzyły mnie w plecy i ramiona, zwinęłam się w kulkę, dysząc, a pył i wióry znalazły się na moim języku.
Dopiero gdy drżenie osłabionej podłogi ustało, spojrzałam w górę, mrużąc oczy przez kurz, aby zobaczyć stworzenie miotające się w nowej, metalowej klatce, skonstruowanej z pozostałości żyrandola, wciąż świecącej na czerwono. Bestia – teraz nie większa od małego ptaka – próbowała unikać wciąż rozżarzonych prętów.
Strzępy kartek opadały, pył wirował w powietrzu, a małe iskierki przesuwały się w ciemności jak świetliki.
Opadłam z sił – oparłam się o kolana, dysząc ciężko, i przetarłam pot z czoła. Magia ognia w mojej krwi była prawie nie do zniesienia, wciąż się gotowała, czekając na kolejne polecenie. Ból mięśni nie przyniósł ulgi, gdy magia powoli wracała do kości, ale mimo to wyciągnęłam płonące dłonie, pozwalając, by pot spływał mi po skroniach i plecach. Wciągając pełen kurzu i rozkładu haust powietrza, w milczeniu rozkazałam magii, by uciszyła płomienie wokół mnie. Wcisnęłam je w nicość, a swąd zwęglonego drewna i zapomnianych rzeczy stanowił moją jedyną nagrodę.
Wtedy odległe echo dzwonów ostrzegawczych Instytutu przerwało ciszę.
Cholera. Rozpętany przeze mnie chaos aktywował zabezpieczenia.
Wiedziałam, co będzie dalej. Moje serce zamarło na myśl o karze, jaką wymierzy mi Rada. Oparłam swoje piekące dłonie o wilgotną, drewnianą podłogę. Zgarbiona, z drżącymi z wysiłku ramionami, patrzyłam przez zasłonę moich splątanych włosów, jak dwugłowy demon syczał i wrzeszczał, wciąż walcząc o uwolnienie oraz rozpaczliwie gryząc jeszcze niezastygłe pręty. Być może popełniłam błąd. Powinnam była pozwolić mrocznemu potworowi mnie wykończyć. Byłby to spokojniejszy los niż ten, który miał mnie spotkać z rąk Rady.
Albo gorzej… z rąk Almy.
Tylko strach może związać ci ręce.
Ostrzeżenie mojego ojca odbiło się echem w mojej pamięci, jednak pojawiło się zbyt późno, by mogło się na coś przydać. Nie bałam się; to strach wszystkich innych mnie powstrzymywał. Ich strach przed moją krwią – krwią Kysillian – i szaleństwem, które musiałam odziedziczyć po mojej matce śmiertelniczce, zdecydowanej obcować z potwornym fey. Postanowiła zmarnować sobie życie.
Na szczęście tym razem to nie moja gorsza, chaotyczna krew była zbrodnią. Nie, tym razem chodziło o moją lekkomyślną pogoń za pyłkowym chochlikiem i próbę pomocy głupcowi, by nie został pozbawiony duszy.
Wspomniany głupiec pozostawał bezpieczny w skrzydle leczniczym, z chustą na zakrwawionym nosie, tworzącym się paskudnym siniakiem pod okiem i jednym ramieniem w temblaku. Nie powinnam była czerpać satysfakcji z jego dyskomfortu, ale pozwoliłam sobie na to, siedząc samotnie na starej, drewnianej i głośno skrzypiącej ławce w korytarzu wschodniego skrzydła. Choć miała to być jedynie dekoracja, ze szkaradnymi wizerunkami świętych śmiertelników, zmęczenie nie pozwalało mi dłużej stać. Byłam zbyt wyczerpana, by pomyśleć o czekającej mnie wściekłości ojca Finneausa i reszty Rady. Nie chciałam nawet myśleć o tym, jak mogliby wykorzystać mój ostatni popis nierozwagi przeciwko mnie.
Moja magia wzburzyła się, gdy wezbrała we mnie irytacja, rozpalając mi policzki. Chłodne, nocne powietrze, wdzierające się przez otwarte, łukowate okna długiego korytarza, nie potrafiło mnie uspokoić. Lampy umiejscowione wysoko nade mną migotały ostrymi trzaskami jasnopomarańczowego światła. Każda z nich przypominała mi o tym, co zrobiłam.
Przygnębiona, skupiłam się z powrotem na spoczywających na moich kolanach brudnych dłoniach, umazanych pyłem i krwią stworzenia. Nie było śladu chaotycznej magii, którą czułam w obolałych palcach, tylko lekkie, słabe drżenie, gdy ściskałam moje podarte i umazane popiołem notatki, odzyskane ze zniszczonych półek. Teraz są bezużyteczne. Jaki dom uzdrowicieli przyjąłby na praktykę kogoś z tak destrukcyjnym potencjałem jak ja?
– To coś powinno być sądzone za próbę zabójstwa. – Głos Mistrza Grima zasyczał w pustym, kamiennym korytarzu, dochodząc z jednego z biur Rady Magów tuż za rogiem. Drzwi były uchylone, więc mogłam usłyszeć każde słowo i poczuć się jeszcze bardziej upokorzona. Cienie poruszały się po skrawku ciepłego światła, rozlewającym się po podłodze.
Mistrz Hale, z głosem chrapliwym od wieku, z oburzeniem odparł:
– To nic innego jak niesłuszne twierdzenia, podszyte uprzedzeniami.
Poczucie winy przeszyło moją klatkę piersiową. Jak szybko udało mu się wrócić do Instytutu z wizyty na Południowych Dworach tak późno w nocy? Udał się tam, by walczyć o więcej praw dla fey, a ja podczas jednej z jego nielicznych wizyt tutaj przynosiłam same kłopoty. Zmusiłam go do powrotu. Musiał znowu po mnie posprzątać.
– To jest niepoważne! Powinna zostać wyrzucona rok temu! – zagrzmiała Madame Bernard jak zwykle przenikliwa i bezwzględna. – Niestabilna istota powinna zostać oczyszczona. Natychmiast.
Słysząc to, aż się wzdrygnęłam. Oczyszczona. Właśnie taki los spotykał lekkomyślnych fey, dokładnie takich jak ja, którzy nie panowali nad swoją magią: zaklęci, by nigdy więcej jej nie używać. Utrata czegoś tak ważnego jak magia była niczym powolne duszenie, prowadzące do obłędu – tak jak u tych zmuszanych do ciężkiej pracy na południowych polach lub do życia w nieludzkich warunkach w przytułkach.
– Chyba że spróbujesz przekonać wydział ewidencji, że ma osiemnaście lat po raz trzeci z rzędu? – zadrwił Mistrz Grima. Niemal byłam sobie w stanie wyobrazić szyderczy uśmieszek na twarzy Naczelnego Bibliotekarza.
Przeszył mnie wstyd. Kłamstwa, pomiędzy którymi lawirował Mistrz Hale – zmyślone po to, by desperacko utrzymać pozycję mojego opiekuna i nie oddać pełnej kontroli Radzie.
– Jest to możliwe. Fey nie prowadzą rejestrów urodzeń – wykrztusił Mistrz Hale, zdegustowany.
Zgadza się. Wiedziałam jednak, że mam dwadzieścia trzy lata, i doskonale wiedział o tym również Mistrz Hale.
– Nadal ma nierozpatrzone wnioski o partnerstwo z…
– Wszyscy jej odmówili! – zarechotała ponuro Madame Bernard. Jej radość i pewność siebie, że zabawa się skończyła, wywołały u mnie mimowolny grymas.
Oni wiedzą.
Wszystkie moje najgorsze obawy się potwierdziły, mój czas naprawdę się skończył. Żaden Mistrz Mag nie chciał nawiązać współpracy z fey, zwłaszcza z kobietą, a jużna pewnonie z Kysillianką taką jak ja.
Po wszystkich ich próbach zniweczenia moich szans na niezależność Rada w końcu zwyciężyła. Po mojej porażce ich przenikliwe, nienawistne głosy stały się niczym więcej jak odległym szumem w moich uszach. Byłam niezdolna do zniesienia desperackiej, słabej obrony ze strony Mistrza Hale’a.
Spojrzałam ponownie w dół na bezużyteczne notatki w moich dłoniach i zamrugałam, aby powstrzymać bezsensowne, głupie łzy.
Rozważnie. Cicho. Spokojnie. Głos Mistrza Hale’a wydawał rozkazy w mojej głowie. Jedno z pierwszych poleceń, jakie mi wydał. To była moja jedyna obrona przed hipokryzją Rady, kiedy miałam zaledwie dwanaście lat.
Pomimo ponad dziesięciu lat spędzonych tutaj nic się nie zmieniło. Ani ich nienawiść, ani kruche Porozumienie Pokojowe, którego symbolem miała być moja obecność. Wszystko, co mogłam zrobić, to wziąć kolejny uspokajający wdech, wiedząc, że mój temperament nie przyniesie żadnej korzyści. To właśnie chcieli zobaczyć. Kysilliankę tracącą kontrolę. Dziką i niezdyscyplinowaną. Kobieta, wedle nich, ma być ograniczona i kontrolowana.
Spętana więzami.
Wepchnęłam zniszczone notatki do torby, po czym rozluźniłam sztywne ramiona, czując dziwne, chłodne ukłucie na odsłoniętym karku. Zimne powietrze, ostre jak brzytwa, było czymś więcej niż nocnym wiatrem – czułam, że jakaś osobliwa istota próbuje zwrócić na siebie moją uwagę.
Spojrzałam w głąb zacienionego korytarza, przez co ławka skrzypnęła w proteście, ale nie ujrzałam tam nic poza otwartym oknem i bezkresną nocą. W rogach korytarza czaiły się nieprzeniknione cienie. Złoty gobelin Elysioru, zdobiony misternymi haftami, drżał lekko na ścianie, poruszany delikatnym podmuchem nocnego wiatru. Lampy rzucały bledsze światło niż wcześniej.
Tutaj. Usłyszałam szept w swojej głowie, który powoli postawił mnie na moje obolałe nogi. Chciał, żebym wkroczyła ostrożnie w tę ciemność, pozwalając dłoniom sunąć po zużytej tkaninie skradzionych spodni, rozerwanych i zniszczonych przez moją ostatnią przygodę.
Magia rozbłysła z wielką ostrożnością, w wyniku czego moje palce lekko zaświeciły, ale zacisnęłam je w pięści, odrzucając jej pomoc. Nie czułam strachu, nie, kiedy cienie zdawały się słabnąć – ostrożnie się wycofywały i muskały kamienie, by księżycowe światło powróciło, wkradając się przez okno. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, jakby nigdy ich tam nie było.
– Katherine – usłyszałam nagle głos Mistrza Hale’a i gwałtownie się odwróciłam, z ręką na piersi. Stał w korytarzu, a na jego twarzy malowała się wyraźna ciekawość, podkreślająca jego zmarszczone rysy.
Niegdyś wielki bohater wojenny, pomimo sędziwego wieku i pogarszającego się zdrowia nadal był imponującą postacią. Jego siwiejące, brązowe włosy pozostawały w nieładzie, gdy kuśtykał do mnie, wspierając się mocno na lasce. Szaty Rady, głęboko granatowe, sięgające podłogi, zdobiła srebrna przypinka, widniał na niej zwój i miecz – symbol Mistrza Magii.
Poczucie winy i wstyd przepłynęły przeze mnie.
– Ja nie…
– Wiem – westchnął, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Ruiny?
– Przepraszam. – Moje ramiona opadły pod ciężarem porażki. Nie prosił mnie o wiele, ale i tak złamałam kilka złożonych przez siebie obietnic.
– Biedna Alma będzie zbulwersowana – sapnął, jeszcze mocniej opierając się na lasce.
Zapomniałam o Almie. Oszaleje, gdy tylko się o tym dowie. Liczyłam, że plotki nie rozejdą się szybciej, niż ja zdążę wrócić do swojego pokoju. W duchu karcę się za to, że wcześniej nie próbowałam się wymknąć, aby znaleźć ją i wszystko jej wyjaśnić.
– Ten głód wiedzy nie skończy się dla ciebie dobrze, Katherine – przemówił cicho Hale, podchodząc bliżej i uważając, by nikt inny nie usłyszał ostrzeżenia. – Bez względu na to, jak bardzo lubisz starsze teksty, o których ci głupcy zapomnieli, ukryte głęboko pod tymi podłogami, to nigdy nie skończy się dobrze.
Nie mylił się, ale upór był niestety kolejną wadą, podarowaną mi przez los.
– Czy to cię kiedykolwiek powstrzymało? – rzuciłam zadziornie.
– Powinnaś potraktować tego oto starego głupca jako przestrogę. – Cichy śmiech wyrwał się z jego ust, jednak zbyt łatwo zamienił się w gwałtowny kaszel, zmuszający go do zatrzymania się i odnalezienia drżącymi palcami chusteczki.
– Mistrzu Hale? – Mocniej chwyciłam go za ramię, próbując posadzić na tej okropnej ławce, by odpoczął, ale on pokręcił głową, przyciskając chusteczkę do ust, by ta po chwili nasiąknęła krwią.
Strach pochłonął moje serce. Ten człowiek, który niegdyś był najwspanialszym wojownikiem w Elysiorze i służył Królowi Magów, zanim dołączył do buntu lorda, by uwolnić królestwo, został zredukowany do niczego więcej niż słabnącej skorupy. Ta dziwna choroba, której żaden uzdrowiciel nie mógł wyleczyć, była jak klątwa nałożona na niego za to, że mi pomógł.
– No dalej, lepiej usuń się na chwilę w cień. Jestem pewien, że Alma będzie chciała zrobić z tobą porządek. – Odchrząknął, unikając mojego zatroskanego spojrzenia. Wsunął zakrwawiony materiał z powrotem do szat, przez co odsłonił mankiet nakrapiany większą ilością krwi z poprzedniego napadu. – Porozmawiamy rano.
Pogarszało mu się.
– Rada… – zaczęłam i powędrowałam spojrzeniem do zamkniętych drzwi Sali Obrad, gdzie zwykle odbywały się przesłuchania dyscyplinarne.
– Już późno. – W jego głosie dało się wyczuć ostre lekceważenie. – Jeśli chcą złożyć skargę, to zebranie informacji zajmie im około dzień. Miejmy nadzieję, że wcześniej stracą zainteresowanie przez swoją małostkowość.
Nadzieja. Co za zmienna i okrutna rzecz. Jeszcze bardziej okrutna, odkąd mnie opuściła.
Chciałam zaprotestować, ale w tym samym momencie rozległ się odległy dzwon, paraliżujący moje ciało. Ten dźwięk znałam aż za dobrze.
Dzwony alarmowe. Sygnał był tak głośny i potężny, że wydawał się pochodzić z głębi ziemi i sprawiać, że kamienna podłoga drżała. Coś z ruin pod spodem się obudziło, coś wystarczająco dużego, aby uruchomić zabezpieczenia.
Lampy migotały gwałtownie, niemal pogrążając nas w ciemności, gdy strażnicy na korytarzu zerwali się na równe nogi i ruszyli w kierunku starych wejść do ruin.
– Idź do swojego pokoju, Katherine. – Hale poklepał mnie po ramieniu, a jego spojrzenie wypełniał niepokój. Następnie zostawił mnie samą w zimnym korytarzu i zniknął, kuśtykając w stronę dźwięku.
Uczucie niepokoju pozostało we mnie, skubiąc uporczywie i mówiąc mi, że coś jest nie tak. Zignorowałam je, bo dobrze wiedziałam, że tutaj nic nigdy nie było właściwe.
– Idiotka – syknęłam do siebie, kiedy w końcu wykorzystałam swoją szansę na ucieczkę. Poruszałam się po kamiennych korytarzach, a echo dzwonów powodowało, że strach wrósł we mnie jeszcze głębiej. Ignorowałam stare posągi poprzednich magów trzymających zwoje pełne mądrości, czując ich osądzające, kamienne spojrzenia, gdy mijałam każdy z nich.
Wspięłam się wąskimi, spiralnymi schodami, mijając piętro studentów, coraz wyżej i wyżej, aż dotarłam do ciasnych kwater fey. Tam powitał mnie ciemny korytarz – byłam jedyną rezydentką, więc musiałam sama zapalić lampki.
Zbyt znużona i pełna niepokoju nie zamierzałam się już tym przejmować. Wyciągnęłam klucz z torby i schowałam się w pokoju. Zaczęłam szukać ukojenia dopiero wtedy, gdy drzwi za mną się zamknęły. Dziękując przodkom za niewielkie miłosierdzie w postaci nieobecności Almy, przyglądałam się ciasnej przestrzeni – magiczna lampa wciąż płonęła w rogu, a dziurawe zasłony pozwalały, by światło księżyca wlewało się do pokoju.
Dom – skłamałam w myślach z goryczą, schylając się pod niskimi, drewnianymi belkami, by dotrzeć do mojego małego, zniszczonego biurka. Odpięłam torbę od pasa i rzuciłam ją na blat. Potem pochyliłam się nad stolikiem, aby otworzyć małe, brudne okno i pozwolić nocnemu powietrzu ochłodzić moją zarumienioną skórę.
Musiałam się przebrać, schować ubranie, założyć koszulę nocną i udawać, że nie jest tak źle, jak się wydawało. Ułożyłam swoje papiery w schludny stos, kiedy wiatr próbował je rozwiać, ukrywając te z ruin głęboko pod wszystkimi innymi. Prawie skończyłam zacierać ślady, gdy zaskoczyło mnie ostre uderzenie w ramię i odległe trzaskanie drzwiami pokoju.
– Auć! – warknęłam, odwracając się, by zobaczyć zirytowaną twarz mojego napastnika.
Alma stała przede mną ze zmarszczonymi brwiami, a jej ciemne loki, pozostawione w nieładzie, wymykały się spod czepka służebnej. Na lewym policzku zaczynał rysować się odcisk łusek – znak rosnącego gniewu. Jej tętniące życiem zielone oczy płonęły wściekłością.
– Nie mogę uwierzyć, że masz czelność czytać! – syknęła, opierając dłonie na drobnych, zakrytych fartuchem biodrach. Jej czepek opadał na czoło, nim odepchnęła go z irytacją. – Spójrz na swój cholerny stan!
– Almo, ja nie… – Skrzywiłam się, nieprzygotowana do potyczki z nią.
– NieAlmuj mi tu! – kipiała, a jej kocie źrenice zmieniły się w wąskie, gadzie szczeliny, gdy ponownie uderzyła mnie w ramię. – Mówiłam ci, do cholery, żebyś tam nie schodziła. Mogłaś sprowadzić ghula z powrotem jak ostatnim razem!
Skrzywiłam się na wspomnienie mięsożernego stworzenia wciąż zamkniętego w blaszanym pudełku pod podłogą, pod moim łóżkiem. Każda burza sprawiała, że jego więzienie trzęsło się, a on próbował uciec. Przypominał mi wtedy, że cały czas zapominam go dobrze zabezpieczyć.
– To nie była całkowicie moja… – zaczęłam, ale ostre spojrzenie, którym mnie obdarowała, spowodowało, że połknęłam swoje kłamstwo. – Przepraszam.
– Jeśli będę musiała słuchać, jak jedna z tych pieprzonych, kochających świętych służek mówi o tobie kolejną okropną rzecz przy garach, oszaleję. – Zerwała czepek ze swojej ciemnej głowy i z pogardą rzuciła go na stos moich papierów.
– Potrzebowałam książki o teorii Vercarusa, by skończyć moją pracę. Ostatni egzemplarz znajdował się w Piątej Bibliotece, tuż przed jej upadkiem. Naprawdę myślałam, że tym razem się uda. – A przynajmniej tak było, zanim Finneaus Ainsworth i obłąkany pyłkowy chochlik wszystko zrujnowali.
– Nie obchodzą mnie cholerne papiery. Zależy mi na tobie. – Po jej słowach nastąpiło ciężkie westchnienie, a opadające ramiona zdradzały, że nic już nie da się zrobić. W jej kocich oczach pojawiła się łagodność. – Ostatnia uczennica, która zapuściła się gdzieś w pobliżu ruin, zginęła, Kat.
Wzdrygnęłam się na wspomnienie przykrytego białym prześcieradłem ciała, leżącego u dołu zakazanych schodów. Nieszczęśliwy upadek podczas ćwiczeń z nieprzewidywalnym zaklęciem. W czasie ciszy nocnej. Wystarczająco, aby zasłużyć na wyrok śmierci dla takich jak my w oczach Rady.
Kłamstwo. To słowo drwiło ze mnie, wbijając się w moją głowę i wywołując ból, zwiastujący powrót wszystkich moich trosk.
– Obie wiemy, że nie mam tyle szczęścia. – Uśmiechnęłam się, chociaż jej poważny wyraz twarzy się nie zachwiał. Lęk płonął w jej oczach.
– Mówię poważnie, Kat. – W tych słowach kryła się zarówno delikatność, jak i ciężar przeszłości.
– Nie ruszam się stąd. – Zignorowałam wagę tej prawdy, która zatonęła jak kamień w moim brzuchu. To jasne, że moim przeznaczeniem było zamknięcie się w tych zakurzonych murach, dopóki Rada nie zrobi ze mnie jakiegoś pożytku lub, co gorsza, nie pozbędzie się mnie w ten sam sposób, w jaki pozbyła się wszystkich innych.
Drobna postać Almy z ciężkim, rozdrażnionym pomrukiem, który był bliski warczenia, osunęła się na stołek.
Cicho. Rozważnie i spokojnie. Rozkazy Mistrza Hale’a powracały do mnie. Te same proste zasady, których Alma musiała przestrzegać. Udawać. Kłamać.
Nie władała magią. To było kłamstwo, któremu byłyśmy oddane przez ostatnie dziesięć lat. Posiadała coś, co wykraczało poza zwykłą magię i kontrolę Rady. Patrzyłam, jak łuski znikają pod jej gładką, opaloną skórą.
Dzika Magia. Zbyt zdziczała i zbyt łatwo torowała sobie drogę, aby nauczyć ją rozumu. Uwiązać na smyczy.
To dlatego tak wiele lat temu trafiła ze mną do Daunton, domu dla zaginionych dzieci. Kolejne niechciane stworzenie wykorzystane dla rozrywki okropnego lorda, w miejscu dla istot, których nikt nie szukał.
To była ostatnia siedziba, gdzie powinna się znaleźć. Obok mnie. Tuż pod okiem Rady. Chciwość jednak zawsze zaślepiała śmiertelników, a Kysillianka pod ich kontrolą wystarczała, aby ich rozproszyć. Niosłam ze sobą odpowiednią dozę niebezpieczeństwa, by ich zająć i odwrócić uwagę od Almy, biednej służebnej fey, nad którą Mistrz Hale się zlitował.
Nie pozwoliłam sobie na chwilę zastanowienia nad tym, dlaczego Mistrz Hale zabrał ze mną również Almę. Niezależnie od tego, czy kierowało nim poczucie winy za wojny i śmierć fey, którzy zginęli w tych samych salach i których nie zdołał ocalić, czy może chęć pokazania małej, zagubionej dziewczynce, że nie ma złych zamiarów, z czasem prawda o jego rzeczywistych intencjach stawała się coraz bardziej oczywista, pozostawiając gorzki posmak w ustach. To Alma trzymała mnie w ryzach.
Stanowiła jedyną cenną dla mnie rzecz, jaką mogli mi zabrać. Dlatego właśnie nałożyłam na siebie pęta traktatu pokojowego Instytutu, dopóki nie ukończę studiów, dlatego stałam się ich zabawką – aby zdusić rebelię, aby powstrzymać rewolucję przeciwko władzy śmiertelników.
Gry, w które grali, i moja rola jako kluczowego pionka wyczerpywały mnie do granic, obciążając poczuciem winy za to, co widziałam i słyszałam, choć udawałam, że wcale tak nie jest.
Winy, od której nie mogłam uciec, nawet wtedy, gdy próbowałam się stąd wydostać, wykraczając poza to, na co zezwalała Rada. Może znalezienie domu uzdrowicieli, gdzie mogłabym praktykować, a nawet niewielkiej posady nauczyciela w wiosce fey byłoby jakimś rozwiązaniem. Cokolwiek. Za tymi murami rozciągał się tętniący życiem świat.
Chociaż wspomnienia o przeszłości nie dawały mi spać, to myśl o przyszłości przyciągnęła mnie z powrotem do teraźniejszości, skłaniając do przyjrzenia się ciemnej, zirytowanej twarzy Almy. Miała nieobecny wzrok, spoglądała na malutkie, drewniane okienko, które zdawało się osuwać pod ciężarem wilgoci i pleśni. Jej czoło zmarszczyło się od natłoku myśli.
– Wydajesz się zirytowana – zauważyłam, ale szybko pożałowałam tych słów, gdy jej mordercze spojrzenie powróciło do mnie – tym razem przez coś innego niż ja.
Wzruszyła ramionami i sięgnęła do tyłu, by rozmasować ramię, jakby było zdrętwiałe. Zauważyłam ciemność pod jej paznokciami – zapowiedź pazurów, które mogły ujawnić się w każdej chwili. Jej palce ledwie zauważalnie drżały.
– Nic mi nie jest.
– Almo, ja… – Pochyliłam się do przodu, próbując sięgnąć w jej kierunku, ale gwałtowne pukanie do drzwi sprawiło, że podniosła się na równe nogi, chwyciła czepek ze stołu i wcisnęła go z powrotem na krucze loki. Wróciła do swojej roli.
– Jeśli to są wezwania dyscyplinarne, przysięgam na przodków… – wrzała, lecz nie dokończyła zdania, ponieważ coś wślizgnęło się pod drzwi. Natychmiast ruszyła w ich stronę i chwyciła to jednym ruchem.
Czekałam, aż obróci się w moją stronę z wściekłością, ale ona nadal była sztywna i spięta. Zastanawiałam się, czy w ogóle oddycha.
– Alma? – zapytałam.
Przeszłam już kilka procesów. Większość z nich odbywała się, kiedy Mistrz Hale był w lepszym zdrowiu i miał więcej poparcia w Radzie. Teraz, gdy ataki zbuntowanych fey na północy nasilały się, a pogarda Rady dla magicznych stworzeń zdawała się silniejsza niż kiedykolwiek, wątpiłam, czy spotkam się z jakimkolwiek współczuciem.
– To nie jest wezwanie na proces. – Odwróciła się do mnie z ledwie słyszalnym szeptem. Jej zielone szeroko otwarte oczy migotały zawieszone gdzieś między sowim a kocim spojrzeniem, a kartka w jej dłoniach drżała. – To dokumenty partnerstwa.
Nie pamiętałam, kiedy wstałam od biurka ani jak przeszłam przez pokój. W mojej pamięci pozostał tylko ciężar kartki w dłoni, żar palący plecy i krótkie, spanikowane oddechy Almy, muskające moje ramię.
Dokumenty poświadczające Umowę Partnerską Magów zawartą pomiędzy:
Lordem Emrysem Silverousem Blackthornem i panną Katherine Woodrow.
Słowa zostały wytłoczone w złocie, a dziwną, ciemną pieczęć z wosku z herbem rodu Blackthornów pokrywały ciernie. Gruby, luksusowy papier skrywał się w kopercie z nadpalonymi rogami, co świadczyło o tym, że został dostarczony pocztą ogniową.
Lord Emrys Blackthorn.
Blackthornowie specjalizowali się w badaniach okultystycznych i przed wojną należeli do najbardziej zaufanych rodów Króla Magów. To ostatni znawcy czarnej magii i jej wpływu na ziemię. Istniało wiele opowieści o Lordzie Emrysie Blackthornie, jedynym ocalałym członku rodziny. O tym, że służył w czasie Wielkiej Wojny. O tym, jak dowodził w czasie buntu lorda, aby obalić tego samego Króla Magów i poskromić mroczne istoty, które pochłonęły południowe pola Elysioru.
Od czasu obalenia monarchii, uspokojenia rebelii i utworzenia Wysokiej Rady Elysioru Emrys Blackthorn stał się czymś w rodzaju legendy. Niektóre zapiski twierdziły, że nie żyje, inne – że oszalał.
Był niewiele więcej niż plotką nękającą spotkania magów, a jego imię wymawiano wyłącznie szeptem, tak jakby jedna wzmianka miała go przywołać.
Czarna magia miała zwyczaj pochłaniać tych poświęcających jej zbyt wiele uwagi, co stanowiło powód, dla którego większość plotek głosiła, że nie żyje. A jednak papiery w mojej dłoni zdawały się bardzo realne.
Przypuszczałam, że ten nowy, niebezpieczny punkt zwrotny był moją własną winą – to moje obawy przed tym, co mogło się wydarzyć, doprowadziły do tego, czego najbardziej się bałam.
Hałas i zamieszanie następnego ranka były nie do zniesienia. Szeptano po kątach o tym, że czciłam demona, nauczyciele mijali mnie z pełnym irytacji grymasem na twarzach, a Mistrz Hale milczał.
Najgorsze okazały się jednak plotki o możliwym pojawieniu się Lorda Blackthorna w Instytucie poprzedniej nocy. Te pogłoski wzbudzały we mnie paniczny strach.
Trzykrotnie sprawdzałam dokumenty partnerstwa, gdy razem z Almą szłyśmy przez korytarze z łukowatym sklepieniem i otoczony wysokim murem Ogród Magów w drodze do biura portalu, który mimo że nie powinien istnieć, wciąż się tam znajdował.
Uniosłam rękę, aby upewnić się, że ostre końce moich kysilliańskich uszu są schludnie schowane pod koroną splecionych włosów. Głupi nawyk, biorąc pod uwagę moją dziwną, świetlistą skórę, której nie dało się ukryć, wraz z moimi jasnymi, lawendowymi oczami.
W dłoniach trzymałam jedynie pognieciony rulon papierów, który ściskałam coraz mocniej z każdym przemykającym przez moją głowę przerażającym scenariuszem. Moje niespokojne oczy wędrowały po każdym szczególe biura portalu, skąpanego w bladej poświacie zimowego słońca.
Było to ogromne pomieszczenie z ozdobną, kaflową podłogą w odcieniach czerwieni i złota, wypolerowaną jak lustro, tak aby światło żyrandoli mogło odbijać się w całym pokoju. Zakrzywione schody prowadziły na wyższe piętra, a ich dolne stopnie znajdowały się tuż obok wysokich regałów wypełnionych dokumentami. Na każdej balustradzie spoczywały rzeźby feniksów trzymających w szponach płonące pochodnie.
W powietrzu unosił się gryzący zapach kurzu ze starych książek, zmieszany z gorzką kawą i wodą kolońską. W biurze portalu urzędnicy pilnie zapisywali zaklęcia, przygotowując plany podróży dla Rady Magów na nadchodzący tydzień.
Miałam nadzieję, że Mistrz Hale będzie tu, aby nas powitać, ale ławki przeznaczone dla oczekujących okazały się puste. Spojrzałam w dół, na kartki w mojej dłoni – zeszłej nocy doprowadziły one Almę do szaleńczej furii, która tylko wzrosła, gdy nadeszła wiadomość od Mistrza Hale’a. Była to pospieszna notatka z prośbą, abym wyjechała dziś rano jak najszybciej. Niczego więcej nie wyjaśnił.
Nie mogłam się zdecydować, co bardziej mnie niepokoiło: to, że rzekomo martwy lord proponował mi partnerstwo, czy obojętność Mistrza Hale’a wobec całej tej sprawy.
Biegiem. Głos szydził z tyłu mojej głowy, dokładnie w momencie, kiedy ostry ból przeszył moje przedramię, zmuszając mnie do spojrzenia niżej, na zirytowaną twarz Almy.
– Au! – Odsunęłam jej rękę, pocierając spód ramienia.
– Ten cały cholerny bałagan to twoja wina. Mogłabyś chociaż uważać – skarciła mnie. Jej źrenice przybrały kształt poziomych szczelin jak u drapieżnego zwierzęcia, potrzebnych do lepszego wyczuwania zagrożeń czających się w tym miejscu.
– Myślałam, że ze mną nie rozmawiasz – zauważyłam oschle. Po przybyciu dokumentów zapadła między nami cisza, pomimo jej szalonej aktywności, pogłębiającej się, gdy przyszły rozkazy od Mistrza Hale’a.
– Cieszę się chwilą odpoczynku, aby upewnić się, że nie wpadniesz na żadne kretyńskie pomysły. – Wyprostowała rękawy swojej szarej sukni służebnej, a jej oczy wędrowały oskarżycielsko po każdym fragmencie pomieszczenia, w którym nie chciała być.
– W jakie kłopoty mogę się wpakować w biurze portalu? – Próbowałam się uśmiechnąć, żeby ją uspokoić, ale to spotkało się z jeszcze bardziej oskarżycielskim spojrzeniem. Ciemne, nierówne, łupkowo-szare łuski stały się bardziej widoczne pod kołnierzem jej sukienki.
– Spodziewałabym się wszystkiego. – Wygładziła fałdę prostej, czarnej peleryny, a moje teczki z rysunkami i nasze skromne torby leżały u jej stóp. – Trzeba było pozwolić, żeby ten demon pożarł duszę tego drania.
– Alma! – syknęłam, rozglądając się, czy któryś z urzędników przypadkiem jej nie słyszał.
– Zasłużył na to. – Wzruszyła ramionami.
Nie dało się z nią nie zgodzić. Nie miałam zamiaru życzyć ludziom źle, ale ten rozpuszczony bachor zasługiwał na więcej, niż dostał. Alma natychmiast wróciła do czujnego obserwowania pokoju. Ignorowała pędzących obok nas posłańców i rzucane w naszą stronę spojrzenia, a oni niemal potykali się o własne nogi na widok dzikiego, mrocznego piękna Almy, jakiego żaden szarobury strój nie mógł przyćmić.
– Służebne rozsiewały straszne plotki o Lordzie Blackthornie – powiedziała cicho, nieświadoma zamieszania, jakie wywołała jej obecność. – Mówią, że zabił swoją siostrę i że zrodził się z klątwy rzuconej przez wiedźmę.
– Gadają różne rzeczy – odparłam, odczuwając lekką ulgę, że przynajmniej nie nazwały go rozpustnikiem.
– Najwyraźniej nikt go nie widuje, ponieważ po wojnie zżera go jakaś choroba wywołująca gnicie – kontynuowała, prostując mankiet sukienki. – Prawdopodobnie został mu tylko jeden ząb.
– Almo, ty tak na poważnie? Słuchasz takich bzdur. – Głęboko westchnęłam, z trudem powstrzymując się od pytania o szczegóły tej zarazy i mrocznej istoty, która ją rzekomo wywołała. W fachu Blackthorna możliwości były nieograniczone.
– Katherine Woodrow. – Moje imię odbiło się echem po komnacie, a drapanie piór po papierze ustało.
Urzędnik Roberts kroczył w naszym kierunku, przyglądając mi się przez małe, owalne okulary i trzymając w dłoni stos papierów dotyczących portalu.
– Urzędniku Roberts, mam nadzieję, że wszystko w porządku. – Ukłoniłam się na powitanie.
– Znośnie – odpowiedział krótko, wyciągając rękę, by wyprostować kołnierz swojej bordowej tuniki. – Czy zeszłej nocy nie spowodowałaś zamętu w ruinach? Jestem pewien, że to wykroczenie, dające się wymazać.
Oczywiście, że o tym wiedział. Tak jak zapewne już cały Instytut.
Zignorowałam tę uwagę. Uśmiechnęłam się szeroko i wyciągnęłam papiery.
– Mam swoje dokumenty partnerstwa.
Stary drań niechętnie je wziął. Jego paciorkowate oczy rozszerzały się, raz po raz przesuwając się po papierach. Twarz mu nagle zbladła, co świadczyło o tym, że dokumenty były autentyczne. Wzrok Robertsa przeskoczył z papierów na moje oczy, a krawędzie jego okularów zaczęły parować.
– Jest jakiś problem? – zapytałam grzecznie, ignorując jego nienawistne spojrzenie. – Jeśli chcesz wezwać Lorda Blackthorna, śmiało, zaczekam.
Wpatrywał się we mnie nieprzerwanie, a jego oczy błyskały. Był gotowy do kolejnego kąśliwego komentarza, czegoś w stylu: „dziwka Mistrza Hale’a… a może jego bękart”.
– Czy musi się powtarzać? – Zza moich pleców dobiegł głęboki głos Mistrza Hale’a, przez co z przerażenia urzędnik prawie upuścił papiery.
– Nie, proszę pana – mruknął Roberts, kłaniając się głęboko, po czym odwrócił się na pięcie, wykrzyczał polecenia w kierunku strażnika bramy siedzącego na niskim stołku i czekał na instrukcje.
Hale zbliżył się ociężale, ciężko dysząc. Jego granatowe szaty były źle zapięte, a płaszcz aż prosił się o wyprasowanie.
– Dzień dobry, Almo – przywitał się i położył uspokajającą dłoń na jej ramieniu.
Odetchnęła z ulgą, a kolor wypełnił jej blade policzki.
– Dzień dobry panu. – Uśmiechnęła się.
Jego zmęczone spojrzenie padło na mnie, oczy miał wyraźnie zaczerwienione. W spojrzeniu Mistrza Hale’a widziałam coś odległego – to mnie zaniepokoiło, bo obawiałam się, że jego chory umysł go dogania.
– Mistrzu Hale? – Zmarszczyłam brwi, zastanawiając się, czy wziął któryś z leków, jakie dla niego zrobiłam.
Pokręcił głową, jakby odrzucał ponurą myśl, i uśmiechnął się lekko. Wyciągnął gruby tom, który trzymał pod pachą, a następnie mi go podał – był przewiązany grubą, czerwoną wstążką jak prezent. Znałam chropowatość skórzanej obwoluty, podobnie jak delikatny grzbiet i pożółkłe kartki.
Mity Cienia autorstwa Bartholomewa Browbeaka. Najbardziej szanowany tekst w klasycznym studium nad magią. Pozostało niewiele egzemplarzy, a żaden nie był w tak dobrym stanie jak ten Hale’a. Zawierał najpotężniejsze zaklęcia, nawet te z dziedziny zakazanej czarnej magii, która została pogrzebana pod ziemią. Kompletny zbiór magicznych historii nietkniętych przez Radę. Hale kilkakrotnie pozwalał mi na dostęp do swojej kopii, ale w ściśle strzeżonych warunkach w jego gabinecie.
– To twoje pierwsze wydanie. – Wzięłam je od niego, ponieważ to był jego najcenniejszy skarb.
– Teraz należy do ciebie. Aby upamiętnić twoje osiągnięcie. – Uśmiechnął się.
Opiekowanie się mną narażało go na niebezpieczeństwo, prawie tak samo jak mnie chroniło, więc może to było najlepsze rozwiązanie. Umierający człowiek zasługiwał jednak na trochę spokoju.
– Dziękuję. – Nie mogłam jednak powstrzymać się przed zapytaniem: – Czy ten Lord Blackthorn jest tym samym, którego Rada zarejestrowała jako zmarłego? – Obrałam sobie za cel poznanie wszystkich moich wrogów w Instytucie, a ponieważ był uznawany za martwego, nie został dodany do mojej listy.
– Rada ma sporo błędów w swoich dokumentach – odparł szorstko, a jego wzrok wędrował obojętnie po biurze portalu, gdzie gapiący się na nas urzędnicy udawali, że ciężko pracują. – Poza tym badania okultystyczne mieszczą się w kręgu twoich zainteresowań, odkąd tu jesteś. To mogłoby pomóc z twoimi referatami dotyczącymi czarnej magii i jej potencjału uzdrawiania, a Lord Blackthorn jest ekspertem w tej dziedzinie. Możesz się od niego wiele nauczyć. – Kąciki jego ust nie drgnęły, pomimo skrzętnie ukrytego między jego słowami kłamstwa, które wyczułam. – Jestem pewien, że Alma będzie zadowolona, kiedy zostawi to miejsce za sobą i doświadczy również wiejskiego życia – kontynuował, wyczuwając moje podejrzenia.
Nie mogłam się z tym nie zgodzić. Alma nienawidziła Instytutu bardziej niż ja, a im dalej mogłam ją zabrać od wścibskich oczu, tym lepiej. Jej magia była tak samo zabójcza jak moja i mniej skłonna do posłuszeństwa.
– Zaufaj mi, Katherine. Blackthorn to… – Zawahał się, jakby niepewny swoich następnych słów, zanim niechętnie zaczął mówić dalej. – Potraktuj to jako błogosławieństwo. Potrzebujesz każdej możliwej pomocy. – Jego spojrzenie stało się tak intensywne, że napawało mnie strachem o wiele bardziej niż moje obecne położenie.
– Ufam ci. – Gorzki posmak kłamstwa pozostał w moich ustach, co bardzo mnie zirytowało. Chronił mnie bez przerwy, a ja nie miałam prawa wątpić w jego intencje.
– Mam innych klientów potrzebujących portalu – przerwał nam oschły ton urzędnika Robertsa.
Brama górowała za nim – wielkie wejście z metalowych tarcz i kół zębatych, które zawierały magię ziemi, co oznaczało, że reagowała na zaklęcia i otwierała się przy odpowiednim poziomie umiejętności. Stukot zębatek, wzmacnianych mocą magii, rozbrzmiewał coraz głośniej.
– No, dalej. – Hale pchnął mnie do przodu. – Jestem pewien, że zobaczymy się, kiedy zadomowisz się w swojej nowej roli.
Oczywiście, mając partnera maga, w końcu zdobyłam dostęp do Wielkiej Biblioteki, ale nawet tak nieuchwytny prezent nie mógł odwrócić mojej uwagi od ściskającego mój żołądek okropnego uczucia, że mogę go więcej nie zobaczyć – pomimo jego słów.
Tak wiele chciałam mu jeszcze powiedzieć, ale czułam, że moje niezdecydowanie tylko potęguje niepokój Almy.
– Daj spokój, Alma. – Uśmiechnęłam się delikatnie.
Na szczęście zebrała nasze rzeczy i ruszyła bez sprzeciwu.
– Spodziewam się, że wkrótce wrócisz na kolejne postępowanie dyscyplinarne. – Roberts posłał mi szyderczy uśmiech i popchnął okulary w górę po tłustym nosie, oddając mi papiery.
– Wprost nie mogę się doczekać, jak bardzo cię rozczaruję – odpowiedziałam, gdy stukot portalu stał się jeszcze głośniejszy, dając mi znać, że można bezpiecznie przejść. Fala ciepła z zaklęcia zalała moją odsłoniętą skórę, jakbym stała przy ogniu buchającym z paleniska. W drzwiach rozbłysła magia i roztopiła marmur, a jaskrawe, białe światło zalało całą przestrzeń.
– Kat – szepnęła ostrożnie Alma, a jej ręka znalazła moją, gdy wciągnęłam ją przez drzwi, nie chcąc dłużej zwlekać.
Zanim zostałyśmy ogłuszone hałasem i zgiełkiem zatłoczonych ulic dworca kolejowego, z niepokojącym gwizdaniem parowozów w oddali, oślepiło nas jaskrawe światło, a w powietrzu dało się wyczuć znajome ukłucie magii.
Powinnam była radować się z gorzkiego, świeżego powietrza na policzkach, ale czułam teraz jedynie strach. Brudny dym wypełnił moje płuca, gdy do naszych uszu dotarł zgiełk tłumu, uderzał w nas niczym fala, wytrącając torbę z ręki Almy. Schyliłam się, aby ją podnieść, i wsunęłam teczkę z rysunkami pod pachę. Wtedy zauważyłam, że ręce Almy drżą, a na jej czole widać krople potu, błyszczące w świetle lampy.
Tu chodziło o coś więcej niż nerwy.
– Wypiłaś tonik? – zapytałam, czując, jak nowy strach zakrada się do mojej klatki piersiowej.
– Nie było czasu – przyznała cicho, a niezwykła bladość jej ciemniejszej skóry zdawała się bardziej widoczna w ostrym światłe stacji.
Nie, to ja nie dałam jej czasu.
Przeprowadziłam nas obok tłumu pasażerów, przez stację, do miejsca, gdzie zatrzymywały się powozy. Żebracy trzęśli kubkami pod moim nosem, chudzi chłopcy sprzedawali gorące ciasta owinięte w gazetę, a kobiety plotkowały, czekając na swoje pociągi. Nawet tak ożywiony gwar nie odciągnął mojej uwagi od dużego znaku wiszącego na drzwiach poczekalni.
Żadnych żebraków.
Żadnych fey.
– Panno Woodrow! – rozległ się głos z drugiej strony zatłoczonego peronu, prawie pochłonięty przez przenikliwy gwizd odjeżdżającego pociągu.
Wysoki, niezgrabny młodzieniec spieszył w naszym kierunku, zręcznie lawirując w tłumie. Jego ognistoczerwone włosy i promienny uśmiech odsłaniały przystojną, młodą twarz usianą piegami, ciepłe brązowe oczy i dołeczki w policzkach. Zatrzymał się, zdjął czapkę i ukłonił się na powitanie, odsłaniając dwa krótkie, ciemne rogi, wystające spod jego loków.
– William Roydon – oznajmił z mocnym akcentem Devrick. Nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat, a jeśli był zrażony imponującą naturą mojego kysilliańskiego wzrostu, nie dał tego po sobie poznać. – Przyjechałem z posiadłości Blackthornów, żeby cię zabrać.
– Panie Roydon. – Również się ukłoniłam, starając się nie wyglądać na zbyt zdenerwowaną dziwnym przebiegiem wydarzeń tego dnia. Byłam zaskoczona tym, jak szybko mnie rozpoznał. Z drugiej strony niecodziennie dało się spotkać Kysilliankę na południu.
– William – poprawił, patrząc obok mnie zdezorientowany. – Myślałem, że masz służebną?
Odwróciłam się z myślą, że zobaczę Almę stojącą za mną. Jednak na jej miejscu, na brudnym peronie, wyglądając spod materiału sukienki i bielizny, siedziała mała, pręgowana kotka.
– Alma. – Wyciągnęłam do niej rękę, w tym samym momencie, gdy kolejna fala ludzi ruszyła naprzód, kopiąc jeden z jej butów na peron i depcząc jej sukienkę. Moja ręka była o włos od zmiażdżenia, gdy wyciągnęłam ją spod brudnych butów pasażerów. Alma wydała z siebie syk irytacji, gdy jej małe ciało wskoczyło na moje ramiona.
Łzy przepełnione frustracją szczypały mnie w oczy, gdy wpychałam jej sukienkę do torby. Poczułam, jak jej małe łapki ugniatają mi ramię.
Powinnam była zauważyć, powinnam była wiedzieć, że jest bliska przemiany. W duchu przeklinałam siebie, odwracając się po jej buty i bieliznę, tylko po to, żeby natknąć się na klęczącego obok mnie na brudnym peronie Williama, zatrzymującego depczący po nas tłum. Reszta jej rzeczy była starannie złożona, wraz z butami w jego rękach.
– Dziękuję. – Uśmiechnęłam się z ulgą, wpychając je do torby, gdy się wyprostowałam. William podniósł resztę bagażu z łatwością, jakby miał do czynienia z rozrzuconymi ubraniami i znikającymi służebnymi na co dzień.
– To jest Alma Darcy. Pracuje nad swoimi przemianami – wyjaśniłam, trzymając moją teczkę z rysunkami z przodu, czekając na jego kąśliwy komentarz lub niedowierzające spojrzenie, gdy jego wzrok padł na kota na moim ramieniu. Alma miauczała na powitanie ze swojego miejsca, jej ogon muskał mój drugi policzek, a ona sama w swojej kociej formie była bardziej towarzyska niż w ludzkiej skórze.
– Miło cię poznać, Almo. – William ukłonił się ponownie z tym samym serdecznym uśmiechem i ponownie założył czapkę. – Czeka na nas powóz.
Jego twarz znów przybrała maskę grzecznej obojętności, gdy z trudem przeciskał się z torbami przez gęsty tłum, wytyczając drogę. Chwyciłam w garść fałdy spódnicy, wsunęłam teczkę z rysunkami pod pachę i ruszyłam za nim. Wiedziałam, że nie ma odwrotu, a to właśnie ta świadomość była najbardziej przerażająca.