Szarlatanka -  Izabela Meyza - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Szarlatanka ebook i audiobook

Meyza Izabela

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Takiej diabli nie wezmą.Wariatka, czarownica, szarlatanka.

Agata Srożko, znachorka i uzdrowicielka mieszkająca w małej wiosce na pograniczu polsko-litewskim, przesuwa granice między życiem a śmiercią. Mieszkańcy przykleili jej łatkę szarlatanki, ale czy wiedzą, kim tak naprawdę jest? Kiedy pewnego ranka znika, wszyscy próbują zachować się racjonalnie. We wsi aż wrze od domysłów. Tymczasem nadciąga zima, a w srogim klimacie północy trzeba się na nią dobrze przygotować.

Co się stało z Agatą? Kim tak naprawdę była? Czy wreszcie wyjdzie na jaw to, co od lat było pogrzebane?

Autorka kreśli sugestywny obraz zamkniętej społeczności, w której przeszłość nie odchodzi – trwa w listach, wspomnieniach i szeptach starych kobiet. Snuje piękną opowieść o utraconych nadziejach, skrywanych tajemnicach i o tym, że czas nie zawsze leczy rany. A także o wybaczaniu, przede wszystkim samemu sobie.

Żeby zrozumieć świat, trzeba go czasem odwrócić na drugą stronę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 32 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ewa Sobczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mariannie i Anieli, moim córkom.

Oby Wasze korzenie dawały Wam siłę.

Część I

Wieś

1

Agata podniosła głowę z poduszki i spojrzała przez okno. Nad światem wisiały mgły. Przesunęła się na brzeg łóżka, ziewnęła i postawiła stopy na podłodze.

Koszula nocna była tak długa, że idąc przez kuchnię do sieni, Agata zamiotła wszystko, czego nie zdążyła posprzątać wieczorem: okruchy chleba, pojedyncze włosy i zakrwawiony bandaż. Powinna była to zrobić wczoraj. Teraz nie pora na to, już za późno. W sieni pożałowała, że nie założyła kapci. Kiedy otworzyła drzwi, chłód wdarł się do środka i podkuliła palce stóp, a całe jej ciało, przykurczone ciało starej kobiety, napięło się na zimnie jak struna porządnie zrobionych skrzypiec.

– Jesteś tam? – krzyknęła w dal. Choć wkładała w patrzenie tyle wysiłku, na ile pozwalały jej zmęczone życiem oczy, nie widziała nawet ściany stodoły. – Odezwij się, jak jesteś.

Cisza.

– Nic to, jak nie ma, to nie ma – szepnęła do siebie, wędrując z powrotem do sypialni.

Płynnym ruchem ściągnęła z pleców nocną koszulę. Piersi opadały teraz swobodnie i choć ciągnęło je ku ziemi, sterczące od zimna sutki nadawały im świeżości. Spojrzała na swój wklęsły brzuch, nawet wprawne oko nie rozpoznałoby, że kiedyś nosiła tam dziecko, oraz na niewielkie dłonie, które oplatała sieć grubych zmarszczek, znak, że dużo ich w życiu używała. Wykonywała nimi prace kobiece i męskie, bo nigdy nie miała przy sobie mężczyzny, który mógłby ją w tych ostatnich wyręczyć. Miała kilku na dochodne, niektórzy zostawali na noc, a inni na kilka tygodni, ale przez całe jej życie żaden z nich nie podjął się pracy u jej boku. Codzienność, tak nauczono ją myśleć, jest dla mężczyzny za trudna.

Każdy – gdyby tylko skierował na nią wzrok – mógł dostrzec zamknięte w niej żywotność i siłę. Tyle że nikt od dawna na nią nie patrzył. Jedyną częścią ciała, która pozostawała widziana, była jej twarz – pomarszczona, zastygła raz w lekkim uśmiechu, innym razem w melancholii, smutku lub strachu. Dla wielu przeciętna twarz starej kobiety. Nie, twarz Agaty nie była przeciętna. Najwięksi filozofowie, ślęcząc nocą i za dnia nad książkami, teoretyzując o początkach i końcach życia, o naturze władzy i wszechświata, liznęli zaledwie substancji, która dodawała życia jej rumianym policzkom. Tworząc najmądrzejsze traktaty, które stały się potem – nieraz przez przypadek lub ze zwykłego szacunku dla mężczyzny ze skrywaną nerwicą – filarami kultury, z rzadka tylko doznawali tego, co osadzało się z wielką swobodą w zmarszczkach kobiety.

Czym było to coś? Dość powiedzieć na razie, że Agata, która doznała życia za śmierci i śmierci za życia, znała tę substancję jak własną kieszeń.

Chwyciła leżące na krześle pończochy i zaczęła je nawlekać. Najpierw stopy. Kiedy się schyliła, kości kręgosłupa wydały ostry dźwięk. Niespiesznie kierowała dłonie w stronę łydek, ud i łona. Pogłaskała je łagodnie, po czym założyła majtki. Ubrań miała niewiele, wszystkie poskładane w dwie kupki: codzienną i wyjściową. Dziś interesowała ją ta druga. Włożyła wełnianą spódnicę, która mimo bycia nadgryzioną tu i ówdzie przez mole, wciąż wyglądała na odświętną. W talii ścisnęła ją pas-kiem. Następnie pogładziła dłonią dwie bluzki z wyjściowej kupki.

– Może ta błękitna? – szepnęła do siebie, przekrzywiając przy tym głowę niczym zdziwiony ptak, po czym chwyciła jednak w dłonie czerwoną, aksamitną, i otuliła nią piersi.

Kiedy już się ubrała, chwyciła szczotkę i płynnym, rytmicznym ruchem rozczesała włosy, które następnie zwinęła w zgrabny kok.

Nie, kok nie pasował.

Odpięła szpilki i ponownie puściła włosy luzem. Były siwe, długie i szorstkie jak rżysko.

– Jesteś już? – krzyknęła tym razem przez otwarty kuchenny lufcik, ale znowu nikt nie odpowiedział.

Jest czy go nie ma?, zapytała świata, rozglądając się na boki, jakby chciała wyczytać odpowiedź z tego, co widziała za oknem. Ale świat nie mówił nic.

Na wszelki wypadek wychyliła się ponownie i zawołała:

– Jak jesteś, to poczekaj jeszcze chwilę.

Jej oddech krążył równo po klatce piersiowej, wprawiał w falowanie brzuch i mocno osadzał stopy na ziemi. Niedługo będzie gotowa.

Agata podawała w wątpliwość – i być może to ją najbardziej różniło od pozostałych kobiet ze wsi – sens rozpalania porannego ognia. Tego dnia postanowiła jednak zjeść coś solidnego, by okrytemu lekkim aksamitem brzuchowi zapewnić dodatkową odrobinę ciepła. Wygrzebała z pieca wczorajszy popiół i wyjęła zapałki. Czekając, aż drewno na dobre się zajmie, ponownie wyjrzała na zewnątrz.

Wreszcie go zobaczyła. Przestępował z nogi na nogę. Uchyliła okno i krzyknęła:

– Stój, gdzie stoisz, zaraz do ciebie dołączę.

W odpowiedzi usłyszała dziwny dźwięk, jakby skrzeczenie.

– Nie charcz tak, daj człowiekowi w spokoju dokończyć śniadanie – dodała i nie czekając na reakcję, podeszła do kuchenki i nałożyła sobie odgrzewanych ziemniaków.

Rozkoszowała się ciepłem rozchodzącym się w brzuchu. Jej policzki rumieniły się coraz bardziej, a dłonie niecierpliwie ocierały się o pomarszczone przedramiona. Siadła przy oknie i patrzyła, jak mgła rozstępuje się na boki. Tak, nastała pora, żeby wyjść z domu, nie ma co się ociągać. Okutała się ciepłą chustą i upewniwszy się, że ogień pod płytą niedługo zagaśnie, ruszyła w stronę lasu.

Trawy szeleściły pod jej nogami, lekki wiatr zaglądał pod jej spódnicę. Zamiast się tym cieszyć, Agata rozglądała się nerwowo na boki.

Mężczyzna czekał na nią pod lasem. Kiedy stanęła obok niego, poczuła spokój i rozchodzące się po ciele podniecenie.

2

Dzień, który właśnie się zaczynał, był zwyczajny. Psy budziły się powoli, wylizując się leniwie, dopóki nie ożywił ich zbliżający się traktor lub szukający jedzenia lis. W rozrzuconych między polami domach zaczynało się poranne poruszenie, czego świadectwem był dym unoszący się z kominów. Tego dnia o świcie wszystkie dachy we wsi zabłysły od słońca, które – szybko pożałowawszy tego gwałtownego ruchu – schowało się za stalową powłoką chmur, by już do końca dnia pozostać w ukryciu. Ale nawet to, biorąc pod uwagę panujący w okolicy zimny klimat, było zwyczajne.

Na jednym krańcu wsi, tym od strony miasta powiatowego, stał dom Lusi i Gedymina. Od frontu miał wielki zabudowany taras. Kiedyś pojedyncze szybki, z których się składał, łagodnie wpuszczały słoneczne światło, prowadząc je do jadalni. Teraz wiele miejsc po nich było zapchanych starymi rajstopami. W lecie wyjmowano je z okna i taras służył jako półotwarta jadalnia. Zimą znów zapychano ziejące otwory, żeby mróz nie trafił do domu. Nad tarasowym oknem wisiały ułamane zdobienia z drewna: zwierzęta i ptaki, którym czas poobrywał ogony i skrzydła, zostawiając je w nagiej formie. Niektóre z przegniłych elementów zostały odpiłowane, jakby gospodarze nie mieli ochoty lub funduszy, by odnowić zwierzęce postaci, o których obecność w swoim domu wcale się nie prosili.

Na kolejnym krańcu, tym położonym bliżej lasu, stał nadgryziony zgnilizną dom Lupusów, którzy wstali dziś nadzwyczaj wcześnie. Wysoki mężczyzna, podciągnąwszy spodnie do góry, usiadł na ganku. W jego kierunku zmierzała uginająca się pod ciężarem wiader kobieta. Rzucające przed siebie błotem dziecko omijało ją tak, jak omija się dziury w drodze, od niechcenia i bez zbędnego hamowania.

Reszta domów stała pomiędzy gospodarstwami Lusi i Lupusa, jakby ktoś je porozrzucał bez ładu i składu. Między nimi rosły wysokie, proste topole i wiła się gliniasta droga, która w suche dni była pokryta głębokimi koleinami.

Teraz, o poranku, w domach zawsze było coś do zrobienia. Kobiety wkładały do garnków kaszę i warzywa. Szykowały napar z kory wierzbowej na bolące stawy, zmiatały z podłogi kurz albo ćwiartowały kurę na zupę. Ze wszystkim musiały zdążyć, zanim kwik zwierząt i niemowląt będzie na tyle głośny, że nie da się już go ignorować.

Mężczyźni w czasie porannych rytuałów zazwyczaj pozostawali w łóżkach i czekali, aż ich popychane siłą inercji żony jedną ręką zedrą z nich pierzynę, podsuwając pod nos kawę z cykorii. Dzieci, bezkształtne zlepki skóry i włosów, naciągały na ciałka puchowe poduchy z nadzieją, że matkom zdarzy się któregoś z nich nie zauważyć. Ale matek nie da się oszukać. Z chłodną bezwzględnością – taką samą, z jaką traktowały swoich mężów i z jaką mężowie je traktowali – szturchały jedno po drugim, zaganiając do obory. Krowy bowiem tego dnia ryczały ani mniej, ani więcej niż zazwyczaj, upominając się o dojenie.

O poranku ludzie chodzili okutani od stóp do głów, bo o tej porze roku ciepło było w Przypadce szczególnie pożądane. Jego skromne zapasy mieszkańcy chowali w głębi samych siebie, niechętnie dzieląc się z otoczeniem. Wyjątkiem były dzieci – posklejane ze sobą podczas snu, a po przebudzeniu turlające się razem po podłodze, szturchające stopami pod stołem lub trzymające się za ręce w drodze do szkoły. Wraz z wiekiem jednak granice ciał ludzkich stawały się wyraźne, mimo to nikt nie pytał o zgodę na ich przekraczanie. I niezależnie, czy chodziło o dotykanie pod pierzyną tego, z kim przyszło spać, o leczenie ran, iskanie włosów w poszukiwaniu wszy, wszyscy jakoś się z tym oswoili.

Także i Lusia oswoiła się z ciałem swojego męża Gedymina, które choć przysparzało jej męki samym swym istnieniem, było przez nią starannie pielęgnowane od wielu lat. Śniadanie jednak lubiła jeść w samotności, z dala od sypialni. Popijała długo kawę i patrzyła na rozciągającą się za kuchennym oknem drogę, wypatrując mleczarza. Ten przybywał do wsi o różnych porach, zależnych od tego, jak dużo wypił poprzedniego dnia i jak wielu mleczarzy wypiło więcej od niego – wtedy musiał ich zastąpić, objeżdżając wsie należące do ich rejonów. Spóźnić się nie mógł tylko w największe upały, bo wtedy – choć mieszkańcy zapobiegliwie umieszczali bańki w miskach z zimną wodą – mleko szybko kisło i już kilka godzin po wydojeniu nie nadawało się do niczego. Niezależnie jednak od sytuacji i pory roku rankiem dosiadał ciągnika, posuwając się po prostej lub zygzakowatej trajektorii. Jeśli była zbyt zygzakowata, zarówno mleczarz, jak i patrząca na niego przez okno Lusia modlili się, żeby bańki z mlekiem się nie przewróciły, bo oznaczałoby to ogromną stratę finansową dla mleczarza, a być może także równałoby się utracie pracy.

Tego dnia mleczarz przyjechał nadzwyczaj wcześnie. Zatrzymywał się przy domach, gdzie na zbitych z desek ławkach ludzie ustawili bańki z mlekiem, a następnie jedną po drugiej umieszczał na przyczepce. Nie spieszyło mu się nigdzie, podobnie jak obserwującej go Lusi.

Kiedy ostatnie kawałki podgrzanego na patelni sera wylądowały w jej żołądku, a po kawie zostały tylko fusy, wzięła jeszcze kromkę i moczyła ją – kawałek po kawałku – w wodzie z cukrem. Rozkoszowała się smakiem jędrnego pieczywa, w którym kwaśność chleba łączyła się z lepką słodyczą. Dopiero kiedy zjadła wszystko, co do okruszka, a mleczarz odjechał, odezwała się do męża.

– Gedzio, pora wstawać – krzyknęła trochę zbyt głośno i poszła do sypialni.

Gedymin rozszerzył nozdrza, wpuszczając w siebie zapach płynący z Lusinych ust.

– Co ty? Jak jakiś pies mnie obwąchujesz. Nieładnie tak, kochanieńki, nieładnie. – Odsunęła się od niego i spojrzała na łóżko. – Jaki żeś bałagan zrobił. Jak się tak będziesz wiercił nocami, to cię zostawię samemu sobie. Złośliwie tak robisz czy co? – Spojrzała na niego z wyrzutem, jakby czekając na odpowiedź. – Nie widzisz, że brakuje mi już sił? Kto mi wynagrodzi te wszystkie lata życia? No kto? Ani twój majątek, ani nic. Nic nie jest warte krzyża, który przez ciebie noszę. – Odwróciła się od niego i zabrała się do ogarniania łóżka.

Wzdychając raz po raz nad niesprawiedliwym losem, ułożyła na prześcieradle przesadnie chude nogi Gedymina, których palce były zwinięte pod siebie jak ogon przestraszonego psa. Z boku Gedymin przypominał pomnik, który ktoś wykuł z marmuru, a następnie, zapiwszy lub oddawszy się drobnym przyjemnościom życiowym, zapomniał postawić na cokole. Nawet mimika podkreślała jego pomnikowość: była przesadzona i zazwyczaj wyrażała zdziwienie, smutek lub entuzjazm nieadekwatne do sytuacji. Odkąd leżał, zmarszczki zrobiły się jakby głębsze, a każdy gest – być może z racji tego, że wykonywał ich mało – wydawał się bardziej znaczący.

Mężczyzna powoli otwierał i zamykał oczy. Przyglądał się swoim zgiętym kolanom, a potem machnął ręką kilka razy, jakby właśnie dyrygował niewidzialną orkiestrą.

– Nie waż mi się przeszkadzać, łapy trzymaj, gdzie ich miejsce – wyrzuciła z siebie zasapana Lusia. – Mówiłam, żebyś był grzeczny, bo sobie stąd pójdę i zostaniesz taki brudny i nienakarmiony.

Wróciła po chwili z talerzem wypełnionym mleczną breją.

– A niech to, zapomniałam cię podnieść. Co ja teraz z tym talerzem… oby się tylko nie rozlało. – Postawiła zupę na stojącym obok łóżka stołku, podkasała rękawy, a następnie z wysiłkiem dźwignęła górną część ciała Gedymina i oparła ją na wysokich poduszkach. Choć była kobietą słusznej postury, a Gedymin kurczył się z roku na rok, zasapała się przy tym co niemiara.

– Co, Gedziu, wygodnie? – wydusiła z siebie nieco łagodniej, ocierając pot z czoła, i zaczęła go karmić.

Gedymin usłyszał jej słowa, ale czy je rozumiał? Tego Lusia nie wiedziała.

Wiele lat minęło od dnia, kiedy poszedł się położyć, i choć miał spędzić w łóżku tylko chwilę, w zasadzie – nie licząc chodzenia do toalety, które stawało się coraz rzadsze, aż w końcu przestało zaprzątać mu głowę – nie wstał aż do teraz. Po kilku latach rozdała należące do niego koszule, wyjściowe swetry i spodnie prasowane w kant, a na targu kupiła kilka par bawełnianych piżam, dopasowując w ten sposób rodzaj ubioru do okoliczności. Zostawiła tylko szczoteczkę do zębów oraz porządny, szyty na miarę wełniany garnitur, jeszcze z czasów ich wspólnej młodości. Do trumny. Wygląd się Gedyminowi przez ostatnie lata zmienił, mięśni mu znacznie ubyło, bo nie używał nóg, a ręce tylko z rzadka, ale szycie nowego Lusia uznała za przesadę. Kiedy przyjdzie mu legnąć w grobie, tu się podwinie, tam podkasa, a w innym miejscu przyfastryguje, chowając zbędny materiał tam, gdzie nikt nie zagląda, czyli za plecami nieboszczyka, żeby było jak należy – myślała. Gdy go karmiła, lubiła wyobrażać sobie, jak będzie wyglądał w trumnie. Nieraz pytała go, czy woli mieć na sobie wełniane skarpety, czy raczej te śliskie z domu towarowego, albo czy chciałby mieć stypę. W odpowiedzi na niektóre pytania kiwał głową przecząco lub twierdząco, ale na większość w ogóle nie reagował.

Gedyminowi było bowiem zupełnie obojętne, co wydarzy się z nimi po tym, jak serce przestanie pompować krew, a płuca oddychać. Nie obchodziła go śmierć, jego uwagę zajmowała jedynie chwila obecna. Nic już nie musząc, tracąc kontrolę nad własnym umysłem, poddawał się temu, co przynosiło życie. Nie wspominał, nie roztrząsał i nie żałował niczego – z dnia na dzień było zresztą coraz mniej wydarzeń, które mógłby poddać tym zabiegom, bo większość swojego życia zdążył zapomnieć.

Zajął się za to mówieniem. Uprzykrzał tym życie żonie, bo opowieści pojawiały się w nie zawsze stosownym czasie – nierzadko w środku nocy lub bladym świtem, kiedy ona sama prag-nęła odpocząć. Nieraz do przygotowującej w kuchni posiłki Lusi docierały pojedyncze krzyki, bo słowa – te cichsze i spokojniejsze – nikły w bulgocie gotującej się zupy lub skwierczeniu kotletów na patelni. Gedymin wciąż coś opowiadał – te same motywy, historie i postaci zasiedlały jego umysł na nowo, a może nawet nigdy z niego nie wychodziły. Wybrały go sobie na medium i były tak natarczywe i męczące, że zaczynało mu z roku na rok brakować słów. Opowiadał więcej i bardziej chaotycznie, bardziej i bardziej niezrozumiale, rozczłonkowując wyrazy na sylaby, wydając okrzyki i gestykulując przy tym tak wyraźnie, jakby miało być to ostatnią deską ratunku przed byciem zapomnianym. Ostatnimi czasy wydawał już z siebie tylko pojedyncze sylaby, które Lusia z anielską cierpliwością ignorowała, nie mogąc ich złożyć w żadną spójną historię. Opowieści snute przez Gedymina nie dotyczyły już niczego, nie zawierały żadnej treści i nawet najtęższe umysły nie zdołałyby z nich wyłuskać choć grama sensu. Nie były rozliczeniem przeszłości ani marzeniami o przyszłości, były raczej Gedyminowym trwaniem.

– Po co komu takie życie jak twoje, co? – Lusia pytała go zaczepnie.

Nie mówiła tego złośliwie (choć stać ją było na złośliwości), naprawdę się nad tym zastanawiała. Patrzyła na jego twarz, na resztki zupy mlecznej w kącikach ust, na uleżane zmarszczki i za nic w świecie nie mogła znaleźć w tym wszystkim odpowiedzi.

Gedymin natomiast wyglądał optymistycznie, jakby kroczący ku południu dzień, choć szary i wietrzny, dodawał mu nadziei. Jak zwykle, układał świat z pojedynczych sylab, wypluwając je na zewnątrz wraz z resztkami zupy. Lusia, jak to często bywało, próbowała powstrzymać jego paplanie, wkładając mu do buzi kolejną łyżkę. Chcąc sobie zrobić przerwę od monotonnej narracji, podnosiła się ze stołka, podchodziła do okna, przebiegała wzrokiem otoczenie i wznosiła wzrok ku niebu, obserwując gęstniejące chmury.

– Czysta złośliwość z twojej strony, że nie chcesz zamknąć gęby.

Lusia czekała tylko na odpowiedni moment, by ponownie zatkać go mleczną breją. Przez ostatnie lata opanowała tę sztukę do perfekcji. Doskonale wiedziała, że łyżkę trzeba wsadzić od razu po otwarciu przez Gedymina ust, jeszcze zanim zdąży zaczerpnąć oddechu. Zdarzało się, że zapatrzywszy się w okno lub zapędziwszy w słowach modlitwy, spóźniała się o kilka sekund i wtedy musiała czekać, aż stary skończy swój monolog. Przerwać Gedyminowi nie było można, bo groziło to zakrztuszeniem.

Jak w takiej sytuacji ciągłej czujności myśleć o sprawach bos-kich? To kolejne pytanie, które tego ranka zadała sobie Lusia.

Lusia lubiła nie tylko wypowiadać słowa modlitwy, ale też o nich myśleć, a najlepiej wyobrażać sobie miejsca, do których się odnoszą. Nieraz miewała z tym problem, bo ogród, w którym Archanioł Gabryjel objawił się Maryi, zlewał się jej w jedno z Ogrójcem na Górze Oliwnej, na dodatek żaden z nich nie był tak interesujący jak ogród Agaty, pełen lawendy, nagietków, pokrzyw i perzu, przy czym te ostatnie rośliny objęły nad nim panowanie, zupełnie jakby to one, a nie ludzie, usłyszały od Boga wezwanie do czynienia sobie ziemi poddaną.

Zazwyczaj tylko siłą nawyku rankiem udawało jej się wytrwać przy modlitwie i przy Gedyminie, jej ciało bowiem chciało jak najszybciej pójść w stronę domu Agaty. Zaniedbania, które przyjaciółka poczyniła w gospodarstwie, były tak duże, że z ludzkiej przyzwoitości należało pójść i jej pomóc, zanim spadnie pierwszy śnieg. Lusia przypomniała sobie o resztkach herbacianych róż, które tylko za sprawą cudu mogły przetrwać w zachwaszczonym ogrodzie. Choć ręka ludzka ich nie pilnowała, kwitły prawie całe lato i zasługiwały na to, by owinąć je choćby niewielkim chochołem.

– No, na teraz wystarczy – wycedziła w kierunku Gedymina, rozglądając się nerwowo na boki, bowiem przypomniawszy sobie o różach i Agacie, nie była już w stanie powrócić myślami do brei, którą go karmiła, ani tym bardziej do modlitwy. I dodała, tonem apodyktycznym i nieprzyjemnym: – Mam dziś sporo do załatwienia, mój drogi. Ktoś musi pracować, żeby ktoś inny mógł leżeć.

Przed wyjściem wytarła Gedyminowi twarz z resztek zupy i dorzuciła do ognia szuflę węgla, by przygłuszyć wyrzuty sumienia, które miała za każdym razem, gdy zajmowała się sobą, zamiast zajmować się mężem. Na koniec przykryła szczelnie ciało starego kołdrą i poszła w stronę domu Agaty.

Kiedy zamykała furtkę, rozmarzonym spojrzeniem zerkając na falujące na wietrze liście brzozy, nawet nie przypuszczała, jak ogromna zmiana czeka ją w najbliższych dniach.

3

Lusia szła przez wieś z dumnie uniesioną głową. W rękach trzymała garnek z wczorajszymi ziemniakami. Podwórka były puste, bo mieszkańcy dawno już wyszli w pole. Gospodarstwa Przypadki odsunięte były od siebie i pooddzielane brzozami i osikami, samosiejkami, odgrodzone stawem jednym i drugim i bagienkami, pozasłaniane chlewami i drewutniami chylącymi się ku ziemi. Łączyła je sieć dróg, które jesienią zasnuwały się warstwą delikatnego lodu, a wiosną lepką, błotną mazią. Dla mieszkańców wsi były to szczegóły bez znaczenia, bowiem komunikacja odgrywała w ich życiu rolę zupełnie poślednią.

Można by odnieść wrażenie, że wybrali to miejsce ci, którzy potrzebują spokoju albo mają coś do ukrycia. Na pewno pośród mieszkańców byli i jedni, i drudzy, ale większość z nich tego miejsca nie wybrała. Żyli tutaj, bo tak przyszło im żyć. Na co dzień każdy skupiał się na swoim niewielkim gospodarstwie, pielęgnując ziemię i karmiąc zwierzęta. Wszystkie poletka były mniej więcej tej samej wielkości, a oddzielały je miedze, które z rzadka tylko stawały się kością niezgody. Wyznaczyły je dawne pokolenia, a z nimi mało kto odważyłby się dyskutować. Podobnie jak z tym, w co się tu wierzyło.

Życie wsi organizowała przedziwna mieszanka wstydu i przynależności, przejawiająca się w wychwalaniu swoich ziem przy jednoczesnym ich lekceważeniu. Choć niemal każdy mieszkaniec wzrok kierował poza granice wsi, każdy czekał, co czy też kto zza tych granic do nich przybędzie, w gruncie rzeczy wszyscy mieli świat zewnętrzny w głębokim poważaniu. Wystarczyło im muśnięcie go wzrokiem, pobieżne przyjrzenie się zewnętrznym nowinkom i innym sposobom życia, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że nawet gdyby ktoś oferowałby im wszelkie wygody świata, nie mogliby żyć inaczej, niż żyją. Świat zewnętrzny traktowany był jedynie jako kontrapunkt, dzięki któremu mieszkańcy jeszcze pełniej osadzali się w kokonie swojego wstydu. I choć z zasady czuli się gorsi, choć wielu z nich miało do świata żal za to, że omija ich główny nurt życia, ich ubrania i dusze zdążyły przesiąknąć miejscem, w którym żyją, i było im z tym dobrze.

Wszyscy przywykli, że jest, jak jest, i z trudem przychodziło im przywoływanie czasów, w których było inaczej: kiedy jeszcze Gedymin chodził, kiedy Lusia kochała, a przed Waldasem, nieformalnym przywódcą wsi, świat stał otworem. Zdawało się, że ludzie pochłonięci są tu codziennością do tego stopnia, że nie mają czasu na snucie rozważań o światach odległych i możliwych. Opowieści – nawet Gedyminowe bełkotanie – sprowadzały się raczej do podtrzymywania teraźniejszości. Ale przeszłość istniała tuż obok. Wystarczyło odrobinę wysilić wyobraźnię, żeby pod warstwą wrastającego w fasady budynków kurzu zobaczyć ich dawny kształt.

– Dzień dobry, Szymonowo! – Lusia wydarła się na cały głos, bo chciała mieć pewność, że pieląca chwasty sąsiadka na pewno ją usłyszy. Podobnie wrzasnęła do Jakiwnuka i choć nawdychała się przy tym obornika, który ten akurat wywoził na pole, nie dała po sobie poznać, jak mocno smród uderzył ją w nozdrza.

– Dobre maniery trzeba mieć nawet, kiedy smród jest nie do zniesienia – szepnęła do siebie, patrząc na puszczone samopas dzieci, które siedziały na drodze.

Jedno z nich, wnuczka starej Grygietki, podniosło do góry dżdżownicę i pstryknęło w nią palcami.

– Zostawcie je, skarbeńka – zwróciła się do nich łagodnie, ale te parsknęły tylko w jej kierunku.

Lusia zmarszczyła groźnie czoło i poczuła, jak gniew unosi się w jej ciele. Za czasów jej młodości nie do pomyślenia było, żeby dzieci lekceważyły dorosłego. Takie zachowanie znacznie zmniejszało jej poczucie wartości i postanowiła temu zaradzić, wzbudzając w nich strach i poczucie winy.

– Oj, niedobre jesteście, okropne dzieciaki. Zostawcie te dżdżownice, bo poskarżę na was rodzicom. – Pogroziła im palcem.

Dzieci się nie odezwały. Chichotały tylko, kierując twarze jeszcze bardziej ku ziemi i żyjącym w niej stworzeniom, które pochłaniały je bez reszty.

– Nie wstyd wam, łobuzy jedne? Nawet głowy nie podniesiecie w moją stronę? Dla takich jak wy jest specjalne miejsce w piekle. – Lusia stanęła nad dziećmi i pokiwała palcem tak zamaszyście, że niemal zdzieliła garnkiem z ziemniakami najmłodsze z nich. Przeszło jej przez myśl, że argument z piekłem był być może zbyt mocny, ale przestała się tym przejmować, kiedy zobaczyła, że na dzieci i tak nie działa. – Takie to jesteście, cwane duszyczki? Ręce wam pousychają za niszczenie bożych stworzeń. – Kolejny argument wysuwała już raczej siłą rozpędu, nie wierząc, że jej gadaniem któreś z dzieci się przejmie.

Myliła się. Jeden z chłopaków, najstarszy ze wszystkich, syn Kowalikowej, zaśmiał się tubalnie i wyciągnął w jej stronę zgiętą w łokciu rękę, a potem powolutku wyprostował środkowy palec. Lusia poczuła lekkie ukłucie w górnej części brzucha i odwróciła twarz, żeby nie widzieć tego, co chłopak chciał jej pokazać.

– A niech to, zmora jedna – powiedziała szeptem do siebie, tupnęła kilka razy, wzbijając kurz, który osiadł na rękach i twa-rzach małoletnich oprawców, i poszła dalej, tam gdzie była potrzebna i gdzie jej głos miał znaczenie.

Nie, nie wypleni z dzieci zła i tych wszystkich niecnych zachowań: udawania, że się nie słyszy, kiedy woła ktoś dorosły, pokazywania języka, nękania mrówek, pająków i ślimaków. Można to wszystko wyplenić tylko silną ojcowską ręką, a takich najwidoczniej w Przypadce brakowało. A może nie? Może śmierć wirujących w dziecięcych rączkach dżdżownic i przyszpilonych do słomianek much czy motyli stanowiła tylko zwyczajną konsekwencję tego, co robili rodzice, konsekwencję ciężkich ojcowskich i matczynych rąk, które w przerwie między gotowaniem obiadu i pieleniem grządek potrafiły przyłożyć jednemu lub drugiemu, doznając w ten sposób ulgi od utrapień codzienności.

Jakkolwiek jest, to nie była Lusi sprawa. Tam, gdzie mogła, niosła moralność, ale nie pchała się z nią na siłę, bo z zepsutymi do cna dzieciakami nawet ona, wychowana w umiłowaniu dla dobra wspólnego i poszanowaniu życia, nie była w stanie sobie poradzić. Zamiast tego objęła wzrokiem porastające miedzę krwawniki, które w tym roku wyrosły nadzwyczaj wysoko. Kusiło ją, żeby zerwać kilka kwiatków na przedpołudniową herbatę, ale powstrzymała się z powodu dokuczającego jej od kilku dni bólu pleców.

– Boże, mój Boże, ileż to cierpienia człowiek musi znieść – westchnęła.

Ale po chwili przypomniała sobie, że przecież idzie do Agaty, która zna recepty na wszystkie jej bóle. Pocieszyło ją to i przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć do przyjaciółki.

4

Choć Agata i Lusia postrzegane były jako bliskie osoby, ich rozmowy nie wychodziły poza rytualną wymianę poglądów na temat pogody, zarazy ziemniaczanej, niewychowanej młodzieży czy schorzeń, których każda z nich miała z roku na rok coraz więcej. Bliskość budowały nie przez głębokie dyskusje, których nigdy nie odważyłyby się praktykować, ale przez wspólne przedzieranie się po powierzchni rzeczywistości: odtłuszczanie kuchennych blatów, pielęgnowanie sadzonek, narzekanie na leniwe żony i pijących mężów czy leczenie niedrożnych wymion sąsiedzkich krów. Spotykały się prawie codziennie, a spotkania te sprawiały, że życie w surowych warunkach północy stawało się strawne. Agata znajdowała rozwiązanie na wszystkie bolączki Lusi, a Lusia – ze swoim starzejącym się i odmawiającym posłuszeństwa ciałem – trzymała się jej niczym kurczę, które ktoś po raz pierwszy wypuścił na wielkie podwórko. Większość mieszkańców widziała w nich staruszki o nieco powolnym chodzie, zwykle niezadowolone, narzucające się ludziom we wsi z niechcianymi radami i plotące trzy po trzy.

Kiedy Lusia zobaczyła przed sobą dom Agaty, znów przyspieszyła, żeby móc jej zaraz opowiedzieć o zniewadze, której doznała od dzieci bawiących się dżdżownicami. Zasapała się przez to, bo jej ciało coraz mniej współpracowało z pragnieniami, które wytwarzał umysł.

– Rozgrzewaj płytę, przyniosłam ziemniaki na omlet – krzyknęła resztką sił, stukając w kuchenne okno. Potem otarła pot z czoła. – Co za czort, upały już za nami, a ja się pocę jak szczur – powiedziała do siebie cichutko, po czym zdjęła buty i nacisnęła klamkę.

Drzwi były zamknięte.

– Co się stało, że się zamykasz przede mną? Otwieraj – krzyknęła znów.

Na parapecie postawiła garnek i zrobiła kilka kroków w stronę doniczki. Zanurzyła ręce w ziemi i wygrzebała z niej klucz, którym następnie otworzyła drzwi.

– Agata! – krzyknęła, przekraczając próg domu. – Agata, już jestem.

Lusia weszła do kuchni i omiotła wzrokiem pomieszczenie. Płyta na kaflowym piecu była ciepła.

Weszła do sypialni i poprawiła niedokładnie zasuniętą firankę. Następnie zajrzała do spiżarni i sieni, a na koniec do pokoju gościnnego. Na kanapie siedziały lalki, nieruchomo, nie dotykając jedna drugiej i gapiąc się przed siebie.

– Gdzie jest Agata? – rzuciła w ich stronę, ale one tylko milczały. – Poszła na grzyby? Powariowała chyba, żeby iść na grzyby w taki suchy dzień. Nic nie znajdzie – odpowiedziała sama sobie.

A może jest w wychodku? Albo sprząta szopę?

Lusia okrążyła gospodarstwo, zaglądając we wszystkie kąty i nawołując raz po raz. Podeszła do studni i zadzwoniła dzwonem, który Agata uwiązała przy daszku. W przerwach między uderzeniami wykrzykiwała na głos imię przyjaciółki, ale odpowiadały jej tylko szelest rosnących nieopodal topoli i pisk zawiasów w niedomkniętych drzwiach stodoły. Agaty nigdzie nie było.

– Dziwaczka jedna. Mogła podejść do mnie rano i uprzedzić, że ma coś do zrobienia poza obejściem. Jak głupia łażę z garnkiem po wsi – narzekała, przemierzając podwórze krokiem zmęczonej życiem kokoszki. – Żeby nie to, że do niej przychodzę, rozpadłoby się to wszystko. Trzeba by owinąć róże i poprzerzedzać jabłonki. Ech, niby czemu ma to mnie obchodzić? – Machnęła ręką i przystanęła. – Rób sobie sama. Żebyś mnie więcej o nic nie prosiła. Nie po tym, jak mnie dziś załat-wiłaś – krzyknęła z ganku niczym z mównicy i skierowała się w stronę wsi.

Wracając do domu okrężną drogą i wypytując sąsiadów o przyjaciółkę, rozprzestrzeniła wieści o jej zniknięciu na całą okolicę. Wszyscy kiwali głowami, zgadzając się, że nie wychodzi się z domu, kiedy jest się z kimś umówionym na wspólne smażenie ziemniaczanego omletu.

– Niekulturalne to, trzeba przyznać – kiwała głową sąsiadka Aldona, matka Waldasa. – A nie miała umówionych pacjentów?

– Nie dzisiaj – odparła Lusia.

– To może polazła do miasta?

– Co za pomysł, moja droga. Wiesz dobrze, że Agaty w mieście nie widziano od lat.

– Sama już nie wiem w takim razie. Zajdź do niej później, pewnie się znajdzie. Takiej diabli nie wezmą. – Zaśmiała się.

Tak też Lusia zrobiła. Tego dnia odwiedziła Agatę trzykrotnie, o różnych porach. Za trzecim razem z jej twarzy zszedł gniew, a w oczach pojawił się strach.

– Co ty taka biała, jakbyś ducha widziała? – zapytała Aldona, spotkawszy ją po drodze do wieczornego udoju.

– Ciągle jej nie ma.

– E tam, jak nigdzie jej nie ma, to pewno jest w lesie. Przecież całe życie ją nosiło po lasach.

– Może i tak – szeptała do siebie Lusia, gładząc trzęsącymi się rękami wypadające z warkocza włosy. – A co, jeśli nie?

Ale tego ostatniego Aldona już nie usłyszała, goniąc za kurami, które nie wiedzieć czemu, zamiast wracać na noc do domu, rozpierzchły się na wszystkie strony świata.

5

Jeszcze przed zachodem słońca przyszło do domu Lusi trzech mężczyzn. Byli to Waldas, nieformalny przywódca wsi, z nadzieją patrzący w przyszłość, Jakiwnuk, lokalny gospodarz, który uważał się za najbystrzejszego mężczyznę w okolicy, oraz Wołodzia, posiadacz jedynego w wiosce samochodu. Pokręcili się po podwórku, splunęli jeden po drugim gdzieś między chlewem a stodołą i ujrzawszy Lusię w ogrodzie, podążyli w jej kierunku.

– Matka przekazała, co się stało – powiedział Waldas.

Lusia skinęła głową.

– Nie przepadałem za staruchą, ale jak zaginął człowiek, nie można siedzieć z założonymi rękami. – Jakiwnuk nie tracił czasu na powitanie.

Lusia wsparła się na motyce i rozprostowała ciało, a następnie prześlizgnęła się wzrokiem po mężczyznach. Wołodzia stał z boku, sztywno i nieruchomo, niczym podpierające chlewik widły. Jak zwykle gotów był wykonywać decyzje, które zapadały gdzieś wyżej, w głowach Jakiwnuka i Waldasa. Dwaj pozostali przestępowali z nogi na nogę, ni to z nerwów, ni z zimna, a w głowach zdawali się mieć pustkę, którą odzwierciedlała panująca przez dłuższą chwilę cisza. Zwyczajnie nie wiedzieli, jak współczuć Lusi, po której twarzy zaczęły spływać łzy.

Lusia płakała, chyląc się przy tym coraz bardziej ku ziemi, jak drzewo na porywistym wietrze. Rozstawiła szeroko nogi, by dodać ciału stabilności, choć najwidoczniej na niewiele się to zdało, bo już chwilę później przez jej ciało przetoczył się spazm.

Mężczyźni patrzyli po sobie, głośno przełykając ślinę.

– Róbcie coś, chłopy, róbcie. Przecież nie będziemy tak sterczeć nad kobitą – podpowiedział w końcu cicho Wołodzia i wtedy jakby coś przeskoczyło.

Obaj przypomnieli sobie to, co było zrębem wiary ich ojców i co od zawsze powtarzały im matki: lekiem na wszystko, co nas spotyka, jest działanie – krzątanina, paplanie, zlanie po mordzie, chodzenie, jeżdżenie traktorem lub choćby zapalenie papierosa – bo przecież nie można stać bezczynnie, kiedy świat zalewa fala nieoczekiwanych zdarzeń. Bezczynnie nie powinno się stać tym bardziej, kiedy nie dzieje się nic, dlatego o ile nie da rady inaczej, o tyle warto chociaż przestępować z nogi na nogę i powiedzieć coś, cokolwiek, byle tylko przerwać panoszący się w atmosferze bezruch.

– To co się stało z tą Agatą? – wydusił z siebie Waldas.

– Nie mam pojęcia – przyznała Lusia, wymachując obficie rękami i jeszcze bardziej płacząc. – Ludzie gadają, że na próżno panikuję. Ale skoro przyszliście, to pewnie też prześladuje was myśl, że trzeba jej szukać. Nawet herbaty wam przez to wszystko nie zaproponowałam.

– Ja tam pić nie zamierzam. Kobieta zaginęła, szkoda czasu na siedzenie przy stole – zauważył Jakiwnuk.

– Co ja mogę, chłopcy? – Lusia wstała i dorzuciwszy garść chwastów do leżącej obok kupki, spojrzała im w oczy, każdemu po kolei. – Co ja mogę wam powiedzieć, jak sama nic nie wiem?

– Wszystkie szczegóły mają znaczenie, jeśli mamy ją znaleźć. Cokolwiek wiesz, to mów, kobieto – wycmoktał Jaki-wnuk, odpalając papierosa.

– Żeby tu w sentymenty nie popaść. Sami widzicie, ja nie umiem… – Nie dokończyła, bo znowu zaczęły ją trawić łzy tak silne, że sparaliżowały jej gardło.

Jakiwnuk westchnął i wezwał świętego imienia, choć od dawna nie wierzył, że wezwanie to może cokolwiek w świecie naprawić.

– Nie denerwuj się, Borys. Ja nie potrafię inaczej, toż to całe moje życie – wyszeptała w jego stronę Lusia.

– Dobrze gada. Nie denerwuj się. Nerwy tylko pogorszą sytuację – zauważył Waldas.

– Myślicie wezwać posterunkowego? – zapytała po chwili, smarknąwszy w rękaw.

– Niech to czort, może i będzie trzeba. – Nos Jakiwnuka zadrżał jak nozdrza węszącego psa. – Ale najpierw sami zrobimy rozeznanie. No już, gadaj, co wiesz, tylko bez filozofowania. Co zobaczyłaś na miejscu?

– No więc kiedy do niej poszłam dziś rano, mgły już doszczętnie opadły. Płytę zastałam ciepłą, patelnię wymytą, łóżko zasłane. W szafie ubrania, poskładane równo jak kostki słomy podczas żniw. Dokładnie według zwyczaju Agaty… – Zawahała się. – Nie oceniajcie mnie, chłopcy, że zajrzałam do szafy. Może nie powinnam była, ale kiedy w grę wchodzi zaginięcie… W każdym razie na pierwszy rzut oka wszystko było jak dawniej.

– Co nas obchodzi szafa? – Jakiwnuk żachnął się ostro.

– Cicho bądź, baranie. Sam mówiłeś, żeby mówiła wszystko, co widziała – przerwał mu Waldas, po czym zwrócił się do Lusi: – A na drugi? Jak było na drugi rzut oka, Lusiu?

– Na stole leżał bochenek. Pomyślałam, że na pewno zaraz wróci. Nie zostawia się tak chleba na zeschnięcie. Nie było jej w domu, więc przeszło mi przez myśl, że spotkam ją w obejściu. Przeszłam się po podwórku, kusiło mnie, żeby owinąć herbaciane róże, te, które rosną za domem. Powstrzymałam się, bo mnie już, chłopcy, nie starcza sił nawet na rwanie chwastów.

– Takie to gadanie z babami. Ubrania, chleb, chwasty! Co to ma do rzeczy? – W Jakiwnuku rosła irytacja.

Wołodzia mu potakiwał.

– Konkretnie gadaj, kobieto. Co tam widziałaś?

– Przecież mówię, że normalnie wszystko było, jak to u Agaty. Po południu, kiedy tam poszłam, z lasu wyskoczył koziołek. Piękny był, młody jeszcze. Zazwyczaj biegają parami lub całymi rodzinami. A ten wyskoczył sam. Przykucnęłam sobie w malinach i patrzyłam na niego. – Lusia się zamyśliła.

– Bzdury jakieś. – Jakiwnuk zrobił kilka kroków do tyłu i potrząsnął ze zniechęceniem głową.

– Cicho bądź. – Waldas go szturchnął. – Może coś jeszcze sobie Lusia przypomni?

– Jak ja nic nie pamiętam szczególnego. – Lusia rzuciła motykę i rozpłakała się na dobre.

Płynęło z niej strumieniem, jakby ktoś gdzieś za oczodołami otworzył ukryty kran z wiecznie żywym źródłem. Płynęło i płynęło, jakby miało zalać całą Lusię wraz z jej podwórkiem, zadbanymi, wysokimi liliami, z koszem wiklinowym wiszącym na ścianie, ze wszystkimi niezebranymi dziś jeszcze jajkami, zapasami w spiżarni i całą resztą świata.

Mężczyźni patrzyli na jej bladą twarz i podkrążone oczy. Jakiwnuk rozchylił waciak i parsknął z niezadowoleniem na ten widok. Waldas wpatrywał się w ziemię. A Wołodzia, zapaliwszy papierosa, zaciągnął się głęboko i czekał na rozwój sytuacji.

Lusia tymczasem, otuliwszy się sama ramionami, skierowała uwagę do wewnątrz, podążając za swoimi myślami i wspomnieniami. Do tej pory nie zwykła patrzeć na ludzi czy wydarzenia w perspektywie całego życia. Jej optyka przypominała optykę pracownika laboratorium, który pieczołowicie wpatruje się w szczegóły tkanek, nie zastanawiając się, do kogo należą, ani tym bardziej, jakie poglądy ma ich właściciel. Lusię, laborantkę dnia codziennego, zajmowały dotychczas drobne czynności, które nadając sens każdemu dniowi, tygodniowi i miesiącowi, zasłaniając zarazem to, co miałoby sens z punktu widzenia całego życia, bo tych dwóch rzeczy nie sposób widzieć jednocześ-nie. Czym jest podlewanie pomidorów z perspektywy wieczności? Czym smażenie wątróbki albo obieranie ziemniaków? Nic nieznaczącą czynnością, którą nie zainteresowałby się żaden biograf, nawet zupełny amator. Jeżeli któryś z opisujących ludzkie życie w ogóle zabłądziłby do jej kuchni, to najwyżej po to, by opisać ją jako żonę Gedymina, którego działania znalaz-ły należne sobie miejsce w Przypadkowym panteonie męskich postaci.

Nie była nawet matką.

Lusia z perspektywy wieczności, jak i ze swojej własnej, była i jest nikim.

A kim była Agata? Lusia zadawała sobie te pytania przez cały wieczór, oddzielając zgniłe pomidory od tych nadających się do zjedzenia znacznie wolniej, niż powinna. Pytania nie dały się odgonić, chwytały ją jak skurcz łydkę i nie chciały puścić, nie zważając na to, że palące kwestie związane z przygotowaniem ogrodu na zimę powracały coraz natarczywiej. Do tej pory nie znała takich chwil – tych, co usidlają w ułamku sekundy, paraliżują ruchy, każą wzrokowi zastygnąć na jednym przedmiocie, przypadkowym, niemającym dla chwili najmniejszego znaczenia, sprawiają, że wszystkie mięśnie, oprócz tych, które podtrzymują ciało w jednej pozycji, wiotczeją, a nogi, ręce, ramiona, kolana, brzuch i głowa stają się bezużyteczne, podporządkowane sekundzie, której moc nas przerasta. Choć siedziała tuż obok, duchem była już daleko od mężczyzn, cała zastygła i obezwładniona.

– Panowie, trzeba dać jej spokój – powiedział Wołodzia. – Ona niczego nie wie.

– Racja, nie będziemy przecież stać jak kołki – wychrypiał Jakiwnuk, po czym przydeptał rzucony przez Wołodzię niedopałek i ruszył na drogę.

6

– Agato, znów bolą mnie stawy – żaliła się Lusia podczas ich ostatniej rozmowy.

Siedziały w jej kuchni przy starym drewnianym stole i patrzyły na siebie. Mimo tłumów, które przez lata okupowały jej dom, Agata była odludkiem i najbardziej ze wszystkiego cieszyła ją samotność. Niewiele osób wpuszczała do swojego życia, z niewieloma spożywała nalewki dla wesołości duszy i z niewieloma się kłóciła. O ile w latach młodości blisko niej kręciło się kilka osób, o tyle w ostatnich latach dopuszczała do siebie tylko Lusię.

– Zaraz coś na to poradzę – powiedziała z łagodnym uśmiechem, a potem wzięła w dłonie jej wykrzywione artretyzmem kolana i delikatnie je rozmasowała, aż Lusia poczuła ciepło idące do stóp. Następnie chwyciła jej ręce i głaskała tak długo, aż z twarzy Lusi zniknął grymas bólu, a mięśnie się rozluźniły. – Idzie niż, nie dziwota, że ci trudno.

– Do tego ten mój chwast domowy. Trzeba mu śniadanie dać i umyć też trzeba. Obsłużyć jak jakiegoś króla.

– Kręgosłup cię nie boli?

– Kręgosłup mam ze stali. Tylko ręce już rady nie dają… – Lusia westchnęła tak głęboko, jakby powietrze szło od samych stóp, przez obolałe kolana, wysłużoną miednicę, miękki brzuch i zaciśnięte gardło. – Ech, po co było wychodzić za mąż? Czasem nachodzi mnie myśl, żeby zostawić starucha.

– Połasiłyby się baby we wsi na niego, nie?

Obie wybuchnęły śmiechem.

– Inni mają gorzej, Lusiu. Ludzie nie z takimi nieszczęściami do mnie przychodzili.

– E, nie ma co gadać, przecież sama widziałam. Do dzisiaj pamiętam kobietę, co jej nogę musiałaś odciąć, bo się gangrena wdała.

– Ja komuś nogę odcinałam? Bzdury opowiadasz.

– Na własne oczy widziałam.

– Pamięć płata ci figle. Z takimi sprawami odsyłałam do szpitala.

– Sama pomyśl, Agato, kto do szpitala jeździł w tamtych czasach? No kto? Za to trzeba było słono płacić. Wszyscy przychodzili do ciebie.

– Przeceniasz mnie.

– Pamiętam, że jak ktoś nie miał pieniędzy, to robiłaś za darmo.

Agata wlała do miski spirytus o ziołowym zapachu.

– A pamiętasz tę dziewczynę z kruczoczarnymi włosami? Ją też próbowałaś uleczyć.

Pokiwała głową, ale wzrokiem uciekła gdzieś za okno.

– Co się z nią potem stało, Agato?

– Nie wiem – odpowiedziała. – Idę do ogrodu sprawdzić, czy jest trochę dzikiej róży. Powinna ci pomóc na stawy.

– Żal trochę, że nie została z nami. Potrafiła tak pięknie śpiewać, że cała wieś przychodziła posłuchać. Nawet ci, co dziewczynę wcześniej pokiereszowali. I wiesz, do dziś mam wdzięczność do Wołodzi, że ją chciał po tym wszystkim.

– Tylko ból by ją tu czekał. Po czymś takim nie można odzyskać twarzy.

Lusia długo przeżuwała herbatnika i chociaż myśli krążyły jej po głowie, nic nie odpowiedziała prawdopodobnie dlatego, że przeżute ciastko przykleiło jej się do zębów. Dopiero kiedy skończyła wydłubywać językiem resztki, wydusiła:

– Ciekawe, czy jeszcze żyje.

– Mówiłam, że nic nie wiem. Po co drążysz? Lepiej pomóż mi zbierać owoce. Zamrozimy ich trochę, okłady będą jak znalazł na twoje stawy.

Wyszły na podwórko. Lusia stanęła obok krzewu, tak blisko Agaty, że czuła jej zapach, przenikający przez ubranie zapach szałwii, spirytusu i przejrzałych leśnych malin.

– A poród Anki Jakiwnukowej pamiętasz? – wyskoczyła z nowym tematem, kiedy już uporały się ze zbiorami i wróciły do kuchni.

– Dajże już spokój i lepiej podaj mi bazę pod maść. Jest w kredensie. Anton z Zarzewic ma się zjawić lada dzień po nową porcję, a ja jeszcze nie zaczęłam robić.

Lusia ruszyła się z miejsca, otworzyła skrzypiące drzwiczki i zaczęła się rozglądać za pojemnikiem.

– Wiesz, jak na ten poród patrzyłam, cieszyłam się, że sama nigdy nie rodziłam.

– Nic strasznego, Lusiu, się nie działo. Normalny poród. Po prostu ty słabniesz na widok krwi. Przypadek sprawił, że Grygietka wtedy nie mogła odebrać, i wzięłam ciebie jako pomoc, ale nigdy więcej tego błędu nie zrobiłam.

– Tu nie o krew chodzi. Przecież ty jej całą rękę… Jak weterynarz, kiedy krowę zapładnia.

– Lusiu, daj już spokój. Nigdy potem cię nie brałam, tylko raz mi się zdarzyło. O tę jedną sprawę tyle narzekania, na dodatek po tylu latach. Miarkuj się i trzymaj lepiej wspomnienia na wodzy, bo zdaje się, że niektóre płatają ci figle. I mówiłam: podaj mi bazę pod maść, bo od gadania lek się nie zrobi.

Lusia podała Agacie słoiczek i znów wzięła do ręki ciastko.

– Może i robię się słaba na widok krwi, ale nie było to normalne. Najgorzej, że twoja córka to wszystko widziała. Pewnie dlatego do dzisiaj nie ma męża, bo tyle się napatrzyła na złe w młodości.

– Nie nasza sprawa… – Agata zamilkła i spuściła głowę.

– Jak to nie nasza? Jak nie nasza, to czyja? – wypaliła Lusia z oburzeniem.

– Niech każdy pilnuje swojego życia. Ty swoje przeżyłaś jak należy. Ze swoim chłopem. Powiedz lepiej, czy kury się niosą.

– A zniosły, zniosły co nieco. Zajdź do mnie, to dostaniesz jajek. Jutro pojadę na targ, ale odłożę dla ciebie dziesiątkę do koszyka. A może wybrałabyś się ze mną?

– Nie dla mnie targ. Odwykłam od ludzi. Przecież to wiesz.

– E, na nowo można przywyknąć.

– Tyle się na nich napatrzyłam w życiu, na zewnątrz i od środka. Wystarczy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

23

Dostępne w wersji pełnej

24

Dostępne w wersji pełnej

25

Dostępne w wersji pełnej

Część II

DOM

1

Dostępne w wersji pełnej

2

Dostępne w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

Część III

LAS

1

Dostępne w wersji pełnej

2

Dostępne w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

Część IV

ziemia

1

Dostępne w wersji pełnej

2

Dostępne w wersji pełnej

3

Dostępne w wersji pełnej

4

Dostępne w wersji pełnej

5

Dostępne w wersji pełnej

6

Dostępne w wersji pełnej

7

Dostępne w wersji pełnej

8

Dostępne w wersji pełnej

9

Dostępne w wersji pełnej

10

Dostępne w wersji pełnej

11

Dostępne w wersji pełnej

12

Dostępne w wersji pełnej

13

Dostępne w wersji pełnej

14

Dostępne w wersji pełnej

15

Dostępne w wersji pełnej

16

Dostępne w wersji pełnej

17

Dostępne w wersji pełnej

18

Dostępne w wersji pełnej

19

Dostępne w wersji pełnej

20

Dostępne w wersji pełnej

21

Dostępne w wersji pełnej

22

Dostępne w wersji pełnej

OD AUTORKI

Dostępne w wersji pełnej

Redaktorki prowadzące: Agata Ługowska, Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Filip Modrzejewski

Korekta: Katarzyna Sarna

Projekt okładki: Tomasz Majewski

Zdjęcie na okładce: Pieter Claesz Vanitas – Still Life,

Jan van Huysum Vase of Flowers / Wikimedia Commons;

Guido Reni Portrait of a Woman © Birmingham Museums Trust /

Unsplash.com; © Sad / Stock.Adobe.com

Copyright © Izabela Meyza, 2025

Copyright © 2025, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-106-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka