Czarodziejka z ulicy Brackiej - Magdalena Kubasiewicz - ebook
NOWOŚĆ

Czarodziejka z ulicy Brackiej ebook

Magdalena Kubasiewicz

4,7

585 osób interesuje się tą książką

Opis

Kraina Amuletów, najlepszy krakowski sklep z magicznymi przedmiotami, zaprasza nowych klientów! 

Zapraszamy do Krainy Amuletów przy ulicy Brackiej!

W nowym punkcie na mapie magicznych sklepów Krakowa znajdziecie zaklęte lusterka, czarodziejską biżuterię i szeroki wybór ochronnych amuletów, tworzonych przez najlepsze specjalistki w swojej branży: czarodziejkę Lady oraz teoretyczkę magii Agnieszkę.

Lady i Agnieszka ze świetnymi wynikami ukończyły Collegium Magicae, a teraz udało się im zaoszczędzić wystarczająco dużo, aby otworzyć własny interes. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby na ich progu pewnego dnia nie stanął dawny przyjaciel, Dobromir Czartoryski, który ewidentnie wpakował się w jakąś potężną aferę. Dlaczego nagle tyle osób chce koniecznie zadać im parę pytań o Dobromira? Gdzie ukryto przeklęty artefakt, mieszający ludziom w głowach? I jak zdobyć nowych klientów, aby jak najszybciej spłacić biznesowe pożyczki?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (30 ocen)
21
9
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kajazip

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!
00
malgoCiach

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągajaca od pierwszych stron. Jeżeli lubisz inne książkj autorki, to polecam z całego serca!
00
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

super , jak wszystkie książki tej autorki
00
erture

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra kontynuacja eskapistycznej historii. Bohaterowie których pokochaliśmy dalej są kochani, może bardziej dorośli, tak odrobinę, nie za bardzo. Magia nadal płynie.
00
Matt_s

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle cudowna!
00



Prolog

Kompletne szaleństwo

To było kompletne szaleństwo.

A przynajmniej tak twierdził głos rozsądku Lady, gdy rozglądała się po lokalu, w którym jeszcze niedawno handlowano tanią książką. Po tych czasach pozostały długa, odrapana lada tuż przy drzwiach, puste półki ciągnące się wzdłuż ścian, stół na środku pomieszczenia oraz mnóstwo pudeł w części magazynowej, która niedługo miała się zamienić w pracownię z prawdziwego zdarzenia.

Szaleństwo.

Szaleństwem było włożenie wszystkich oszczędności w zakup tego miejsca. Za jeszcze większe szaleństwo można uznać wzięcie pożyczki od Funduszu Inicjatyw Magicznych, podległego Loży Magii, by mieć za co kupić potrzebne sprzęty, narzędzia, materiały i towar. Rzucenie przed tygodniem doskonale płatnej pracy w firmie jubilerskiej Arturius, która zapewniała nie tylko stabilność finansową, lecz także darmowe wejściówki na liczne pokazy, szkolenia i wydarzenia branżowe, również można uznać za kompletny obłęd. Podobnie jak sam pomysł, że Lady zdoła prowadzić interes – nie znała się przecież na księgowości, przepisach i sprzedaży detalicznej, a skoro nikt wcześniej nie otworzył czegoś podobnego w centrum Krakowa, to być może istniał ku temu jakiś bardzo dobry powód.

To szaleństwo, podpowiadał więc rozum i szeptał to nieprzerwanie od sześciu miesięcy, czyli od dnia, kiedy powstał cały plan (na swoje usprawiedliwienie Lady miała to, że gdy zaczęła go snuć, była mocno wstawiona), a jego realizacja ruszyła z prędkością światła, napędzana energią i zdecydowaniem Agnieszki Paulińskiej, która w lot podchwyciła pomysł przyjaciółki.

To się nie uda.

A może jednak? – szeptało jednocześnie serce i przez ten podszept (oraz przez upór Agniesi, oczywiście, upór Agniesi mógł przebić się nawet przez żelbeton), czarodziejka Natasza Ladowska stała pewnego wrześniowego poranka na drabinie w lokalu przy ulicy Brackiej i malowała sufit. Jeden wałek trzymała własnoręcznie. Drugi wprawiała w ruch magią, tak że malował po drugiej stronie pomieszczenia. Próbowała i z trzecim, ale kiedy traciła skupienie, wałek zaczynał pryskać farbą na spowite zaklęciem ochronnym regały.

Klucze do lokalu trafiły w jej ręce siedem dni temu. Zdążyła w tym czasie posprzątać, pozbyć się śmieci, zdrapać starą farbę, pomalować niemal wszystkie ściany i doznać załamania nerwowego przy wymianie stolarki okiennej – ekipa miała bardzo luźne podejście nie tylko do umówionych z klientem terminów, lecz także do zasad poprawnego montażu. Całe szczęście, że Agnieszka przysłała Lady dzień wcześniej przewodnik z informacjami, na co powinno się zwracać uwagę…

Musiały jak najszybciej skończyć remont, a później równie szybko zabrać się za wytwarzanie towarów, i to dobrych towarów, bo przy otwarciu będzie liczyło się pierwsze wrażenie. Na razie szły jednak względnie zgodnie z planem i istniała szansa, że Kraina Amuletów wkrótce otworzy swoje podwoje dla klientów.

Oby jak najszybciej, bo za trzy miesiące będą musiały zapłacić pierwszą ratę pożyczki, a oszczędności Lady, nie tak dawno całkiem spore, topniały w zastraszającym tempie.

– Przepraszam za spóźnienie!

Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadła Agnieszka w swojej całej perfekcyjnej osobie. Wszystko w Agnieszce było perfekcyjne: od kolorowych trzewików na obcasie (jak Lady wiedziała, z polańskiej firmy robiącej obuwie na zamówienie), przez pięknie uszytą niebieską sukienkę z grubej bawełny (Agniesia gardziła poliestrem) i twarz o rysach, które jej fani często nazywali „arystokratycznymi”, aż po idealnie ułożone blond włosy. Mimo całej tej idealności Lady zmierzyła przyjaciółkę krytycznym spojrzeniem z wyżyn swojej drabiny, i to wcale nie dlatego, że Agnieszka się spóźniła, ani nawet nie dlatego, że prawie walnęła drzwiami w drabinę.

– Masz zamiar malować w tym stroju? – spytała.

– A muszę malować? Tobie świetnie idzie – stwierdziła Agnieszka, wskazując na zaczarowany wałek. – Parę zaklęć, szast prast i wszystko będzie ogarnięte.

– Nie wnerwiaj mnie nawet.

– Żartowałam. Mam ciuchy robocze w torebce – odparła przyjaciółka i zamachała torbą, markową, skórzaną i tak wielką, że mogłaby w niej upchnąć nie tylko zapasowe ubrania, portfel, lusterko i dokumenty, lecz także prawdopodobnie kosmetyczkę, zestaw pierwszej pomocy, stos amuletów i jakiś tasak.

Lady zresztą nie zdziwiłoby, gdyby to wszystko – włącznie z tasakiem – w torebce faktycznie się znalazło. Paulińska lubiła być przygotowana na każdą okazję, a torebka była zaklęta i mieściła zdecydowanie więcej, niż można sądzić po i tak imponującym rozmiarze.

– No. To leć się przebrać, a potem opowiadaj, jak poszło.

– Tak poszło, że nie wiem, czy się cieszyć i czuć, że mile połechtano moje ego, czy pałać ogólnym pragnieniem mordu – powiedziała Paulińska, przemykając w stronę łazienki na tyłach.

Zaintrygowała tym Lady na tyle mocno, że ta aż zeszła z drabiny i ruszyła za przyjaciółką. Dzisiejsze spotkanie Agnieszki z właścicielką agencji modelek, dla której dotychczas pracowała, miało być w końcu formalnością. Kontrakt wygasał w przyszłym tygodniu. Przedstawiciele agencji już od dawna sugerowali, że nie chcą go przedłużać, a sama Agnieszka nie zamierzała o to walczyć.

Paulińska pracowała dorywczo jako modelka już na dwóch ostatnich latach studiów, a potem na pełny etat przez trzy lata po nich. Była ładna, była zdolna, miała znajomości, styl i charyzmę, znała biegle dwa języki i trzeci komunikatywnie. Chodziła więc po europejskich wybiegach, występowała w reklamach, spoglądała z okładek czasopism i była twarzą Arturiusa, najbardziej luksusowej firmy biżuteryjnej w kraju. Zarabiała krocie i wiodła życie, o jakim jej koleżanki mogły tylko pomarzyć.

I, jak wyznała przyjaciółce pół roku temu, zaczynała powoli go nienawidzić.

Agnieszka miała dość social mediów, dość nachalnych fanów, dość rygorystycznych diet, dość pracy z wybrednymi projektantami, dość przyjęć ze sławnymi i bogatymi, dość uwag, że „no, trochę się postarzała i pięć młodszych czeka w kolejce na jej miejsce”. Dość tego, że czuła się uprzedmiotowiona i traktowana jak głupia blondynka. Dość tego, że czasem w tej branży karierę robiło się przez łóżko i byli tacy, co oczekiwali podobnego postępowania od niej. Dość tego, że w kawiarniach na ciastka mogła sobie co najwyżej popatrzeć przez szybę, i dość fantazjowania o cheesburgerach, których nie może zjeść, bo jeśli utyje dwa kilo, nie zmieści się w kreację, którą miała reklamować. A przede wszystkim dość tego, że dawne marzenia i ambicje, odsunięte na bok „tylko na chwilę”, by przeżyć przygodę życia i zarobić na ich realizację, zarastały w kącie kurzem i wkrótce mogły obrócić się w proch.

– Danika powiedziała ci coś przykrego? – spytała Lady, gdy stanęła pod drzwiami do malutkiej (i również wymagającej remontu) łazienki.

– Wspomniała coś o tym, że „już nie jesteś taka młoda” i że „trochę ostatnio utyłaś”, a przez to coraz trudniej znaleźć dla mnie kontrakty… Wredna suka. Noszę cholerny rozmiar trzydzieści sześć, w porywach trzydzieści cztery, a ona ma problem, że w to trzydzieści cztery nie zawsze się zmieszczę! Nie mam jeszcze dwudziestu ośmiu lat! A ona sama dobiega czterdziestki i musi codziennie depilować wąsik – padło zza drzwi. – Wypominała mi też, że w najnowszej kampanii Arturiusa nowa modelka dostała więcej ujęć. Ta nowa laska to kochanka ich szefa produkcji, nie wiem, jak miałabym, cholera, temu zapobiec. Ale wiesz, co się okazało? To wszystko, że niby rozważają, czy na pewno dalej chcą mnie reprezentować, to był pieprzony blef!

– No? – Cisza. – Aga? No gadaj! Nie możesz trzymać mnie w niepewności.

– Merlinie, zaraz, zdejmuję kieckę… Otóż jednak chciała podpisać nowy kontrakt, tylko na mniej korzystnych warunkach. Wiesz, większy procent dla niej, parę nowych klauzul, bla, bla, bla… Oczywiście oferta z wielkiej łaskawości, rozumiesz, ze względu na sympatię do mnie, bo tak naprawdę to wcale nie wiedzą, czy warto…

– Kazałaś się jej pierdolić? – przerwała jej Lady.

Zza drzwi dobiegł stłumiony śmiech.

– W mniej dosadnych słowach, ale tak. Chyba ją zatkało. Nie wiem, co ona sobie wyobrażała, że będę się przed nią płaszczyć i dziękować za kolejną szansę?

– Aga?

– Mhm?

– To możliwe, że ostatnio celowo dawali ci same gorsze fuchy?

– A cholera ich wie.

Drzwi otworzyły się z rozmachem i w progu stanęła Agnieszka w koszuli i starych ogrodniczkach, z włosami związanymi w niedbałą kitkę. Nawet w takim stroju wyglądała świetnie, i to nie tylko dzięki subtelnemu makijażowi. Kiedyś Lady zazdrościła jej tego okropnie. Teraz jednak nie była ani trochę zazdrosna, bo nawet jeśli nie wszystkie kompleksy, to ich większość przepadła już dawno. Za to jęknęła w duchu na widok tej koszuli, bo może i była wygodna, ale do tego markowa i jak nic kosztowała ze trzy albo cztery stówy. A Agnieszka brała ją do malowania!

– Nie znasz umiaru – mruknęła Lady.

– Hej, nikogo dzisiaj nie zamordowałam ani nawet nie posłałam w diabły, uważam, że okazałam mnóstwo umiaru.

– Chodzi mi o tę koszulę. Jest czerwona i lniana. Jak kapnie ci na to biała farba, to nie zejdzie.

– Będzie przynajmniej patriotycznie – zbyła ją Agnieszka i ruszyła z powrotem do głównej sali. – I tak nie cierpię tej koszuli. W każdym razie oficjalnie jestem wolną kobietą, a że ostatnią sesję zdjęciową skończyłam wczoraj… od dziś cała moja energia będzie skupiona tylko na tym miejscu.

– Oby to miejsce wytrzymało tę kumulację – stwierdziła Lady grobowym tonem i wcisnęła Agnieszce wałek w rękę. – Powinnyśmy pewnie świętować z szampanem, ale nie mamy na to czasu. Trzymaj, jak się we dwie za to zabierzemy, to dziś skończymy z tym, a jutro z magazynem… tfu, pracownią.

– O nienienie, dziś musimy skończyć i z tym, i z magazynem, znaczy się z pracownią – zapowiedziała Agnieszka, wdrapując się na drabinę. – Ja już wszystko załatwiłam, jutro rano przychodzi ekipa ogarnąć podłogę w pracowni, za dwa dni przywożą nam tam meble, a za trzy sprzęty i narzędzia…

– Co?! – Lady, która już miała znów zaczarować wałek, zamarła w pół ruchu. W rezultacie wałek poderwał się z wiadra i opadł na wyłożoną folię podłogę, chlapiąc wokół farbą. Może to miejsce wytrzyma kumulację Agnieszkowej energii, ale Lady nagle uznała, że ona to chyba nie. – Aga, jakie meble, jakie sprzęty? Nie wybrałyśmy żadnych sprzętów!

– Wybrałyśmy – odparła Paulińska z niezmąconym spokojem. – Dwa miesiące temu, te od Trojanowskich.

– Oglądałyśmy je, ale nie było nas na nie stać – przypomniała Lady z naciskiem. Całe szczęście to Agnieszka stała na drabinie, a nie ona, bo aż się jej zakręciło w głowie, gdy przypomniała sobie ceny sprzętów od Trojanowskich. Wspaniałe, cudowne, ze wszech miar upragnione specjalne stoły i lampy, ułatwiające pracę i katalizowanie energii, ale absolutnie przekraczające ich skromny budżet. – Odwołaj to, na litość bogów!

– Mówiłam, że to załatwię.

– A ja mówiłam, że to niemoż… – zaczęła Lady i zaraz urwała. A potem przymknęła oczy. – No tak. Zaćmiło mnie chyba na moment. Zapomniałam, z kim rozmawiam. Jak do licha to załatwiłaś? I dlaczego nie pomyślałaś, żeby oświecić mnie wcześniej?

– Jakbym oświeciła cię wcześniej, próbowałabyś mnie powstrzymać. – Agnieszka westchnęła, spoglądając na Lady. – Sprzedaliśmy z bratem dom po babci. Był przepisany na nas. Trzy dni temu podpisałam umowę, pieniądze dziś trafiły na konto.

– Co zrobiłaś?!

– I tak nie zamierzałam tam mieszkać! Mam piękny siedemdziesięciometrowy apartament z ogromnym tarasem.

– Tak, ale zawsze mówiłaś, że nie chcesz sprzedawać tego domu, bo był dla niej ważny i nie powinnaś robić tego tylko po to, żeby… żeby…

– Żeby zwiększyć szanse na realizację naszego największego marzenia? – przerwała jej Agnieszka, a potem dramatycznym gestem machnęła ręką z wałkiem, pryskając przy tym farbą na prawo i lewo. – Z lepszym sprzętem, narzędziami i materiałami zrobimy lepsze amulety i zaklęte przedmioty. Możemy też szybko nadpłacić pożyczkę, a to oznacza mniej odsetek i brak dodatkowej zależności od Loży. A młody uznał, że przyda się mu gotówka. Nie potrzebowałam tego domu, był wiecznym wyrzutem sumienia. Za to naprawdę potrzebuję, żeby nasz interes okazał się sukcesem.

Z jednej strony Lady rozumiała te argumenty. Im szybciej uwolnią się od zobowiązań wobec Loży, tym lepiej. Nie dało się od tej organizacji uciec całkowicie, ale Lady nie chciała być im nic winna dłużej niż to konieczne. Porządny sprzęt mógł pomóc im w błyskawicznym zbudowaniu reputacji zakładu. Z drugiej strony…

– To nie jest sprawiedliwe – zaprotestowała. – I tak włożyłaś w zakup tego miejsca więcej kasy niż ja.

Zarobki Lady jako twórczyni magicznej biżuterii były w Arturiusie wysokie, ale nie aż tak wielkie jak te Agnieszki. Poza tym Paulińska pochodziła z bogatej rodziny, pierwsze M3 dostała w nagrodę za ukończenie studiów, a Lady zaczynała od zera i wciąż miała na głowie kredyt na mieszkanie. Nadpłacała go wprawdzie i nie tak dawno uskładała tyle, że zamierzała spłacić kwotę w całości w tym roku, ale… ostatecznie włożyła wszystkie oszczędności w zakup tego lokalu.

– Więc jak zacznie przynosić zyski, przez jakiś czas ja będę inkasowała więcej.

Przez długą chwilę mierzyły się spojrzeniami. Lady – jak zwykle – ustąpiła pierwsza. Głównie dlatego, że znała iście ośli upór Agnieszki, która obstawałaby przy swoim, nawet gdyby zupełnie nie miała racji, a w tym przypadku przecież dysponowała naprawdę dobrymi argumentami. A Lady nie chciała stać i kłócić się przez kolejne trzy godziny.

– W porządku – powiedziała więc. – Ale spłacę połowę twojego wkładu.

Starała się nawet nie myśleć o tym, że może im nie wyjść i nie będzie żadnych zysków, z których udałoby jej się spłacić Agnieszkę. Obiecała sobie przecież, że będzie optymistką. Miały naprawdę sensowny biznesplan, fundusze na rozruch, i przede wszystkim umiejętności. Nie było wielu czarodziejów i teoretyków specjalizujących się w tworzeniu amuletów i magicznych przedmiotów. Owszem, rynek zalewały proste talizmany czy zaklęta biżuteria, której projektowaniem zresztą Lady do niedawna zajmowała się w Arturiusie, ale zakłady wytwarzające naprawdę potężne przedmioty nie były zbyt liczne.

Oby wynikało to z niedostatku specjalistów, a nie małego zapotrzebowania.

– Świetnie, w takim razie bierz się za malowanie, bo mamy mało czasu – zarządziła Agnieszka.

Zanim Lady zdążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Czarodziejka obróciła się ku wejściu, sądząc, że to jakiś zabłąkany turysta, ale na progu stał ich kolega z roku, Grzesiek.

– Grześ! – ucieszyła się Lady i natychmiast rzuciła się mu na szyję, a Agnieszka udała, że z tego zaskoczenia spada z drabiny. Niby napisał na ich wspólnym czacie, że postara się wpaść dziś lub jutro, zerknąć na ich wymarzony lokal i może w czymś pomóc, ale żadna nie wierzyła, że zdoła wyrwać się z pracy.

– Czy ja go naprawdę widzę, czy to zwidy? – spytała Paulińska, stając znowu pewnie na szczeblu, by po chwili zejść ostrożnie na podłogę. – Lady, uszczypnij mnie, bo to mi się chyba śni.

– Nie przesadzaj – mruknął Grzesiek. Wypuścił przyjaciółkę z objęć i wyciągnął ręce ku Paulińskiej. – Też przez ostatni rok byłaś ciągle zajęta.

– Ale miałam czas spać, jeść, oddychać i czasem odpisać znajomym na wiadomości. – Agnieszka zaśmiała się i go uściskała.

– Lady, powiedz jej coś.

– Kiedy ma trochę racji. Właśnie miałam pytać, jak to się stało, że cię wypuścili z tego szpitala, i to bez jakiejś bransoletki śledzącej – odparła czarodziejka. Uśmiechnęła się tak szeroko, że w jej policzkach pojawiły się dołeczki.

Grzesiek Warecki wybrał specjalizację bez wątpienia prestiżową, ale uważaną za jedną z najtrudniejszych i najbardziej czasochłonnych, mianowicie magimedykę. Uczył się uzdrawiania na dwóch ostatnich latach ich studiów, potem jednak musiał ukończyć trzyletni kurs indywidualny pod okiem uzdrowicieli, wymagający nie tylko nauki zaklęć, lecz także ślęczenia nad podręcznikami biologii i chemii. Teraz zaś rozpoczynał pańszczyznę, jak czasem żartobliwie to nazywano – bo aby uzyskać uprawnienia, musiał ukończyć jeszcze roczny staż w szpitalu, a potem, w zamian za darmową edukację, przepracować trzy lata na kontrakcie państwowym. Lady ten system trochę rozumiała, bo uzdrowiciele kształcili się za darmo, potem zaś zwykle szybko uciekali na prywatne praktyki i liczyli sobie majątek za usługi, a w publicznych placówkach wiecznie ich brakowało. Trochę jednak nie rozumiała, bo nic dziwnego, że uciekali, skoro jak już w tym szpitalu tkwili, oczekiwano najwyraźniej, że będą w nim spędzać jakieś dwadzieścia godzin dziennie, minimum sześć dni w tygodniu.

– Nie widzieliśmy się tylko od miesiąca – bronił się Grzesiek.

– Od dwóch – sprostowała Agnieszka. – Byliśmy w kawiarni w maju. Mamy lipiec.

– To była końcówka maja, a lipiec dopiero się zaczyna.

– Szesnasty maja, a jest dziewiąty lipca.

– Pax! – zażądała Lady, unosząc dłonie. – Grześ, jadłeś coś? – zatroszczyła się.

Przyjrzała się mu uważnie. Schudł wyraźnie, blady był jakiś, oczy miał podkrążone i była pewna, że nie tylko nie dosypia, lecz także nie dojada.

– Jadłem śniadanie, a teraz wpadłem was wspomóc, a nie objadać.

– Jest szesnasta, od śniadania trochę minęło. Jak lekarz, pardon, uzdrowiciel, może nie wiedzieć, jak ważne jest regularne spożywanie posiłków? – Agnieszka westchnęła cierpiętniczo. – Robimy tak. Lady czaruje wałek i łapie za drugi, ty łapiesz za trzeci, a ja łapię za telefon i zamawiam jedzenie na wynos. Zrobimy przerwę obiadową, jak je dostarczą, i sobie pogadamy nad kurczakiem i sałatką. Koniecznie sałatką, musisz zjeść coś zdrowego, panie uzdrowicielu.

– Naprawdę nie trzeba…

– Dostaniesz zapłatę w jedzeniu – przerwała stanowczo Grześkowi Lady i wepchnęła mu w dłoń wałek. – Wskakuj na drabinę, wyższy jesteś, będzie ci wygodniej z sufitem. Ja skończę ostatnią ścianę.

Najchętniej by go posadziła w kącie, otuliła kocykiem i kazała się wyspać, ale wiedziała, że Grześ nie usiedzi w miejscu, gdy kobiety pracują. Nie dlatego, że uważał, że to nie jest kobiece zajęcie, tylko dlatego, że czułby się okropnie, gdyby nie pomagał. A przecież nie odeślą Grześka do domu, gdy już po tych dwóch miesiącach udało się im spotkać.

Lady westchnęła w duchu, zanurzając drugi wałek w farbie. Posłała go czarem pod sufit. Pomyślała sobie, że kiedyś oczyma wyobraźni widziała dorosłość jako taki fajny okres, gdy będzie niezależna, majętna i zacznie Naprawdę Żyć. Tymczasem na razie oznaczało to wcale nie mniej nerwów niż na studiach, w najbliższym czasie więcej pracy niż podczas najtrudniejszej sesji, liczenie każdej złotówki, a także spotykanie się z przyjaciółmi od święta. Zaraz jednak odgoniła od siebie te przykre myśli. W końcu teraz liczyła złotówki dlatego, że zainwestowała majątek we własny interes, miała perspektywy, a może nawet Perspektywy, i zaraz miała zjeść obiad z dwójką najlepszych przyjaciół.

I ta konkluzja pchnęła jej myśli ku trzeciemu najlepszemu przyjacielowi z lat studenckich.

– Ej, Grześ.

– Co tam?

– Nie kontaktował się z tobą ostatnio Dobromir? – spytała.

– Co ty. Nie odczytał przecież nawet naszego czatu przez ostatnie trzy tygodnie. Jakby miał się z kimś kontaktować, to z którąś z was, zawsze byliście bliżej.

– Bliżej? Jakby był z nami bliżej, to dałby jakiś znak życia! – warknęła Agnieszka, uniósłszy wzrok nad telefonu, gdzie w aplikacji zamawiała jedzenie. – Ty nic nie pisałeś przez ostatni tydzień, a ten drań przez ostatnie dwa miesiące.

– Miałem trudny okres w szpitalu – usprawiedliwił się Grzesiek, a Agnieszka przewróciła oczyma.

– Wiem, wiem, mówiłeś, tfu, pisałeś, że cię ordynator wykańcza.

– Nawet nie ordynator. – Grzesiek westchnął. – Mamy za mało uzdrowicieli. Czy mam odmówić, jak przywożą kogoś z pożaru w ciężkim stanie, bo skończyłem właśnie zmianę? Albo powiedzieć, że nie przyjmę tego dzieciaka, co wpadł pod auto, bo właśnie zaleczyłem trzy skomplikowane złamania kości u osób, których przez ogólny stan zdrowia nie można było zoperować, i jestem zmęczony?

– Ciężki kawałek chleba sobie wybrałeś – mruknęła Lady współczująco.

– Ktoś to musi robić.

– I bardzo cię za to podziwiam, i narzekam nie na ciebie, tylko na Dobromirka, bo jego na dwa miesiące w szpitalu nie zamknęli – burknęła Agnieszka. – Robi jako asystent dla jakiegoś ważniaka w Loży i już nie ma czasu dla starych przyjaciół.

Paulińska nigdy mu do końca nie wybaczyła przyjęcia tej fuchy. Lady sama nie wiedziała, co o tym myśleć.

– Dalej mnie to dziwi – mruknęła, pokrywając powoli ścianę jasnozieloną farbą. Optowała początkowo za tradycyjną bielą, ale Agnieszka oświadczyła twardo, że mają się wyróżniać, a nie iść w bezpieczną klasykę. Miało więc być tak: biały sufit, ściany jasnozielone. I chociaż wciąż nie była do tego przekonana, ustąpiła. – Wiecie, Dobromir to ostatnia osoba, która moim zdaniem mogłaby wypełniać cudze polecenia. I to jeszcze dla Loży.

– Ludzie się zmieniają – stwierdził Grzesiek.

– No, to musiała być poważna, wewnętrzna przemiana. Podejrzewałam na początku, że zrobili mu pranie mózgu – prychnęła Paulińska. – Albo pojawił się kolejny doppelganger i zajął jego miejsce.

– Obawiam się, że Dobromir jest równie Złomirowaty, jak zawsze. – Lady westchnęła, przesuwając wałkiem po ścianie. – A przynajmniej był, kiedy ostatnio się widzieliśmy.

– Kiedy to było? Ponad pół roku temu – zamarudziła Agnieszka. – Dobra, skoro wy ogarniacie farbowanie, to łapię za mopa. Żarcie będzie za pół godziny, więc trzeba się streszczać. Wiecie co? Mam naprawdę, naprawdę dobre przeczucia co do tego miejsca.

Rozdział pierwszy

Czarownik oznacza kłopoty

Dopiero dochodziła siódma, a chmury spowijały niebo, za oknami wciąż więc panował mrok oraz nieprzyjemny ziąb. Lady, choć do otwarcia zostały jeszcze dwie godziny, uniosła ochronne zaklęte żaluzje i zapaliła lampy, dzięki czemu wnętrze sklepu wypełniło się ciepłym, magicznym blaskiem. Zwykłe, elektryczne oświetlenie sprawdziłoby się równie dobrze, ale to po pierwsze „robiło klimat”, zdaniem Agnieszki przynajmniej, a po drugie – reklamę ich umiejętnościom. Chociaż akurat lamp nie wytwarzały.

Nie wytwarzały też drobnych talizmanów, które Lady miała wyciągnąć z paczki i rozstawić na półkach. Na każdy z nich patrzyła z taką niechęcią, że gdyby magiczne przedmioty mogły mieć uczucia, to te tandetne wisiorki bez wątpienia pod jej wzrokiem poczułyby się co najmniej nieswojo. Sprzedawanie takiego asortymentu urągało godności czarodziejki jako pretendującej do tytułu Mistrzyni Artefaktów. Musiała jednak niechętnie ulec argumentom Paulińskiej, że w lokalu w pobliżu Rynku, w początkach działalności, z pożyczką na głowie i bez wyrobionej renomy, powinny oferować zróżnicowany asortyment. Magiczne przedmioty wytwarzane wspólnymi siłami Agnieszki, która je projektowała i wykonywała obliczenia, oraz Lady, która je zaklinała, były wysokiej jakości, ale za tym szła dość wysoka cena. (Właściwie to zdaniem Lady i tak oferowały je za śmiesznie niskie ceny, chcąc zbudować sobie bazę klientów i zyskać dobre opinie, ale wciąż na przeciętną kieszeń był to wydatek, na jaki nie pozwalano sobie codziennie). Z kolei na tworzenie tych mniej skomplikowanych przedmiotów szkoda było ich czasu.

Turyści zaś w takich sklepach będą w większości szukali zabawnych pamiątek i tańszych talizmanów. Ale przy okazji pośród nich mogli znaleźć się i ci z zasobniejszymi portfelami, którzy zdecydują się na zakup prawdziwie wartościowego amuletu albo magicznego przedmiotu.

– Barachło – oceniła krytycznie, unosząc wisiorek przedstawiający ruchomego smoka wawelskiego, który dało się wykorzystać jako zapalniczkę. A potem ustawiła go na półce, na której na początku skrupulatnie umieściła tabliczkę z napisem „Towar partnerów zewnętrznych”.

Na sąsiednim regale stały przedmioty o magicznych właściwościach: raczej proste, które początkowo Lady wytwarzała dla zabawy, ale które okazały się na tyle popularne na prezenty, że zwiększyła produkcję, bo choć ich tworzenie nie odpowiadało do końca jej ambicjom, to też nie wymagało wielkiego zaangażowania. Zaklęte lusterka, magiczne scyzoryki, małe torebeczki, do których można było zmieścić więcej, niż wskazywałaby objętość, notatniki, w których zapisywał się dyktowany tekst…

Prawdziwą dumą Lady był jednak dział amuletów i magicznej biżuterii, który pilnie rozbudowywały. Niektóre z tych przedmiotów wisiały bezpośrednio na ścianie, inne, te najcenniejsze, schowały w specjalnych gablotkach, na których umieściły karteczki z opisem działania. Były tam amulety chroniące przed prostymi czarami, były takie, które mogły stworzyć tarczę ochronną. Były wisiorki, które zmieniały kolor, jeśli w pobliżu znajdowała się trucizna. Medaliki mające chronić przed ogniem – wystawiły je tutaj i wysłały ofertę kupna do oddziałów straży pożarnej z całego kraju. Spinki do włosów chroniące przed przemoczeniem, ich autorski wynalazek: działały przez jakieś pół roku, potem wymagały doładowania, a i tak okazały się bestsellerem. Ich popularność sprawiła, że Lady i Agnieszka zaczęły projektować także wisiorki rozgrzewające. I chociaż sierpień i wrzesień były pod względem utargu dość marne, to w październiku powoli, powolutku ruszyły do przodu. Studenci Collegium Magicae odkryli ich sklepik i coraz chętniej zaopatrywali się w amulety doładowujące oraz ochronne. Agnieszka postawiła stronę internetową i pojawiły się pierwsze zamówienia online. Zaczęły szukać sprzedawczyni i nieśmiało planowały, że może w przyszłym roku zatrudnią jeszcze kogoś na pół etatu. Mogłyby wtedy zająć się tylko projektami i obsługą klientów składających zamówienia indywidualne.

Lady optymistycznie zaczynała liczyć, że pozbędą się z półek tego „barachła” najdalej w ciągu sześciu miesięcy. A za rok, być może, będą mogły zajmować się już tylko produkcją.

Za jej plecami skrzypnęły drzwi.

– Jeszcze zamknię… – zaczęła Lady, pochylona nad pudłem, ale tknięta nagłą myślą: „Do cholery, większość zabezpieczeń dezaktywowałam, ale to podstawowe pozostało” odwróciła głowę ku wejściu, wypuszczając z dłoni pudełeczko z breloczkami.

I zamarła w pół ruchu, gdy w ciemnowłosej postaci o krzaczastych brwiach i nieładnej twarzy rozpoznała Dobromira Czartoryskiego.

– Dobromir? – spytała głupio, wciąż z poziomu podłogi.

Minęło dobre dziewięć miesięcy, odkąd widziała go ostatni raz. Dwa miesiące, odkąd odezwał się online, parę zdań po tygodniach milczenia: chociaż rozluźniał kontakt od dawna i dawał znaki życia coraz rzadziej, próbowała nawet uderzać do Loży, by się upewnić, że nic mu nie jest, ale dostała tylko informację, że pana Czartoryskiego pochłania praca. Gdy sobie o tym wszystkim przypomniała, natychmiast zapłonęła gniewem. W swoim mniemaniu bardzo słusznym.

Podniosła się pospiesznie, uznając, że nie będzie na niego wrzeszczeć, kiedy tak patrzy na nią z góry.

– Ty draniu! Już zaczęłam myśleć, że nie żyjesz!

– Cześć, Lady. Miło cię widzieć.

– A ciebie nie – syknęła, nogą odpychając sobie z drogi pudło z zaklętymi magnesami. – Wiesz, gdzie miło byłoby cię widzieć? Na moich urodzinach. Albo na urodzinach Agnieszki.

– Pazurki wyrosły ci już na piątym roku, ale teraz to je wyostrzyłaś.

Dobromir uśmiechnął się i to tylko jeszcze bardziej ją rozzłościło. Ruszyła w jego kierunku, niepewna, czy ma ochotę walnąć go w ramię, wypchnąć za drzwi, czy uściskać, ale nim zdążyła zdecydować, dostrzegła na twarzy chłopaka nieładną bliznę, wciąż dość świeżą. Ktoś musiał zaleczyć mu ranę niedawno, i to niezbyt umiejętnie. A sekundę później zauważyła plamy na jego ubraniu.

– Co to ma być? – spytała, gwałtownie chwytając za poły płaszcza.

Dobromir stanowczym gestem złapał ją za dłoń i odsunął na bok.

– Nic mi nie jest.

– Jakie nic? Krwawisz.

– Już nie.

Uniosła głowę, spoglądając mu znów w twarz, i słowa zamarły jej na ustach. Nie uśmiechał się już. A Lady zauważyła nie tylko nową bliznę: Dobromir schudł, bardziej niż Grzesiek nawet, a przecież zawsze był patykowaty. Zawsze był też blady, ale teraz ta bladość wyglądała bardziej niezdrowo niż kiedykolwiek wcześniej, zwłaszcza w połączeniu z podkrążonymi oczyma. Płaszcz też miał brudny; najpierw uwagę przyciągały plamy krwi, ale znajdowały się na nim również inne ślady…

Gniew Lady wygasł, a zamiast niego pojawiły się zimne igiełki strachu.

– Dobromir? Co się dzieje?

– Byłbym wdzięczny, gdybyś pożyczyła mi parę amuletów. I trochę gotówki.

Dopiero teraz Lady zaczęła się naprawdę bać.

Dobromir Czartoryski nigdy, przenigdy nie poprosił jej sam o pomoc. Nie poprosił żadnego z nich: niechętnie przyjmował wsparcie nawet wtedy, kiedy wpychali mu je do gardła. Poza tym nie powinien potrzebować pieniędzy. Na początku studiów, być może, Lady, sama licząca wtedy każdy grosz, nauczyła się wychwytywać pewne objawy, które świadczyły o braku gotówki. Ale potem stał się spadkobiercą fortuny Czartoryskich: mógłby kupić ten zakład, apartament Agnieszki, mieszkanie Lady i wciąż jeszcze sporo by mu zostało.

– Co. Się. Dzieje? – spytała ostro, chwytając go za przedramiona.

– Tak albo nie, Lady. Jeśli nie chcesz mi pomóc, wyjdę.

– Cholera jasna – zaklęła, wahając się przez sekundę. Nie podobało się jej to. Bardzo się jej nie podobało. I nie chodziło tylko o to, że miała dziwne wrażenie, że tej gotówki i tych amuletów może już nie odzyskać. Była Dobromirowi winna życie: może kilka żyć, bo ocalił ją więcej niż raz. Ale teraz w jej głowie nie tyle dzwoniły dzwonki alarmowe, ile wyły syreny. – Ja pierdolę, ale mnie wkurwiasz. Czego dokładnie potrzebujesz?

Jego twarz bardzo rzadko wyrażała jakiekolwiek emocje, ale Lady nauczyła się go całkiem nieźle czytać i teraz widziała drobne oznaki, które zdawały się świadczyć o uldze. Nie był pewny, czy mu pomoże, chyba tej pomocy bardzo potrzebował i obie te rzeczy przeraziły ją jeszcze bardziej.

– Coś doładowującego, najlepiej mocnego. Przyda się jakiś ochronny. Gotówka… daj tyle, ile masz pod ręką. Każda kwota mnie urządza.

– Niech cię szlag – zażyczyła sobie Lady i przeskoczyła przez pudło, by dopaść gablotki z najmocniejszymi amuletami doładowującymi i otworzyć ją, przepuszczając przez zaklęte szkło odrobinę magii.

Zawahała się na ułamek sekundy, ale wyciągnęła trzy z czterech – nie trzymały tu takich dużo, bo ich produkcja była trudna, a klientela dość wąska. Pomyślała, że Agnieszka ją za to zabije, ale odwróciła się i wcisnęła je Dobromirowi.

– Siadaj, tam, w kącie. Dostroję do ciebie amulet ochronny – nakazała.

– Nie mam dużo czasu. Daj go po prostu.

– Siadaj! – warknęła, kierując się do kolejnej gabloty. – Nie odwalam fuszerki. Nie wyjdziesz stąd bez dobrze dostrojonego amuletu. Co się dzieje, Dobromir?

– Nie dostaniesz innej odpowiedzi, kiedy zadasz pytanie trzeci raz, Lady.

– Zadowoliłabym się jakąkolwiek odpowiedzią. To znaczy nie, nie zadowoliłabym się, ale jakakolwiek odpowiedź byłaby dobra na początek – stwierdziła, wracając do niego z niepozorną srebrzystą bransoletką. Nic jej nie obchodziło, że wzór mógł mu nie pasować do mrocznego image’u i uderzać w poczucie męskości, ochrona zamknięta w kole sprawdzała się lepiej niż w wisiorkach. Wzór był prosty, by ozdoba nie zwracała na siebie wielkiej uwagi, ale starannie umieściły na niej kilka drobnych run.

– Nie dzieje się nic, z czym sobie nie poradzę.

– Bo zawsze trafnie oceniałeś swoje siły – mruknęła, po czym wyszeptała zaklęcie nad amuletem. – Daj rękę. Dobrze. Teraz wpuść w metal trochę energii. Dobrze, gotowe. Zatrzyma kilka zaklęć, dokładna liczba zależy od ich siły. Dobromir, ktoś cię ściga?

– Byłoby lepiej, gdybyś nie pytała.

Spojrzała mu w oczy, trochę zła, trochę przestraszona, trochę zmartwiona. W co on się wpakował?

– Bo co? Jak odpowiesz, będziesz musiał mnie zabić?

– Mogą tego użyć, żeby mnie znaleźć? – spytał, unosząc rękę. Oglądał ozdobę, wciąż jeszcze błyszczącą błękitem od przelanej w nią świeżo mocy.

– Nie – odparła, zwalczając poirytowanie. Tylko po części zgodnie z prawdą. Najpotężniejsi czarodzieje rzadko polegali na amuletach, bo można było czasem do nich coś podczepić albo dzięki obcej energii, jaka je napełniała, wykorzystać choćby do śledzenia. W przypadku tego konkretnego jednak zrobić mogłaby to tylko Lady. Do czego nie zamierzała się teraz przyznawać. – Jest najnowszej generacji, z autorskimi usprawnieniami, a dostrajając go, przestawiliśmy amulet na ciebie.

– Dobrze.

– Mam ochotę cię palnąć – poinformowała czarodziejka i podeszła do lady, by wydobyć z kasy trochę gotówki. – Mogę dać ci pięć stów.

– Wystarczy – powiedział i się podniósł.

– Trumna będzie droższa – ostrzegła, podając mu banknoty. – Coś ty narobił, Dobromir? Wpakowałeś się w kłopoty, prawda?

– Jestem czarownikiem. Kłopoty to dla czarowników chleb powszedni.

– Żyjemy w cholernym dwudziestym pierwszym wieku. Nie jadamy codziennie tylko chleba – powiedziała, dalej rozjuszona.

– Masz może wodę?

Odetchnęła.

– Na zapleczu. Zaraz przyniosę. Dasz mi znać, czy wszystko w porządku?

– Jeśli zdołam – odparł, a potem skrzywił się lekko. Kolejne słowa wypowiedział tak, jakby z trudem przechodziły mu przez usta. – Przepraszam. Nie miałem dokąd iść.

– Oczywiście, że miałeś. Tutaj – powiedziała, choć jej ton, wciąż wskazujący na rozzłoszczenie, kontrastował z tymi słowami.

Teraz to już pod tym płaszczykiem gniewu zaczynało kryć się autentyczne przerażenie. Dobromir nie potrafił prosić o pomoc. Nie za bardzo umiał ją przyjmować, nawet jeśli w pewnym momencie zaczął się starać. Dziękował za nią, ale zawsze przychodziło mu to z trudem.

Ale nigdy nie nauczył się przepraszać.

Czy kiedykolwiek za coś ją przeprosił? Nie mogła sobie przypomnieć.

Musiał czuć się naprawdę, naprawdę winny, i przyszło jej wreszcie do głowy, że być może ściągał właśnie kłopoty też na jej głowę.

Cofnęła się na zaplecze, bijąc się z myślami, czy powinna od razu napisać do Agnieszki. Ostatecznie tylko wyjęła butelkę z szafki obłożonej chłodzącym zaklęciem, zgarnęła paczkę ciasteczek z „zapasów na specjalne okazje” i wróciła do głównej części sklepu. Nie było jej może dwie, trzy minuty.

Ale Dobromir w tym czasie znikł.

– Kurwa! – zaklęła Lady, która przeklinała w ten sposób rzadko, ale teraz to ją dosłownie trafił szlag.

Postawiła butelkę na ladzie z taką siłą, że denko pękło i woda polała się po blacie.

Miała wielką ochotę kopnąć jedno z pudeł pełnych barachła, ale przypomniała sobie, że barachło nie barachło, zapłaciły za tę dostawę całkiem sporo i to musiało się zwrócić. Nie wspominając już o tym, że oddała tej zdradzieckiej szui parę stów i amulety warte kilka razy więcej.

Wiedziała, że Agnieszka o tej porze będzie jeszcze spała: miała przyjść dopiero po południu i stanąć za kasą, podczas gdy Lady zabierze się w pracowni na tyłach do napełniania energią przedmiotów, które wspólnie naszykowały w niedzielę. To jednak była sytuacja awaryjna. Paulińska zrozumie.

Agnieszka odebrała dopiero po kilku sygnałach.

– Czy ty wiesz, która jest godzina?

– Dobromir tu był.

– O – mruknęła Agnieszka, a jej głos, chwilę temu zaspany, zabrzmiał czujniej. – To cię zaszczyt kopnął. Co się dzieje?

– W tym problem, że nie wiem – odparła Lady, wpatrując się w drzwi. – Ale Aga, ten wariat jak nic wpakował się w coś paskudnego. Był ranny. Chciał kasy. I… i… nie jestem pewna… czy skoro mu właśnie pomogłam, to ja też nie wpakowałam się w coś paskudnego. Wiesz, nas obu.

– Będę za godzinę. Cholera, za czterdzieści minut – rzuciła Agnieszka; w tle trzasnęło, jakby coś się stłukło. – Zaciągnij zaklęcia i nikomu nie otwieraj, dopóki nie przyjdę. Zaraz będę. Jakby co, dzwoń po policję.

Rozłączyła się, zanim Lady zdążyła odpowiedzieć. Czarodziejka westchnęła, odsunęła telefon od ucha i spojrzała na wyświetlacz. Zastanowiła się, jak niby Agnieszka miałaby powstrzymać dowolne zagrożenie, z którym Lady nie dałaby sobie rady. Z nich dwóch to Lady lepiej nadawała się do walki, bo nawet jeżeli nigdy nie polubiła zaklęć bojowych, przynajmniej zasobów magicznej energii jej nie brakowało. A to był jeden z najważniejszych elementów decydujących o mocy magicznego. Ciężka praca, oczywiście, poza tym skłonności do danej dziedziny magii, lecz także ilość mocy, jaką dysponował.

Ale i tak chciała, żeby Agnieszka przyszła. Bo z kolei jeżeli szło o opracowywanie planów na okoliczności takie jak „nasz przyjaciel ze studiów wpakował się w bagno”, to Lady wolała zwalić to na Paulińską.

Odetchnęła i ruszyła do drzwi. I kiedy zaciągała ochronne zaklęcia i zamykała zamek, przyszło jej nagle do głowy, że Dobromir musiał być teraz dużo silniejszy niż jeszcze kilka lat temu. Wprawdzie zostawiła aktywne tylko jedno zabezpieczenie, ale gdy kończyli studia, nie potrafiłby zdjąć jej barier tak, aby tego nie zauważyła.

*

– Musiałaś dać mu akurat ten z potrójnym wiązaniem Rochestera?

Agnieszka stała przed pustą gablotką, a jej mina wyrażała głębokie niezadowolenie. Lady spojrzała na przyjaciółkę z irytacją, ale zaraz wróciła do układania zaklętych breloczków i innych drobnych wisiorków na półkach. Wizyta Dobromira rozbiła jej harmonogram, a za kilka minut powinna otwierać.

– Miałam mu powiedzieć „nie”?

Był przyjacielem. Mimo wszystko. Mimo tego, że się ostatnio nie odzywał, że nie pojawił się na jej urodzinach, że od kilku miesięcy nie miał czasu się z nimi spotkać. Taka przyjaźń, jeśli była prawdziwa, nie przemijała natychmiast i Lady nie potrafiłaby mu nie pomóc. Może za rok albo dwa, ale nie mogłaby odmówić mu dzisiaj.

– Miałaś mu powiedzieć „nie, nie dam ci niczego, dopóki nie wyjaśnisz mi, co się dzieje”.

– Wtedy by wyszedł. A skoro prosił o te amulety, musiał ich bardzo potrzebować.

– Racja – przyznała Agnieszka niechętnie. – To w końcu Złomir. Mogłaś dać mu ten drugi. Na Rochestera znalazłam klienta wczoraj wieczorem. Dobrego klienta. Chciał odebrać go we wtorek. Mógłby polecić nas dalej.

Lady odetchnęła i na moment zacisnęła powieki. Z tego wszystkiego zaczynała boleć ją głowa.

– Spinki mogą poczekać, mamy jeszcze zapas. Przygotujemy dzisiaj formę, jutro go napełnię.

– Jeśli napełnisz potrójne wiązanie w jeden dzień, to jak nic umrzesz, a mamy jutro rozmowę z obiecującą kandydatką na ekspedientkę. Potrzebuję cię żywej.

– Dam radę – burknęła Lady. – Możemy wrócić do tego fragmentu, w którym Dobromir wpadł tutaj, prosząc o gotówkę, amulety, a potem znikł bez słowa?

– Myślę nad tym – odparła Agnieszka. Postukała w gablotkę, a potem westchnęła i odwróciła się do Lady. Rzeczywiście wyglądała na zamyśloną. – Albo Dobromir zrobił coś, czego nie powinien, albo Loża go wystawiła.

Lady odłożyła ostatni breloczek na miejsce i schyliła się po pudło. Nie była idiotką. Podobny wniosek i jej przyszedł do głowy. Dobromir przyszedł po pieniądze, których miał mnóstwo. Prosił o amulety ładujące, kiedy sam dysponował taką ilością magicznej energii, że mógłby spalić kilka budynków, zanim by ją całą zużył. Zachowywał się dziwnie. Tak, pomyślała o tym – po prostu nie chciała dopuścić do siebie tej myśli.

– Wpadłam na to. Prawdziwe pytanie brzmi, co my z tym zrobimy.

– Nie jestem pewna, czy powinnyśmy coś robić.

Agnieszka westchnęła. Otworzyła gablotki – nie miała wiele magii, ale wystarczało jej do otwierania ustawionych na nią zabezpieczeń – i zaczęła przesuwać przedmioty oraz opisujące je kartki tak, żeby jedna z witryn nie świeciła pustkami.

– Żartujesz?

– On wyraźnie nie chciał pomocy – orzekła Paulińska. – Znaczy się większej niż te parę stów. A te kilka stów to też bym mu dała bez namysłu. W sumie odżałuję i tego Rochestera, drań uratował nam skórę więcej niż raz.

– On nigdy nie chciał pomocy, nawet jak jej potrzebował – doprecyzowała Lady i ruszyła do drzwi, by odblokować zamki i zmienić napis na drzwiach na „Otwarte”. – Wiesz, czego ja się boję? Że on z tymi swoimi idiotycznymi skłonnościami do bohaterstwa w coś się wpakował, bo uznał, że tak trzeba.

– Bardzo prawdopodobne. Rycerz na białym koniu, do licha.

– Z wyglądem złego czarnoksiężnika z baśni. Pójdę dziś wieczorem sprawdzić jego mieszkanie.

– Idę z tobą.

– Nie idziesz ze mną, bo będziesz kończyła wzór Rochestera, żebym jutro mogła go ogarnąć do końca – przypomniała Lady. – Nikt mnie nie napadnie w biały dzień na środku Nowej Magii, bez przesady. A nawet jeśli, to po prostu mu zniknę.

Dobromir pod koniec szóstego roku studiów kupił mieszkanie na Nowej Magii, osiedlu powstałym w południowo-wschodniej części Krakowa na początku lat pięćdziesiątych, gdy zaczęto wznosić tam zakłady produkcyjne, w tym jedną z pierwszych magicznych manufaktur. Budynek miał więc swoje lata, mieszkanie było niezbyt duże, położone nad księgarnio-kawiarnią, i Lady wtedy nie rozumiała, dlaczego Dobromir nie wybrał czegoś bardziej okazałego, zwłaszcza gdy zaczął pracować. Ostatecznie okazało się jednak, że zrobił dobry interes, i teraz się z tego szczerze cieszyła. Łatwiej będzie o niego podpytać w takiej okolicy niż na jednym z nowszych osiedli.

Agnieszka przypatrywała się jej przez chwilę tak surowym wzrokiem, że Lady spodziewała się jakiejś tyrady.

– Zmień wygląd – zażądała jednak Paulińska.

– Co? Dlaczego?

– Halo, skoro on nie może skorzystać z własnej kasy ani po prostu iść i kupić sobie amuletów, to albo przegrał wszystko w karty, w co nie uwierzę, albo się przed kimś ukrywa. Jak się przed kimś ukrywa, to ten ktoś też może go szukać. I lepiej, żeby nie dowiedział się, że ty też o Dobromira wypytywałaś – stwierdziła Agnieszka z żelazną logiką. – Najlepsza iluzja, na jaką cię stać, odmeldowujesz się telefonicznie przed rozpoczęciem misji i zaraz po jej zakończeniu.

Lady przygryzła wargę, gdy dotarło do niej wreszcie, że może jednak to, co chciała zrobić, nie było aż tak bezpieczne, jak się jej wydawało. Skinęła jednak tylko głową, bo ani myślała zmienić zdania. Była czarodziejką, i to całkiem niezłą, ba, jej dawny mentor wciąż powtarzał, że Lady w Arturiusie się marnuje i kilkakrotnie oferował pomoc w zmianie ścieżki zawodowej, a on nie chwalił nigdy nikogo bez powodu. A przecież chodziło mu o tworzenie amuletów, nie o tę dziedzinę magii, do której miała prawdziwy, wrodzony talent! Było się tą mistrzynią iluzji, tak?

– Aga? Myślisz, że powinnyśmy…

– Nie pisz do niego, na pewno sprawdzą jego konta.

– W paranoję popadasz – prychnęła Lady, aktywując dzwonki przy drzwiach, które miały się rozdzwonić, jeżeli wejdzie klient. – Nie. Mam pomysł na nowy produkt.

– Aha? – Agnieszka, która już szła na zaplecze, pewnie by zacząć przygotowywać bazę pod amulet z potrójnym wiązaniem Rochestera, odwróciła się, a jej oczy zabłysły.

– Iluzja w amulecie. Zmieniająca kolor włosów albo oczu.

– Nikt nie próbował czegoś takiego.

– To super, będziemy pierwsze – oświadczyła Lady. – No ej? Nikt tego nie próbował, bo zazwyczaj twórcy magicznych przedmiotów nie są też mistrzyniami iluzji. I nie mają ciebie, racja?

– Cholerna racja – powiedziała Agnieszka, a wyraz niepewności znikł z jej twarzy jak różdżką odjął. – Idę szykować Rochestera, pod koniec tygodnia robimy zapas spinek antyprzemaczających, w przyszłym kończymy prace nad wisiorkami ogrzewającymi, a potem siadamy do tego… och, bogowie, albo nie, bo przecież zacznie się już wtedy przedświąteczne szaleństwo. Iluzje będą musiały poczekać do stycznia. Wiesz co? Mam nadzieję, że ta dziewczyna naprawdę będzie tak dobra, jak się wydawała w rozmowie telefonicznej, bo rozpaczliwie potrzebujemy ekspedientki. A raczej więcej czasu. Rozpaczliwie potrzebujemy więcej czasu na projekty. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się wyspałam.

– Ta. Też mam nadzieję, że dziewczyna się sprawdzi – przyznała Lady.

Odeszła z Arturiusa, by pracować na własny rachunek i tworzyć ciekawsze produkty, i właśnie to dostała, ale… wciąż brakowało im czasu na eksperymenty. Nie wspominając nawet o czasie na tworzenie prawdziwie potężnych, zaklętych przedmiotów, które można by uznać za artefakty.

Miała też nadzieję, że z jej wizyty u Dobromira nie wynikną kłopoty, co to „więcej czasu” pochłoną.

*

Aleja Róż, czy raczej jej odnowiona przed trzema laty postać, stanowiła „prezent Loży Magii dla miasta Krakowa i jego wszystkich mieszkańców”. W samym centrum osiedla wyrósł bajkowy ogród, którego stworzenie nie byłoby możliwe bez udziału magii. Krzewy różnobarwnych róż rozkwitały wzdłuż całej długości alei na pasach zieleni, pnące róże oplatały pnie drzew, pod którymi ustawiono ławki i ciężkie donice wypełnione kwiatami, i wspinały się nawet po ścianach budynków. Pozostawały zielone i kwitły przez cały rok, także pośród śniegów: cudowne odmiany, wyhodowane przez magibotaników Polanii przed dwiema dekadami, których zaszczepki zostały zasadzone tutaj przez całą grupę czarownic ziemi i kilku czarodziejów. Aleja Róż przyciągała dzięki nim turystów z krajów i z zagranicy i uchodziła za jeden z ładniejszych krakowskich zakątków.

Był to piękny prezent, ale wędrując pomiędzy szeregiem zaklętych donic i całym pasem różanych krzewów, Lady myślała cynicznie, że Loża bardzo sprytnie to rozegrała. Czarodziejka za długo obracała się w magicznym światku, aby nie zdawać sobie sprawy z tego, że „prezentu” nie dano w dobrej wierze, lecz w ramach budowania PR-u i odwracania uwagi od sprawy czarodzieja zabójcy, o której rozpisywano się wtedy w prasie. Loża Magii ostatecznie zawsze dbała tylko o własne interesy. Mieszkańcy Krakowa i Polanii nic ją nie obchodzili – a raczej… obchodzili jako bezimienna masa milionów ludzi, którzy pracowali de facto na dobrobyt magicznych, korzystając z ich produktów i usług, słono za to wszystko płacąc.

Zyskiwały obie strony, oczywiście. W świecie pełnej równości nikt nie miałby przewagi dzięki swojej magii, ale też ktoś ze złamanym kręgosłupem nie zostałby postawiony na nogi przez uzdrowiciela, ogniowa czarownica nie uratowałaby niczyjego domu przed pożarem, a turyści nie mogliby robić sobie zdjęć pośród zaczarowanych róż, rozkwitających mimo późnej jesieni. Wodne czarownice nie walczyłyby z powodziami, a czarodzieje nie rzucali wspólnie zaklęć, żeby zaradzić suszy. Lady doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a z przywilejów bycia czarodziejką korzystała bez żadnych skrupułów. Jednocześnie wiedziała także, jaka istniała nierównowaga sił i o ile więcej szans miał ktoś, kto był obdarzony choćby odrobiną magii. Tak, aby zajść faktycznie wysoko, musiał ciężko pracować i zapłacić za to cenę, ale zawsze otwierało się przed nim więcej możliwości.

To magia pozwoliła Lady coś w życiu osiągnąć.

Podobnie było z Dobromirem.

Gdyby Lady nie miała magii, gorycz by ją chyba zżarła.

Nie, pomyślała, zatrzymując się przed kawiarnio-księgarnią i spoglądając w okna jednego z mieszkań: tego, które należało do Dobromira. Gdyby nie magia, dawno byłabym martwa.

Nie dałaby rady sama z siebie, bez niczyjej pomocy, wyrwać się z dawnego życia. Jej rodzina nie była patologiczna, ale nie była też wspierająca. Ojciec, który zostawił żonę i córki. Matka, która uważała, że jeśli ona całe życie była nieszczęśliwa, to córki powinny po prostu siedzieć cicho i być zadowolone z tego, co mają. Starsza siostra, bardziej od Lady lubiana, z pewnym drygiem do fryzjerstwa, która trochę pogardzała jąkającą się, nieładną dziewczyną i wolała się od niej odcinać, aby nie zostać odepchniętą przez kolegów i koleżanki. Rówieśnicy, którzy – jak to często bywa – potrzebowali jakiejś ofiary i wybrali sobie właśnie ją, bo była „dziwna”. Brak pieniędzy, brak specjalnych talentów, brak możliwości, brak czyjegokolwiek wsparcia. Jąkanie się, zostawanie z tyłu z edukacją, bo z domu nie wyniosła dość bogatego słownictwa, brak pieniędzy na książki i na korepetytorów. Ci, którzy powtarzali, że każdy jest kowalem własnego losu, nigdy nie znaleźli się w takiej sytuacji albo mieli bardzo dużo fartu.

Bez magii nigdy nie zdołałaby się wyrwać.

– Magia zmienia wszystko – mruknęła do siebie, przyglądając się roślinom, które oplatały okno Dobromira.

Pamiętała, jak kupował to mieszkanie i jak urządzali w nim niewielką parapetówkę. Miesiąc później Loża zadeklarowała, że zrewitalizuje aleję Róż, wtedy będącą po prostu zabetonowanym długim placem. Po kolejnych kilku miesiącach mieszkanie Dobromira było warte dwa razy tyle, ile za nie zapłacił, tylko ze względu na widok z okien. Kawiarnio-księgarnia na parterze też musiała doświadczyć tego cudownego zjawiska, bo chociaż był dzień roboczy, to gdy Lady zerknęła do środka przez ciągnące się wzdłuż ściany przeszklenia, zobaczyła tłum ludzi przy stolikach.

Nie weszła do środka. Skierowała się ku klatce schodowej, wpisała kod – na szczęście nie zmienił się przez ostatnich kilka miesięcy – i wbiegła na górę. Bez specjalnego zaskoczenia przyjęła głuchą ciszę, która odpowiedziała na jej pukanie. Za to z większym zaskoczeniem odkryła, że po pierwsze, mieszkanie było teraz zabezpieczone innymi barierami niż te, które ustawiła tu dla Dobromira, a potem odnowiła na początku tego roku, po drugie… że wszystkie czary, jakie rzuciła, zostały przełamane.

Nie dezaktywowane. Złamane.

A potem je zastąpiono.

Wiedziała, że Czartoryski miał kłopoty, ale dopiero teraz zaczęło do niej docierać, jak duże. Nie była może czarodziejką specjalizującą się w magii defensywnej, umiała jednak postawić naprawdę przyzwoite osłony, a poza tym dodały z Agnieszką też ochronę runiczną. Starannie wyrzeźbiły znaki na progu i parapetach, i Lady oraz Dobromir nasycili je swoją magią. Studenckie doświadczenia, świadomość, że gdzieś tam są czarownice i czarodziej, mający do nich żal, sprawiły, że poświęcili na to trzy dni. Do przełamania tych wszystkich zabezpieczeń potrzeba by albo potężnego czarodzieja wyspecjalizowanego w tej dziedzinie magii, albo kilku osób, i nie dałoby się tego zrobić w pięć minut. I nagle pomysł zmiany wyglądu wydał się jej jeszcze lepszy niż wcześniej. W swojej zwykłej postaci była niezbyt wysoka, miała owalną twarz, nosiła rozmiar czterdzieści, w porywach trzydzieści osiem, a krótkie włosy od jakiegoś czasu farbowała na rudo. Teraz występowała jako szatynka o długich warkoczach, nijakich rysach i wyglądała na młodszą niż w rzeczywistości. Nie dało się jej rozpoznać, a do wyczucia iluzji potrzeba by kogoś naprawdę silnego, najlepiej doświadczonego albo w iluzjach właśnie, albo w wyczuwaniu magii. Lady zaś podejrzewała, że speców od iluzji lepszych od niej należałoby szukać w Hollywood. Dostała kiedyś nawet ofertę pracy od jednej z polańskich wytwórni filmowych i zdawali się bardzo rozczarowani, gdy po wahaniu postawiła jednak na Arturiusa.

– A pani co tu robi?

Lady drgnęła niespokojnie, gdy za nią rozległ się męski głos. Drzwi mieszkania naprzeciwko otworzyły się tak cicho, że nawet tego nie usłyszała. Obejrzała się i już, już otwierała usta, by odpowiedzieć… gdy przypomniała sobie, że naprzeciwko Dobromira mieszkała niegdyś starsza urocza pani, której nie zrażały wszystkie ponure miny Czartoryskiego. Lady zamierzała nawet zapukać do niej i spytać, kiedy ostatni raz widziała sąsiada.

– Dostawa, a nikt nie odbiera – zamarudziła i obróciła się do mężczyzny, który pojawił się w drzwiach zamiast tamtej staruszki. Trzymała iluzyjną paczkę. Uniosła wieko, demonstrując w środku opakowanie z logo azjatyckiej knajpki. Zadbała nawet o to, by w powietrzu uniósł się zapach makaronu i kurczaka. – Budynek osiem!

– Siedem – sprostował facet, ale przyglądał się jej jakoś tak… uważnie.

Nie ulegaj paranoi, powiedziała sama sobie. Może starsza pani sprzedała mieszkanie, skoro ceny tu tak wzrosły. Może on je kupił.

I od razu po przeprowadzce, nie znając pewnie sąsiadów, wyskakiwał, bo ktoś zapukał do sąsiednich drzwi…?

– Holender – westchnęła Lady, teatralnie zerknęła na zegarek, i od razu ruszyła do schodów. Zbiegła po nich, a kiedy znalazła się na ulicy, ukradkiem spojrzała w stronę okien mieszkania pani Stasi.

Ktoś stał za firanką.

Czarodziejka rozejrzała się, spojrzała na numer najbliższego budynku i skierowała się prosto ku ósemce. Wyszła stamtąd dwie minuty później, przeszła aleją, skręciła w boczną uliczkę i chwilę później rozwiała się w powietrzu, skryta pod płaszczem niewidzialności. Początkowo miała zamiar wpaść do lokalu na dole, gdzie Dobromir kupował czasem kawę lub książki, zapytać, czy widzieli go ostatnio… ale teraz nie wydawało się jej już to takim dobrym pomysłem.

Dopiero po kilku minutach marszu pojawiła się z powrotem, w jednej z klatek blokowiska, i już pod własną postacią wskoczyła do najbliższego autobusu.

Była pewna, że nikt za nią nie szedł, a jednak ściskała amulet ochronny przez całą drogę na swój przystanek.

Czarodziejka z ulicy Brackiej

Copyright © by Magdalena Kubasiewicz 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Piotr Chojnacki

Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Kornelia Dąbrowska

Skład i łamanie – Paulina Soból-Hara

Projekt okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce – Grafika na okładce – Marta Leydy-Odrzywolska

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN epub: 9788383303321

ISBN mobi: 9788383303314

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści

Prolog. Kompletne szaleństwo

Rozdział pierwszy. Czarownik oznacza kłopoty

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Cover