Anathema - Lake Keri - ebook + audiobook + książka

Anathema ebook

Lake Keri

0,0
74,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tylko wygnani wiedzą, co czai się poza lasem…


Szepczą, co czai się w Dzwonie Wiedźmy – lesie, do którego grzesznicy idą, by umrzeć. Mieszkańcy miasteczka nazywają go Żarłocznym Lasem, bo to, co zostaje zabrane, nigdy nie wraca. Tylko ci, którzy postradali zmysły, odważyliby się tam zbliżyć. Albo wygnani.


Maevyth Bronwick wie, żeby nie zapuszczać się w mgliste labirynty drzew, ale tragiczny obrót wydarzeń zmusza ją do przekroczenia bramy z kości, której nie przekroczył jeszcze żaden śmiertelnik. Granicy, za którą znajduje się mroczny, fantastyczny świat, równie niebezpieczny, co uwodzicielski.


To tam mieszka on – przeklęty pan Eidolonu. I to jemu powierzono ukrycie jej przed bractwem magów, które pragnie ją zgładzić w imię pradawnego proroctwa. Zevander Rydainn – najzimniejszy i najbardziej wyrachowany zabójca w całej Aethyrii – prędzej rzuciłby swoją zadziorną podopieczną watasze krwiożerczych ogniodraków, niż próbował ją chronić. Gdyby tylko mógł.


Krew Maevyth stanowi klucz do złamania dręczącej go klątwy i unicestwienia zła uśpionego w Dzwonie Wiedźmy. Na nieszczęście lorda Rydainna los ma wobec tej kuszącej śmiertelniczki inne plany. A jego rosnąca obsesja na jej punkcie grozi zniszczeniem wszystkiego. Włącznie z nim samym.

 

Anathema to pełnowymiarowa gotycka dark fantasy – pierwszy tom dylogii Żarłoczny Las. Idealna dla czytelników, którzy cenią rozbudowaną fabułę, mroczną atmosferę, unikalny system magii, powolnie rozwijający się romans i nutkę grozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 734

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Anathema

Copyright © 2024. ANATHEMA by Keri Lake

Autorskie prawa osobiste autora zostały zastrzeżone.

All rights reserved

Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Poznań 2025

Projekt okładki: © Sarah Hansen/Okay Creations

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Jóźwiak, Anna Nowak

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

PR & marketing: Karolina Nowak

ISBN: 978-83-8402-847-6

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

SERIA: HYPE

Ostrzeżenie: Ta książka zawiera sceny przemocy oraz wyraźne treści seksualne, które mogą być niepokojące dla niektórych czytelników.

Dla tych, którzy czują się zagubieni w ciemnym i bezdrożnym lesie – uwierzcie w magię kryjącą się pośród drzew.

Rasy Aethyrii

Corvikae – starożytne śmiertelne plemię, które wyginęło w wyniku ludobójstwa; czciło boginię śmierci; mówi się, że mieli w sobie krew corvugonów; wywodzili się z północy Nyxteros.

Cechy: ciemne włosy, jasnobrązowa skóra, śmiertelność.

Dryadivirowie – rasa Aethyrian żyjących w lasach, mogąca przybierać postać drzew; niezwykle inteligentni, często poszukiwani dla swojej wiedzy; uważa się ich za przodków mancerów; pochodzą ze wschodniej Vespyrii.

Cechy: szorstka, korowata skóra lub skóra przypominająca korzenie, poroże jak gałęzie, zdolność do manipulowania siłami natury.

Elvynirowie – ci, którzy praktykują magię poprzez nexumis; bardzo inteligentni, często pełniący funkcję królewskich doradców; pochodzą ze śnieżnej wyspy Calyxar.

Cechy: ciemna lub brązowa skóra, białe włosy (niektórzy mają rude włosy i bladą cerę), spiczaste uszy.

Eremicjanie – pochodzący z pustynnych ziem Eremicji, wyjątkowo biegli wojownicy umiejący manipulować piaskiem i ogniem.

Cechy: ciemne włosy, łuskowata skóra zmieniająca barwę na kolor piasku, burgundowe oczy.

Lunasierowie – mancerowie, których magia krwi czerpie moc z księżyca; pochodzą z Nyxteros, Draconysii i Vespyrii.

Cechy: ciemne lub srebrne włosy, blada/srebrzysta skóra, niebieskie lub złote oczy.

Mancerowie – nieśmiertelni ludzie urodzeni z magią krwi.

Orgoci – bestie podobne do ogrów znane z wyjątkowej brutalności; nie posiedli magii, lecz odznaczają się nadludzką siłą; pochodzą z północnej Solassii oraz Maleviarys w południowej Vespyrii.

Cechy: muskularne humanoidy z zieloną lub niebieską skórą, niektóre mają kły i spiczaste uszy.

Solassianie – mancerowie, których magia krwi czerpie moc ze słońca; pochodzą z Solassii; uznawani za pierwszych nieśmiertelnych mancerów.

Cechy: jasnobrązowa skóra, blond włosy, niebieskie oczy.

Syrenianie – morskie istoty o długich, czarnych, łuskowatych ogonach i płetwach. Opisywane jako hipnotyzująco piękne, ale śmiertelnie niebezpieczne – lubują się w smaku mancerskiego mięsa. Zamieszkują ciemne, zimne głębiny Morza Primmiańskiego; niektórzy żeglarze donosili o ich obecności także na wodach Morza Otchłani.

Cechy: czarne lub białe włosy, ciemna lub jasna skóra, srebrne lub złote oczy. Ci z głębin Rowu Crussuriańskiego mają czarne oczy i bladopopielatą skórę.

Zephromici – krzyżówka mancerów i orgotów; agresywni i lubiący rywalizację; odrzuceni przez orgotów.

Cechy: zwykle wyglądają bardziej jak mancerowie, ale są bardziej muskularni; niektórzy przypominają raczej orgotów, choć mają mniej mięśni.

Słowniczek

Ascendencja – faza podobna do dojrzewania, w której mancerowie zaczynają przejawiać magię krwi.

Aura – ślad magii pozostawiony przez mancera, wykorzystywany do jego identyfikacji.

Azurmadyna – pierwiastek wydobywany w jaskiniach Gór Zębatych; emituje niebieską poświatę.

Bellatryx – wojowniczki będące krzyżówkami Solassian i Zephromitów.

Caligorya – mroczna przestrzeń wewnątrz umysłu.

Caligosi – zwierzę, którego skóra służy do wyrobu wytrzymałych tekstyliów.

Cammyck – obcisły strój jednoczęściowy noszony jako bielizna.

Cantafel – zaklęcie pozwalające przejść przez Umbravale (znają je tylko nieliczni).

Carnifican – mancer, który spożył zbyt dużo vivicantemu i stał się agresywny.

Catallys – nocne stworzenia zamieszkujące lasy, będące skrzyżowaniem kota i jastrzębia.

Celaestrioz – agresywne świetliki z ludzkimi twarzami.

Ceremonia Przemiany – rytuał przejścia dziewcząt w kobiecość i dojrzałość seksualną.

Chicklebane – pikantny ziołowy kwiat, działający jak środek rozluźniający mięśnie.

Cor Aethyrii – serce Aethyrii, znajdujące się tysiące kilometrów pod ziemią, gdzie czarny ogień płonie najintensywniej.

Corvugon – kuzyn draka; wężowy stwór z czterema łapami, piórami, dziobem i skrzydłami, ziejący srebrnym płomieniem.

Czarny ogień – sablefyre – boski pierwiastek wykuty w Cor Aethyrii.

Deimosi – strachy pozostawione przez zmarłych, przybierające formę cieni.

Demutomancja – zakazana forma magii polegająca na manipulacji krwią.

Drak – wężowaty stwór z czterema łapami, ale bez skrzydeł.

Drakon – wężowaty stwór bez skrzydeł i nóg.

Duoculos – schorzenie wpływające na kolor tęczówek po odniesionym urazie.

Emberforge – rytuał spożycia mocy czarnego ognia (sablefyre); skrajnie niebezpieczny – może prowadzić do deformacji u tych, którzy osiągnęli wiek ascendencji; udany tylko raz w historii.

Fervenszi – mocny alkohol.

Flammapul – trucizna wywołująca paraliż przy kontakcie z krwią lub raną.

Flammelianin – osoba praktykująca krwawienie ogniowe.

Forenzycaris – mag śledczy specjalizujący się w badaniu morderstw i aur.

Fragor – kamień, który po odpowiednim zaklęciu wywołuje potężny wybuch.

Glif – znak związany z konkretną magią krwi; objawia się jako blizna na dłoni.

Golvyn – pół człowiek, pół szczur; żyje w ścianach zamków.

Initios – ceremonia królewska rozpoczynająca świętowanie; błogosławieństwo.

Keltzig – jednostka walutowa w postaci srebrnej monety.

Koryn – duże, łuskowate węże zamieszkujące fosy i rzeki.

Korzeń sickhaszu – korzeń rośliny czasem podawany dzieciom na sen.

Krwawienie ogniowe – polega na posypaniu języka flammapulem, nacięciu skóry i zlizywaniu trucizny – powoduje paraliż.

Kwinta – jednostka waluty o niższej wartości niż keltzig, ma postać czerwonej monety.

Letalisz – zabójca na usługach króla, jego tożsamość zwykle pozostaje tajemnicą.

Liro – waluta o większej wartości niż keltzig, czarna moneta.

Lunamiszka – „Moja mała księżycowa wiedźma” (czule o ukochanej).

Łyczoga – silny afrodyzjak.

Mageduell – technika walki łącząca znaki (glify) i zaklęcia krwi.

Magestroli– elitarne bractwo najpotężniejszych magów, doradców królewskich.

Malevol – demoniczny duch.

Malustone – złoty kamień, który przynosi tragedię temu, kto go otrzyma.

Mimikruki – ptaki hodowane przez magestrolian jako szpiedzy; powtarzają wszystko, co usłyszą.

Mortemian – zbieracz zmarłych w miastach.

Morumberia – słodka jagoda rosnąca na pnączach, używana do produkcji wina; liście służą do wytwarzania olejku odpędzającego złe duchy, a kwiaty są silnie trujące.

Muripox – wysoce zakaźna choroba powodująca bolesne ropne zmiany skórne.

Nectardeium – nektar bogów, mocny alkohol.

Nexumis – zdolność manipulowania glifami bez użycia magii krwi; praktyka stosowana przez Elvynirów.

Nilivirowie – mancerowie, którzy z czasem utracili magię krwi z powodu niedoboru vivicantemu.

Nilmirth – silne serum prawdy, wywołujące gwałtowne mdłości u tych, którzy kłamią.

Otchłanne związanie – moc uwięzienia kogoś w caligoryi (mrocznej przestrzeni umysłu).

Pahzatsz – korzeń przypominający ziemniak.

Pendulinks – ssak o długim ryjku, mniejszy od słonia.

Piromag – mancer władający ogniem.

Primyriański – starożytny język bogów, używany przez niektórych mieszkańców Vespyrii.

Prodozja – ochronna forma magii krwi, objawiająca się w postaci zwierzęcia lub owada.

Rapax – drapieżnik seksualny; pedofil.

Rapiuza’mejet rapellahmej – luźne tłumaczenie: „weź mnie i posiądź mnie”.

Raptacy – eliksir pierwotnie stosowany jako środek nasenny, który podnosi libido.

Rozłączenie – umiejętność przechodzenia przez ściany i gładkie powierzchnie.

Septomir – potężne berło, za pomocą którego stworzono Umbravale; zasilane krwią siedmiu.

Serotoniki – trucizny krwi często wytwarzane w nielegalnych laboratoriach.

Spindling – dziecko urodzone przez nilivirów; nie ma magii krwi i jest bezpłodne.

Spirityny – małe, wróżkopodobne stworzenia żyjące w lasach, o ludzkich twarzach i ciałach przypominających gałązki; bardzo agresywne – atakują stadami.

Sprzedajki – osoby trudniące się seksem za pieniądze.

Stal venetoksowa – mocny metal, który rzekomo został wykuty w Nethyrii.

Światło prilunarne – światło księżyca, które wspomaga wzrost nocnych roślin i zasila magię Lunasierów.

Tkacze – woreczki z ziołami zawieszane w sypialniach, mające odpędzać złe sny i złe duchy.

Tonik zmandrawyldu – silny tonik halucynogenny z czarnej mandragory i korzeni dzikiego lasu.

Umbravale – magiczna granica stworzona przez septomir, oddzielająca Mortasię od Aethyrii.

Veniszka – aethyriańskie określenie na śmiertelne wiedźmy rzucające zaklęcia.

Vivicantem – substancja odżywcza wydobywana z żył; niezbędna do działania magii krwi – bez niej magia słabnie.

Wiken – mortasiańskie określenie na spirityny.

Wratavor – leśny demon o niepohamowanym apetycie na ludzkie mięso.

Wysokokrwiści – bogaci, wysoko urodzeni Aethyrianie.

Żyła – głębokie kanały lawy, z których wypływa czarny ogień z serca Aethyrii (Cor Aethyrii).

Glify

Aeryz – zemsta wiatru; glif używający wiatru do odrzucenia przeciwnika.

Erigorisz – moc podnoszenia przedmiotów za pomocą umysłu.

Evanidusz – przemiana w czarny dym; stawanie się niewidzialnym.

Propulszir – glif ochronny; odpycha moce i uniemożliwia czytanie w myślach.

Osflagulle – moc bicza z kości; jedno uderzenie może zmiażdżyć kości.

Bogowie Aethyrii

Deimos – śmiertelnik, który stał się bogiem chaosu i ognia.

Magekae – bóg alchemii i nieśmiertelności.

Morsana – bogini śmierci.

Pestilios – bóg zarazy i głodu.

Vivarya – bogini płodności.

Drogi Czytelniku,

jeśli po raz pierwszy sięgasz po moją twórczość, dziękuję, że dajesz szansę mojej pierwszej przygodzie z gotycką fantastyką. Moim celem jest stworzenie dla ciebie przyjemnego doświadczenia czytelniczego, dlatego zanim zanurzysz się w tę historię, chciałabym wyjaśnić, czego możesz się po niej spodziewać.

Moje fabuły zwykle są złożone i wielowarstwowe, a choć romans stanowi jeden z wielu elementów, które wplatam w opowieść, tym razem nie jest on jej główną osią. Jeśli czekasz na pikantniejsze momenty – pojawią się, ale musisz wiedzieć, że spotkasz się tu raczej z powolnym budowaniem relacji. Zanim dotrzemy do kulminacji (w każdym tego słowa znaczeniu), czekają cię strony pełne nieznośnego napięcia. Weź to pod uwagę, wyruszając w tę podróż przez mój świat.

Prolog

Dwieście jedenaście lat temu…

Lady Rydainn mocno przyciskała niemowlę do piersi, zbliżając się do jarzącej się żyły, która jeszcze kilka dni wcześniej była ryczącą szczeliną czarnego ognia rozcinającego ziemię. Przy niemal złączonych dwóch księżycach szczelina wypełniona fioletową lawą zastygła w kamień i teraz pozostały jedynie migoczące resztki złowrogiego płomienia. Wkrótce miało nadejść żniwo magmowej skały – lecz nie po ten dar tu przyszli.

Przyszli po sam ogień.

Mężczyźni, którzy zazwyczaj strzegli żyły przed złodziejami, leżeli teraz w kupkach ubywającego popiołu – ich ciała i zbroje zostały zwęglone do bezużytecznych grudek sadzy rozwiewanych przez wiatr. Spaleni żywcem przez płomień tak gorący, że lady Rydainn czuła jego żar z odległości pół furlonga. Sablefyre – pradawny pierwiastek bogów, wykuty eony temu w ognistym sercu Aethyrii. Jeden dotyk wystarczał, by obrócić ciało w popiół, a krew zamienić w kamień.

A ona przybyła, by ofiarować Zevandera, swego drugiego syna.

Oczywiście nie z własnej woli. Lady Rydainn bez wahania poświęciłaby samą siebie, gdyby tylko mogła ocalić synka przed tak straszliwym losem. Niestety, mag żądający wymiany nie był zainteresowany jej nędzną ofiarą. Chciał jej młodszego syna – i tylko jego.

Zmusiła się, by spojrzeć na tę mroczną, spaczoną duszę stojącą przy krawędzi żyły obok jej starszego syna i męża. Patrzyła na najniebezpieczniejszego maga w całej Aethyrii. Jednego z nielicznych, którzy opanowali zdolność kontrolowania chaotycznego sablefyre i odkryli sposób na ujarzmienie jego śmiercionośnej i boskiej mocy. Niegdyś najwyższego magelorda króla, członka elitarnego bractwa Magestroli – haniebnie wykluczonego pod zarzutem demutomancji, mrocznej sztuki zakazanej przez królewski dekret.

Cadavros. Sama myśl o jego imieniu wywoływała dreszcze na jej karku.

A jednak ona i jej mąż zostali zmuszeni do zawarcia z nim faustowskiego paktu, by zyskać ochronę przed polującymi na ich rodzinę Solassianami, bezwzględnymi wojownikami znanymi z brutalności i przemocy. Egzekutorami, którzy uczyniliby z ich śmierci widowisko.

Ów samotny mag zaproponował zdesperowanym Rydainnom układ, którego nie mogli odrzucić. Potężne zaklęcie ochronne przed tymi, którzy czyhali na ich życie – w zamian za magię krwi ich pierworodnego. Próbkę, jak twierdził Cadavros, potrzebną do jego badań.

Gdyby lady Rydainn mogła cofnąć czas, zganiłaby samą siebie za naiwność. Ostrzegłaby się przed jego kłamstwami. Bo mag zabrał jej starszemu synowi znacznie więcej niż tylko próbkę magii.

Czarne, paciorkowate oczy maga – głębokie, bezduszne oczodoły – wpatrywały się w nią, jakby prowokując do ucieczki przed jego upiorną postacią. Mówiono, że kiedyś był przystojny, lecz mroczna, zakazana magia odcisnęła na nim swoje piętno. Wbiła swe szpony w jego ciało i przemieniła go w potwora. Z jego głowy wyrastało rozgałęzione poroże, zakręcone ku tyłowi. Głębokie bruzdy w stwardniałej skórze przypominały lady Rydainn korę drzewa, w czarnych, pulsujących żyłach pod nią, jak mówiono, żyły uwięzione w jego ciele małe węże.

Zło gotowe się wyzwolić.

Jego wygląd był skutkiem odprawienia na sobie rytuału Emberforge – tego samego, który zamierzał przeprowadzić na jej synu. Obrzędu znoszonego bez trwałych zniekształceń jedynie przez dzieci jeszcze przed ascendencją.

Obok maga stali mąż lady Rydainn i ich starszy syn, Branimir – a czarne, wystające żyły i szorstka skóra chłopca świadczyły o okrutnych skutkach poświęcenia sprzed zaledwie kilku tygodni. Ofiara ta okazała się niewystarczająca dla chciwego maga, bo Branimira dotknęły te same groteskowe mutacje co Cadavrosa. Choć chłopiec był jeszcze przed dojrzewaniem i ascendencją ku magii krwi, już zaczął się zmieniać, zanim płomień skażony ciemnością zniszczył zakorzenione w nim ziarno magii. I mimo że jego deformacje nie były tak głębokie jak u Cadavrosa, wystarczyły, by jej biedne dziecko nigdy nie poznało swej prawdziwej mocy – bo gdy czarny płomień przeniknie ciało, niszczy całą naturalną magię krwi.

Jej błagania, by zerwać piekielny pakt z Cadavrosem, okazały się daremne – zagroził bowiem, że zabije obu chłopców, jeśli ona nie spełni jego żądań. Nie były to czcze pogróżki – na własne oczy widziała, jak okrutnie wykorzystywał swoją moc w trakcie niezliczonych inkwizycji.

Łzy zamgliły jej wzrok, a kroki stawały się coraz bardziej chwiejne, gdy zbliżała się do żyły. Młodszy syn spał w jej ramionach, zupełnie nieświadomy nadchodzącej nocy. Nocy na zawsze mającej przeobrazić niewinnego chłopca, którego tak bardzo kochała.

Przez wiele godzin modliła się do starych bogów z nadzieją, że jego los może jeszcze się odmienić, że jakimś cudem zostanie ocalony. Na próżno – bogowie milczeli, a ciemność zapadła, kiedy tylko księżyce skryły się w cieniach.

Gdyby tylko miała wybór, uciekłaby z Zevanderem do Mortasii, za Umbravale – granicę oddzielającą ziemie śmiertelnych od Aethyrii. Do miejsca, które uważano za jałowe pustkowie pełne głodu i śmierci.

Ale nie miała dokąd uciec. Nie miała gdzie się skryć.

Skrucha w oczach męża jej nie wzruszyła – w jej krwi ponownie zawrzał gniew. To jego niecne interesy na obcej solassiańskiej ziemi przypieczętowały losy ich rodziny. Jego niezłomna determinacja, by za wszelką cenę podnieść ich status społeczny. Lady powstrzymała pulsującą w jej żyłach lunasierską krew, której mocą mogłaby z łatwością powalić męża, gdyby tylko wykazała się wtedy zdrowym rozsądkiem. Jak łatwo dał się przekonać, by oddać ich jedynych synów.

Uciekaj, krzyczał jej umysł. Ratuj ich.

Dla Branimira było już jednak za późno. Starszy chłopiec jako pierwszy przeszedł rytuał – z każdym dniem jego przygaszone oczy stawały się coraz bardziej puste.

Bladość jego skóry zdradzała, że ostatnie dni spędził w lochach pod zamkiem, gdzie ojciec próbował ukryć go przed światem. Wieś­niacy nazwaliby go plugastwem, i mieliby rację. To, co w nim rosło, nie było darem bogów, lecz z każdą chwilą nabierającym sił, głęboko zakorzenionym złem.

Myśl, że jej radosny, pogodny Zevander – echo kochanego chłopca, którym kiedyś był Branimir – miałby podzielić ten sam los, stawała się wręcz nieznośna.

Moc lady Rydainn zadrżała jak napięta struna, gdy promień księżyca dotarł do symbolu na karku, przebijając się przez grubą tkaninę peleryny i rozpalając w jej żyłach energię. Pobudziła ona każdą komórkę jej ciała, posyłając zimny dreszcz do opuszków palców, gdzie domagała się uwolnienia. Księżyc działał w ten sposób na wszystkich Lunasierów. Zevander poruszył się w jej ramionach, jakby wyczuwając drganie pod matczyną skórą.

Nim jego moc się rozwinie, miało minąć jeszcze wiele lat – a ona tak bardzo pragnęła przeżyć te magiczne chwile odkrywania, które teraz miały zostać zbrukane przez ogień.

Stała z dala od męża, syna i płomienia, a jej oddech przyśpieszył, gdy Cadavros się do niej zbliżył. Objęła mocniej Zevandera, gdy mag wyciągnął kościsty palec – bardziej przypominający gałąź niż część ludzkiej kończyny – i przesunął nim po miękkim policzku dziecka. Jego dotyk pozostawił ślad krwi. Chłopiec poruszył się i cicho zapłakał, a kwilenie się nasiliło, gdy drobne nacięcie przerodziło się w ciemną ranę. Tak przerażająco złowrogą, że lady Rydainn zaczęła się obawiać, czy czubek palca Cadavrosa nie był zatruty śmiercionoś­ną trucizną. Mag ponownie wyciągnął rękę – a ona instynktownie odsunęła dziecko, osłaniając je ramionami. Na widok szpetnej rany poczuła, jak kiełkuje w niej gniew. Magia w niej wezbrała, oplotła kości i zapulsowała pod skórą, domagając się zemsty. Dziecko zaczęło rozpaczliwie płakać, zrobiło się czerwone na twarzy, jego kończyny zadrżały. Od dnia narodzin chłopiec był pogodny i cichy – a teraz jego krzyk rozdzierał jej serce.

Walka z Cadavrosem była jednak daremna. Miał pod kontrolą moc czarnego ognia, mógłby w jednej chwili obrócić ją w popiół, tak jak strażników, którzy próbowali go powstrzymać.

Po policzku lady Rydainn spłynęła łza.

– Pilazyo. Orosj tye clemuhd – wyszeptała. Proszę. Błagam o litość.

Cadavros bez słowa wsunął palce pod ciało dziecka, a gdy pociąg­nął je w swoją stronę, jej łzy przerodziły się w histeryczny płacz.

Szarpnęła swojego chłopca ku sobie, gwałtownie przytuliła go do piersi.

– Nith! Nith hazjo’li! Je fili meuz! – Nie zrobię tego! To mój syn!

Krzyk Zevandera, gdy Cadavros wyrywał go z ramion matki, obudził w niej instynkt. W odruchu szaleństwa lady Rydainn rzuciła się na bestialskiego mężczyznę, który niósł jej syna w stronę tlącej się żyły, lecz jakaś siła uderzyła ją w gardło, odbierając dech. Z jej ust wydobył się czarny dym, dławiąc słowa, które tak bardzo chciała wypowiedzieć. Stój! Poddaję się! Niewidzialny napastnik trzymał ją w miejscu niewidocznym uściskiem, podczas gdy Cadavros nawet na nią nie spojrzał.

Lord Rydainn ruszył w stronę cierpiącej żony, ale gdy się zbliżył, noga się pod nim ugięła i rozległ się przeraźliwy trzask łamanych kości. Po otaczającym ich lesie poniósł się wrzask lorda, który runął na ziemię z kończyną wykrzywioną pod nienaturalnym kątem.

Branimir ani drgnął, jego mętne oczy były puste i zagubione.

Pomimo nacisku na gardle i braku tchu w płucach lady Rydainn zawołała syna, wyciągnęła po niego ręce – lecz bezskutecznie. Dreszcz strachu przeszedł jej po kręgosłupie, gdy Cadavros położył sobie dziecko w zgięciu ramienia i wyciągnął szorstką, spękaną dłoń w stronę czarnego ognia wznoszącego się z rozświetlonej żyły. Pochwycił czarną iskrę, która migotała teraz w jego dłoni, a płacz Zevandera ustał – chłopiec wydawał się zahipnotyzowany widokiem tego, co się nad nim znajdowało.

Lady Rydainn jęknęła i struchlała, z rozpaczy nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Zanim zdołała zamknąć oczy przed okropnością, Cadavros przyłożył dłoń do ust jej dziecka i zaczął dusić je czarnym płomieniem.

Chłopiec wierzgał i się wił, jego małe nóżki zwisały bezradnie w uścisku oprawcy. Wstrząsana wściekłością i cierpieniem lady płakała i płakała, z powodu łez widziała wszystko jak przez mgłę.

Branimir przestąpił z nogi na nogę, a jeśli sądzić po tym, jak zaczął warczeć i zakrył sobie uszy, był aż nazbyt świadomy żarłoczności płomienia. Tak jakby w tej chwili czuł ból młodszego brata.

Trauma, której doświadczyli obaj ukochani synowie, rozszarpywała serce lady Rydainn jak zębami. Łzy lały się po jej policzkach, gdy patrzyła, jak ze skóry jej syna wydobywają się czarne płomienie, jak liżą nocne powietrze niczym ciemne języki węży.

Zevander przestał się szamotać, jego ciało zwiotczało. Płomienie zgasły, osiadając na skórze dziecka w złowrogich czarnych wzorach.

Ciemność go przyjęła i naznaczyła.

Wieczna klątwa.

Cadavros uniósł chłopca i pochylił swą beznosą twarz nad jego nagą piersią. Rozwarł usta niemożliwie szeroko, po czym wepchnął sobie do nich głowę dziecka.

– Nie! O bogowie! Nie!

Krzyk szarpał się w piersi lady Rydainn w bezsilnej rozpaczy, gdy patrzyła w przerażeniu, jak upiorny mag próbuje pożreć jej syna.

Potwór zawył dziko i wyrwał dziecko z ust. Przechylił głowę, przyglądając się czarnym znakom na skórze niemowlęcia. Przez jego pierś przetoczył się gardłowy pomruk. Mag odwrócił się z powrotem do ognia i warknął:

– Quez sa’il! – Co to jest?

Znów spojrzał na chłopca, pogładził palcem jeden ze znaków na jego piersi. Warcząc, uderzył niemowlę w twarz i rzucił je w płonącą szczelinę.

– Nie!

Krzyk, który rozbrzmiał w lesie, mógłby zbudzić ze snu dawnych bogów, gdy lady Rydainn trzęsła się i przeklinała ich imiona, błagając, by ją uwolnili.

Lord Rydainn wył z bólu i czołgał się w stronę żyły, wlokąc za sobą potwornie powykręcaną nogę.

– Ty draniu! Ty pieprzony draniu!

Cadavros znowu ryknął, z jego skóry unosił się dym; trząsł się na całym ciele. Mag sięgnął z powrotem w płomień i wyciągnął chłopca, który ani nie krzyczał, ani nie płakał. Nie poruszał się wcale.

Cierpienie rozdzierało serce lady, gdy z oddali patrzyła na swoje dziecko. Szukała jakiejkolwiek oznaki życia. Otulające chłopca wcześ­niej koce spłonęły, był nagi, miał przechyloną na bok główkę i zamknięte oczy.

Czy on żył? O bogowie, niech on żyje!

Cadavros uniósł jej syna przed sobą i warknął, patrząc na niego z takim okrucieństwem, że aż ścisnęło ją w żołądku.

– Pilazyo. – Zadrżała z błaganiem. – Jye suaparcz vitaez. – Oszczędź jego życie.

Pomiędzy snującymi się wokół twarzy maga smugami dymu dostrzegła surowe mięso na jego korowatej skórze.

I wtedy lady Rydainn wszystko zrozumiała: gdy próbował skrzywdzić jej syna, jakimś cudem sam poczuł ból.

Uścisk na jej gardle zelżał i pozbawiona sił osunęła się na ziemię. Gdy ponownie zobaczyła przed sobą kopyta, podniosła wzrok i ujrzała Cadavrosa, który oddawał jej bezwładne dziecko, trzymając je za rączkę tak niedbale, jakby to był tylko worek mięsa i kości. Wyciąg­nęła drżące ręce i przytuliła chłopca do siebie. Palące ciepło parzyło jej skórę, ale nie puściła.

– Czy on żyje? – W głosie lorda Rydainna rozbrzmiewała czysta udręka, gdy czołgał się w ich stronę. – Żyje?

Zignorowała go, zbyt wściekła, by przejmować się jego cierpieniem. Podniosła synka do twarzy i odnotowała wydobywające się z jego ust ciepłe podmuchy powietrza.

Dzięki bogom! Nadal oddychał. Z westchnieniem ulgi przytuliła go mocniej i pocałowała w czubek głowy. Jej słodkie dziecko przetrwało wrzucenie do czarnego ognia – każda inna istota, tak jak biedni żołnierze, zamieniłaby się już w kupkę popiołu.

A jednak on przeżył. Bogowie dokonali cudu i go ocalili.

Niemowlę otworzyło oczy, a ich niewinny niegdyś błękit zamienił się teraz w gradient winnej czerwieni z wirami pomarańczu i złota zbiegającymi się w centrum w czarne zaćmienie. Srebrzysty puszek, który zaczął mu rosnąć na głowie, spłonął. Nie było już duszy niewinnego, kochanego dziecka. W jego miejscu pozostały ślady aberracji, którą bogowie z pewnością odrzucą.

Wierzgając w jej ramionach, dziecko zaczęło gaworzyć i gruchać – co było dość osobliwym widokiem, jeśli wziąć pod uwagę to, co przeszło chwilę wcześniej. Rozcięcie na twarzy sczerniało w głęboki rowek przypominający żyłę, z której został wyciągnięty. Na krawędziach rany drobne czarne żyłki rozchodziły się jak strumienie na mapie.

Lady przejechała po nich drżącym palcem i natychmiast cofnęła rękę, bo przeszył ją ostry ból.

– Jak mogłeś to zrobić? – wyszeptała, unosząc wzrok ku mężowi. – Jak mogłeś?

Lord Rydainn szlochał w oddali, a jej nienawiść do niego rosła z każdą nową oznaką klątwy rzuconej na jej syna.

Branimir podszedł, jego oczy zrobiły się szerokie ze zdumienia. Patrzyła na jego sylwetkę przez łzy, gdy w jej pamięci ożyła chwila narodzin Zevandera – kiedy chłopiec spoglądał na swojego nowo narodzonego braciszka z taką samą ciekawością. Jakie to było wtedy cenne i niewinne – wspomnienia te wydawały się już tylko zapomnianym snem.

Wyciągnął rękę do Zevandera, pogładził palcem znak na jego piersi – osobliwy czarny wir, który najwyraźniej rozjuszył Cadavrosa. Po bliższym przyjrzeniu się lady Rydainn zauważyła, że w wir wtopione były słowa zapisane starożytnym językiem primyriańskim i przypominały woskową pieczęć na sercu dziecka. Usta Branimira wykrzywiły się w grymasie, gdy wyszeptał słowa, które przeszyły jej sumienie.

– Il captris nith reviris.

Co zostało zabrane, nigdy nie powróci.

Rozdział pierwszy

Maevyth

Wioska gminy Foxglove, czasy obecne

Las nie jadł od dłuższego czasu.

Wyjrzałam zza makabrycznego łuku w głąb Dzwonu Wiedźmy – przeklętego pasa drzew, do którego grzesznicy szli na śmierć. Nazwę nadano mu wieki temu, gdy składano tam ofiary z czarownic. Ten ponury zwyczaj przetrwał jako forma wygnania dla heretyków i moralnie zepsutych. Mieszkańcy nazywali to miejsce Żarłocznym Lasem, bo czasami na jego skraju odnajdywano szczątki – ciała obdarte ze skóry i mięsa. Niektóre zostały tak straszliwie zmasakrowane, że jedynie metalowa obręcz kajdan pozwalała rozpoznać, że byli to wygnańcy.

Pokryte szadzią ostre kości i sękate patyki splatały się ze sobą, tworząc złowieszcze wejście do lasu. Po obu stronach wznosiły się powyginane stare dęby, oplecione lodowatymi pajęczynami ciernistych krzewów. Łączyły się one w nieprzeniknioną ścianę, ciągnącą się setkami akrów w obie strony. Gęste chmury ledwie przepuszczały światło, przez co trudno było dostrzec cokolwiek wśród pokrzywionych pni, przypominających mi poskręcane z bólu ciała wyciągające się ku niebu. Dziki i głodny las czekał na swój kolejny posiłek, który miał nadejść dokładnie w południe.

Spojrzałam w dół, na moje znoszone buty. Czubkami niemal dotykałam kamieni tuż pod łukiem – granicy, której przekroczenie budziło potwora po drugiej stronie. Nigdy wcześniej nie stałam tak blisko tej złowrogiej linii, tego progu, za którym działy się straszliwe rzeczy. Choć od zawsze byłam ciekawa, co kryje się dalej, nigdy nie odważyłam się postawić stopy w mglistej plątaninie drzew. Nikt tego nie robił, chyba że został zmuszony siłą, bo Żarłoczny Las nigdy nie oddawał tego, co zostało mu dane.

Zimny podmuch wiatru poruszył rąbkiem mojej czarnej sukni, łaskocząc łydki i drażniąc nerwy. Peleryna na moich ramionach nie dawała żadnej ochrony przed chłodem, który przenikał aż do kości. To jednak nie zimno wprawiało mnie w drżenie, lecz opowieści o tym, co mogło się czaić wśród drzew.

Niektórzy mieszkańcy szeptali o wratavorze – demonie o nienasyconym apetycie na ludzkie mięso. Uważali, że to kara zesłana przez rdzennych mieszkańców wypędzonych na północ. Inni opowiadali o wikenach – małych leśnych wróżkach, w których mieszkały dusze wzgardzonych czarownic. Miały one wabić błądzących, naśladując znajome głosy. Większość mieszkańców gminy Foxglove, włącznie z gubernatorem, wierzyła, że w lesie mieszka anioł sądu, który karze tych, którzy odrzucili ich ukochanego Czerwonego Boga.

Czymkolwiek to było, pożerało wszystkich bez wyjątku – bo przecież nie każdy wygnaniec był zły, skoro, jak niosła wieść, raz czy dwa las porwał małe dziecko.

A nawet niemowlę.

Miałam zaledwie kilka dni, kiedy znaleziono mnie porzuconą przed tym przeklętym łukiem – leżałam w wiklinowym koszu z jedną czarną różą na piersi. Nikt nie wiedział, kto mnie tam zostawił, ale w wiosce spekulowano, że ten ktoś musiał mieć nadzieję, iż las pożre również mnie.

Na szczęście wcześniej ktoś mnie znalazł i zostawił na progu domu rodziny Bronwicków. W przeciwnym razie zapewne skończyłabym jak tak wielu innych, których pochłonął nienasycony las.

Tyle dusz. Być może setki. Mężczyzna, którego nazywałam dziadkiem – Godfrey Bronwick – prawdopodobnie również do nich należał. Mawiano, że zapuścił się poza łuk po wypiciu zbyt dużej ilości wina z morumberii i został wchłonięty przez mgliste głębiny lasu.

Niestety, nikt nie odważył się go tam szukać. Nawet mój ojciec.

Ojciec.

Wiatr szarpał formalnym listem, który trzymałam luźno w palcach, gdy bezmyślnie wpatrywałam się w ozdobną kaligrafię na grubym pergaminie. Dotarł dziś rano, w kopercie zapieczętowanej czerwonym woskiem z królewską pieczęcią. Był to elegancki sposób potwierdzenia, że mój przybrany ojciec zginął podczas służby u fanatycznych Świętych Mężów – religijnego ramienia armii vonkovyańskiej, która rządziła żelazną ręką na większości kontynentu. Niewielka grupa dezerterów utrzymywała władzę nad Lyverią na północy i to tam ojciec wyruszył jako krzyżowiec, by nawracać Lyverian ku chwale naszej dobrej ojczyzny.

Odkąd zaginął, minęły dwa miesiące. Uznano, że został zamordowany przez dezerterów, co pozostawiło mnie i moją siostrę Aleysię pod opieką naszej przybranej babki, Agathy. Ta nietolerancyjna kobieta zapewne najchętniej wrzuciłaby nas obie do lasu, gdyby w swej ostatniej woli dziadek jej tego nie zabronił.

– I co teraz? – wyszeptałam, wpatrując się przez zasłonę łez w bezkresny mroczny las, próbując wyobrazić sobie, jak może wyglądać przyszłość.

Niezaślubione dziewczęta pozbawione ojca, który strzegłby ich praw, spotykał jeden z dwóch losów. Albo były natychmiast zmuszane do małżeństwa, albo wysyłane do Kościoła jako Czerwone Woale – duchowne kobiety zmuszane do gorliwej służby aż po śmierć. Nawet gdybym chciała wyjść za mąż – a nie chciałam – cała gmina widziała we mnie wyrzutka, więc szanse na godnego kandydata były znikome.

Zostawała tylko jedna możliwość, a prędzej pobiegłabym prosto w ten las, niż zniosła okropności, jakie ponoć musiały znosić Czerwone Woale. Najłagodniejszą z nich było wycięcie języka w ramach ślubów milczenia. Jak rozumiałam, tym uznanym za najbardziej skalane przypadała najgorsza indoktrynacja – często bito je do uległości i całymi miesiącami trzymano w całkowitej izolacji.

Czułam mocny ścisk w piersi na myśl, że mogłabym zostać rozdzielona z siostrą – jedyną osobą, która okazała mi bezwarunkową miłość. Tylko ona widziała we mnie coś więcej niż przeklęte dziecko porzucone przy Żarłocznym Lesie, mimo że szkodziło to jej reputacji. Jako dziedziczka krwi dziadka Bronwicka miała większe szanse na zamążpójście – choć z pewnością nie będzie mogła sama wybrać sobie męża. To oznaczało, że gdybym została zmuszona do służby, widywałabym ją jedynie przy okazji Wygnań, w których musiały uczestniczyć wszystkie duchowne.

Wielokrotne groźby Agathy, że wyśle mnie do klasztoru, bym „nabrała pobożności”, niemal przypieczętowały mój los.

Żadne z wyjść nie wyglądało kusząco, ale z tych dwóch złych małżeństwo dawałoby mi przynajmniej życie poza klaustrofobiczną świątynią, w której zmuszano duchowne kobiety do życia w zamknięciu. Co gorsza, jako Czerwony Woal byłabym zdana na łaskę Sactona Craina – najwyższego członka Kościoła – który z pewnością zrobiłby wszystko, by uprzykrzyć mi życie. Mężczyzny znanego nie tylko z bezwzględnych wymagań i ukrytego mizoginizmu, lecz także z niekonwencjonalnych kar – w tym odsłaniania gołych pośladków ofiary i przerzucania jej sobie przez kolano.

Gdy sobie to wyobraziłam, pergamin niemal sam zgniótł się w mej pięści.

Nie zamierzałam mu się poddać.

Ani jemu, ani żadnemu innemu mężczyźnie.

Choć niemal nie znałam mojego przybranego ojca i nie darzyłam go szczególnym uczuciem z powodu jego nieustannej nieobecności, jego istnienie stanowiło dla mnie tarczę – chroniło mnie przed Agathą i przed koniecznością rozważania życia w charakterze Czerwonego Woalu.

Jego śmierć była tragedią w pełnym tego słowa znaczeniu – i po raz pierwszy w życiu naprawdę bałam się tego, co może nadejść.

Aleś zostawił po sobie bałagan. I po co?

Miałam świadomość, że złość, którą czułam wobec ojca, była niesprawiedliwa – ale, do diabła, czy on choć raz pomyślał o konsekwencjach? O tym, że może zginąć, a wtedy jego rodzina zostanie skazana na gniew jego ukochanej wiary? Że ja i moja siostra trafimy pod opiekę jedynej kobiety, która nienawidziła nas bardziej niż ostrogi kości, na którą nieustannie się skarżyła?

Miałam ochotę wrzeszczeć. Zacisnąć dłonie na losie i udusić go za to, że zatopił w naszym życiu swoje zanurzone w truciźnie paluchy.

Gdy rozważałam możliwe scenariusze, żar żalu tlił się w mojej piersi, wił się i buzował, podsycany przez narastający gniew. Rósł we mnie cichy płomień, pragnący wybuchnąć. Musiałam tłumić te emocje, by nie uznano mnie za opętaną – bo właśnie tak postrzegano dziewczęta, które czuły zbyt wiele.

Mój gniew nie dał się zdusić, a ponura wizja coraz silniej zakorzeniała się w rzeczywistości.

Niech cię szlag!, wrzeszczało coś we mnie.

Choć niektórzy mogliby o śmierć ojca obwiniać dezerterów, ja tego nie robiłam. Winiłam boga domagającego się krwi. Czczonego boga, który rozdzielał rodziny i wypędzał niewinnych. Niewidzialną istotę budzącą większy postrach niż stworzenie czające się w lesie. Tego, któremu mój ojciec przysiągł bezgraniczne oddanie.

Spojrzałam na list, na którego odwrocie – z rozgoryczenia i złości – napisałam: Czerwony Bóg nie istnieje. Słowa te drapały mnie od środka za każdym razem, gdy klękałam do modlitwy. Te same słowa niemal wyrywały mi się z ust zawsze, kiedy cierpiałam kolejne chłosty za jakieś bliżej nieokreślone przewinienie przeciwko niemu. Wypowiedzenie takiej frazy na głos naznaczyłoby mnie piętnem heretyczki.

Czarownicy.

Och, cóż za używanie miałaby wtedy cała przeklęta gmina. Gdyby ktoś znalazł ten list i przeczytał to, co napisałam, zostałabym wygnana do tego właśnie lasu. Oczywiście mogłam spalić tę kartkę – wtedy wszelkie ślady bluźnierstwa zniknęłyby na zawsze. Ale pragnęłam wyrzucić te słowa na wiatr i patrzeć, jak niosą się tam, skąd nikt nie odważy się ich sprowadzić.

W głąb wygłodniałych drzew, które pożrą je bez śladu.

Otworzyłam usta, gotowa na krzyk, który błagał, by się z nich wydostać. Wściekłość i frustracja tak mocno ścisnęły mi serce i płuca, że z trudem oddychałam. Z rozchylonymi wargami patrzyłam na list przez zasłonę łez, zdoławszy wydobyć z siebie jedynie urwany, drżący oddech. Emocje mnie dusiły – tak jak tyle razy wcześniej, kiedy zmuszałam się, by je przełknąć w obliczu drwin, pogardy i odrzucenia. Zbyt wcześnie nauczyłam się, że krzyk dziewczyny nie wywołuje nic prócz obojętności.

Poza tym – czy to teraz coś zmieniało? Ojciec odszedł. Od teraz nasze życie już nigdy nie będzie takie samo.

W zamyśleniu patrzyłam, jak list wysuwa się z moich palców i przelatuje na drugą stronę łuku, gdzie opada na ziemię, dziwnie dygocząc na piachu jak ryba na suchym lądzie. Napisane przeze mnie słowa drżały na kartce, znikały i pojawiały się z każdym podmuchem wiatru. Aż w końcu pergamin się uspokoił – i w miejscu moich słów pojawiła się nowa fraza, napisana takim samym pośpiesznym pismem co moje własne: Bóg jest śmiercią.

Zmarszczyłam czoło, zastanawiając się, czy mogłam to napisać nieświadomie.

Nie.

Bóg jest śmiercią? Co to w ogóle oznacza?

Po moim karku przebiegł niepokojący dreszcz, gdy wyciągnęłam rękę po list, ośmielając się przełożyć ją pod zakazanym łukiem. Musiałam zobaczyć te słowa z bliska, upewnić się, że sobie tego nie wyobraziłam.

Schyliłam się, by go podnieść – i wtedy ostry ból przeszył mi przedramię.

– Szlag!

Kiedy podniosłam rękę, zobaczyłam, że rękaw mojej sukni jest rozdarty aż do łokcia, a po wewnętrznej stronie przedramienia spływa krew. Zdradliwa kość wystająca z łuku – to ona mnie zraniła – zahaczyła o tkaninę, a z jej ostrego końca zwisał mały kawałek zakrwawionej koronki. Wśród szelestu drzew usłyszałam syk. Ściąg­nęłam brwi i patrzyłam, jak z kości unoszą się smugi białego dymu, a czerwone krople krwi czernieją, jakby się przypalały.

Światło zamigotało mi przed oczami, w całym lesie zafalowało coś jak przezroczysta kurtyna. Zamarłam, wpatrując się w to dziwne zjawisko, próbując pojąć, czy to, co widzę, jest prawdziwe. Słyszałam opowieści o żeglarzach, którzy daleko od brzegu natrafiali na lśniącą ścianę, taką, która zakłócała kurs i zmuszała statki do zawrócenia. Ci byli szczęściarzami. Bo innych – jak mówiono – pochłonęły burze sięgające nieba, a ich statków nigdy więcej nie widziano.

Tuląc do ciała ranną rękę, patrzyłam, jak silny podmuch wiatru unosi list z ziemi i niesie go coraz głębiej wśród mrocznych drzew. Kapryśny wicher wyswobodził moje włosy spod czarnej spinki w kształcie róży, rozrzucając długie, niesforne pasma po skórze niczym upiorne palce, które łaskotały mnie przerażającą myślą: a jeśli ten list – za sprawą kaprysu wiatru – trafi do rąk gubernatora albo Sactona Craina?

A może bardziej bałam się tego, że przestawało mnie to obchodzić.

Potem wiatr ucichł równie nagle, jak się pojawił. Martwa cisza otuliła mnie chłodem przenikającym aż do kości, a ja patrzyłam, jak list umyka z pola widzenia.

Zniknął.

Zerknęłam na sączącą się z rany krew i ruszyłam w stronę domu, by ją zmyć.

Nagle coś zaskrzypiało.

Tak jak wcześniej, spojrzałam w zamglony las, szukając źródła dźwięku.

Cisza. Spokój.

Nic.

Między drzewami jak echo rozległ się cichy dziecięcy chichot.

– Maevyth – wyszeptał z lekkością czyjś głos.

Na dźwięk swojego imienia poczułam ciarki na skórze. Przebiegłam wzrokiem po cienistych pniach, przypominając sobie najważniejszą zasadę lasu: nigdy nie odpowiadaj na wezwanie swojego imienia.

– Bóg jest śmiercią – powiedział głos, powtarzając słowa z kartki.

Nagle z łuku wystrzeliło coś czarnego, uderzyło mnie z impetem i powaliło.

Uderzyłam plecami w oszronioną ziemię, co wyparło mi powietrze z płuc. Przewróciłam się na bok i zaczęłam kaszleć. Stado kruków wzbiło się w powietrze, przestrzeń wypełniły łopot ich skrzydeł i przenikliwy wrzask. Przeleciały nade mną niczym spłoszone, a moje serce waliło jak młotem, gdy z trudem łapałam powietrze.

Wreszcie wszystko ucichło. Ciężko dysząc, spojrzałam z powrotem na łuk. Został tylko jeden ptak – z piersią przebitą ostrą kością, podłym kolcem, takim samym jak ten, który zranił moje ramię. Patrzyłam, jak bezradny ptak trzęsie się i skrzeczy, jak jego krew skapuje na blade kamienie u stóp łuku. Coś w jego oczach przyciągnęło moją uwagę – jakiś nieznajomy błysk.

Nie spuszczając z niego wzroku, powoli wstałam i ruszyłam w jego stronę. Każdy mięsień w ciele ptaka wciąż drżał, ale kiedy do niego dotarłam, kruk już się nie ruszał. Nawet gdy był martwy, uwagę zwracały jego dziwne, srebrzyste oczy. Zastanawiałam się, czy nie był chory, zanim przebiła go kość.

W szklistych, upiornych oczach o tak zimnym i ostrym spojrzeniu odbijała się moja sylwetka, zarys przerażającego obrazu świata po tamtej stronie. Miejsca, którego nie chciałam sobie nawet wyobrażać.

Śmierci.

Patrzyłam na biedne stworzenie i na jego krew spływającą po gałęziach. W mojej piersi rozlał się ciężki ból.

Szybko się rozejrzałam, by upewnić się, że nikt nie patrzy, po czym objęłam dłońmi skrzydła dużego ptaka. Ciepła krew spłynęła mi po nadgarstku, mieszając się z moją własną, gdy zaczęłam go szarpać, słysząc trzeszczenie kości i drewna. Moje ramiona trzęsły się z wysiłku, ale ptak ani drgnął. Jęknęłam i szarpnęłam mocniej.

– No, dalej!

Oparłam but o łuk i włożyłam w to całą siłę.

Rozległ się głośny skrzek i zatoczyłam się do tyłu. Krzyknęłam i upadłam po raz drugi. Ptak leżał obok mnie, jego pierś unosiła się ledwo zauważalnie. Z kącika dzioba sączyła się krew – czerwień na śnieżnej bieli – gdy wił się z bólu. Jakimś cudem stanął na nogi, dwa razy podskoczył w moją stronę, po czym osunął się na bok. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy patrzyłam, jak otwiera i zamyka dziób, tak jakby próbował coś mi powiedzieć. Prawie słyszałam jego błaganie o litość. Został śmiertelnie ranny – kość, która przebiła mu pierś, była zbyt duża, by nie naruszyć narządów – i na moich oczach uchodziło z niego życie.

Zrób coś. Nie pozwól mu cierpieć.

Na samą myśl o tym skręcił mi się żołądek. Kiedyś widziałam, jak dziadek poderżnął gardło kilkudniowemu jelonkowi, którego poważnie poranił jastrząb. Nazwał to aktem miłosierdzia.

Z kieszeni spódnicy niechętnie wyjęłam mały nożyk do rzeźbienia i krojenia owoców. Agatha już kilka razy próbowała mi go skonfiskować – bez skutku. Trzęsącymi się rękami wyciągnęłam go z prowizorycznej materiałowej pochwy, a następnie przyklękłam, by przytulić ptaka do uda. Szamotał się w moich dłoniach, a ja wypuściłam z ust urywany oddech, naciągnęłam skórę na jego szyi i przeciągnęłam po niej ostrzem. Jednocześnie się wzdrygnęłam i poczułam, jak zbiera mi się na mdłości. To akt miłosierdzia, słyszałam głos w swojej głowie, ale serce wydobyło z mojej piersi cichy, zdławiony szloch. Nigdy wcześ­niej nie odebrałam życia żadnemu stworzeniu własnymi rękami.

Patrzenie, jak coś umiera, to straszny ciężar.

Rozdział drugi

Maevyth

Z moich ust wydobywały się urywane, mroźne tchnienia żalu – białe obłoczki pary – a kiedy poluzowałam uścisk, ptak przy moim boku już się nie poruszał. Był zimny i sztywny.

Szybko się rozejrzałam, otarłam łzy i podniosłam go z ziemi. Tuląc go w zgięciu łokcia, pośpiesznie ruszyłam ku skrajowi lasu. Pod krzakiem ostrokrzewu znalazłam płaski kamień i wydrapałam nim w ziemi niewielki dołek. Od ostrego wczesnozimowego powietrza drętwiały mi dłonie, gdy śpieszyłam się, by dokończyć zadanie. Kiedy dół był już wystarczająco głęboki, włożyłam ptaka do środka i go zasypałam. Trujące jagody ostrokrzewu miały odstraszyć zwierzęta, ale na wszelki wypadek zerwałam jeszcze kilka i posypałam nimi ten mało gustowny grób.

Mężczyźni z naszej gminy uważali te ptaki za omen śmierci. Tak samo myśleli o mnie – więc może rzeczywiście coś łączyło mnie z tymi złowieszczymi stworzeniami. Mówiono, że gdy znaleziono mnie w pobliżu lasów, wokół mojego koszyka zgromadziły się kruki. Lubiłam wierzyć, że mnie pilnowały, ale niektórzy uważali to za znak. Straszny znak.

Od tamtej pory cała gmina miała mnie za przeklętą.

Opuszczoną.

Takie imię wyryto niczym bliznę na moim sercu podczas pierwszego chrztu – wtedy gdy oddałam się ich bogu. Kiedy wypowiedziałam słowa, które związały mnie z ich bezlitosnym zbawcą. Ale – podobnie jak wiecznie nienasycony, zachłannie wszystko pożerający las – tak i moja pobożność nie wystarczyła, by zyskać ich łaskę. Nadal odrzucali mnie jako coś wynaturzonego.

Aż strach pomyśleć, co powiedzieliby o kruku o srebrnych tęczówkach.

Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Odwróciłam głowę w stronę znajdującej się na skraju lasu niewielkiej chaty krytej strzechą. Biała kobieta, zgarbiona niemal do pasa, zabierała drewno na opał z ułożonego stosu. Miała go wystarczająco na zimę – zastanowiło mnie więc, jakim cudem sama zdołała go narąbać. Przecież nikt tutaj by jej nie pomógł.

Podczas gdy mnie wieśniacy unikali, jej się naprawdę bali. Stara Wiedźma. Krążyły pogłoski, że zabiła swojego męża i zjadła serca dzieci. Podejrzewałam, że już dawno temu wrzucono by ją do Żarłocznego Lasu – jak wszystkich oskarżonych o czary – gdyby nie jej uzdolnienia uzdrowicielskie. Przed laty uratowała gubernatorskiego syna, który zapadł na ciężką senną gorączkę, śmiertelną dla większości ludzi. Czasami Stara Wiedźma bywała użyteczna – i otrzymywała za to więcej łaski, niż mnie kiedykolwiek okazano.

Gdy szła w stronę chaty, powłócząc nogami, na chwilę się zatrzymała i spojrzała w moją stronę. Poczułam w kościach niewytłumaczalny lęk. Czy mnie zobaczyła? Czy powie komuś, co zrobiłam? Gdyby ktoś odkopał ptaka, byłabym przesłuchiwana. Zostałabym wystawiona na próbę, a może nawet poddana egzorcyzmowi z powodu złych humorów, na przykład nadmiaru żółci.

Wytarłam nadgarstek w czarny materiał sukni, analizując wszystkie możliwe konsekwencje swoich czynów.

Mogłam odkopać ptaka. Wrzucić go z powrotem do lasu – ale odgrzebywanie zmarłych było grzechem, a w moim rozumieniu nawet kruki zasługiwały na szacunek.

Z zamyślenia wyrwał mnie łopot skrzydeł. Odwróciłam się i zobaczyłam inne kruki, dziobiące ziemię w poszukiwaniu jagód, które przed chwilą rozsypałam.

– Hej! Zostawcie to! Wynocha! – krzyknęłam, machając ręką, by je przepędzić. W całym tym zamieszaniu dostrzegłam w oddali czerwony sztandar z krzyżem.

Znak wygnańców.

Tak bardzo skupiłam się na nadchodzącym zgromadzeniu, że nie zauważyłam Lolli – gospodyni i powiernicy mojej macochy – która szła przez dziedziniec w moją stronę. Zwróciłam na nią uwagę dopiero wtedy, gdy się odezwała.

– Maevyth, co ty, na boga, wyprawiasz?

Zaskoczona odwróciłam się i zobaczyłam ją stojącą w bezpiecznej odległości od lasu, jakby się bała, że gałęzie się wyciągną i ją złapią.

Pokiwała na mnie swoją jedyną sprawną ręką. Drugą straciła w wyniku brutalnej amputacji dokonanej przez Rzeźników – bandę okrutnych poborców długów działających na zlecenie gubernatora Grimsby’ego. Lolla – a właściwie Delores, jak zwracali się do niej wszyscy inni – nie była w stanie zapłacić podatków i została wyrzucona z rodzinnego domu. Dziadek się nad nią ulitował i lata temu przyjął ją jako towarzyszkę Agathy – choć moja macocha traktowała ją raczej jak podrzędne zwierzę.

– Gubernator nadchodzi, a ty się tu szwendasz przy tych przeklętych drzewach z tymi parszywymi ptakami. Chodź, proszę. Szybko.

Choć miałam dziewiętnaście lat, czyli osiągnęłam już wiek, który dla wielu oznaczał dorosłość, ona wciąż traktowała mnie jak dziecko.

I z niezrozumiałych dla mnie powodów nadal jej słuchałam.

Porzuciłam grób, schowałam zranioną rękę za plecy i ruszyłam ku starszej kobiecie. Kiedy tylko znalazłam się obok niej, zaczęła się awanturować i wymachiwać swoją jedną ręką. Miała przypięty rękaw sukni, by ukryć okaleczony kikut. Rzeźnicy nie zadawali pytań – najpierw cięli, potem ewentualnie słuchali – a efekty ich działań świadczyły o obojętności na cierpienie innych.

– Na boga, gdyby ktoś cię teraz zobaczył… – mamrotała, strzepując z mojej spódnicy coś, co było tylko niewidocznym pyłem.

Miała na sobie wyszywany w brokatowe kwiatowe wzory gorset w kolorze egipskiego błękitu założony na brązową suknię, ja natomiast jak zwykle włożyłam prostą czarną sukienkę, którą od dziecka nosiłam z przymusu. Miałam też czarny, przylegający do szyi naszyjnik, obrożę z krzyżem trójcy – gubernator nakazał mi noszenie tego symbolu, żebym pamiętała o łasce, którą okazał mi nasz Czerwony Bóg. Ten sam znak miał ponoć na sobie mój ojciec w chwili, w której został zamordowany w imię Świętych Mężów.

Przesunęłam palcem po jednym z wytłaczanych kwiatów na rękawie Lolli, tęskniąc do dnia, gdy i ja będę mogła nosić coś tak eleganckiego.

Zignorowała mój dotyk i kontynuowała marudzenie.

– Mój boże… i to akurat kruki. Z pewnością okrzyknęliby cię wiedźmą.

Mieszkańcy Foxglove nazywali mnie gorzej. Po moim przybyciu nadeszła najzimniejsza zima w historii, a żywność stała się towarem deficytowym. Kolejne lato przyniosło zarazę wśród upraw, które zwiędły przed zbiorami. Zdaniem wieśniaków byłam zwiastunem głodu – niemowlęciem odpowiedzialnym za plagę.

– Zawsze mówiłaś, że wiedźma ma więcej godności niż niejeden pobożny mieszkaniec wsi.

Zrobiła zbolałą minę i pokręciła głową.

– Na miłość boską, muszę w końcu przestać gadać przy tobie i twojej siostrze. Tylko podsycam w was bunt. Zwłaszcza w Aleysii. – Zatknęła niesforny kosmyk włosów za moje ucho, ale loki i tak zaraz wróciły na swoje miejsce. – Te słowa będą twoją zgubą. Zapomnij je. Tak jak każdą inną głupotę, którą mogłam palnąć bez zastanowienia.

Sięgnęła po moją rękę, gdzie rozdarta suknia odsłaniała zakrwawioną skórę, i zmarszczyła czoło.

– Co, na niebiosa…

– Skaleczyłam się o gałąź, i tyle. To nic takiego.

Nie wspomniałam o kruku. Nawet jeśli kochałam Lollę i jej ufałam – znałam ją od dziecka – bała się ptaków tak samo jak reszta i z pewnością nie dałaby mi spokoju.

– No to natychmiast się umyj. Nie możesz iść taka brudna na Wygnanie. – Zmarszczka na jej czole się wygładziła, gdy kobieta zaczęła głaskać moje długie, czarne włosy. – Jak się trzymasz? – zapytała, z pewnością mając na myśli list.

– Pilnie potrzebuję najmocniejszego wina dziadka.

Uśmiechnęła się i przewróciła oczami.

– Kto by nie potrzebował. Ale to jeszcze za wczesna pora dnia. – Położyła dłoń na moim policzku i westchnęła. – Już prawie czas.

Właśnie tych słów się obawiałam.

Rozdział trzeci

Maevyth

Jeszcze raz zerknęłam do tyłu – na las, który za sobą zostawiłam.

– Chodź – powiedziała Lolla, wzięła mnie pod rękę i pociągnęła kamienistą drogą, która oddzielała las od piętrowej chaty porośniętej mchem i pnączami.

Poza chałupą Starej Wiedźmy najbliższy dom znajdował się ponad dwa tysiące kroków stąd – liczyłam je wiele razy w drodze do miasta – ponieważ nikt inny nie odważył się zamieszkać tak blisko Żarłocznego Lasu. Tyle że ziemia tutaj była idealna pod uprawę morumberii, a to sprawiło, że mimo krążących opowieści o tym, co żyje wśród drzew, dziadek nie potrafił oprzeć się pokusie. Nasza chata stała na obrzeżach Foxglove, na terenach wiejskich – wystarczająco daleko od miasteczka, by czuć się tu całkowicie odizolowanym, ale wciąż wystarczająco blisko, by stanowić pożywkę dla plotek.

Na wiecznie spowitej mgłą trawie przed domem tkwił przekrzywiony, zniszczony szyld – łuszcząca się farba ledwo tworzyła napis „Winnice Czarnego Wróbla”. Na winie z jagód morumberii dziadek zbudował swą legendę, ale ta legła w gruzach, gdy po jego śmierci włas­ność przeszła w ręce Agathy. Wskutek jej rozrzutności długi zaczęły się piętrzyć i kobieta musiała sprzedać niemal wszystko, co zostało po dziadku – z wyjątkiem chaty, która od tamtej pory popadła w ruinę. Staranność, z jaką pielęgnował winnicę, odeszła w niepamięć, a krzewy w końcu przestały dawać owoce. Resztkę pieniędzy Agatha zainwestowała w dom pogrzebowy. Uznała, że zmarli nigdy nie pozostawią jej bez grosza. Ukochana przez dziadka piwniczka z winem stała się kostnicą, a dziesięć akrów winnicy zamieniło się w nieuporządkowany cmentarz. Na pozostałym terenie dalej uprawiano morumberię; jagody służyły jako główny składnik olejków i trucizn, które Aleysia i ja musiałyśmy wyrabiać dla Agathy. Tak – trucizn. Choć wiele osób wykorzystywało je do walki z gryzoniami i szkodnikami, inni znajdowali dla tych małych czarnych fiolek o wiele bardziej złowrogie zastosowanie. A czy może być lepszy sposób na pewny interes niż utorowanie komuś drogi ku śmierci?

W domu Lolla szybko poprowadziła mnie do łazienki przez to, co stało się salonem wystawowym. Gdy stałam przy miednicy z wodą, przykładając do rany ciepły kompres, ona szukała w szafce jakiejś maści na rany. Nie znalazła nic poza wężowym olejkiem. Smród dobiegający z toalety za mną – jakby coś w niej zdechło – dodatkowo wzmagał moje zdenerwowanie zbliżającym się Wygnaniem. Głębokość rany wcale nie uspokajała. Powstrzymując odruch wymiotny, obserwowałam, jak podczas jej czyszczenia rozchodziła się skóra.

– Myślisz, że trzeba to zszyć?

Na widok różowej tkanki zmarszczyłam czoło; aż ścisnęło mnie w żołądku. Choć przez moje ręce przewinęło się już wiele martwych ciał – niektóre musiałam nawet sama wtaczać do kostnicy – nadal nie mogłam znieść widoku krwi.

– Jest głęboka, ale może sama się zasklepi. Jesteś absolutnie pewna, że to rozcięcie, a nie dziobnięcie któregoś z tych ohydnych ptaków? – zapytała Lolla i ku mojej uldze wreszcie przestała dotykać rany szmatką.

Gdyby to było dziobnięcie ptaka, gubernator pewnie kazałby odciąć mi rękę.

– Całkowicie pewna – odparłam, po czym podniosłam przedramię i pokazałam jej odrażającą bruzdę. – Nie wiem, jaki dziób musiałby mieć ten ptak, żeby zrobić coś takiego.

– Albo zęby. Bo wiesz, w niektórych mieszkają demony.

– A to coś nowego – parsknęłam, powstrzymując się od przewrócenia oczami wobec kolejnego przesądu.

Po krótkich oględzinach skinęła głową.

– Jak najszybciej to owiń. Już prawie południe – rzuciła i wyszła z łazienki.

Jęknęłam, po czym podniosłam zostawioną przez nią szmatkę i owinęłam nią ranę. Za pomocą zębów i jednej ręki zawiązałam supeł, po czym naciągnęłam na to czarny rękaw. Gdy rana była już zakryta, ruszyłam schodami na piętro.

Choć na górze było mnóstwo sypialni, Aleysia i ja dzieliłyśmy pokój na zimnym poddaszu ukrytym za kolejnymi stromymi schodami. Obie spokojnie dałybyśmy sobie radę same, ale vonkovyańskie prawo zakazywało niezamężnym kobietom posiadania własnego domu.

Gdy weszłam do pokoju, Aleysia stała przy oknie – jej suknia w odcieniu głębokiego bordo wyraźnie odcinała się na tle ponurych, szarych ścian. Z sufitu nad jej głową zwisały małe, białe woreczki przyozdobione suszonymi kwiatami i wypełnione ziołami. Tkacze. Robiłyśmy je, by odpędzać koszmary, bo obie na nie cierpiałyśmy. Jasne, trudne do ujarzmienia włosy opadały Aleysii na ramiona – w kontraście do moich czarnych kudłów czarownicy, jak mawiała Agatha. Choć miałam nieco ostrzejsze rysy twarzy niż moja starsza siostra, to ona była znacznie bardziej lekkomyślna – cecha, która doprowadzała Agathę do szału bardziej niż moja reputacja przeklętej. Fakt, że była biologiczną córką naszego ojca, wcale nie zapewnił jej w oczach Agathy większej łaski.

Podeszłam do okna i spojrzałam tam, gdzie ona. Dwie kolumny duchownych w czerwono-czarnych szatach – Święci Mężowie – prowadziły, jak przypuszczałam, więźnia, choć trudno go było dostrzec wśród tych bogatych i zdobnych tkanin. Za nimi szło dwóch wojskowych Vonkovyan mieszkających w Foxglove, by pilnować porządku. W spiczastych czarnych kapeluszach, naramiennikach i karwaszach, w czarnych przeszywanicach pod czerwonymi tunikami wyglądali jak cienie.

Za nimi podążał długi pochód członków wspólnoty. Nie mieli oni wyboru i musieli uczestniczyć w ceremonii. Ale to Czerwone Woale, które wypatrzyłam w tłumie, przyciągnęły moją uwagę i wzbudziły świeżą falę lęku.

– Porozmawiamy o ojcu?

– A o czym tu rozmawiać? – odparła chłodno Aleysia. – Trudno mi przejmować się kimś, kto przez większość mojego życia był nieobecny.

– Rozumiem, ale przecież wiesz, co to oznacza. Podejrzewam, że ty wkrótce wyjdziesz za mąż. A ja stanę się jedną z nich. – Skinęłam głową w stronę kobiet zasłaniających twarze czerwonymi woalami, zapowiedzi końca tej resztki wolności, którą jeszcze się cieszyłam przed nadejściem tamtego listu. – Agatha do tego doprowadzi.

– Czyż nie przysięgałam ci ochrony, siostro?

Przypomniałam sobie, jak chowałyśmy się w piwnicy dziadka i szeptałyśmy sobie w ciemności przysięgi na mały palec.

– Od dziecka. Ale jak chcesz tego dokonać? Moja przyszłość może potoczyć się tylko dwiema ścieżkami, a w Foxglove nie ma nikogo, kto zaryzykowałby ślub z opuszczoną. A nawet gdyby się taki znalazł, ten los wcale nie wydaje mi się dużo lepszy od drugiego.

– Ja wyjdę za mąż i uczynię cię swoją podopieczną.

– Tylko jeśli twój mąż na to pozwoli – wtrąciłam.

– Och, pozwoli. – Uśmiechnęła się, jakby już znała intencje swojego przyszłego, nieznanego nam jeszcze narzeczonego. – Ale nie rozmawiajmy teraz o tym. Jestem zmęczona zamartwianiem się po śmierci ojca.

Też to czułam. W chwili, gdy przeczytałam tamten list, przeżyłam już wszystkie emocje – smutek, lęk, żal i czystą wściekłość. Ale w przeciwieństwie do mojej nierozważnej siostry nie potrafiłam tak łatwo uciszyć myśli. Nawet widok pochodu powoli zbliżającego się do skraju lasu nie potrafił mnie rozproszyć.

– Myślisz, że Święci Mężowie noszą coś pod tymi szatami? – zapytała Aleysia, tym niestosownym pytaniem przerywając ciszę. – Czy ich przyrodzenie po prostu buja się w tę i we w tę jak pysk pendulinksa?

Choć starałam się ukryć rozbawienie, nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

– Co musiało umrzeć w twojej duszy, żebyś wyobraziła sobie coś tak okropnego? I co, do siedmiu piekieł, sprawia, że sądzisz, iż jest długie jak pysk pendulinksa?

Westchnęła, przygryzając dolną wargę.

– Daj mi trochę pomarzyć.

Pokręciłam głową, powstrzymując śmiech.

– To obrzydliwe. Naprawdę.

– Jeśli twierdzisz, że nigdy nie przeszło ci to przez myśl, to kłamiesz. Ten sposób, w jaki Sacton Crain się o ciebie opiera… – Złapała mnie za suknię, oplotła moją nogę swoją i poruszyła biodrami. – A jak się miewa moja najdroższa pokutnica?

Sacton Crain zawsze unikał mnie jak zarazy – i bardzo mi to odpowiadało – ale słyszałam, że podczas nauk biblijnych zachowywał się zbyt swobodnie wobec niektórych młodych dziewcząt. Sama myśl o tym, co mógł robić za zamkniętymi drzwiami, wzbudziła we mnie świeży gniew. Zanim jednak zdążyłam się w nim zanurzyć, Aleysia dźgnęła mnie palcami w żebra i wyrwała z zamyślenia łaskotkami.

Szamocząc się w jej uścisku, parsknęłam śmiechem. Złapała mnie jeszcze mocniej, ocierając się o moją nogę jak przeklęty pies.

– Nie, poczekaj chwilkę. Prawie… jeszcze tylko trochę… obiecuję…

– Jesteś absolutnie odrażająca! – Wybuchłam głośnym śmiechem, odpychając ją dłonią.

– O, Czerwony Boże… o, miłosierny panie żądzy… ja zaraz… zaraz…

– Dziewczęta!

Pod wpływem gromkiego głosu wszystkie moje mięśnie natychmiast się spięły. Aleysia zachichotała cicho i powoli mnie puściła.

– Dzień Wygnania to nie czas na śmiechy.

Odchrząknęłam, wyprostowałam się i odwróciłam w stronę ohydnej kobiety, która stała na szczycie schodów prowadzących na strych. Miała na sobie luźny fartuch w kolorze ecru i ciemnozieloną spódnicę i opierała się na wysłużonej starej lasce. Jeśli moje rysy uważano za wyraziste, Agathy były surowe. Często spinała srebrne włosy w ciasny kok z tyłu głowy, co podkreślało jej ciemne, zapadnięte oczy, które w pewnym świetle wydawały się czarne, oraz cienką, szarą skórę naciągniętą na ostre kości. Przypominała jedną z czaszek, które kolekcjonował jej najstarszy syn, wuj Felix.

– Przepraszamy, Agatho – powiedziałam.

Aleysia dygnęła z udawaną gracją.

– Tak, ogromnie przepraszamy. Wygnanie to dzień udręki, szczególnie dla oskarżonych.

– Uważaj na język, dziewucho. – Agatha wyciągnęła palec wskazujący z długim, żółknącym paznokciem, którym zwykle mieszała herbatę. – Gdyby nie miłosierne serce waszego dziadka, obie żyłybyś­cie w nędzy.

– Z pewnością byłybyśmy wtedy szczęśliwsze – mruknęła Aleysia pod nosem, a ja szturchnęłam ją łokciem.

– Popraw sukienkę – rzuciła Agatha, patrząc na Aleysię, która z upodobaniem nosiła suknię zsuniętą z ramion.

Moja siostra jakby ugryzła się w język, a jej szczęka drgnęła, gdy gwałtownym ruchem naciągnęła materiał na ramiona.

– A co z zapasami oleju? – burknęła starucha, strzepując z fartucha drobny pyłek. – Po dzisiejszej ceremonii spodziewam się dużego popytu.

W swoim uporczywym dążeniu do odzyskania utraconego majątku Agatha kazała nam przetwarzać jałowe liście morumberii na olej, który rzekomo odpędzał złe duchy. Tak przynajmniej twierdziła sama Agatha, kiedy zeszłej zimy rozpowiedziała, że opętał mnie demon.

W rzeczywistości miałam wysoką gorączkę i dostałam drgawek, ale Agatha nie mogła się powstrzymać od łączenia mojej choroby z siłami nieczystymi. Tyle dobrego, że olejek z liści morumberii doskonale działał na skórę podczas kąpieli i pachniał równie pysznie jak owoce.

– Mamy pełną skrzynię. Podejrzewam, że wystarczy – odpowiedziałam, bo to ja butelkowałam wszystko dzień wcześniej, po tym, jak Aleysia gdzieś zniknęła.

Starucha postukała palcem w czubek laski.

– A co z Kłem Węża?

Olej był tylko przykrywką. Prawdziwe źródło dochodu Agathy stanowiła trucizna. Zabójczy produkt uboczny stosowania kwiatu morumberii, który po sproszkowaniu i regularnym spożywaniu powodował zakrzepy. Dziadek od dawna używał jej do tępienia szczurów, ale równie skutecznie działała ona na ludzi. Czasem powodowała zawał serca, czasem udar, a czasem zator w płucach. Ponieważ skutki były różne, nikt nie podejrzewał niczego złego, a Agatha nigdy nie ogłaszała, że wytwarza truciznę. Mimo to zawsze znajdowała klientów – zarówno w Foxglove, jak i poza nim.

– Mamy go wystarczająco – odpowiedziałam.

Choć mój udział w tym procederze był pośredni, bo nie zajmowałam się sprzedażą, dręczyło mnie poczucie winy. Wmawiałam sobie, że ci, którzy kupowali proszek, pozbywali się szczurów – w jednej lub drugiej formie. Z czasem nauczyłam się dodawać do specyfiku rozkruszone nasturcje, by osłabić działanie trucizny, co choć trochę koiło moje wyrzuty sumienia.

– Lepiej, żeby wystarczyło. A teraz się ruszcie. Jeśli się spóźnicie, możecie zapomnieć o kolacji. – Uniosła wzrok i machnęła ręką w stronę tkaczy zwisających z sufitu. – I pozbądźcie się tych przeklętych rupieci! – Po tych słowach zniknęła z pola widzenia, a Aleysia jęknęła.

– Przysięgam, gdyby choć raz ktoś porządnie ją przeleciał, stałaby się zupełnie inną osobą.

Parsknęłam śmiechem i przeszłam przez pokój, by wziąć moją pelerynę z kapturem, dzięki której w tłumie czułam się mniej obnażona.

Gdy się ubrałyśmy, zeszłyśmy ze stryszku na drugie piętro.

Na dźwięk gwizdnięcia obie odwróciłyśmy się w stronę, z której nadchodził wuj Riftyn, poprawiający mankiet swojej kurtki.

– No proszę, co za widok dla zmęczonych oczu.

Uśmiechnął się krzywo, odsłaniając dołeczek w policzku. To właś­nie tego człowieka Agatha kochała najbardziej, o ile w ogóle była zdolna do uczuć. Mężczyzna miał jasnobrązowe włosy i błękitne oczy, które musiał odziedziczyć po swoim biologicznym ojcu, i bardzo różnił się od swojego brata, wuja Felixa – miejscowego grabarza, który większość czasu spędzał w piwnicy wśród trupów. Był on wysoki i wychudzony, a jego mroczne, leniwe spojrzenie i wiecznie ponura mina zawsze przyprawiały mnie o dreszcze.

– Och, dziękujemy, wuju – powiedziała Aleysia, a pod wpływem kokieteryjnego tonu jej głosu zwróciłam uwagę na dolną wargę, którą niemal całkiem przegryzła.

– Przybrany wuju – poprawił Riftyn.

– Tak, przybrany. Ty też wyglądasz bardzo przystojnie.

Wpatrując się w Aleysię z chytrym uśmiechem, skłonił się uprzejmie i odszedł.

Sprowokowana jej niegasnącym uśmiechem, rzuciłam jej pełne dezaprobaty spojrzenie.

– Dziwne. Mówi to tak, jakby „przybrany” znaczyło, że w ogóle nie jest żadną rodziną.

Wzruszyła ramionami i przerzuciła włosy przez ramię.

– Nie jest spokrewniony.

– I to ma jakieś znaczenie?

Owszem, wuj Riftyn i jego brat Felix nie byli spokrewnieni z jej ojcem, bo pochodzili z innych rodów, ale i tak należeli do rodziny. Zostali związani małżeństwem. Dla Kościoła to żadna różnica.

– Znaczenie dla czego? – spytała, z udawaną obojętnością wkładając znoszone czarne rękawiczki.

Zamiast odpowiedzieć, przyglądałam się wdziękowi jej ruchów i tej beztrosce wobec opinii innych. Aleysia zawsze była piękna i wzbudzała pożądanie. Jej złote włosy, jak mówiono, zostały uprzędzone przez anioły. Nic dziwnego, że nawet wuj Riftyn się nią zauroczył. Gdybyśmy nie trafiły pod opiekę Agathy, być może zalecałby się do niej któryś z najbardziej upragnionych mężczyzn w Vonkovyi. A może nawet, jak nakazywał zwyczaj, za któregoś z nich by wyszła.

Rozbite rodziny uznawano za niepożądane. Bo spotkała je kara od Czerwonego Boga. A bezbożna córka – jak mnie często nazywano – gwarantowała, że nigdy nie osiągnie się dobrej pozycji w Foxglove.

– Spotkamy się w lesie – powiedziała, mijając mnie na schodach.

Rozdział czwarty

Zevander

Zevander miał już dość polowania.

Skradał się ku swojej ofierze, która stała przyciśnięta do ściany jaskini – głupiec sam się tam zapędził w nieudanej próbie ukrycia się. Czarna, skórzana maska zakrywała widoczne blizny na twarzy Zevandera, a kaptur jego peleryny rzucał cień, ukrywając jego tożsamość. Nie żeby ścigany przez niego mężczyzna miał jeszcze kiedykolwiek szansę zdradzić te szczegóły.

– Proszę! Błagam cię! Weź wszystko, co chcesz! – Ciało mężczyzny, tłuste i ociężałe, trzęsło się pod jedwabną koszulą nocną, poplamioną dobrym winem, które żłopał, gdy Zevander go wcześniej zaskoczył.

Gdyby ta żałosna kreatura wiedziała, kim naprawdę jest napastnik i po co przyszedł, zapewne sam rozwaliłby sobie czaszkę o skalną ścianę za plecami, byle tylko oszczędzić sobie bólu.

Zevander podszedł bliżej, zdjął rękawicę i uniósł dłoń. Przyzywanie magii było procesem kruchym jak cienkie szkło, a mimo to nauczył się poruszać po jej ostrych krawędziach z odrażającą łatwością. Na jego skórze widniały misternie wyryte nacięcia – blizny dawnych glifów, które przyzywały drzemiący w jego wnętrzu czarny ogień.

Wystarczyło tylko dać mu cel.

Starszy mężczyzna osunął się na ziemię i uniósł rękę w obronnym geście, bezskutecznie zasłaniając twarz. Jakby naprawdę miał siłę czy moc, by powstrzymać to, co nadchodziło. Zevander wiedział, że jego ofiara dysponuje magią, która przemienia bezużyteczne kamienie w drogocenne klejnoty i amulety – umiejętność ta dobrze mu służyła w tętniącym życiem Costelwick. Miękkie, błękitne światło pieczęci na jego czole nie tylko zdradzało pulsujący w nim strach, lecz także potwierdzało jego dziedzictwo. Był Lunasierem. Tak jak zmarła matka Zevandera, również będąca Lunasierką, czerpał moc z obu księżyców.

Na pulchnym palcu mężczyzny lśnił złoty pierścień i Zevander chwycił jego dłoń, zanim ten zdążył ją cofnąć.

Wpatrywał się w masywny biały kamień, w którego złotej oprawie połyskiwały drobinki srebrzystego księżycowego pyłu. Vivicantem. Wszyscy mancerowie potrzebowali tego niezwykle cennego składnika odżywczego, który powstawał naturalnie w Cor Aethyrii i wydobywany był raz w cyklu księżycowym z głębokich lawowych szczelin zwanych żyłami.

To właśnie płomień, który go ukształtował, oszpecił ciało Zevandera.

Spożycie tego pyłu budziło wrodzoną moc, którą wszyscy urodzeni z mancerów dziedziczyli wraz z rodowodem. Jednak ze względu na trudność wydobycia i ogromny popyt wyłącznie bogaci mogli pozwolić sobie na pokarmy i napoje z vivicantemem – pochodzące z farm i sadów należących do króla. Bez tego pierwiastka magia stawała się bezużyteczna jak zanikający mięsień, który z czasem obumiera.

Nielegalne wydobycie vivicantemu karano śmiercią, więc ci, których nie było stać na jego zakup, z czasem tracili swoje moce, podczas gdy bogaci gromadzili drogocenny minerał. Nosili go w biżuterii, by afiszować się ze swoim statusem – ta obrzydliwa rzeczywistość tylko podsycała gniew Zevandera, gdy przyglądał się czystości kamienia. To wszystko to jedynie ozdoby na obżartych ciałach.

– Aethyrianie głodują, a ty obnosisz się ze swoim bogactwem – powiedział, odrzucając jego dłoń.

Mężczyzna chwycił za pierścień i szarpnął.

– Jest twój. Możesz go wziąć. Starczy ci przynajmniej na miesiąc.

Podczas gdy szarpał się z pierścieniem, Zevander uniósł dłoń – czarna mgła zakręciła się i przemieniła w obsydianowy płomień, który pojawił się w jej wnętrzu. Mężczyzna odpiął skórzany karwasz, odsłaniając wypalonego na grzbiecie dłoni i nadgarstku skorpiona, który poruszył się, jakby ożył pod skórą.

Ścigany szeroko otworzył oczy ze strachu.

– Jesteś wielkim magiem?

Zevander parsknął.

– Gorzej.

Na twarzy ofiary pojawiło się zrozumienie – z przerażenia ściąg­nął brwi.

– Jesteś Letaliszem.

Zabójcą na usługach korony. To król zlecił większość ofiar Zevanderowi, który nauczył się eliminować cele szybkim i precyzyjnym cięciem ostrza.

Tym razem jednak nie działał na rozkaz króla i nie miał zamiaru dobywać broni. Rodzaj magii, który planował wykorzystać, był zakazany w królestwie – przez większość życia Zevander zdołał ukrywać swoje umiejętności.

– Dlaczego? – zapytał mężczyzna, kręcąc głową. – Przecież niczego nie zrobiłem. Dlaczego ja?

– Bo oddychasz – rzucił Zevander i cisnął płomień w jego stronę.

Krzyk i jęki bólu mężczyzny rozbrzmiały echem w całej jaskini.

W ciągu kilku sekund jego ciało i kości obróciły się w popiół.

Zevander sięgnął po ciemnoczerwoną kulę, która spoczywała na wierzchu stosu, i wrzucił ją do sakwy u pasa. Kamień krwi, pozyskiwany z formy demutomancji – sztuki przekształcania krwi. Zakazanej magii, która od pokoleń przeklinała ród Zevandera. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, że ma tę moc, zostałby schwytany i brutalnie unicestwiony przez Cesarską Gwardię króla.

Grzebiąc palcem w popiele, szukał białego kamienia, który musiał się uchować. Złota oprawa stopiła się w ogniu, zostawiając jedynie bryłkę vivicantemu.

Zevander przez chwilę się jej przyglądał, po czym wrzucił ją do sakwy obok szczątków mężczyzny.

Rozdział piąty

Maevyth

Zimny wiatr wdzierał się pod kaptur mojego płaszcza, gdy stałam obok siostry, rozcierając dłonie, by odpędzić chłód. Po mojej drugiej stronie miejsce zajęła Lolla, a tuż obok niej – Agatha i wuj Felix. Całe miasteczko, może około dwustu osób, zgromadziło się wokół gubernatora Grimsby’ego i Sactona Craina, którego długie, białe włosy tańczyły wokół twarzy, gdy przemawiał ze Skały Roztropności.

– Pod okiem naszego miłosiernego Czerwonego Boga, Caedesa, oddajemy duszę tego grzesznika – powiedział, unosząc ręce ku niebu.

Spojrzałam na pozostałych mieszkańców, którzy stali z odchylonymi do tyłu głowami i zamkniętymi oczami, jakby wyczuwali boską obecność pośród nas. Jeśli Czerwony Bóg rzeczywiście patrzył, to z pewnością miał upodobanie do przesady.

– Niech jego ofiara zadowoli naszego pana, jego kości niech wzmocnią naszą wiarę, jego krew niech odnowi nasze serca, a jego dusza niech zmaże nasze przewinienia. Jesteśmy bowiem niedoskonałym odbiciem naszego świętego ojca, a naszym obowiązkiem jest pokuta i odkupienie… albo utrata ochrony Czerwonego Boga, gdy nadejdzie Zdziesiątkowanie.

Święci Mężowie wierzyli, że koniec ludzkości przyjdzie w formie całkowitej zagłady i ciemności, a Czerwony Bóg przeniesie ich do Wiecznego Światła. Uważali też, że im więcej grzeszników usuną z naszej wspólnoty, tym czystsze będzie ich oddanie.

Stojąc pośród nich, czułam się jak kłamczucha. Jak zdrajczyni – z powodu wątpliwości, które tłukły mi się po głowie, a których nie odważyłam się wypowiedzieć na głos. Nawet przed Aleysią. I tak miałam już na ciele dość blizn za przewinienia wobec ich boga: wszystkie wyżłobione w moich plecach i nogach przez Sactona Craina albo vonkovyańskich strażników, którzy czasem wymierzali kary. Tak więc udawałam. Modliłam się jak wszyscy, bo niewierzących także wysyłano do Żarłocznego Lasu.

Zerknęłam przez ramię. Mieszkańcy stali za nami, trzymali się z daleka i odwracali wzrok, byle nie spojrzeć mi w oczy. Lata temu dotarła do mnie pogłoska, że to przynosi pecha. Bez wątpienia chętnie wymieniliby mnie na więźnia skazanego na Wygnanie, bo w ich przekonaniu to ja uosabiałam zło, którego tak bardzo się bali.

Wbrew sobie odwróciłam się z powrotem do przodu, by oszczędzić im niepokoju.

Łuk czerwieni zasłaniał mi widok na oskarżonego – wysokie kaptury Czerwonych Woali skutecznie zasłaniały jego nagie ciało. Wszyscy wygnani byli rozbierani i pozbawiani całego dobytku, tak więc odczuwałam wdzięczność za tę zasłonę, nawet jeśli ich obecność przyprawiała mnie o ciarki. Duchowne widywało się rzadko – nosiły długie czerwone szaty i woale, symbolizujące ich miłość i oddanie wierze. Rzadko opuszczały świątynię – prowadzenie życia towarzyskiego z odciętym językiem musiało być dość kłopotliwe.

Przejechałam językiem po zębach, próbując wyobrazić sobie jego brak.

Gdy coś poruszyło się obok mnie, dostrzegłam, że Aleysia trzyma wuja Riftyna za rękę – jej palce ciasno splatały się z jego w sposób, który wydawał się bardziej intymny niż pocieszający. Choć widok ich dłoni mnie odrzucał, nie potrafiłam zignorować tego, że moje serce waliło jak szalone, a w brzuchu pojawiły się gwałtowne mdłości. Ceremonie zawsze mnie niepokoiły, jednak tym razem objawy były silniejsze.

A może to wszystko przez zimno.

Między rzędem mieszkańców a Czerwonymi Woalami, które oddzielały mnie od więźnia, widziałam tylko czubek głowy ofiary – włosy skazańca były brudne i rozczochrane. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak okrutne musiało być zimno dla jego nagiego ciała, skrytego za głowami stojących przede mną.