Słodkich snów. Coma. Tom 1. Część 1 - Mimi Lisette - ebook
NOWOŚĆ

Słodkich snów. Coma. Tom 1. Część 1 ebook

Mimi Lisette

5,0

133 osoby interesują się tą książką

Opis

Czy śpiączka to koniec? A może dopiero początek?

Helena budzi się w świecie Comy – miejscu zawieszonym między życiem a śmiercią, gdzie śpiący zapominają, kim byli, a wojsko pilnuje, by nie przypomnieli sobie zbyt wiele. Problem polega na tym, że Helena nie jest zwykłą śpiącą, a system oznacza ją jako anomalię. Na domiar złego trafia pod skrzydła nieprzystępnego kapitana Ice’a i jego elitarnego oddziału Bad Boysów.
Helena wydaje się niewinną blondynką z różowymi paznokciami, jednak w rzeczywistości to zdeterminowana dziewczyna, która przybyła do Comy z misją. W przerwach od szpiegowania przyrządza panierowane kurczaki i rzuca tekstami jak granatami. A przy okazji powoli, konsekwentnie i z niezaprzeczalnym wdziękiem doprowadza Ice’a do szaleństwa, wbijając mu przysłowiowe gwoździe do trumny.
Między zdobywaniem sympatii przepełnionych testosteronem żołnierzy a odkrywaniem tajemnic Comy, Helena ma dwa cele: wypełnić swoje zadanie i nie stracić głowy z powodu kapitana… ani dla kapitana.

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 905

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiarylko

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, dawka humoru, miłości, przyjaźni i dużo akcji! Bohaterowie książki stają się bliscy i nigdy o nich nie zapomnisz ❤️



Co­py­ri­ght © Mi­mi Li­set­teCo­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Iskra

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­neAll ri­ghts re­se­rved

Wy­da­nie 1, Wro­cław 2025

re­dak­cja me­ry­to­rycz­na: We­ro­ni­ka An­ce­ro­wiczPro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Za­wad­ka

Re­ali­za­cja pro­ce­su wy­daw­ni­cze­go: AT ON­CEKo­or­dy­na­cja pro­jek­tu: Ewa An­kiersz­tejnRe­dak­cja języ­ko­wa: Ka­ta­rzy­na Mysz­ko­row­skaKo­rek­ta: Alek­san­dra Ka­li­now­skaSkład i ła­ma­nie: To­masz Smo­łka

Druk iopra­wa: Abe­dik S.A.

www.wy­daw­nic­two­iskra.plISBN: 978-83-972633-6-9

*W snach nie czu­je się bó­lu; czło­wiek za­wsze się bu­dzi, za­nim za­cznie się praw­dzi­we cier­pie­nie.Ste­phen King*

Dla wszyst­kich, któ­rzy po dro­dze zgu­bi­li gdzieś swój uśmiech

No­tat­ka od au­tor­ki

Co­mę na­pi­sa­łam 15 lat te­mu, czy­li w 2010 ro­ku, i to wła­śnie wte­dy to­czy się ak­cja tej hi­sto­rii. Nie zmie­nia­li­śmy cza­su ani nie uno­wo­cze­śnia­li­śmy ele­men­tów świa­ta, dla­te­go nie zdziw­cie się, je­śli na­tra­fi­cie na przed­po­to­po­we sprzęty w sty­lu te­le­fo­nu z klap­ką. To za­bieg ce­lo­wy.

W Co­mie – świe­cie, do któ­re­go tra­fia głów­na bo­ha­ter­ka – wszy­scy mó­wią jed­nym języ­kiem. Ze względów es­te­tycz­nych tek­sty pio­se­nek oraz nie­któ­re pseu­do­ni­my za­pi­sa­no jed­nak po an­giel­sku.

W tre­ści po­ja­wia­ją się licz­ne prze­kle­ństwa, prze­moc wer­bal­na i fi­zycz­na, pod­tek­sty sek­su­al­ne oraz szko­dli­we ste­reo­ty­py, a ca­ło­ść okra­szo­na jest moc­nym, ci­ętym hu­mo­rem. Lek­tu­ra ksi­ążki za­le­ca­na jest wi­ęc oso­bom po­wy­żej osiem­na­ste­go ro­ku ży­cia.

PRO­LOG

Ol­brzy­mie pta­ki o pió­rach jak płyn­ny błękit nie­ba prze­cha­dza­ły się le­ni­wie wzdłuż brze­gu je­zio­ra, któ­re­go wo­dy wy­da­wa­ły się nie­sko­ńcze­nie głębo­kie, jak­by ukry­wa­ły ta­jem­ni­cę wszyst­kich świa­tów. Mężczy­zna sie­dział na cie­płym, piasz­czy­stym brze­gu. Je­go twarz by­ła na­pi­ęta, wzrok wbi­ty w dal – pró­bo­wał zro­zu­mieć, co wła­ści­wie się wy­da­rzy­ło. My­śli kłębi­ły się w je­go gło­wie jak bu­rzo­we chmu­ry, a emo­cje szar­pa­ły nim ni­czym gwa­łtow­ny wiatr sma­ga­jący ko­ro­ny palm ota­cza­jących je­zio­ro.

Przed nim stał czło­wiek o ła­god­nych, sza­rych oczach – spoj­rze­niu, któ­re zda­wa­ło się prze­ni­kać du­szę. Był tam od po­cząt­ku, cze­kał, kie­dy mężczy­zna wy­nu­rzył się z wo­dy, na­gi i bez­bron­ny jak no­wo na­ro­dzo­ne dziec­ko.

– Gdzie ja je­stem? – za­py­tał, za­ci­ska­jąc pi­ęści, je­go głos ocie­kał gnie­wem i bez­rad­no­ścią.

– W kra­inie na­sze­go bo­ga – od­pa­rł spo­koj­nie star­szy czło­wiek w bia­łych sza­tach.

– W ra­ju? – do­py­tał z wa­ha­niem, ale też cie­niem na­dziei i stra­chu w gło­sie.

– Nie. To zu­pe­łnie in­ne miej­sce – stwier­dził prze­wod­nik, z twa­rzą tak spo­koj­ną jak ta­fla je­zio­ra przed bu­rzą. – Nie de­ner­wuj się. To nor­mal­ne, że nie pa­mi­ętasz.

– Nic a nic! – wy­buch­nął. – Kim, do cho­le­ry, je­stem?

– A kim chcia­łbyś być?

Py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu, prze­szy­wa­jąc je­go du­szę. Spoj­rzał na swo­je dło­nie, czu­jąc, jak na­ra­sta w nim gniew.

– Uma­rłem? – spy­tał ostro, bar­dziej sie­bie niż prze­wod­ni­ka. – Je­stem pie­przo­nym tru­pem?

– Mo­żesz żyć wiecz­nie – pa­dła od­po­wie­dź.

Oto­cze­nie zda­wa­ło się od­po­wia­dać na ka­żde sło­wo – śpiew pta­ków, za­pach słod­kich kwia­tów, cie­płe pro­mie­nie sło­ńca. To miej­sce by­ło jak raj. Ale coś w nim sprze­ci­wia­ło się tej har­mo­nii. Mi­mo ogro­mu pi­ęk­na, któ­re go ota­cza­ło, nie po­tra­fił zwal­czyć na­ra­sta­jącej w nim zło­ści. Po pierw­sze nie wie­dział, kim jest i gdzie się znaj­du­je, po dru­gie sie­dział na­gi z ja­ki­mś idio­tą w bia­łych szma­tach, któ­ry pra­wił mu o wiecz­nym ży­ciu. Gniew go nie opu­ścił, prze­ciw­nie, zda­wał się od za­wsze być je­go częścią.

– Kim ty je­steś? – za­py­tał, wbi­ja­jąc spoj­rze­nie w oczy nie­zna­jo­me­go.

– Je­stem two­im na­uczy­cie­lem i prze­wod­ni­kiem. Od­po­wiem na wszyst­kie two­je py­ta­nia, po­ka­żę ci to miej­sce. A gdy na­dej­dzie czas, wy­bie­rzesz, czy chcesz zo­stać czy ode­jść. Bra­ma stoi przed to­bą otwo­rem.

Prze­wod­nik był cier­pli­wy. Dni za­mie­nia­ły się w ty­go­dnie, pod­czas któ­rych mężczy­zna chło­nął wie­dzę, jak­by by­ła tle­nem. Py­tał, do­cie­kał, nie­ustan­nie żądał od­po­wie­dzi. Za­miast jed­nak za­spo­ko­ić je­go cie­ka­wo­ść, no­we in­for­ma­cje wy­wo­ły­wa­ły ko­lej­ne py­ta­nia. Prze­wod­nik otwie­rał przed nim drzwi, któ­rych ist­nie­nia in­ni przy­by­sze na­wet nie do­strze­ga­li. Świ­ęte ksi­ęgi, ta­jem­ni­ce, hi­sto­rie – wszyst­ko, czym mó­gł się po­dzie­lić, ofia­ro­wy­wał z po­ko­rą.

Mężczy­zna był jed­nak in­ny, a je­go gor­li­wo­ść pod­szy­ta czy­mś mrocz­nym – nie tyl­ko żądzą wie­dzy, ale ta­kże am­bi­cją. W je­go oczach po­ja­wiał się błysk nie­cier­pli­wo­ści, a nie­kie­dy zło­ści. Ow­szem, cza­sa­mi wy­da­wał się na­zbyt chci­wy, na­zbyt po­ryw­czy, ale je­go gor­li­wo­ść i za­mi­ło­wa­nie do hi­sto­rii ła­go­dzi­ły złe wra­że­nie, dla­te­go prze­wod­nik, choć ostro­żny, na­dal wi­dział w nim po­ten­cjał.

Pa­mi­ęć o utra­co­nym ży­ciu od­zy­ski­wał za­ska­ku­jąco szyb­ko. Wraz z po­wro­tem wspo­mnień na­stał dzień, kie­dy prze­wod­nik po­sta­wił przed nim ostat­nie py­ta­nie:

– Chcesz zo­stać czy wró­cić?

Wy­bór… ka­żdy go miał.

Spoj­rzał na swe­go prze­wod­ni­ka z wy­ra­zem, któ­ry przy­po­mi­nał triumf. Od­po­wie­dź znał od pierw­sze­go dnia, od chwi­li, gdy tyl­ko wy­sze­dł z je­zio­ra. Wspo­mnie­nia po­przed­nie­go ży­cia tyl­ko utwier­dzi­ły go w prze­ko­na­niu, że nie war­to wra­cać. Zresz­tą do ko­go? Do tych kil­ku nie­zno­śnych gąb do wy­kar­mie­nia? Tu­taj po­znał cu­dow­ną ko­bie­tę. Miał swo­je pla­ny względem niej i te­go miej­sca. Był am­bit­ny i pe­łen po­my­słów.

– Zo­sta­nę. Spra­wię, że ten świat sta­nie się lep­szy.

Prze­wod­nik cof­nął się, pierw­szy raz po­czuł ukłu­cie stra­chu.

– Lep­szy? Co masz na my­śli? Nie wol­no ci użyć tej wie­dzy do… – urwał, z nie­do­wie­rza­niem pa­trząc na ostrze, na krew…

Ręce mężczy­zny, któ­re jesz­cze nie­daw­no za­ci­ska­ły się w gnie­wie, te­raz trzy­ma­ły na­rzędzie znisz­cze­nia. W mar­twych oczach prze­wod­ni­ka od­bi­ło się ob­li­cze je­go ucznia: spo­koj­ne, uśmiech­ni­ęte, za­do­wo­lo­ne.

– Je­śli to nie jest raj, to ja go tu­taj stwo­rzę – po­wie­dział, od­rzu­ca­jąc cia­ło prze­wod­ni­ka na pia­sek ni­czym zbęd­ny re­kwi­zyt.

Od­wró­cił się i spoj­rzał na je­zio­ro. Świat, któ­ry się przed nim roz­po­ście­rał, był pi­ęk­ny. Był też je­go. To miej­sce nie zna­ło jesz­cze gnie­wu, wła­dzy ani am­bi­cji. Ale po­zna. Z uko­cha­ną u bo­ku czuł, że to ży­cie będzie lep­sze od po­przed­nie­go, że żad­na si­ła nie zdo­ła go po­wstrzy­mać. Ten świat miał stać się miej­scem, w któ­rym to on roz­da­je kar­ty, gdzie nikt mu się nie sprze­ci­wi.

Roz­dział 1 WY­SPA

Otwo­rzy­łam oczy. By­ło źle. Bar­dzo, bar­dzo źle.

Mio­ta­jąc się i rzu­ca­jąc we wszyst­kich mo­żli­wych kie­run­kach, spa­ni­ko­wa­na pró­bo­wa­łam zro­bić głębo­ki wdech, lecz za­miast ży­cio­daj­ne­go tle­nu do mo­ich ust do­sta­ła się zim­na wo­da. Płu­ca pło­nęły, a w mo­jej gło­wie roz­brzmie­wał ogłu­sza­jący krzyk prze­ra­że­nia.

Du­si­łam się.

Zer­k­nęłam w gó­rę, ku ja­sne­mu świa­tłu i ucie­ka­jącym pęche­rzy­kom po­wie­trza. Zmu­si­łam zdrętwia­łe ko­ńczy­ny do kil­ku roz­pacz­li­wych ru­chów, dzi­ęki któ­rym krztu­sząc się i plu­jąc, wy­nu­rzy­łam się na po­wierzch­nię. Za­mru­ga­łam, by przy­zwy­cza­ić oczy do ośle­pia­jącej ja­sno­ści, jed­nak ostre świa­tło sło­ńca kąsa­ło bez­li­to­śnie, zmu­sza­jąc mnie do zmru­że­nia po­wiek. Ota­rłam ręką mo­krą twarz. Sta­ra­łam się za­cho­wać względ­ny spo­kój, ale za­kłó­cił go huk nie­ocze­ki­wa­nych wy­strza­łów. Gło­śna se­ria wy­rzu­co­na z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go po­nio­sła się po oko­li­cy.

Mo­je ser­ce przy­spie­szy­ło do ga­lo­pu, in­stynkt prze­jął kon­tro­lę. Za­nur­ko­wa­łam i prze­pły­nęłam ka­wa­łek, ale do­ta­rło do mnie, że je­stem zu­pe­łnie na­ga. Za­je­bi­ście, zwa­żyw­szy, że tlen sko­ńczył się szyb­ciej, niż przy­pusz­cza­łam. Wy­stra­szo­na, wku­rzo­na i z kur­czący­mi się za­so­ba­mi wstrzy­my­wa­ne­go w płu­cach po­wie­trza, wy­su­nęłam gło­wę po­nad po­wierzch­nię wo­dy.

– Hej, ty! Wyj­dź na brzeg!

Wol­no prze­su­nęłam wzro­kiem wzdłuż piasz­czy­stej pla­ży po le­wej aż ku wy­so­kim, su­ro­wym kli­fom po pra­wej stro­nie. Do­strze­głam ko­goś na ska­le, naj­pew­niej mężczy­znę, któ­ry do mnie krzy­czał. Sło­ńce znaj­do­wa­ło się za je­go ple­ca­mi, wi­ęc nie by­łam w sta­nie do­strzec twa­rzy nie­zna­jo­me­go ani tym bar­dziej te­go, co wy­ra­ża­ła.

– Nie mo­gę! – od­krzyk­nęłam. – Je­stem go­ła!

Czy­żby się ze mnie śmiał? Tak. Wy­ra­źnie do­cie­rał do mnie je­go ci­ężki, gro­źny śmiech, któ­ry nió­sł się echem po oko­li­cy. Fa­cet miał do­praw­dy cho­re po­czu­cie hu­mo­ru.

– Mam broń, a ty ze mną dys­ku­tu­jesz?! – wrza­snął, przy­wo­łu­jąc mnie do po­rząd­ku. – Wy­cho­dź na­tych­miast al­bo zo­sta­niesz tam na wiecz­no­ść!

W wol­nym tłu­ma­cze­niu zna­czy­ło to chy­ba ty­le, że je­śli go nie po­słu­cham, wpa­ku­je mi kul­kę w łeb i sta­nę się kar­mą dla ry­bek. Co jak co, ale na to nie mia­łam ocho­ty. Tak sa­mo jak na pa­ra­do­wa­nie przed nim w stro­ju Ewy. Prze­mknęło mi przez my­śl, że mo­gła­bym za­nur­ko­wać głębo­ko i od­pły­nąć gdzieś da­lej, by ukryć się przed je­go wzro­kiem.

– Nie ma mo­wy! – krzyk­nęłam, zde­ter­mi­no­wa­na zro­bić to, co przed chwi­lą przy­szło mi do gło­wy.

– Ko­bie­ty! – wark­nął z wy­ra­źną po­gar­dą w gło­sie.

Pi­ęk­nie, raj­ska pla­ża, a mnie się tra­fił pie­przo­ny szo­wi­ni­sta. Gdzie ja, do cho­le­ry, je­stem? Co się wła­ści­wie sta­ło? Mia­łam to­tal­ny mętlik w gło­wie.

Zmru­ży­łam oczy, by do­kład­niej przyj­rzeć się te­mu miej­scu, i zo­ba­czy­łam, jak nie­zna­jo­my od­kła­da broń, ści­ąga z sie­bie ko­szu­lę, zwi­ja ją w kul­kę i rzu­ca w mo­im kie­run­ku. Mo­że jed­nak będą znie­go lu­dzie.

– Za­łóż to, a pó­źniej wyj­dź z ręko­ma na gło­wie i po­dej­dź do naj­bli­ższe­go drze­wa!

Do­pły­nęłam do bia­łe­go ka­wa­łka ma­te­ria­łu, któ­ry le­ni­wie dry­fo­wał na po­wierzch­ni je­zio­ra, a po­tem nie­zdar­nie, w po­śpie­chu na­rzu­ci­łam go na sie­bie, usi­łu­jąc przy tym nie za­nu­rzyć gło­wy z po­wro­tem w zim­nej to­ni. Do­pie­ro gdy za­pi­ęłam gu­zi­ki, ro­zej­rza­łam się w po­szu­ki­wa­niu brze­gu, na któ­ry nie mu­sia­ła­bym wspi­nać się jak dzi­kie zwie­rzę.

Po chwi­li po­czu­łam dno pod sto­pa­mi. Wy­szłam na brzeg na­ci­ąga­jąc w dół przy­le­pia­jącą się do cia­ła dłu­gą, bia­łą ko­szu­lę, któ­ra i tak nie za­sła­nia­ła mo­ich krągło­ści. Z ręko­ma unie­sio­ny­mi do gó­ry skie­ro­wa­łam się w stro­nę drze­wa.

Nie mia­łam po­jęcia, kim był mężczy­zna, któ­ry do mnie mie­rzył. Wi­dzia­łam tyl­ko je­go pro­fil. Wło­sy skry­wa­ła czap­ka z dasz­kiem, a oczy – ciem­ne oku­la­ry. Podąża­jąc wzro­kiem w dół, na­tra­fi­łam na opa­lo­ną, zro­szo­ną po­tem skó­rę, ide­al­ne ra­mio­na, roz­bu­do­wa­ną klat­kę pier­sio­wą i na­pi­na­jące się mi­ęśnie brzu­cha.

– No­gi sze­ro­ko – roz­ka­zał głębo­kim, bez­na­mi­ęt­nym gło­sem.

Wy­ko­na­łam po­le­ce­nie, rów­no­cze­śnie za­sta­na­wia­jąc się, po co chce mnie prze­szu­ki­wać. Prze­cież nie by­ła­bym w sta­nie ni­cze­go ukryć, zwłasz­cza bro­ni. Nie kie­dy na­gu­sie­ńka to­pi­łam się w je­zio­rze.

– Słu­chaj, nie sądzę…

– Nikt nie py­tał cię o zda­nie – wark­nął, uci­na­jąc wszel­kie pró­by dys­ku­sji, po czym dla lep­sze­go efek­tu do­ść bru­tal­nie pchnął mnie na pień drze­wa.

Opa­rłam się dło­ńmi o szorst­ką ko­rę, ra­tu­jąc się tym sa­mym przed czo­ło­wym zde­rze­niem i zła­ma­niem no­sa. Fa­cet prze­wie­sił so­bie broń przez ra­mię, a je­go cie­płe pal­ce spo­częły na mo­ich ple­cach, prze­śli­zgnęły się w dół, po­wędro­wa­ły do brzu­cha, po czym – ku mo­jej wiel­kiej roz­pa­czy – w gó­rę i za­trzy­ma­ły się pod biu­stem, gdzie je­go dło­nie z pew­no­ścią wy­czu­ły dzi­ko ga­lo­pu­jące ser­ce. Chry­ste, to by­ło upo­ka­rza­jące.

– Je­steś czy­sta – oznaj­mił, jak­by nie wie­dział te­go wcze­śniej.

– Świet­nie, mo­że mi za­tem po­wiesz, gdzie je­ste­śmy i…? – Urwa­łam, bo twar­da lu­fa ka­ra­bi­nu wbi­ła się w mo­je ple­cy, wy­ra­źnie su­ge­ru­jąc, że mam się za­mknąć.

– Idź i nie oglądaj się za sie­bie.

Po­słusz­nie szłam wy­dep­ta­ną ście­żką mi­ędzy gęsto ro­snący­mi wy­so­ki­mi drze­wa­mi, wo­dząc wzro­kiem po gru­bych pniach i roz­ło­ży­stych ko­ro­nach, przez któ­re z upo­rem prze­dzie­ra­ło się kil­ka pro­mie­ni sło­necz­nych. Spoj­rza­łam pod swo­je sto­py. Drga­jące ja­sne punk­ci­ki to tu, to tam oświe­tla­ły le­śną śció­łkę. Wy­gląda­ło na to, że zna­la­złam się w dzi­czy z wiel­kim dzi­ku­sem za ple­ca­mi. Py­ta­nie za mi­lion – w co ja się wpa­ko­wa­łam? Mia­łam je­dy­nie na­dzie­ję, że fa­cet nie zro­bi mi krzyw­dy. Gdy­by chciał mnie za­bić, już pew­nie bym nie ży­ła. To spo­strze­że­nie tyl­ko w nie­znacz­nym stop­niu uko­iło mo­je sko­ła­ta­ne ner­wy, bo wci­ąż czu­łam nie­po­kój. W ko­ńcu nie wie­dzia­łam, gdzie je­stem, jak zna­la­złam się w tym je­zio­rze, do­kąd mnie pro­wa­dzi dzi­kus i czy znaj­dę tam… No wła­śnie. Ko­go? Do­pa­dło mnie ir­ra­cjo­nal­ne prze­czu­cie, że mu­szę coś zro­bić, tyl­ko za­po­mnia­łam co. Puls dziw­nie mi przy­spie­szył, a reszt­ki upra­gnio­ne­go spo­ko­ju ode­szły w nie­pa­mi­ęć, po­dob­nie jak ca­ła resz­ta wspo­mnień. Pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć co­kol­wiek, ale w mo­jej gło­wie by­ła tyl­ko czar­na dziu­ra.

Fa­cet mil­czał, od cza­su do cza­su, po­py­cha­jąc mnie ka­ra­bi­nem, da­jąc mi do zro­zu­mie­nia, że się oci­ągam. Tak trud­no, cho­le­ra, po­jąć, że spa­cer bo­so nie jest przy­jem­ny, zwłasz­cza kie­dy wsto­py co chwi­lę coś się wbi­ja? Dzi­kus i w do­dat­ku bez­dusz­ny.

Po nie­spe­łna pó­łgo­dzin­nym mar­szu wy­szli­śmy z gęstej dżun­gli. Mo­im oczom uka­zał się raj­ski wi­dok. Na nie­wiel­kim wzgó­rzu, ni­czym z baj­ki, roz­ci­ąga­ła się wstęga ma­le­ńkich, bia­łych dom­ków – ta­kich, ja­kie mo­żna zna­le­źć w… Cho­le­ra, wi­dzia­łam już coś ta­kie­go, ale pa­mi­ęć zno­wu mnie za­wio­dła. W od­da­li do­strze­głam kil­ko­ro lu­dzi kręcących się po­mi­ędzy bu­dyn­ka­mi, a bar­dziej na pra­wo, u pod­nó­ża tej gó­ry, znaj­do­wa­ła się gru­pa brzyd­kich, be­to­no­wych klo­ców, wy­ra­źnie od­ci­na­jąca się od resz­ty ni­czym wiel­ki ko­min prze­my­sło­wy na tle tro­pi­kal­ne­go la­su. Bu­dyn­ki te ota­czał so­lid­ny płot z dru­tem kol­cza­stym i da­ła­bym so­bie rękę uci­ąć, że był pod na­pi­ęciem. Na du­żym, piasz­czy­stym pla­cu sta­ły woj­sko­we dżi­py i ci­ęża­rów­ki. Chwi­la… woj­sko­we?

Nie­zna­jo­my po raz ko­lej­ny szturch­nął mnie lu­fą ka­ra­bi­nu, in­for­mu­jąc w tym swo­im pry­mi­tyw­nym języ­ku, że mam się nie ga­pić. Pa­lant.

Do­szli­śmy do bla­sza­nej bud­ki stra­żni­ka, któ­ry ca­łkiem mo­kry od po­tu wy­ło­nił się z te­go roz­grza­ne­go do czer­wo­no­ści pie­kar­ni­ka.

– No, ka­pi­ta­nie, ale ci się tra­fi­ło. – Za­gwiz­dał, tak­su­jąc mnie wzro­kiem i prze­cie­ra­jąc czo­ło ja­kąś brud­ną szma­tą.

– Za­mknij się, Dwi­ght – wark­nął ten za mną i wbił mi ka­ra­bin w ple­cy.

Bo­że, co za nie­sym­pa­tycz­ny typ. Ze­ro kul­tu­ry.

Po­słusz­nie szłam przed sie­bie, ukrad­kiem lu­stru­jąc te­ren. Naj­wy­ra­źniej zna­la­złam się w ja­kie­jś jed­no­st­ce woj­sko­wej, a to nie wie­dzieć cze­mu, wzbu­dza­ło we mnie po­zy­tyw­ne od­czu­cia.

– To już czwar­ty śpioch! – krzyk­nął za na­mi chło­pak z bud­ki.

Śpioch? Oczym on mó­wił? Omnie? Chcia­łam za­py­tać, ale po­my­śla­łam, że roz­sąd­niej będzie, je­śli wstrzy­mam się z za­da­wa­niem py­tań, aż na­tra­fię na ja­kąś bar­dziej przy­ja­zną du­szę.

Kie­ro­wa­li­śmy się do me­ta­lo­wych drzwi, pil­nie strze­żo­nych przez dwóch woj­sko­wych w czar­nych bo­jów­kach, ci­ężkich bu­cio­rach i bia­łych ko­szu­lach. By­li uzbro­je­ni do­słow­nie po zęby. Ka­ra­bi­ny w rękach, pi­sto­le­ty w ka­bu­rach, krót­ko­fa­lów­ki przy pa­sach, a na udach przy­cze­pio­ne no­że. Nie po­wiem, ździeb­ko mnie to prze­ra­zi­ło. Znów za­częłam się za­sta­na­wiać, w ja­kie gów­no się wpa­ko­wa­łam.

Mło­dy chło­pak wbił od­po­wied­ni kod w czar­nej pusz­ce i wro­ta się otwo­rzy­ły. We­szli­śmy do środ­ka, gdzie po­wi­tał mnie chłód dłu­gie­go ko­ry­ta­rza. Je­dy­ne źró­dło świa­tła sta­no­wi­ło kil­ka osło­ni­ętych kra­ta­mi lamp, na­da­jących po­miesz­cze­niu od­cień in­ten­syw­nej czer­wie­ni. Pod­czas spa­ce­ru mo­je oczy z wol­na przy­zwy­cza­ja­ły się do bur­de­lo­we­go pó­łm­ro­ku. Za­nim do­tar­li­śmy do ce­lu, mi­nęli­śmy jesz­cze kil­ku uzbro­jo­nych żo­łnie­rzy i trzy pa­ry pil­nie strze­żo­nych, prze­szklo­nych drzwi. Kil­ku lu­dzi prze­ma­sze­ro­wa­ło przede mną z bro­nią w rękach i ca­łym za­pa­sem gra­na­tów, a jesz­cze in­ni pcha­li wóz­ki z dziw­nym sprzętem, ja­kie­go chy­ba jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam.

– Wej­dź tam – po­le­cił ka­pi­tan, jak wy­wnio­sko­wa­łam z roz­mo­wy przy stró­żów­ce, po czym pchnął mnie na ci­ężkie, me­ta­lo­we, za­pew­ne cho­ler­nie pan­cer­ne drzwi.

De­li­kat­no­ści i do­brych ma­nier to ten szo­wi­ni­stycz­ny pa­lant miał w so­bie ty­le, co ja po­jęcia o bro­ni. Czy­li wca­le. Zwy­kły gbur i pro­stak, któ­re­mu sło­ma wy­ła­zi­ła z bu­tów.

Lek­ko znie­sma­czo­na we­szłam do po­miesz­cze­nia, w któ­rym oprócz mnie znaj­do­wa­ły się jesz­cze trzy in­ne oso­by. Szko­puł w tym, że by­ły na­gie. Dwie ko­bie­ty i fa­cet z po­tężną erek­cją. O cho­le­ra, nie że­bym mia­ła coś prze­ciw­ko, ale na Bo­ga, oko­licz­no­ści te­mu to­wa­rzy­szące po­win­ny być nie­co in­ne. Tak przy­naj­mniej pod­po­wia­da­ła mi in­tu­icja. Po­cie­sza­jące, że ko­leś też nie wy­glądał, jak­by czuł się w tej sy­tu­acji kom­for­to­wo.

Spró­bo­wa­łam sku­pić się na czy­mś in­nym, dla­te­go ro­zej­rza­łam się po po­miesz­cze­niu. Two­rzy­ły je trzy pu­ste, sza­re ścia­ny oraz czwar­ta, któ­rą na ca­łej sze­ro­ko­ści i wy­so­ko­ści zaj­mo­wa­ło lu­stro. O w du­pę, jak nic we­nec­kie. Spu­ści­łam gło­wę, wbi­ja­jąc wzrok w mo­je brud­ne sto­py. Nie­co stra­ci­łam na pew­no­ści sie­bie. By­łam oszo­ło­mio­na, za­gu­bio­na, lek­ko wy­stra­szo­na i cho­ler­nie wku­rzo­na.

– Hej – szep­nęłam w na­dziei, że za­ga­ję ja­kąś krót­ką roz­mo­wę z ko­bie­tą sto­jącą obok. – Wiesz, gdzie je­ste­śmy i co tu ro­bi­my?

Nie­znacz­nie od­wró­ci­ła gło­wę w mo­ją stro­nę. Trzęsła się jak osi­ka i ogól­nie spra­wia­ła wra­że­nie oso­by prze­ra­żo­nej.

Po chwi­li, któ­ra dla mnie ci­ągnęła się w nie­sko­ńczo­no­ść, drzwi otwo­rzy­ły się z ło­sko­tem i do środ­ka wto­czył się me­ta­lo­wy wó­zek pcha­ny przez przy­sa­dzi­stą ko­bie­tę w bia­łym far­tu­chu. Te­raz zlękłam się na po­wa­żnie. Wi­dok gro­źnie wy­gląda­jące­go sprzętu oraz sro­giej mi­ny cy­ca­tej, po­tężnej blon­dy­ny przy­pra­wił mnie o szyb­sze bi­cie ser­ca. Prze­łk­nęłam gło­śno śli­nę.

– Ty. – Jej głos, gdy zwró­ci­ła się do mężczy­zny, za­grzmiał ni­czym ryk lwa. – Po­dej­dź tu.

Wy­da­wał się nie­co prze­stra­szo­ny. Tęgie ba­bi­sko prze­su­nęło po cie­le fa­ce­ta dziw­ną słu­chaw­ką, któ­rą z ustroj­stwem pe­łnym ko­lo­ro­wych przy­ci­sków łączył gru­by, po­skręca­ny ka­bel. Ma­szy­na le­żąca na sto­li­ku za­pisz­cza­ła i za­częła wy­plu­wać z sie­bie wy­druk.

– Czer­wo­ny – mruk­nęła blon­dy­na bar­dziej do sie­bie.

Ode­rwa­ła kart­kę, coś na niej za­pi­sa­ła, po czym za­bra­ła się za do­kład­ne ogląda­nie swo­je­go obiek­tu. Je­go nie­usta­jąca erek­cja w ogó­le jej nie prze­szka­dza­ła. Nie do­szu­kaw­szy się ni­cze­go po­dej­rza­ne­go, ode­sła­ła fa­ce­ta na miej­sce. Do­kład­nie tę sa­mą pro­ce­du­rę za­sto­so­wa­ła w przy­pad­ku obu ko­biet i tu­taj wy­druk rów­nież wska­zał coś czer­wo­ne­go.

W ko­ńcu przy­szła mo­ja ko­lej. Tym ra­zem wy­druk za­bar­wił się na nie­bie­sko.

– Far­ma­ko­lo­gicz­na – mruk­nęła z lek­ką po­gar­dą w gło­sie. – Roz­bie­raj się.

Na­praw­dę bar­dzo, bar­dzo, ale to bar­dzo nie chcia­łam te­go ro­bić. Mo­że mo­gła­bym tro­chę po­ne­go­cjo­wać?

– Głu­cha je­steś? Mam ci prze­czy­ścić uszy?

Nie wąt­pi­łam, że bab­sko mo­gło­by mi nie tyl­ko prze­czy­ścić uszy, ale ta­kże po­gru­cho­tać wszyst­kie ko­ści, a po­tem prze­pu­ścić reszt­ki przez wy­ży­macz­kę al­bo in­ny wy­my­śl­ny sprzęt.

Roz­pi­ęłam gu­zi­ki i ko­szu­la wy­lądo­wa­ła na zie­mi. Sta­ra­łam się skon­cen­tro­wać na bab­ce, któ­ra przy­gląda­ła się bacz­nie ka­żde­mu pie­przo­ne­mu mi­li­me­tro­wi mo­je­go cia­ła. Na­gle utkwi­ła wzrok pod mo­ją le­wą pier­sią, a jej oczy zro­bi­ły się prze­ogrom­ne. W od­bi­ciu lu­stra do­strze­głam w tym miej­scu ta­tu­aż. Oke­eej. Nie wy­glądał aż tak szka­rad­nie, wła­ści­wie był na­wet ład­ny: coś jak od­wró­co­na cho­in­ka z łzą na gó­rze.

Wiel­ka ba­ba przy­gląda­ła się ry­sun­ko­wi uwa­żnie, a ja sta­łam nie­wzru­szo­na, mo­dląc się, by sko­ńczy­ła jak naj­szyb­ciej. Jesz­cze raz prze­ska­no­wa­ła mnie tą swo­ją słu­chaw­ką, przedłu­ża­jąc w ten spo­sób męki. Ko­lor jed­nak nic a nic się nie zmie­nił. Jak byk – nie­bie­ski. Ko­bie­ta od­chrząk­nęła i spoj­rza­ła wy­mow­nie w kie­run­ku lu­stra. Mhm, coś jest ze mną nie tak. Czy to ta­tu­aż spra­wił, że na­gle za­częto po­strze­gać mnie jak dwu­gło­we cie­lę? W po­śpie­chu za­rzu­ci­łam na sie­bie po­da­ro­wa­ną ko­szu­lę.

Mo­je przy­pusz­cze­nia co do te­go, że jed­nak je­stem dwu­gło­wym cie­la­kiem, po­twier­dzi­ły się kil­ka mi­nut pó­źniej, kie­dy opu­ści­łam sa­lę i za­pro­wa­dzo­no mnie do in­nej. Nie by­ło tu żad­nych lu­ster we­nec­kich, okien, sza­fek czy biu­rek. Tyl­ko ja i tro­je cze­ka­jących na mnie lu­dzi. Sie­dzie­li pro­sto na swo­ich krze­słach ni­czym ban­da wa­żnia­ków z ki­ja­mi w ty­łkach. Dwóch mężczyzn i ko­bie­ta. Ta ostat­nia wy­gląda­ła jak mo­del­ka żyw­cem wy­ci­ągni­ęta z okład­ki żur­na­la. Po­dej­rze­wa­łam, że mo­gła­bym spędzić ty­go­dnie na do­kład­nym lu­stro­wa­niu jej cia­ła, a i tak nie zna­la­zła­bym żad­ne­go, na­wet naj­mniej­sze­go man­ka­men­tu. Pe­łne usta, ko­cie oczy, ma­ły no­sek, bu­rza gęstych blond wło­sów, skó­ra jędr­na jak po li­ftin­gu. Wi­ze­run­ku su­per­bab­ki do­pe­łnia­ły jesz­cze pie­kiel­nie dłu­gie no­gi w krót­kich szor­tach, za­ło­żo­ne jed­na na dru­gą, oraz biust w roz­mia­rze D, a mo­że na­wet E.

Fa­ce­ci? Co tu du­żo mó­wić. Sto pro­cent te­sto­ste­ro­nu. Sze­ro­kie ba­ry, moc­ne szczęki po­ro­śni­ęte twar­dym za­ro­stem, no­sy jak­by lek­ko po­prze­trąca­ne, sil­ne dło­nie o nie­zgrab­nych pal­cach i bli­zny. Mniej­sze lub wi­ęk­sze, ale mie­li ich mnó­stwo, a wi­dzia­łam tyl­ko ich twa­rze oraz przed­ra­mio­na. Resz­tę skry­wa­ły bia­łe ko­szu­le, do­kład­nie ta­kie sa­me jak ta, któ­rą mia­łam na so­bie, oraz woj­sko­we spodnie i bu­ty.

– Wi­ęc ma­my tu przy­pa­dek nie­bie­ski z ta­tu­ażem? – ode­zwał się ten sie­dzący na pra­wo od mo­del­ki. – Ktoś mi po­wie, ja­kim, kur­wa, cu­dem? Czy to w ogó­le mo­żli­we?

Je­go krót­ko ostrzy­żo­ne, ja­sne wło­sy uwy­pu­kla­ły bez­na­dziej­ny kszta­łt kwa­dra­to­wej gło­wy.

– Cóż – stwier­dzi­ła ko­bie­ta to­nem, jak­by oznaj­mia­ła: „Ho­uston, ma­my pro­blem”. – Spraw­dzi­łam, w ca­łej hi­sto­rii Co­my ta­ki przy­pa­dek ni­g­dy nie miał miej­sca.

– Ktoś po­in­for­mo­wał już Trzy­na­stu?

– Jesz­cze nie – od­pa­rła blon­dy­na, na­stęp­nie zwró­ci­ła się do mnie: – Wiesz, gdzie je­steś?

– Nie. Nikt mi nie chciał ni­cze­go wy­ja­śnić. A wi­ęc co to za miej­sce? – za­py­ta­łam bez na­my­słu, lecz zo­sta­łam zi­gno­ro­wa­na.

– Pa­mi­ętasz, jak masz na imię? – in­da­go­wa­ła da­lej.

– Nie pa­mi­ętam – od­pa­rłam, sta­ra­jąc się nie oka­zać zde­ner­wo­wa­nia.

– Co zro­bi­my z tym dziec­kiem? – za­sta­na­wiał się dru­gi fa­cet, ten w dłu­ższych, ciem­nych wło­sach, opa­da­jących na skro­nie.

Zda­je się, że miał pro­ble­my ze wzro­kiem. Mo­że i stra­ci­łam pa­mi­ęć, ale dziec­kiem prze­sta­łam być pa­rę lat te­mu. Mój biust nie był tak im­po­nu­jący jak tej blond la­li, bo pla­sti­kiem mnie nie kar­mio­no, ale ład­nie ry­so­wał się pod ko­szu­lą. By­łam w pe­łni doj­rza­łą ko­bie­tą.

– Kto ją zna­la­zł? – spy­ta­ła ko­bie­ta, zie­wa­jąc.

Na­wet z roz­dzia­wio­ną pasz­czą nie prze­sta­wa­ła ani na chwi­lę być nie­ska­zi­tel­nie pi­ęk­na. To za­czy­na­ło się ro­bić fru­stru­jące.

– Chy­ba Ice ją przy­pro­wa­dził – od­po­wie­dział ten po mo­jej pra­wej.

Mo­del­ce mo­men­tal­nie bły­snęły oczy.

– Niech wi­ęc on się nią zaj­mie. To je­go pro­blem – zde­cy­do­wał ten dru­gi. Po­gme­rał w kie­sze­ni spodni, wy­do­był z niej ko­mór­kę. – Ka­pi­ta­nie Ice! – krzyk­nął do słu­chaw­ki. – Bierz du­pę w tro­ki i przyj­dź tu na­tych­miast… Tak… Ka­sza­na…

Mi­nęła chwi­la i do środ­ka wsze­dł Ice. Był to do­kład­nie ten sam cza­ru­jący fa­cet, któ­re­go ko­szu­lę no­si­łam. Mo­dli­łam się, że­by so­bie o niej nie przy­po­mniał.

– Ge­ne­ra­le Fitz, prze­rwa­łeś mi wła­śnie spo­tka­nie, wi­ęc za­kła­dam, że to coś istot­ne­go.

Po­win­nam się ob­ra­zić czy jak?

– Istot­ne­go? Roz­kaz to roz­kaz, ka­pi­ta­nie. Masz go spe­łniać bez względu na to, co w da­nej chwi­li ro­bisz. Wy­ra­żam się ja­sno?

– Tak jest – od­po­wie­dział Ice nie­dba­le. – Co za ka­sza­nę mia­łeś na my­śli? – do­py­tał, nie do­cze­kaw­szy się wy­ja­śnień.

Mhm, he­loł, to ja, ka­sza­na. Mo­głam pod­sko­czyć i po­ma­chać do nie­go ręką, jed­nak nie wy­da­wa­ło się to naj­by­strzej­szym po­my­słem.

– Tym ra­zem ża­den z two­ich lu­dzi nie wdał się w pi­jac­ką roz­ró­bę – rze­kł Fitz.

– Nie?

Fa­cet był wy­ra­źnie zdzi­wio­ny, a na­wet za­wie­dzio­ny.

– Nie. Cho­dzi o dziew­czy­nę, któ­rą przy­pro­wa­dzi­łeś.

– Co z nią? – Wy­pro­sto­wał się na­gle.

– Kod B1T – ode­zwa­ła się ko­bie­ta.

– Kur­wa, mów po ludz­ku – ofuk­nął ją Ice.

Tu się aku­rat zga­dza­li­śmy.

– Jest far­ma­ko­lo­gicz­na i ma ta­tu­aż – wy­tłu­ma­czy­ła, ro­bi­ąc prze­pra­sza­jącą mi­nę.

Ale co to wła­ści­wie zna­czy?

– Dziw­ne, ow­szem – przy­znał – ale co ja mam z tym wspól­ne­go? – Wsu­nął dło­nie w kie­sze­nie spodni, jak­by chciał przez to ja­sno po­wie­dzieć: „Umy­wam ręce”.

– Ty ją zna­la­złeś, ka­pi­ta­nie, wi­ęc ty się nią zaj­miesz. Tra­fi do two­je­go od­dzia­łu, pod two­je do­wódz­two. – Ko­bie­ta ski­nęła na mnie gło­wą.

Ta gó­ra opa­lo­nych, na­dal na­gich mi­ęśni od­wró­ci­ła się w mo­im kie­run­ku, jak­by pan wku­rzo­ny do­pie­ro te­raz zdał so­bie spra­wę, że w ogó­le tu je­stem. Twarz znie­kszta­łco­na gry­ma­sem gnie­wu wy­da­ła mi się prze­ra­ża­jąca. Je­go ciem­ne oku­la­ry z pew­no­ścią uchro­ni­ły mnie przed mor­der­czym spoj­rze­niem.

– Chy­ba so­bie ja­ja ro­bi­cie. – Na­gle je­go dło­nie za­ci­snęły się w pi­ęści i ude­rzył z mo­cą w ścia­nę, czy­ni­ąc w niej spo­rych roz­mia­rów pęk­ni­ęcie. – Do­wo­dzę gru­pą dziw­ka­rzy, mo­czy­mord, out­si­de­rów, po­pa­pra­ńców i naj­lep­szych żo­łnie­rzy, ja­cy kie­dy­kol­wiek stąpa­li po tej zie­mi, a wy mi chce­cie wpa­ko­wać w to wszyst­ko te­go dzie­cia­ka?!

– Tak – od­po­wie­dział Fitz, uśmie­cha­jąc się prze­bie­gle. – Pra­gnę za­uwa­żyć, że masz w od­dzia­le Drza­zgę.

– Gów­no! Gdy­bym jej ka­zał sprać po mor­dzie któ­re­go­kol­wiek ge­ne­ra­ła, zro­bi­ła­by to bez mru­gni­ęcia okiem!

– Tak. Wi­dać, ta du­pa jest na ka­żde two­je ski­nie­nie – rze­kł alu­zyj­nie. – A ty pro­sisz się o ka­rę dys­cy­pli­nar­ną.

– Ta du­pa jest też cho­ler­nie do­brym żo­łnie­rzem, jed­nym z lep­szych w Co­mie. Nie za­po­mi­naj o tym, ge­ne­ra­le. Po­za tym – Ice wy­ce­lo­wał w nie­go pal­cem – po­trze­bu­je­cie mnie i mo­je­go od­dzia­łu. – Te­raz wska­zał na mnie. – A to… To jest, kur­wa, gwó­źdź do mo­jej trum­ny! Jak nic roz­pier­do­li mi ca­ły ze­spół.

– Wi­ęc two­ja w tym gło­wa, że­by te­go nie zro­bi­ła, sko­ro tak bar­dzo was po­trze­bu­je­my.

Fitz mu­siał cho­ler­nie nie lu­bić Ice’a. Po­dej­rze­wam na­wet dla­cze­go. Po pierw­sze mój przy­szły, jesz­cze nie­do­szły ka­pi­tan do­wo­dził, jak sam twier­dził, naj­lep­szym od­dzia­łem, a po dru­gie był przy­stoj­ny (nie sądzę, by oku­la­ry skry­wa­ły ze­za), do­brze zbu­do­wa­ny i je­śli wzi­ąć pod uwa­gę to, że blond la­la nie od­ry­wa­ła od nie­go swo­ich ma­śla­nych oczu, ko­bie­ty do­słow­nie mu­sia­ły śli­nić się na je­go wi­dok, sa­ma zresz­tą mia­łam ocho­tę wy­trzeć usta.

– A mo­że wąt­pisz w swo­je umie­jęt­no­ści przy­wód­cze, ka­pi­ta­nie, i bo­isz się, że nie po­ra­dzisz so­bie z ta­kim chu­chrem? – pro­wo­ko­wał go da­lej Fitz.

Bo­że, ja ca­ły czas tu sto­ję, pa­no­wie. Czu­łam się go­rzej niż pa­ra śmier­dzących, dziu­ra­wych skar­pe­tek.

– Obyś mi, Fitz, nie wpa­ko­wał do ze­spo­łu He­le­ny Tro­ja­ńskiej, bo oso­bi­ście sko­pię ci du­pę, a pó­źniej rzu­cę ża­rła­czom na po­żar­cie. – Ice zno­wu spoj­rzał na mnie. – Ja pier­do­lę, cze­ka nas woj­na tro­ja­ńska – mruk­nął pod no­sem, jed­nak na ty­le gło­śno, że zdo­ła­łam go usły­szeć.

– Ja wca­le nie chcę być w tej dru­ży­nie – ode­zwa­łam się har­do. Kto by tam chciał słu­żyć zja­ki­miś sek­si­sta­mi ipi­ja­ka­mi?

Mój przy­szły ka­pi­tan w zdu­mie­niu unió­sł brwi tak wy­so­ko, że wy­sta­wa­ły po­nad opraw­ki prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rów. Zda­je się, że na star­cie po­pe­łni­łam coś w ro­dza­ju faux pas.

– Pierw­sza za­sa­da, żo­łnie­rzu! – wy­da­rł się. – Ni­g­dy nie od­zy­waj się bez po­zwo­le­nia! A te­raz jaz­da za mną! – Z fu­rią od­wró­cił się na pi­ęcie i ru­szył w kie­run­ku drzwi.

– Kie­dy ja na­praw­dę nie chcę być w wa­szej dru­ży­nie ani na­wet w woj­sku. – Nie ru­szy­łam się z miej­sca. – Chcę wró­cić do do­mu. – Gdzie­kol­wiek on, do cho­le­ry, jest.

Ka­pi­tan przy­sta­nął w drzwiach i rzu­cił przez ra­mię:

– To jest nas dwo­je, żo­łnie­rzu, ale roz­kaz to roz­kaz.

Szłam krok w krok za nim, ga­pi­ąc się tępo na je­go sze­ro­kie ple­cy. Nie od­zy­waj się bez po­zwo­le­nia, prze­drze­źnia­łam go w du­chu. Roz­kaz to roz­kaz. Oczy­wi­ście, że chcia­łam za­dać mi­lion py­tań. By­łam jesz­cze bar­dziej zdez­o­rien­to­wa­na i oszo­ło­mio­na niż chwi­lę te­mu, choć ad­re­na­li­na bu­zu­jąca w mo­ich ży­łach sku­tecz­nie tłu­mi­ła prze­ra­że­nie. Czy na­praw­dę nie mo­głam tu­taj tra­fić na ja­kąś do­brą du­szę, któ­ra by mi wy­ja­śni­ła, gdzie ja, do cho­le­ry, wy­lądo­wa­łam? To wszyst­ko wy­gląda­ło mi na ja­kąś pie­przo­ną ko­lo­nię kar­ną. Nie do­ść, że pa­trzo­no na mnie jak na dwu­gło­we cie­lę, trak­to­wa­no jak pa­rę dziu­ra­wych skar­pe­tek, to jesz­cze do te­go wszyst­kie­go nie pa­mi­ęta­łam, kim je­stem. Bo­sko! Amo­że to sen? Mo­że to głu­pi, iry­tu­jący sen? Za­raz się obu­dzę! Wy­star­czy, że za­mknę oczy ikie­dy je otwo­rzę, zno­wu będę wszyst­ko pa­mi­ęta­ła. Jak po­my­śla­łam, tak zro­bi­łam, jed­nak gdy tyl­ko po­wie­ki opa­dły, w mo­jej gło­wie po­ja­wił się je­den, nic nie­zna­czący dla mnie ob­raz: sta­re, zie­jące pust­ką miesz­ka­nie i stół na­kry­ty żó­łtym ob­ru­sem. Po­iry­to­wa­na, unio­słam po­wie­ki. Za­mknęłam je po­now­nie. Bez­sku­tecz­nie. Ge­nial­nie!

– Ka­zah, w bu­dyn­ku C za pi­ęć mi­nut – wark­nął do te­le­fo­nu idący przede mną ka­pi­tan.

Zda­je się, że ko­leś w wy­da­wa­niu roz­ka­zów nie miał so­bie rów­nych i był fu­ria­tem ja­kich ma­ło. Naj­wy­ra­źniej nie oba­wiał się wy­le­wu na sku­tek pęk­ni­ęcia ja­kie­jś ży­łki.

Opu­ści­li­śmy du­ży, klo­co­wa­ty bu­dy­nek do­kład­nie tą sa­mą dro­gą, któ­rą szli­śmy go­dzi­nę wcze­śniej. Prze­ci­ęli­śmy du­ży plac po­kry­ty go­rącym jak skur­czy­byk pia­skiem, przez któ­ry po­pa­rzy­łam zmar­z­ni­ęte, bo­se sto­py. Z tru­dem po­wstrzy­ma­łam się przed sy­cze­niem i pod­ska­ki­wa­niem. Na szczęście już po chwi­li we­szli­śmy do ha­li ozna­czo­nej ja­ko C. Ta nie by­ła już tak pil­nie strze­żo­na. Wy­star­czy­ło, że­by ka­pi­tan przy­ło­żył prze­pust­kę do elek­tro­nicz­ne­go czyt­ni­ka, a drzwi sta­nęły otwo­rem.

Wnętrze by­ło sza­ro-ni­ja­kie, oświe­tlo­ne bur­de­lo­wy­mi, czer­wo­ny­mi lam­pa­mi. Po pra­wej stro­nie dłu­gie­go ko­ry­ta­rza ci­ągnął się rząd me­ta­lo­wych drzwi. Na sa­mym ko­ńcu za wy­so­ką la­dą stał pa­ty­ko­wa­ty, ły­sy fa­cet oko­ło czter­dziest­ki. Je­go krza­cza­ste brwi moc­no kon­tra­sto­wa­ły z ły­są gło­wą. Usta mężczy­zny wy­gi­ęły się w za­dzior­nym uśmie­chu, kie­dy nas zo­ba­czył.

– Za­mknij się, Orzeł – uprze­dził go ka­pi­tan. – Gdzie, do ci­ężkiej cho­le­ry, jest Ka­zah?! Zno­wu dup­czy?!

– Yyy… Tu je­stem!

Z pra­wej stro­ny nad­bie­gł chło­pak, mo­że tro­chę młod­szy ode mnie, ale mo­je­go wzro­stu. Miał na so­bie do­brze mi już zna­ną bia­łą ko­szu­lę i czar­ne bo­jów­ki wci­śni­ęte w ci­ężkie bu­cio­ry. Wło­sy wy­go­lo­ne po obu stro­nach gło­wy oraz ster­czący iro­kez wy­smu­kla­ły je­go opa­lo­ną twarz. Oczy Ka­za­ha prze­ska­ki­wa­ły z ka­pi­ta­na na mnie i z po­wro­tem. Uśmie­chał się sze­ro­ko, od­sła­nia­jąc uła­ma­ną gór­ną je­dyn­kę.

– Eee…Wca­le nie dup­czy­łem, Ice – od­pa­rł, grze­bi­ąc przy sprzącz­ce pa­ska – ale oczy­wi­ście, jak naj­bar­dziej mo­głeś tak po­my­śleć. Trze­ba się kie­dyś od­lać, nie? – Po przy­ja­ciel­sku klep­nął ka­pi­ta­na w ra­mię. – Ej, co jest, Ice? Spi­ęty ja­kiś je­steś? Czy­żby Fitz zno­wu na­dep­nął ci na od­cisk?

– Nie twój za­sra­ny in­te­res!

– Ej, wy­ra­źnie po­trze­ba ci do­bre­go bzy­kan­ka. – Do­bre ra­dy za­wsze wce­nie. Cóż, fa­cet fak­tycz­nie wy­glądał na spi­ęte­go.

Ka­pi­tan po­ci­ągnął mnie za ko­szu­lę, o ma­ło nie prze­wra­ca­jąc na zie­mię. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że wła­śnie przed­sta­wia ko­le­dze swo­ją no­wą pan­nę do bzy­ka­nia, czy­li mnie.

– To jest B1T. – Zda­je się, że jed­nak mnie przed­sta­wił.

Bo­sko!

– Yyy… B1 co? – po­wtó­rzył Ka­zah i po­dra­pał się po gło­wie, ro­bi­ąc nie­zbyt in­te­li­gent­ną mi­nę. – Ej, a co to, cho­le­ra, zna­czy?

– Far­ma­ko­lo­gicz­na z ta­tu­ażem – po­wie­dział ka­pi­tan z ta­ką po­gar­dą w gło­sie, że my­śla­łam, że za­pad­nę się pod zie­mię.

– Ooo! – Sądząc po in­te­li­gent­nej re­ak­cji, te­raz i Ka­zah wi­dział we mnie dwu­gło­we cie­lę. – Co mam z nią zro­bić? – spy­tał. – Prze­le­cieć?

Wi­dać chło­pak mu­siał być ja­ki­mś spe­cem w tej dzie­dzi­nie al­bo sek­so­ho­li­kiem.

– Spró­buj ją tknąć, idio­to, a zmie­lę two­je­go fiu­ta na pasz­tet, a pó­źniej sam we­pchnę ci go do gęby!

– Ej, spo­ko, nie iry­tuj się tak, chło­pie. – Unió­sł obie ręce w uspo­ka­ja­jącym ge­ście. – Trze­ba by­ło od ra­zu po­wie­dzieć, że to two­ja no­wa du­pa.

– Dla ja­sno­ści, Ka­zah, to nie jest żad­na mo­ja du­pa! – pie­klił się ka­pi­tan. – Wy­rób jej wszyst­kie prze­pust­ki i skom­ple­tuj ubra­nia. – Zer­k­nął na ze­ga­rek. – O dwu­na­stej trzy­dzie­ści wi­dzi­my się w ho­lu głów­nym kwa­te­ry.

– Yyy… Ona też? – Ka­zah wy­ba­łu­szył oczy.

– Ona też. Je­zu, czy to­bie trze­ba wszyst­ko po­wta­rzać dzie­si­ęć ra­zy?!

Ice od­wró­cił się na pi­ęcie i nie za­szczy­ciw­szy mnie na­wet spoj­rze­niem, ru­szył w głąb ko­ry­ta­rza.

– Ej, to jak ci na imię, dzie­cin­ko? – spy­tał chło­pak z wy­szczer­bio­ną je­dyn­ką.

Prze­sta­łam kon­cen­tro­wać się na umi­ęśnio­nych ple­cach ka­pi­ta­na i utkwi­łam wzrok w tym ma­łym ero­to­ma­nie.

– He­le­na Tro­ja­ńska – od­pa­rłam bez na­my­słu.

– Tra­gicz­nie.

– W rze­czy sa­mej.

Na­stęp­ną go­dzi­nę spędzi­łam, cho­dząc za Ka­za­hem ni­czym sło­ni­ąt­ko za sło­ni­cą. Nor­mal­nie za­sy­pa­ła­bym go set­ką py­tań i żąda­ła od­po­wie­dzi, ale ani na chwi­lę nie prze­stał flir­to­wać z ja­kąś pa­nien­ką, do któ­rej za­dzwo­nił, le­d­wie od­wró­cił się do mnie ple­ca­mi. Sku­pi­łam się za­tem na wy­ra­bia­niu prze­pu­stek i zgar­nia­niu do wiel­kie­go woj­sko­we­go ple­ca­ka wszyst­kich nie­zbęd­nych ciu­chów, z bie­li­zną włącz­nie. Szyb­ko wbi­łam się w majt­ki i krót­kie szor­ty ko­lo­ru kha­ki. Ko­szu­lę so­bie zo­sta­wi­łam, bo cóż, wy­schła i by­ło mi w niej do­brze. Za­ła­do­wa­łam ple­cak po brze­gi i przy­szła ko­lej na pla­sti­ki.

Naj­gor­sze w tym wszyst­kim by­ło to, że wy­gląda­łam kosz­mar­nie, a ko­bie­ta z se­kre­ta­ria­tu o zna­jo­mo brzmi­ącym imie­niu Bar­ba­ra i bu­rzy brązo­wych wło­sów upa­rła się, że ko­niecz­nie trze­ba zro­bić zdjęcie, po­nie­waż prze­pust­ka bez zdjęcia jest nie­wa­żna. Nie mia­łam ma­ki­ja­żu, mo­je wło­sy wy­gląda­ły jak zmo­kła szczo­ta, ale dla niej to by­ło bez zna­cze­nia. Dla mnie by­ła to klęska, zwa­żyw­szy na fakt, że jed­nak będę mu­sia­ła po­ka­zy­wać tę prze­pust­kę od cza­su do cza­su. Już i tak lu­dzie pa­trzy­li na mnie jak na wy­bryk na­tu­ry. Te­raz jesz­cze będą pa­trzeć jak na cho­ler­nie brzyd­ki wy­bryk na­tu­ry. Ozgro­zo!

Na­stęp­ne pi­ęt­na­ście mi­nut prze­sie­dzia­łam w po­cze­kal­ni na me­ta­lo­wym krze­se­łku, ob­ser­wu­jąc, jak Ka­zah po mi­strzow­sku pod­ry­wa pa­nien­kę od pa­rze­nia ka­wy. Cho­ciaż to nie zna­czy, że ja bym po­le­cia­ła na tekst: „Ej, nie wiem, jak ty to ro­bisz, Pa­zur­ku, ale sta­je mi od sa­me­go pa­trze­nia na cie­bie. Chcia­ła­byś się prze­je­chać mo­ją fu­rą?”. Kim trze­ba być, że­by po­le­cieć na coś ta­kie­go? Kim trze­ba być, że­by na dzień do­bry po­często­wać dziew­czy­nę ta­kim tek­stem? Mat­ko, gdzie ja je­stem?

Na szczęście za la­dą po­ja­wi­ła się zno­wu Bar­ba­ra, ukró­ca­jąc w ten spo­sób pod­bo­je Ka­za­ha.

– Pro­szę, to two­je. – Wy­ci­ągnęła do mnie dłoń.

Wsta­łam nie­chęt­nie i ode­bra­łam swo­ją wła­sno­ść. Pod ka­żdą fot­ką, na któ­rej wy­gląda­łam tak, jak się czu­łam, czy­li tra­gicz­nie, wid­nia­ły dwa sło­wa: He­le­na Tro­ja­ńska. No co? Mu­sia­łam po­dać ja­kieś imię, a wła­ści­we­go nie pa­mi­ęta­łam. To wy­mie­nio­ne przez ka­pi­ta­na ja­ko pierw­sze przy­szło mi na my­śl.

Bar­ba­ra przyj­rza­ła mi się ba­daw­czo.

– Ale ci się tra­fił od­dział – wes­tchnęła, a w jej gło­sie wy­czu­łam nut­kę roz­ma­rze­nia. – Nie­jed­na fan­ta­zju­je, by się do nich do­stać, a ty się po­ja­wiasz i od ra­zu lądu­jesz w ze­spo­le naj­sek­sow­niej­szych i naj­lep­szych fa­ce­tów w ca­łej jed­no­st­ce.

Spoj­rza­łam z po­wąt­pie­wa­niem na Ka­za­ha. Ja­ko przed­sta­wi­ciel tych pó­łbo­gów pre­zen­to­wał się tro­chę le­piej niż prze­ci­ęt­nie. Bo­że, czym za­chwy­ca­ła resz­ta te­go mo­tło­chu? Ba, jak mu­sie­li wy­glądać ci, któ­rych uwa­ża­no tu­taj za brzyd­kich?

Bar­ba­ra kur­czo­wo trzy­ma­ła się te­ma­tu.

– Dziew­czy­no, masz szczęście. Je­steś tu­taj za­le­d­wie kil­ka go­dzin, a już zna­la­złaś się w naj­faj­niej­szym od­dzia­le – po­wta­rza­ła się. – Jak te­go do­ko­na­łaś? – Ona na­praw­dę chcia­ła to wie­dzieć. Prze­bi­jał przez nią głód in­for­ma­cji.

– Mia­łam po pro­stu pe­cha – od­pa­rłam szcze­rze.

– Pe­cha? – Ko­bie­ta przyj­rza­ła mi się z nie­do­wie­rza­niem.

Za­pew­ne wzi­ęła mnie za sza­lo­ną. Lu­dzie tu za­bi­ja­li się o to, że­by tyl­ko zna­le­źć się w tej za­ło­dze, a ja gry­ma­si­łam jak trzy­lat­ka. Cóż, po­dej­rze­wa­łam, że oni będą gry­ma­sić tro­chę bar­dziej niż ja, kie­dy mnie zo­ba­czą.

– Ej, ma­my już wszyst­ko – oznaj­mił Ka­zah, opie­ra­jąc łok­cie o wy­so­ką la­dę. – Po­ra po­ka­zać ci hol kwa­te­ry głów­nej Bad Boy­sów. – Uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo.

A wi­ęc na­zy­wa­li się Bad Boys. Ma­ło ory­gi­nal­nie, ale za­pew­ne nie bez po­wo­du. Cie­ka­we, jak bar­dzo źli by­li ci chłop­cy?

– Czy to da­le­ko? – spy­ta­łam, kie­dy wy­szli­śmy na ze­wnątrz.

– Eee… Wi­dzisz ten bia­ły dom na sa­mym szczy­cie?

Zwró­ci­łam wzrok do miej­sca, któ­re wska­zy­wał pal­cem. Uj­rza­łam tyl­ko ma­le­ńki punk­cik na wierz­cho­łku ogrom­nej gó­ry. Do­dam, że je­dy­nej w oko­li­cy.

– Mhm – mruk­nęłam, ma­jąc na­dzie­ję, że po­wie, że to nie tam.

– To tam.

Owdu­pę. Za­po­wia­da­ła się mo­zol­na wspi­nacz­ka w pe­łnym sło­ńcu i z ci­ężkim ple­ca­kiem. Bo­sko!

Opu­ści­li­śmy strze­żo­ny te­ren, przy wy­jściu rów­nież po­ka­zu­jąc prze­pust­ki. Chwi­lę szli­śmy piasz­czy­stą dro­gą, po któ­rej obu stro­nach gęsto ro­sły do­rod­ne pal­my. Im bar­dziej od­da­la­li­śmy się od ba­zy, tym częściej po­ja­wia­ły się bia­łe dom­ki, a po chwi­li we­szli­śmy na sze­ro­ką uli­cę ma­low­ni­cze­go mia­stecz­ka. Ślicz­nych, bia­łych dom­ków przy­by­wa­ło. Nie­któ­re oka­za­ły się skle­pi­ka­mi, in­ne ba­ra­mi, a po­zo­sta­łe, jak twier­dził Ka­zah, pe­łni­ły funk­cję kwa­ter głów­nych od­dzia­łów. Do pew­ne­go mo­men­tu dro­ga wy­ło­żo­na by­ła ko­ci­mi łba­mi. Da­lej roz­po­ście­ra­ły się scho­dy pro­wa­dzące chy­ba z ki­lo­metr w gó­rę.

Na mo­je nie­zbyt wpraw­ne oko do­cho­dzi­ło po­łud­nie. Żar lał się z nie­ba. Bu­dyn­ki po­uty­ka­ne gęsto po po mo­jej pra­wej i le­wej stro­nie nie mia­ły szans, by rzu­cić naj­mniej­szy na­wet cień. Umrę tu, po­my­śla­łam.

– Idzie­my pie­szo? – spy­ta­łam non­sza­lanc­ko, nie chcąc wy­jść na mi­ęcza­ka, i chcąc za­su­ge­ro­wać, że o wie­le faj­niej by­ło­by win­dą lub czy­mś in­nym. Mo­że ko­lej­ką gór­ską? He­li­kop­te­rem?

– Ja­sne – od­pa­rł Ka­zah. – Ej, to chy­ba nic ta­kie­go? Zwy­kły spa­ce­rek. Sko­ro do­sta­łaś się do BB, mu­sisz być ki­mś wy­jąt­ko­wym. – Obej­rzał się przez ra­mię, a ja ob­rzu­ci­łam go idio­tycz­nym spoj­rze­niem. – Eee, no wiesz, si­ła, kon­dy­cja, hart du­cha, tech­ni­ki walk wręcz, po­słu­gi­wa­nie się bro­nią, w tym bia­łą, i pa­rę in­nych umie­jęt­no­ści, któ­re przy­da­dzą się przy sie­ka­niu wro­ga – wy­ja­śnił.

Na­praw­dę za­częło mi się zbie­rać na płacz.

– O tak, je­stem wy­jąt­ko­wa jak ja­sna cho­le­ra – skwi­to­wa­łam.

Gdzieś w po­ło­wie dro­gi no­gi od­mó­wi­ły mi po­słu­sze­ństwa. Ko­szu­la zro­bi­ła się z po­wro­tem mo­kra, jak­bym wła­śnie wy­szła z te­go pie­przo­ne­go je­zio­ra. Ka­zah ni­czym ko­zi­ca gór­ska po­ko­ny­wał scho­dy w za­stra­sza­jącym tem­pie, w ogó­le się przy tym nie męcząc. W pew­nym mo­men­cie od­wró­cił gło­wę i sta­nął jak wry­ty. Od ra­zu za­wró­cił, zsze­dł te kil­ka­dzie­si­ąt stop­ni w dół i przyj­rzał mi się ba­daw­czo.

– Ob­raz nędzy i roz­pa­czy – pod­su­mo­wał. – Wy­glądasz jak gów­no w sło­ńcu. Za chwi­lę się roz­pły­niesz.

– Dzi­ęki – od­pa­rłam. – Ty za to świe­żut­ki i pach­nący jak bu­łecz­ki pro­sto z pie­ca, wi­ęc weź mój ple­cak i mi po­móż.

– Ooo, w du­pę Bar­ba­ry. Będą z to­bą sa­me kło­po­ty.

– Też się cie­szę, że je­stem w two­jej dru­ży­nie. – Po­sła­łam mu słod­ko-kwa­śny uśmiech. – Słu­chaj, mo­że mó­głbyś tro­chę zwol­nić, po­ga­da­li­by­śmy. Wy­ja­śni­łbyś mi to i owo – za­pro­po­no­wa­łam.

Zdjął mi ple­cak z ra­mion, za­rzu­cił na swo­je, po czym znie­sma­czo­ny od­wró­cił się ode mnie i ru­szył pod gó­rę, by już po chwi­li zo­sta­wić mnie da­le­ko w ty­le. No i po mi­łej wy­ja­śnia­jącej wszyst­ko po­ga­węd­ce.

Nie wiem, jak te­go do­ko­na­łam, ale ostat­kiem sił do­czła­pa­łam się na sam szczyt. By­łam wy­ko­ńczo­na i z pew­no­ścią od­wod­nio­na, lecz wi­dok roz­po­ście­ra­jący się z gó­ry oka­zał się wart wy­si­łku. W do­le ma­łe dom­ki wy­ra­sta­ły gęsto z zie­mi ni­czym ka­pe­lu­sze pie­cza­rek. Cu­dow­na za­tocz­ka cie­szy­ła oczy chy­ba naj­wi­ęk­sze­go igno­ran­ta. La­zu­ro­we mo­rze za­pra­sza­ło do chłod­nych kąpie­li, a stro­me kli­fy to­czy­ły za­żar­tą wal­kę z na­pie­ra­jący­mi na nie fa­la­mi. Skie­ro­wa­łam wzrok tro­chę da­lej na za­chód. Za gęstwi­ną drzew znaj­do­wał się ko­lej­ny klo­co­wa­ty kom­pleks. Na wscho­dzie na­to­miast doj­rza­łam nie­wiel­ką przy­stań z przy­cu­mo­wa­ny­mi do niej kil­ko­ma mo­to­rów­ka­mi i wi­ęk­szy­mi łaj­ba­mi. Hmm, mo­że nie będzie tu­taj tak źle, pró­bo­wa­łam prze­ko­nać sa­mą sie­bie. Mia­łam tyl­ko na­dzie­ję, że nie będę mu­sia­ła za chwi­lę scho­dzić na dół, bo na przy­kład oka­że się, że cze­goś za­po­mnie­li­śmy. Te­go bym nie prze­ży­ła. Stru­żka po­tu spły­nęła po­mi­ędzy mo­imi pier­sia­mi, a lek­ki wiatr schło­dził roz­grza­ne cia­ło.

– Ej, mo­że­my już ru­szać? Nie mam ca­łe­go dnia, że­by cię nia­ńczyć, ma­ła.

Ka­zah prze­stępo­wał nie­cier­pli­wie z no­gi na no­gę. Mia­łam ocho­tę za­py­tać, co za do­pa­la­cze za­ży­wa, bo chęt­nie skosz­to­wa­ła­bym te­go sa­me­go.

– Ja­sne, idzie­my – po­wie­dzia­łam z mi­ną twar­dziel­ki, ale po raz ko­lej­ny naj­chęt­niej bym się roz­pła­ka­ła.

– Słu­chaj, gdzie my w ogó­le je­ste­śmy? – za­py­ta­łam.

– W Co­mie – od­po­wie­dział.

Aha iwszyst­ko ja­sne.

– A gdzie jest ta ca­ła Co­ma i dla­cze­go nic nie pa­mi­ętam?

– Eee, no Co­ma to jest Co­ma, nie? A nie pa­mi­ętasz, bo śpi­ący tak już ma­ją. Co in­ne­go my. Ty to w ogó­le ewi­dent je­steś. Śpi­ący, któ­ry zo­sta­je żo­łnie­rzem? Pierw­szy raz coś ta­kie­go się wy­da­rzy­ło. To ja już sam nie wiem, czy ty je­steś na pew­no śpi­ącą. Zresz­tą ka­pi­tan wszyst­ko ci wy­ja­śni.

– Aha – przy­tak­nęłam, do­my­śla­jąc się, że cho­dzi­ło mu ra­czej o ewe­ne­ment. „Far­ma­ko­lo­gicz­na”, „śpi­ący”, „co­ma”, te okre­śle­nia dziw­nie har­mo­ni­zo­wa­ły ze so­bą, nie po­tra­fi­łam jed­nak zro­zu­mieć ich sen­su. Mo­że wy­ja­śnie­nia ka­pi­ta­na upo­rząd­ku­ją mętlik w mo­jej gło­wie i do­star­czą mi po­trzeb­nych in­for­ma­cji, abym nie wpa­dła w pa­ni­kę, któ­rej by­łam bli­ska.

Szli­śmy ka­mien­ny­mi pły­ta­mi wzdłuż ży­wo­pło­tu pach­nących hi­bi­sku­sów. W od­da­li ma­ja­czył du­ży, trzy­pi­ętro­wy dom z czer­wo­ną da­chów­ką. Ota­cza­ło go kil­ka do­rod­nych palm, któ­rych li­ście sta­no­wi­ły ide­al­ne pa­ra­so­le bal­ko­no­we, osła­nia­jąc bu­dy­nek przed ostrym sło­ńcem. Na bia­łym prze­ście­ra­dle roz­ci­ągni­ętym tuż nad drzwia­mi od jed­nej ko­lum­ny do dru­giej wid­niał na­pis:

BAR­DZO ŹLI CHŁOP­CY. WEJ­DŹ, JE­ŚLI JE­STEŚ WY­STAR­CZA­JĄCO ZŁY.

Za­częłam się za­sta­na­wiać, co ro­zu­mie­ją pod po­jęciem „wy­star­cza­jąco zły”. Mo­że po­win­nam naj­pierw ko­goś za­bić? A mo­że już to zro­bi­łam i dla­te­go zna­la­złam się w tym miej­scu? Po­wo­li za­czy­na­łam po­dej­rze­wać, że wy­lądo­wa­łam w dzie­wi­ątym kręgu pie­kła.

Wspi­ęłam się po kil­ku stop­niach i ku nie­opi­sa­nej ra­do­ści zna­la­złam się w ogrom­nym, ja­snym, a co naj­wa­żniej­sze, przy­jem­nie chłod­nym ho­lu. Bia­łe ścia­ny tyl­ko po­tęgo­wa­ły to uczu­cie. Przy scho­dach z eg­zo­tycz­ne­go drew­na cze­ka­ły na mnie trzy brązo­we, so­lid­ne skó­rza­ne so­fy. Ajed­nak ktoś się na­de mną zli­to­wał.

Już za­mie­rza­łam się na jed­ną z nich rzu­cić, kie­dy Ka­zah po­sta­wił mój ple­cak na zie­mi, wpa­ko­wał so­bie dwa pal­ce do ust i za­gwiz­dał. Po chwi­li podło­ga się za­trzęsła. Jak nic z gó­ry zbie­gał wła­śnie od­dział sztur­mo­wy. Wiel­kie chło­py o sta­lo­wych mi­ęśniach. By­ło ich czte­rech. Tuż za ni­mi wló­kł się nie­wiel­ki w po­rów­na­niu do nich, wy­ra­źnie za­spa­ny chło­pak o azja­tyc­kich ry­sach, odzia­ny w kwie­ci­stą ko­szul­kę.

– Big Boy, złaź na dół. Mu­sisz to zo­ba­czyć! – wy­da­rł się je­den z ro­słych sztur­mow­ców.

„To” pew­nie mia­ło ozna­czać mnie. Sta­ra­łam się nie spło­nąć ru­mie­ńcem.

– Oby by­ło war­to! – ryk­nął ko­leś z gó­ry.

Po chwi­li u szczy­tu scho­dów po­ja­wił się ol­brzy­mi, wło­cha­ty fa­cet z wło­sa­mi do pa­sa. Miał na so­bie czer­wo­ny za­tłusz­czo­ny be­ret, zwy­cza­jo­wo czar­ne bo­jów­ki i pod­ko­szu­lek z na­pi­sem: „NA CO SIĘ GA­PISZ?”.

Mo­men­tal­nie od­wró­ci­łam wzrok.

– No, no, Ka­zah – za­gwiz­dał. – Za­wsze gu­sto­wa­łeś w młod­szych, ale po co spro­wa­dzi­łeś nam na cha­tę to dziec­ko? Mar­na będzie z niej po­cie­cha – rzu­cił wiel­ko­lud i zła­pał się za tors. – Wo­lę ko­bie­ty o buj­niej­szych kszta­łtach. A je­śli Ice ją tu­taj zo­ba­czy, zro­bi nam pó­łgo­dzin­ny wy­kład o spro­wa­dza­niu pa­nie­nek bez je­go zgo­dy.

Krzyk za­ma­rł mi na ustach. Niech mnie ktoś uszczyp­nie, po­wta­rza­łam w my­ślach jak man­trę.

Ode­zwał się blon­dyn w bok­ser­kach od Ar­ma­nie­go:

– Mnie tam bez ró­żni­cy. Wca­le nie jest ta­ka zła i cyc­ki na­wet ma. Nie jak ta po­przed­nia. – Cmok­nął do mnie w po­wie­trzu. – Daj­cie mi ją na go­dzi­nę, a zro­bię z niej praw­dzi­wą ko­bie­tę. Ice nie mu­si o ni­czym wie­dzieć.– Wy­szcze­rzył się, a pó­źniej wle­pił we mnie głod­ne spoj­rze­nie. – Ktoś chce się za­ło­żyć, co ma pod spodem?

Nie wie­rzę, co za cham. Co ja tu­taj ro­bię? Ma­mu­siu! Któ­rędy do do­mu?

– Ci­sza – wark­nął za­spa­ny chło­pak.

Na­gle z twa­rzy tych spro­śnych sam­ców znik­nęły uśmiesz­ki. Spo­wa­żnie­li, sku­pia­jąc wzrok na czy­mś za mną. Za mo­imi ple­ca­mi roz­brzmia­ły kro­ki, podłu­żny cień zrów­nał się z mo­im na podło­dze, a pó­źniej wy­su­nął jesz­cze do przo­du.

– Mu­si­my po­ga­dać – ode­zwał się zna­jo­my głos.

Ka­pi­tan sta­nął po­mi­ędzy mną a Ka­za­hem. Nie wiem, czym się tak de­ner­wo­wa­łam, ale ser­ce wa­li­ło mi ni­czym młot pneu­ma­tycz­ny. Po­dej­rze­wa­łam, że za chwil­kę przed­sta­wi mnie ca­łej resz­cie, a po pre­zen­ta­cji jak nic wy­buch­nie woj­na tro­ja­ńska. Tfu… Ar­ma­ge­don.

Wy­szcze­ka­ny blon­dyn za­czął się tłu­ma­czyć:

– My jej nie spro­wa­dzi­li­śmy, że­by by­ło ja­sne.

– Ka­zah jak zwy­kle my­śli fiu­tem – po­wie­dział ten drob­ny chło­pak w kwie­ci­stej ko­szul­ce.

– Za­mknąć się wszy­scy! – wy­da­rł się ka­pi­tan.

Dłu­go­wło­sy wiel­ko­lud wy­da­wał się nie­wzru­szo­ny, gdy po­wie­dział:

– Nie mu­sisz się tak wy­dzie­rać, Ice. Wczo­raj­sza li­ba­cja i dzi­siej­szy kac na­praw­dę da­ją nam wy­star­cza­jąco w du­pę. Po­za tym nie je­steś mo­ją ma­mu­sią.

Sły­sza­łam, jak ka­pi­tan na­bie­ra gło­śno po­wie­trza i wy­pusz­cza je ze świ­stem.

– To jest B1T. Far­ma­ko­lo­gicz­na z ta­tu­ażem. – Trze­ba mu od­dać, opa­no­wał się. – Nie mie­li co z nią zro­bić, a po­nie­waż to mnie kop­nął za­szczyt wy­ło­wie­nia jej, wci­snęli ją nam. Przy odro­bi­nie szczęścia znik­nie szyb­ciej, niż zdąży­my się po­za­bi­jać.

Te­go się nie spo­dzie­wa­łam. Za­sa­dy do­bre­go wy­cho­wa­nia na­ka­zu­ją, że­by po­wie­dział coś w sty­lu: „Wi­ta­my w ze­spo­le”. Tym­cza­sem dzi­ęki do­wód­cy oni wszy­scy pa­trzy­li na mnie jak na czar­ne­go ko­ta, któ­ry wła­śnie prze­bie­gł im dro­gę. I co zna­czy „znik­nie”? Zro­bi­łam so­bie men­tal­ną not­kę, aby za­py­tać o to pó­źniej.

– Do­bra, do­bra, Ice. Żar­ty na bok, a te­raz mów, o co cho­dzi. – Wiel­ko­lud skrzy­żo­wał ra­mio­na na pier­si, a je­go ka­mien­na twarz od­pręży­ła się w uśmie­chu.

– Chcia­łbym, że­by to był kiep­ski dow­cip, ale do kur­wy nędzy, nie jest. Pó­źniej za­sta­no­wi­my się, jak po­dzi­ęku­je­my za tę nie­spo­dzian­kę Fit­zo­wi, a te­raz po­wi­taj­my… – Tu na­stąpi­ła chwi­la kon­ster­na­cji. – Jak ci w ogó­le na imię? – spy­tał ka­pi­tan.

No wresz­cie ra­czył na mnie spoj­rzeć, cho­ciaż nie wiem, czy był to po­wód do ra­do­ści. Nie­na­wi­ść prze­bi­ja­ła na­wet przez ciem­ne szkła je­go oku­la­rów. Spo­glądał na mnie z tak twar­dym wy­ra­zem twa­rzy, jak­by roz­wa­żał, czy mo­je imię ma w ogó­le ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie.

Wspa­nia­ło­my­śl­nie wy­ręczył mnie Ka­zah i pal­nął:

– He­le­na Tro­ja­ńska.

– Że jak? – Brwi ka­pi­ta­na po­wędro­wa­ły do gó­ry, a pó­źniej złączy­ły się w jed­ną li­nię.

– Ej, no ta­kie da­ne po­da­ła w biu­rze. – Na do­wód swych słów Ka­zah wy­ci­ągnął z kie­sze­ni ple­ca­ka prze­pust­ki i wręczył je ka­pi­ta­no­wi.

Mo­żli­we, że Ice był fu­ria­tem i bar­dzo, bar­dzo złym chłop­cem, ale na pew­no nie był głup­cem. Do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że po­da­jąc ta­kie, a nie in­ne imię oraz na­zwi­sko, zro­bi­łam z nie­go kre­ty­na.

– My­ślisz, że je­steś dow­cip­na, żo­łnie­rzu?

– Tak mi się wy­da­je. Lu­bię swo­je po­czu­cie hu­mo­ru, ka­pi­ta­nie – od­po­wie­dzia­łam har­do.

– Naj­go­rzej, jak się ko­muś coś wy­da­je – skwi­to­wał.

Big Boy, wiel­ko­lud w czer­wo­nym be­re­cie, jak­by do­pie­ro za­ja­rzył.

– Ice, ty mó­wisz po­wa­żnie? To chu­chro, to ma­łe gów­no, ma być w na­szym od­dzia­le? Prze­cież ona nam wszyst­ko spier­do­li.

Pi­ęk­nie. Tyl­ko się nie roz­becz, do­pin­go­wa­łam sie­bie, ale pa­trząc na ich po­wy­krzy­wia­ne w zło­śli­wych gry­ma­sach twa­rze, by­łam z gó­ry ska­za­na na po­tok łez. Je­śli nie te­raz, to pó­źniej.

– Wa­sza w tym gło­wa, że­by ni­cze­go nie spier­do­li­ła – wark­nął ka­pi­tan. – Na­dal obo­wi­ązu­je za­sa­da je­den za wszyst­kich, wszy­scy za jed­ne­go. Je­śli ona nie będzie wy­ra­bia­ła, kar­nia­ki zgra­nia ca­ły ze­spół. Aha – unió­sł pa­lec – wy­pa­tro­szę wam be­be­chy, a uprzed­nio sko­pię du­py, je­śli na ko­niec mie­si­ąca będzie­cie mieć gor­sze wy­ni­ki niż Szer­sze­nie.

Te­raz wszy­scy pa­trzy­li na mnie, a ich spoj­rze­nia mó­wi­ły jed­no: „Sły­sza­łaś, ma­ła? Je­śli osi­ągnie­my kiep­skie wy­ni­ki, to będzie tyl­ko two­ja wi­na, wi­ęc je­śli chcesz, aby wszyst­ko od­by­ło się bez­bo­le­śnie, to le­piej się po­sta­raj”.

– W ogó­le gdzie się po­dzie­wa­ją, do ci­ężkiej cho­le­ry, Co­la i Drza­zga?! – wy­da­rł się ka­pi­tan.

Mnie od ta­kie­go ci­ągłe­go krzy­cze­nia z pew­no­ścią bo­la­ło­by już gar­dło.

– Idę, idę! – Po scho­dach pędził ciem­no­skó­ry chło­pak, owi­ni­ęty w pa­sie ręcz­ni­kiem, z pusz­ką co­li w ręce i z pia­ną we wło­sach. – Prze­pra­szam. By­łem pod prysz­ni­cem – wy­ja­śnił.

Ca­łkiem przy­stoj­na twarz, z któ­rej bi­ły spo­kój i opa­no­wa­nie mi­mo dar­cia ka­pi­ta­na, a te usta…

– Gów­no mnie to ob­cho­dzi! Dla mnie mo­żesz wa­lić jak zgni­łe ja­ja! – stwier­dził „Naj­wa­żniej­szy”.

Chło­pak w kwie­ci­stej ko­szul­ce był in­ne­go zda­nia.

– Bo nie mu­sisz z nim miesz­kać.

Ka­pi­tan spio­ru­no­wał obu wzro­kiem.

– Kie­dy mó­wię dwu­na­sta trzy­dzie­ści, to zna­czy dwu­na­sta trzy­dzie­ści i ani mi­nu­ty pó­źniej. Czy to tak trud­no zro­zu­mieć?!

Co­la upił ostat­ni łyk swo­je­go ulu­bio­ne­go, jak się do­my­śli­łam, na­po­ju, po czym zgnió­tł czer­wo­ną pusz­kę i po­słał ją w kie­run­ku ko­sza na śmie­ci.

– Prze­cież prze­pro­si­łem – po­wie­dział obron­nym to­nem.

Nad­cho­dząca aku­rat tam­tędy dziew­czy­na zro­bi­ła zgrab­ny unik, scho­dząc z tra­jek­to­rii lo­tu.

– Do­bry rzut – po­chwa­li­ła chło­pa­ka i klep­nęła go bez­wstyd­nie w po­śla­dek. – O co bie­ga?

Ka­pi­tan osten­ta­cyj­nie zer­k­nął na ze­ga­rek.

– A ty gdzie się po­dzie­wa­łaś, Drza­zga?

– Go­li­łam się, skar­bie. – Ob­rzu­ci­ła go go­rącym spoj­rze­niem. – Chy­ba nie chcia­łbyś, że­bym się w po­śpie­chu za­ci­ęła tu i ów­dzie? – Ko­kie­te­ryj­nie za­trze­po­ta­ła rzęsa­mi.

– Nie in­te­re­su­je mnie, co ro­bisz z ży­let­ką, do­pó­ki nie pod­ci­nasz so­bie żył, wi­ęc na przy­szło­ść prze­milcz te nic nie­zna­czące in­for­ma­cje – po­le­cił szorst­ko, a Drza­zga zro­bi­ła na­bur­mu­szo­ną mi­nę.

Po­czu­łam się o nie­bo le­piej ze świa­do­mo­ścią, że nie fa­wo­ry­zu­je tej sek­sow­nej kot­ki, wa­lącej do nie­go per skar­bie. Zie­lo­ne oczy sta­no­wi­ły ozdo­bę drob­nej twa­rzy, do któ­rej pa­so­wa­ła ru­da, dy­na­micz­na, krót­ka fry­zur­ka. Oby dłu­go­ść wło­sów by­ła jej wła­snym wy­bo­rem, bo nie chcia­ła­bym ob­ci­nać swo­ich. Przyj­rza­łam się uwa­żnie dziew­czy­nie. Mo­gła mieć oko­ło dwu­dzie­stu sze­ściu lat, po­dob­nie jak resz­ta za­ło­gi. Mia­ła nie­co krzy­wy nos, jak­by źle się zró­sł, i pe­łne, sze­ro­kie usta (mo­że na­wet zbyt sze­ro­kie), a do te­go pi­ęk­ne, wy­spor­to­wa­ne cia­ło. Krót­kie szor­ty ob­na­ża­ły zgrab­ne, ide­al­nie umi­ęśnio­ne no­gi, a czar­ny top na ra­mi­ącz­kach pod­kre­ślał gład­kie, smu­kłe ra­mio­na. Pew­nie po­tra­fi­ła zro­bić trzy­dzie­ści pom­pek na raz.

Big Boy po­spie­szył z wy­ja­śnie­nia­mi:

– Ice przy­pro­wa­dził nam no­we­go człon­ka dru­ży­ny.

– Tę la­lu­nię? – Ru­da wy­ba­łu­szy­ła oczy. – Co ona jest, pier­do­lo­ny ka­mi­ka­ze? – za­kpi­ła, a ca­ła jej po­sta­wa zde­cy­do­wa­nie nie gwa­ran­to­wa­ła nam cu­kier­ko­wej przy­ja­źni. – Nie wie, że zje­my ją żyw­cem? Dzie­cin­ko, wpa­ko­wa­łaś się w nie­złe gów­no.

W od­po­wie­dzi za­ci­ągnęłam się gło­śno po­wie­trzem.

– Ra­cja, coś tu okrop­nie cuch­nie – od­szcze­ka­łam, bo już nie wy­trzy­ma­łam. Nie mo­głam po­zwo­lić, że­by wy­cie­ra­li so­bie mną gęby.

– Wy­star­czy – roz­ka­zał ka­pi­tan. – Nie ma­cie wy­jścia, mu­si­cie się do­ga­dać. Przed­staw­cie się ko­lej­no.

Ja­koś nikt się nie kwa­pił.

– Jaz­da!

Po­dzia­ła­ło. Szko­da, że sta­łam tak bli­sko te­go krzy­ka­cza.

Na pierw­szy plan wy­su­nął się ko­leś z eki­py sztur­mo­wej. Wy­so­ki, bar­czy­sty, wy­szcze­ka­ny blon­dyn. Ten, co to w go­dzi­nę chciał ze mnie zro­bić ko­bie­tę. Gład­ko ogo­lo­na bu­źka, kwa­dra­to­wa szczęka, ma­łe oczka, ale cho­le­ra, ca­łkiem przy­stoj­ny skur­czy­byk.

– Je­stem Me­lon – za­czął, prze­cze­su­jąc ręką wło­sy w ge­ście „Za­pa­mi­ętaj, ma­le­ńka”. – Po­tra­fię opchnąć wszyst­ko. Od grze­bie­nia ły­se­mu po ko­pal­nię ura­nu pa­cy­fi­stom. Skom­bi­nu­ję na szyb­ko rze­czy po­zor­nie nie do zdo­by­cia. Je­śli nie wie­rzysz, mo­że­my się za­ło­żyć.

Chwa­li­pi­ęta, po­my­śla­łam, tyl­ko co to ma do rze­czy? Czy­żbym w krót­kim cza­sie mia­ła za­opa­trzyć się w rze­czy, któ­rych tak na­praw­dę nie po­trze­bo­wa­łam?

– Prze­stań so­bie tak wle­wać. – Dru­gi sztur­mo­wiec po­ci­ągnął go za ra­mię do ty­łu i sam wy­sze­dł na śro­dek. – Pa­sha – przed­sta­wił się opa­lo­ny, ciem­no­wło­sy dry­blas o po­nad gło­wę wy­ższy ode mnie.

Miał pi­ęk­ne czar­ne oczy, w któ­rych mo­gła­bym za­to­nąć. Dwu­dnio­wy za­rost i wy­sta­jące ko­ści po­licz­ko­we. Je­go brwi ukła­da­ły się w dwa ide­al­ne łu­ki, a wło­sy by­ły krót­ko ostrzy­żo­ne, jak na żo­łnie­rza przy­sta­ło.

– Mó­wisz „Pa­sha coś się spie­przy­ło”, a Pa­sha to na­pra­wi. Rzu­cam no­ża­mi do be­stii nie go­rzej niż ka­pi­tan. To jed­na z dwóch rze­czy, w któ­rych je­stem na­praw­dę nie­zły. Mo­gę ci po­ka­zać tę dru­gą. – Su­ge­styw­nie po­ru­szał brwia­mi.

– Nie dzi­ęki – od­pa­rłam. – Dzier­ga­nie ser­we­tek kom­plet­nie mnie nie in­te­re­su­je, ale wie­rzę, że mo­żna so­bie wy­ro­bić przy tym nie­złe bi­cep­sy. – Uśmiech­nęłam się z prze­kąsem, wska­zu­jąc na je­go ra­mio­na.

Wszy­scy ryk­nęli śmie­chem, tyl­ko Pa­shy nie by­ło do śmie­chu. I do­brze, mo­że na­stęp­nym ra­zem nie po­trak­tu­je mnie jak pierw­szą lep­szą la­skę, z któ­rą mo­że się za­ba­wić.

– Coś czu­ję, że ta ma­ła do­star­czy mi przed­niej roz­ryw­ki – wci­ął się nie­bie­sko­oki bru­net.

– Ja pie­przę – rze­kł Pa­sha. – Wy­star­czy jed­na noc, by po­ka­zać ci, kto tu rządzi, ma­ła – rzu­cił do mnie, złow­ro­go szcze­rząc kły.

Na­stęp­nie przy­szła ko­lej na sztur­mow­ca z he­ba­no­wy­mi wło­sa­mi, cze­sa­ny­mi wia­trem, te­go, co li­czył na przed­nią roz­ryw­kę. Miał nie­sa­mo­wi­cie nie­bie­skie oczy, pra­wie tak bar­dzo jak mo­je, ale w ich spoj­rze­niu cza­iło się coś nie­po­ko­jące­go. Je­go nos nie na­le­żał do naj­mniej­szych, usta ra­czej nie grze­szy­ły wiel­ko­ścią, ale kie­dy ze­brać wszyst­ko do ku­py, two­rzy­ło to ca­łkiem in­te­re­su­jącą twarz. Był tym ty­pem fa­ce­ta, któ­re­go zwy­kłam na­zy­wać mrocz­nym.

– Zlu­zuj, dzie­cin­ko. Mó­wią na mnie Pie­tia – ode­zwał się. – Wła­dam mie­czem naj­le­piej z nich wszyst­kich i mo­je ostrze, w od­ró­żnie­niu od no­ża Pa­shy, jest naj­dłu­ższe. – Alu­zyj­nie po­kle­pał się ręką w po­ło­wie uda.

– Wła­śnie wi­dzę. Wa­cek no­gaw­ką ci wy­sta­je. – Z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wa­łam, jak Pie­tia szyb­ko spo­gląda w dół, a pó­źniej ze zło­ścią na mnie. – Nie wy­sta­je? – za­drwi­łam.

Wiel­ko­lud, zna­czy Big Boy, był do mnie ewi­dent­nie ne­ga­tyw­nie na­sta­wio­ny.

– Ktoś ci po­wi­nien za­ło­żyć ka­ga­niec, Dzi­dzia – wark­nął.

– Ja bym jej za­ło­żył od ra­zu kaj­dan­ki, usta niech ma wol­ne – po­wie­dział ko­lej­ny ze sztur­mow­ców.

Ma­mu­siu, gdzie­kol­wiek je­steś, ra­tuj! Chry­ste, chy­ba mia­łam ja­kąś ro­dzi­nę? Wie­dzia­łam, co to ro­dzi­na, pa­mi­ęta­łam na­praw­dę wie­le rze­czy, z wy­jąt­kiem swo­je­go ży­cia. Zu­pe­łnie jak­by ktoś po­wy­ci­nał w nim no­życz­ka­mi dziu­ry.

– Ko­kos – przed­sta­wił się ama­tor sa­do­ma­so. – Mam naj­lep­sze wy­ni­ki z nich wszyst­kich. Trzy­dzie­ści sie­dem ża­rła­czy w tym mie­si­ącu. Pro­cen­to­wo wy­cho­dzi to do­kład­nie sto pro­cent w ska­li ro­ku. Je­śli chcesz, po­dam ci śred­nią z ostat­nich lat.

Faj­nie, ten przy­naj­mniej nie miał kom­plek­su ptasz­ka. I szcze­rze mó­wi­ąc, nie wy­glądał, jak­by miał ja­ki­kol­wiek kom­pleks. Stał pew­nie na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach, z nie­by­wa­le aro­ganc­kim wy­ra­zem twa­rzy. Ja­sne wło­sy zwi­ązał na kar­ku w kit­kę. Sza­re, by­stre oczy pa­trzy­ły na mnie prze­ni­kli­wie. By­ło w nim coś po­ci­ąga­jące­go. Mo­że ten uśmiech?

Wiel­ko­lud sto­jący obok klep­nął go ol­brzy­mią, wło­cha­tą ręką w ple­cy. Zro­bił to na ty­le moc­no, że aż za­hu­cza­ło w po­wie­trzu.

– Do­bra, do­bra, Ko­kos. Po­cze­kaj do na­stęp­nej ak­cji. Mam tyl­ko dwa ża­rła­cze mniej niż on na swo­im kon­cie. Je­stem Big Boy i za­bi­jam te gnoj­ki go­ły­mi ręko­ma. – Fa­cet scho­wał pi­ęść w swo­jej wiel­kiej ła­pie. – Ma­mu­sia ma­wia­ła, że przy­stoj­na ze mnie be­stia.

Ma­mu­sia mu­sia­ła mieć po­wa­żne pro­ble­my ze wzro­kiem. W ka­żdym ra­zie w to, że Big Boy za­ła­twia ja­kieś tam po­two­ry go­ły­mi ręko­ma, mo­głam aku­rat uwie­rzyć. Ko­leś wy­glądał jak nie­dźwie­dź na ste­ry­dach. Je­go udo mo­gło mieć ob­wód dwu­krot­nie wi­ęk­szy niż ob­wód mo­je­go pa­sa. W tym przy­pad­ku roz­trop­nie po­sta­no­wi­łam nie wy­chy­lać się z ci­ęty­mi ri­po­sta­mi. Po­za tym nie za­ata­ko­wał mnie w swo­jej wy­po­wie­dzi, choć do­sko­na­le ro­zu­mia­łam, że ta pi­ęść by­ła prze­zna­czo­na dla mnie. Zro­bi­łam so­bie men­tal­ną no­tat­kę i do­pi­sa­łam ko­lej­ne py­ta­nie do sta­le po­wi­ęk­sza­jącej się li­sty: „Czy oni tu po­lu­ją na re­ki­ny?”.

Prze­su­nęłam wzro­kiem w bok i utkwi­łam go w czar­no­skó­rym chło­pa­ku.

– Co­la – przed­sta­wił się do­ść ta­jem­ni­czo.

– Okej.

Kiw­nęłam gło­wą, ale już ode­zwał się ten w kwie­ci­stym T-shir­cie:

– Ma­sao, la­lecz­ko. – Za­sa­lu­to­wał.

Tyl­ko nie la­lecz­ko!

– Ma­sao jest mi­strzem sztuk wal­ki. Tyl­ko jed­na oso­ba na tej zie­mi jest w sta­nie po­ko­nać Ma­sao. – Fa­cet mó­wił o so­bie w trze­ciej oso­bie, uro­czo.

Swo­ją dro­gą cie­ka­we, któż jest tym szczęśliw­cem, któ­ry po­tra­fi sko­pać mu ty­łek.

Te­raz przy­szła ko­lej na ru­de­go wam­pa.

– Drza­zga – ode­zwa­ła się gło­sem, któ­ry z re­gu­ły przy­pi­su­je się al­ko­ho­li­kom. Dziew­czy­na wpa­try­wa­ła się w swo­je wy­pie­lęgno­wa­ne dło­nie, kom­plet­nie mnie igno­ru­jąc. – Je­stem naj­lep­szym zwia­dow­cą, ja­kie­go ta ban­da mia­ła. Świet­nie so­bie do tej po­ry ra­dzi­li­śmy bez cie­bie, wi­ęc mo­że wy­świadcz nam przy­słu­gę i wróć tam, skąd przy­by­łaś.

W tym sęk, że nie wie­dzia­łam, skąd przy­by­łam. Mi­mo wszyst­ko za­go­to­wa­ła się we mnie krew. Agdzie so­li­dar­no­ść jaj­ni­ków? Nie mo­głam po­zwo­lić, że­by na dzień do­bry mnie zje­cha­li. Mu­sia­łam im po­ka­zać, że też po­tra­fię być twar­dziel­ką i nic so­bie nie ro­bię z ich cham­skich tek­stów.

– Wie­cie co? Jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam ty­lu nie­sym­pa­tycz­nych mord na­raz. Mo­że i je­ste­ście naj­lep­si w tym, co ro­bi­cie, ale to chy­ba je­dy­ny po­zy­tyw. Jak do­brze, że po­wie­si­li­ście swo­je zdjęcia. – Ski­nęłam w kie­run­ku ścia­ny z ich fot­ka­mi, dy­plo­ma­mi i od­zna­cze­nia­mi. – Przy­naj­mniej będę mia­ła w co strza­łka­mi rzu­cać. Ka­żde oko pi­ęćdzie­si­ąt punk­tów. Ka­pi­ta­nie? – Od­wró­ci­łam się i na­gle zna­la­złam się bar­dzo bli­sko nie­go.

Zer­k­nęłam w gó­rę i z pew­no­ścią zdra­dził mnie mój ru­mie­niec. Ile lat mó­gł mieć ten fa­cet? Cia­ło z pew­no­ścią na­le­ża­ło do dwu­dzie­sto­kil­ku­lat­ka, zbli­ża­jące­go się ra­czej do trzy­dziest­ki. Je­go mi­ęśnie zda­wa­ły się wy­ku­te ze sta­li, a on sam spra­wiał wra­że­nie ma­szy­ny do za­bi­ja­nia. W tych swo­ich czar­nych oku­la­rach, w pa­tro­lów­ce i z lek­kim za­ro­stem wy­glądał cho­ler­nie szorst­ko i sek­sow­nie za­ra­zem.

– Oby ci ta bra­wu­ra wy­szła na do­bre, żo­łnie­rzu – po­wie­dział. – Dla ja­sno­ści, nie przy­bie­gaj do mnie z pła­czem, je­śli za­le­zą ci za skó­rę. – Co w wol­nym tłu­ma­cze­niu zna­czy­ło: ra­dź so­bie z ni­mi sa­ma. – Ka­zah – zwró­cił się do chło­pa­ka, wy­ci­ąga­jąc dłoń, w któ­rej trzy­mał klu­cze. – Po­każ jej miesz­ka­nie po San­do­rze.

– Ej, po San­do­rze? – To już nie by­ło obu­rze­nie. To był foch nad fo­chy.

– Ka­pi­ta­nie, ale ja… nie za­mie­rzam… tu… zo­stać… – wy­du­si­łam, ury­wa­jąc za ka­żdym ra­zem, gdy ka­pi­tan sta­wiał ko­lej­ny ener­gicz­ny krok w mo­im kie­run­ku.

Z war­ko­tem wy­ar­ty­ku­ło­wał mi w twarz:

– Od-ma-sze-ro-wać!

Ka­zah za­ci­snął zęby i po­pro­wa­dził mnie do drzwi znaj­du­jących się na le­wo od we­jścia do ho­lu głów­ne­go. Nie mu­sia­łam się od­wra­cać, że­by wie­dzieć, że ca­ła resz­ta po­sy­ła mi w tej chwi­li mor­der­cze spoj­rze­nia. Nie­ma­lże czu­łam, jak wbi­ja­ją mi no­że w ple­cy. Kie­dy tyl­ko we­szłam za Ka­za­hem do miesz­ka­nia, po­spiesz­nie za­mknęłam za so­bą drzwi.

Roz­dział 2 CZAS SIĘ ZA­DO­MO­WIĆ

Pierw­sze, co mnie ude­rzy­ło, to za­pach brud­nych skar­pe­tek i cze­goś trud­ne­go do zi­den­ty­fi­ko­wa­nia, z pew­no­ścią jed­nak nie­przy­jem­ne­go.

– Eee, daw­no nikt tu nie wcho­dził – wy­ja­śnił Ka­zah. – W za­sa­dzie od ode­jścia San­do­ra.

– Kim on był? – spy­ta­łam, podąża­jąc za chło­pa­kiem przez du­ży sa­lon do otwar­tej kuch­ni.

– Za­rąbi­stym ziom­kiem.

Ty­le mu­sia­ło mi wy­star­czyć. Po raz ko­lej­ny da­no mi do zro­zu­mie­nia, że mam nie wściu­biać no­sa w nie swo­je spra­wy.

– Tu masz klu­cze. Ten ma­ły to od miesz­ka­nia jest, du­ży od drzwi we­jścio­wych. – Ka­zah rzu­cił je na za­ku­rzo­ny blat sto­łu wraz z pli­kiem pa­pie­rów i lnia­nym wor­kiem. – Za­po­znaj się z re­gu­la­mi­nem i ty­mi tam ca­ły­mi da­ny­mi, to się mo­że do­wiesz, gdzie mo­żesz do­stać żar­cie i ta­kie tam.

– Nie mo­żesz mi te­go zwy­czaj­nie po­wie­dzieć?

In­ten­syw­no­ść je­go spoj­rze­nia su­ge­ro­wa­ła, że nie.

– Ro­zu­miem.

– Je­śli nie będziesz wcho­dzi­ła nam w dro­gę i nie będziesz za­wsze ostat­nia, to du­że szan­se, że prze­ży­jesz – po­ra­dził na od­chod­nym.

Za­brzmia­ło jak gro­źba. Wzi­ęłam ją so­bie do ser­ca. Od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem chło­pa­ka do drzwi i do­pie­ro gdy wy­sze­dł, po­zwo­li­łam so­bie na gło­śne wes­tchni­ęcie.

Opa­dłam na za­ku­rzo­ne krze­sło, wzno­sząc przy tym bia­ły pył w po­wie­trze. Ro­zej­rza­łam się po po­miesz­cze­niu. Po pra­wej znaj­do­wał się aneks ku­chen­ny. Rząd bia­łych sza­fek, sta­ra ku­chen­ka ga­zo­wa, na któ­rej sta­ły pod­nisz­czo­ny czaj­nik i błękit­ny gar­nek, otwar­ta mi­kro­fa­la, drew­nia­ny sto­jak na kub­ki. Na­wet dwóch gwiaz­dek bym nie da­ła. To mu­sia­ła być cho­ler­na świ­ąty­nia pa­mi­ęci. Za­je­bi­ście, ko­lej­ny po­wód, dla któ­re­go mo­gli znie­na­wi­dzić mnie jesz­cze bar­dziej.

Po­de­szłam do lo­dów­ki, w któ­rej zna­la­złam trzy pi­wa i wód­kę. Po­trze­bo­wa­łam roz­pacz­li­wie za­spo­ko­ić pra­gnie­nie, ale nie tym. Trza­snęłam wi­ęc drzwia­mi, wy­ła­do­wu­jąc na nich swo­ją na­ra­sta­jącą fru­stra­cję. Mój wzrok po­wędro­wał w stro­nę pó­łki za­wie­szo­nej obok gło­śno ty­ka­jące­go ze­ga­ra. Za­trzy­ma­łam spoj­rze­nie na kil­ku sło­ikach, pacz­ce ty­to­niu, za­pa­łkach i dwóch bi­bu­łkach. Dra­mat. Prze­szu­ka­łam wszyst­kie szaf­ki, ale tam rów­nież nic nie zna­la­złam. Je­dy­nie ja­kieś ta­le­rze, fi­li­żan­ki oraz sta­rą pa­tel­nię, na któ­rej nie ośmie­li­ła­bym się ni­cze­go usma­żyć.

Po le­wej cza­ił się sa­lon. Był na ty­le prze­stron­ny, że mie­ścił stół bi­lar­do­wy usta­wio­ny na pod­wy­ższe­niu pod okna­mi oraz trzy ogrom­ne, mi­ęk­kie i z pew­no­ścią wy­god­ne ka­na­py z wiel­ki­mi, czer­wo­ny­mi po­du­cha­mi. Wszyst­ko w zgra­nym ze­sta­wie z czar­nym sto­li­kiem, dy­wa­nem i ro­le­ta­mi w oknach – do­pra­co­wa­ne do bó­lu. W dwóch kątach sta­ły drew­nia­ne po­piel­nicz­ki w for­mie na­gich ko­biet dźwi­ga­jących mi­sy na gło­wie. Kli­mat jak z ba­ru dla ko­ne­se­rów dy­mu. Na ścia­nie wi­sia­ła pla­zma wiel­ko­ści ekra­nu w ma­łym ki­nie.

Zwie­dzi­łam też ła­zien­kę. Prysz­nic ob­le­pio­ny ka­mie­niem, kil­ka od­pa­da­jących ka­fel­ków w ko­lo­rze „kie­dyś by­łem bia­ły”, umy­wal­ka z rdza­wym za­cie­kiem i lu­stro. To ostat­nie by­ło ni­cze­go so­bie. Po­tra­fi­ło znie­kszta­łcić czło­wie­ko­wi twarz, tak że z tru­dem sie­bie roz­po­zna­wał. Kie­dy prze­su­nęłam się w pra­wo, mój nos ro­bił się nie­pro­por­cjo­nal­nie sze­ro­ki, za to oczy ma­łe i roz­la­złe. Ca­ło­ść zdo­mi­no­wa­ło jed­nak czo­ło. Mia­łam dłu­gie blond wło­sy. Nie był to, co praw­da, mój ko­lor na­tu­ral­ny, ale pa­so­wał do mnie. Usta ani du­że, ani ma­łe. Ta­kie w sam raz, bym po­wie­dzia­ła. Nos wąski i krót­ki. W ko­ńcu do­cho­dzi­my do oczu. Mo­jej ulu­bio­nej części.

Od­bi­cie, któ­re wi­dzia­łam w lu­strze, by­ło zna­jo­me i ob­ce jed­no­cze­śnie. Mia­łam wra­że­nie, że nie pa­trzę na sie­bie, tyl­ko na zu­pe­łnie in­ną oso­bę. Na… Czu­łam, że ta my­śl, roz­wi­ąza­nie pro­stej ła­mi­gów­ki, jest w za­si­ęgu ręki, ale gdzieś mi umy­ka. Nie po­tra­fi­łam so­bie ni­cze­go przy­po­mnieć.

Po po­bie­żnej ana­li­zie mu­sia­łam stwier­dzić, że by­ło to miesz­ka­nie ty­po­wo męskie. Spoj­rza­łam w kie­run­ku bia­łych, roz­su­wa­nych drzwi i wła­śnie tam skie­ro­wa­łam swo­je kro­ki, o ma­ło nie za­bi­ja­jąc się po dro­dze o roz­rzu­co­ne na podło­dze dwa pa­dy do kon­so­li i kil­ka płyt.

Cóż, aż mnie za­mu­ro­wa­ło. Pierw­sza my­śl, któ­ra za­wi­ta­ła w mo­jej gło­wie, to: „Kim był ko­leś, któ­ry tu miesz­kał?”. Bez wąt­pie­nia zna­la­złam się w le­go­wi­sku be­stii. Ol­brzy­mie łó­żko wod­ne zaj­mo­wa­ło nie­mal ca­ły po­kój. To nic, że czar­na na­rzu­ta z pew­no­ścią wy­ma­ga­ła odświe­że­nia, a po­dusz­ki chy­ba już coś za­częło zja­dać, bo pe­łno w nich by­ło dziur. Nie łó­żko jed­nak sta­no­wi­ło o ran­dze te­go po­ko­ju, a su­fit i ścia­ny, któ­re w stu pro­cen­tach, po­mi­ja­jąc dwa okna, zo­sta­ły po­kry­te lu­stra­mi. Gdzie nie spoj­rza­łam, wi­dzia­łam sie­bie. Bo­że, toż to ist­ne gniaz­do roz­pu­sty! Nie wiem, jak dłu­go sta­łam tam z roz­dzia­wio­ną pasz­czą, ale pew­nie tro­chę to trwa­ło.

W ko­ńcu wró­ci­łam do kuch­ni i za­częłam czy­tać czter­na­sto­stro­ni­co­wy re­gu­la­min. Wy­ni­ka­ło z nie­go ja­sno, że je­śli chcę opu­ścić wy­spę, po­trze­bu­ję do te­go prze­pust­ki, a tę wy­dać mi mo­że je­dy­nie ka­pi­tan. Ge­ne­ral­nie do wszyst­kie­go tu­taj nie­zbęd­ne by­ły pla­sti­ko­we kar­ty, co mo­gło sta­no­wić istot­ny pro­blem.

Wy­rzu­ci­łam za­war­to­ść czar­ne­go płó­cien­ne­go wor­ka na blat sto­łu. Wy­sy­pa­ło się z nie­go kil­ka kart i ze­ga­rek. Obej­rza­łam do­kład­nie pla­sti­ki. Nie­bie­ski po­zwa­lał do wo­li ko­rzy­stać z kom­plek­su spor­to­wo-re­kre­acyj­ne­go, w któ­re­go skład wcho­dzi­ły: ba­sen, sau­na, si­łow­nia, dwie sa­le gim­na­stycz­ne, strzel­ni­ca. To aku­rat mi się spodo­ba­ło. Dzi­ęki zie­lo­nej kar­cie mo­głam się na­je­ść do sy­ta za dar­mo, zło­ta zaś umo­żli­wia­ła zro­bie­nie za­ku­pów.

Z te­go, co wy­czy­ta­łam w bro­szur­ce, ka­żdy od­dział skła­dał się z dzie­si­ęciu do pi­ęt­na­stu człon­ków. Ich za­da­niem by­ło trans­por­to­wa­nie S1 do MS lub MG (co­kol­wiek to, u li­cha, ozna­cza­ło) oraz ochro­na B1. W za­mian za to otrzy­my­wa­li oni co­mie­si­ęcz­ny żo­łd. Wła­śnie ta­ki żo­łd znaj­do­wał się na mo­jej kar­cie. Na dzień do­bry zde­po­no­wa­no na niej ty­si­ąc con­tie­nów. Nie mia­łam po­jęcia, czy to du­żo. Czy ku­pię za to wo­dę do pi­cia, czy wy­bu­du­ję ba­sen. Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi i wbi­łam wzrok w czar­ny, pla­sti­ko­wy ze­ga­rek. Nie do­łączo­no do nie­go żad­nej in­struk­cji ob­słu­gi. Nic z wy­jąt­kiem nie­wiel­kiej kar­tecz­ki z na­pi­sem: „Za­łóż na­tych­miast i ni­g­dy nie ści­ągaj”. Ta­aa, ja­sne. Nie by­łam aż tak głu­pia. Mo­gło to być coś w ro­dza­ju ob­ro­ży, któ­ra wy­bu­cha, je­śli będę chcia­ła opu­ścić to miej­sce al­bo zde­zer­te­ro­wać. Wci­snęłam brzy­dac­two z po­wro­tem do wo­recz­ka.

Hmm. Żad­nych wska­zó­wek do­ty­czących śpi­ących ani te­go, jak ra­dzić so­bie z utra­tą pa­mi­ęci. Wy­gląda­ło na to, że mu­szę tu zo­stać, pó­ki nie do­wiem się, co się ze mną sta­ło, lub nie od­zy­skam pa­mi­ęci. Co za bez­na­dzie­ja!

Dwa­dzie­ścia mi­nut pó­źniej zde­spe­ro­wa­na, zdo­ło­wa­na, ale jed­no­cze­śnie zde­ter­mi­no­wa­na, czy­li tak zwa­ne po­trój­ne „Z”, scho­dzi­łam ty­mi prze­klęty­mi scho­da­mi z po­wro­tem do mia­stecz­ka. Na ra­mio­nach nio­słam zie­lo­ny woj­sko­wy ple­cak. Do kie­sze­ni we­pchnęłam kar­ty, ze­ga­rek i nie­ko­ńczącą się li­stę za­ku­pów. Po­zy­cję pierw­szą na tej nie­szczęsnej li­ście zaj­mo­wa­ły środ­ki czy­sto­ści. Wszel­kie­go ro­dza­ju pły­ny do czysz­cze­nia ki­bla, ła­zien­ki, kuch­ni, podłóg, plus, rzecz ja­sna, gąb­ki, ścier­ki, mop i coś do­brze od­ka­ża­jące­go. Da­lej pro­szek do pra­nia i płyn do płu­ka­nia. Pod nu­me­rem dru­gim umie­ści­łam pod­sta­wo­we ko­sme­ty­ki i przy­bo­ry dro­ge­ryj­ne, ta­kie jak szczo­tecz­ka i pa­sta do zębów, żel pod prysz­nic, ma­szyn­ki do go­le­nia (ko­niecz­nie!), szam­pon do wło­sów, pod­pa­ski i tam­po­ny.

Czte­ry „cho­le­ry”, pi­ęć „kurw” i dwa po­tkni­ęcia pó­źniej sta­łam u pod­nó­ża wznie­sie­nia. Wmie­sza­łam się w tłum spa­ce­ru­jących sze­ro­ką ulicz­ką. Wi­ęk­szo­ść sta­no­wi­li mężczy­źni w mun­du­rach, rza­dziej ci ubra­ni jak cy­wi­le, za to od­no­to­wa­łam ol­brzy­mi de­fi­cyt jed­no­stek płci pi­ęk­nej. To nie wró­ży­ło nic do­bre­go.

Mi­nęłam dwie re­stau­ra­cje, z któ­rych sączył się ca­łkiem przy­jem­ny za­pach. Skręci­łam w le­wo przy sza­rym, be­to­no­wym biu­row­cu, któ­ry wy­ra­stał tu­taj ni­czym brzyd­ki pryszcz na gład­kiej bu­zi. Na szczęście na ko­ńcu śle­pej ulicz­ki uj­rza­łam upra­gnio­ny su­per­mar­ket. Na nie­wiel­kim pla­cy­ku przed nim sta­ło kil­ka woj­sko­wych sa­mo­cho­dów, za­par­ko­wa­nych rów­no jak od li­nij­ki. Cy­wil­ne­go au­ta jesz­cze tu nie uświad­czy­łam.

Pół go­dzi­ny pó­źniej za­do­wo­lo­na, w o nie­bo lep­szym na­stro­ju, już pra­wie za­po­mniaw­szy o pa­skud­nych fa­ce­tach, pod­je­cha­łam mo­im wóz­kiem do ka­sy. Wy­ło­ży­łam wy­bra­ne przez sie­bie ar­ty­ku­ły na ta­śmę, a chu­dy ka­sjer o bla­dej, wam­pi­rzej ce­rze za­czął wresz­cie prze­ci­ągać je po czyt­ni­ku. W tej chwi­li na­szła mnie pew­na wąt­pli­wo­ść, czy dam ra­dę wró­cić z tym do kwa­te­ry. Po ko­lei upy­cha­łam to­war do ol­brzy­mie­go ple­ca­ka, aż le­d­wie wszyst­ko zmie­ści­łam. Na­stęp­nie po­da­łam chło­pa­ko­wi kar­tę, uśmie­cha­jąc się do nie­go przy­ja­źnie. Wsu­nął ją w ter­mi­nal, a po chwi­li na je­go ob­li­czu za­go­ścił głup­ko­wa­ty gry­mas.

– Kar­tę trze­ba ak­ty­wo­wać i po­dać PIN – oznaj­mił znu­dzo­nym gło­sem, po czym spoj­rzał na mnie lek­ko po­iry­to­wa­ny.

– Yyy… – Du­pa, du­pa, du­pa. Ja­ki, cho­le­ra, PIN?

– Je­steś tu­taj no­wa? – spy­tał ktoś sto­jący w ko­lej­ce za mną.

– Aż tak to wi­dać? – Obej­rza­łam się z drwi­ącym wy­ra­zem twa­rzy.

– Nie­ste­ty.

Uśmiech, i tyl­ko uśmiech, miał po­wa­la­jący. W in­nych oko­licz­no­ściach z pew­no­ścią bym go spła­wi­ła, ale po­nie­waż A) znaj­do­wa­łam się w gów­nia­nej sy­tu­acji, B) nie zna­łam zbyt wie­lu życz­li­wych mi tu­taj lu­dzi, po­sta­no­wi­łam wi­ęc dać mu szan­sę.

– No cóż, je­stem tu­taj no­wa – przy­zna­łam, si­ląc się na uśmiech.

– Zda­je się, że otrzy­ma­łaś ze­ga­rek.

– To pla­sti­ko­we ba­dzie­wie? – Wy­ci­ągnęłam z kie­sze­ni czar­ny wo­re­czek, do któ­re­go wcze­śniej scho­wa­łam ze­ga­rek.

– Wła­śnie. Z re­gu­ły jest tam do­łączo­na ta­ka kar­tecz­ka i ka­żdy, kto zna al­fa­bet i ją prze­czy­ta, na­tych­miast go za­kła­da.

Czy on wła­śnie za­su­ge­ro­wał, że nie umiem czy­tać? Idio­ta!

– Wi­ęc za­łóż go, bo ina­czej nie ak­ty­wu­jesz kar­ty i two­je za­ku­py – ob­rzu­cił mój ple­cak iro­nicz­nym spoj­rze­niem – będą mu­sia­ły zo­stać w skle­pie.