Syrena - Mariusz Kaszyński - ebook + audiobook + książka

Syrena ebook i audiobook

Mariusz Kaszyński

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Życie Łukasza Kostrzyńskiego, znanego jako Kosa, zmienia się w pewien upalny sierpniowy wieczór. Podczas grilla w nadwiślańskich zaroślach natyka się on na istotę, której nie potrafi opisać, choć prowadząc życie typowego warszawskiego chuligana, widział już niejedno. Przyciśnięty do muru na przesłuchaniu, oznajmia policji, że zaatakował go smok.

 

Na praskim brzegu Wisły podczas porannego joggingu mężczyzna odkrywa zmasakrowane zwłoki młodej kobiety. Śledztwo zostaje przydzielone komisarzowi Norbertowi Zawickiemu, mającemu łatkę miłośnika spraw dziwnych. Policjant z każdym nowym tropem utwierdza się w przekonaniu, że ta zbrodnia faktycznie należy do osobliwych, podejrzewa nawet, że nie dokonał jej człowiek. Tymczasem zaczynają pojawiać się kolejne ofiary... Czy morderczy stwór sprzed wieków nadal krąży po mieście?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 39 min

Lektor: Roch Siemianowski/Mariusz Kaszynski/䅔䉌

Oceny
3,3 (32 oceny)
6
9
9
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pistolero88

Nie polecam

Szkoda słów.
20
Ani85

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra dla zabicia czasu
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Mariusz Kaszyński, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Joanna Zioło-Werstler

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Ilustracja na okładce: Martyna Janik

Zdjęcie Mariusza Kaszyńskiego: © archiwum prywatne

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-68-0 (EPUB); 978-83-66966-69-7 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Nadciągający zmierzch wypłoszył z plaży większość warszawiaków szukających nad wodą wytchnienia. Wytchnienia od ciągnących się nieprzerwanie od ponad dwóch tygodni niemiłosiernych upałów. Po tym bardziej cywilizowanym – lewym – brzegu Wisły wciąż przechadzały się tłumy ludzi, ale tu, na upstrzonym niedopałkami piachu, pozostała jedynie nieliczna grupka skupiona wokół rozstawionego niedbale grilla. Towarzystwo z gatunku tych, z którymi spotkanie w ciemnej uliczce już samo w sobie może mniej odpornych psychicznie doprowadzić do zawału. Z rzuconego na poszarpany koc głośniczka podpiętego do telefonu wydobywała się dudniąca muzyka przebojów lekkich, łatwych i przyjemnych, rodem, jeśli nie wprost z wiejskich dyskotek, to przynajmniej ocierających się o discopolową stylistykę. Choć – bądźmy szczerzy – to, co jeszcze niedawno było synonimem muzycznego obciachu, obecnie podbijało ogłupiały kraj.

...przez te oczy zielone, zielone...

– O kurwa!

Kolebiąca się nieskładnie w rytm muzyki kobieta rozpoczęła dziki maraton skoków na jednej nodze. Wypity alkohol nie współgrał ze zmysłem równowagi i po chwili, ku rozbawieniu zebranych, runęła na piach.

– Co jest?

– Kurwa, szkło!

Jeśli liczyła na współczucie, miała pecha. Reakcją był jeszcze głośniejszy śmiech.

– Zajebiście zabawne! – denerwowała się, starając się zawinąć nogę, by popatrzeć na skaleczenie z bliska. Niełatwe zadanie, nawet gdyby była trzeźwa. – Krew mi leci! – poskarżyła się.

– Jak co miesiąc – zarechotał jeden z byczków.

Jak pozostałych zdobiły go jedynie szorty, klapki i złoty lub przynajmniej pozłacany łańcuch. W dodatku futro na piersiach, tatuaże na plecach, ramionach i nogach oraz nadzwyczajny ABS (absolutny brak szyi).

Kobieta rzuciła mu wściekłe spojrzenie, po czym, szukając wsparcia, spojrzała na jego kompana siedzącego na składanym stołeczku.

– No, Kosa, powiedz mu coś!

– Coś – burknął zagadnięty.

– Broniłbyś swojej kobiety – zaprotestowała, na wpół z oburzeniem, na wpół zalotnie.

Kosa czknął głośno, a następnie pociągnął potężny łyk z trzymanej w łapskach puszki piwa. Wypił do dna, zgniótł ją i od niechcenia przekręcił jedną z kiełbasek skwierczących na palenisku.

– Głupi fiut – skwitowała kobieta.

Uwaga wymsknęła się jej znacznie głośniej, niż planowała, więc zerknęła z przestrachem na partnera. Nie zareagował. Odwróciła głowę, przyglądając się odbijającym się w wodzie światłom drugiego brzegu.

Komórka wypluła do końca utwór, by po zbyt krótkiej chwili ciszy przejść do kolejnego. Może nie wszystkim odpowiadała taka muzyka, ale upodobaniom Kosy należało okazać szacunek. Nie należał do wyrozumiałych. Ani do tych, co zbyt długo rozważają zaistniały problem. Na kłopoty miał jeden wypróbowany sposób – walić pięścią, albo nawet i łbem, tak długo, aż same grzecznie znikną. Nie na darmo nosił swój przydomek. Jego ojciec – świeć Panie nad jego zapijaczoną duszą – jak mantrę powtarzał jedno powiedzonko: trafiła kosa na kamień. Jego syn postanowił, że będzie takim kamieniem, na którym stępią się wszelkie kosy. Ironią losu było to, że skracając nazwisko, nazywano go Kosą. On sam nie widział w tym żadnej sprzeczności. Nawet mu to przez głowę nie przeszło. Tak samo zresztą jak wiele innych myśli.

– No, tańcz! – warknął.

– Co? – Kobieta wybałuszyła oczy.

Zmęczona życiem twarz sprawiała, że ciężko było dokładnie określić jej wiek. Była jednak wyraźnie starsza od Kosy. Mogła mieć trzydzieści parę lat, a on nie przekroczył jeszcze dwudziestu pięciu.

– No, ruszaj się!

– Zraniłam się w nogę!

– Chuj mnie obchodzi twoja noga. Rusz dupę! U Melona wywijałaś nią na lewo i prawo!

– Mój tyłek i kręcę nim, gdy zechcę!

– Twój to on jest do podcierania!

Kobieta zerwała się z piachu i – kulejąc – podskoczyła do Kosy. Wyciągnęła paluch wskazujący i pokiwała mu nim przed nosem.

– Jeszcze będziesz się dziś do niego ślinił. Ale gówno dostaniesz!

– Nie będzie bara-bara! – zarechotał jeden z kompanów Kosy.

Osiłek wolno wstał z krzesełka.

– Pierdolona, przechodzona swołocz! – Zgrzytnął zębami, aż dziw, że sobie żadnego nie połamał. – Znasz swoje miejsce?!

Doskoczył do kobiety i złapał ją za włosy. Szarpnął potężnie, obalając na piach. Zawyła. Kopniak w bok ją uciszył, straciła dech. Rozciągnęła się na ziemi. Drugi kopniak był niecelny. Wzbił fontannę piachu.

Kobieta uniosła się na łokciach. Z nosa ściekał jej gil i mieszał się z płynącymi po policzkach łzami.

– Ty pieprzony chuju! – pisnęła.

– Suka!

Zamachnął się. Zasłoniła się rękami, ale nie uderzył. Raz jeszcze kopnął piach – tym razem rozmyślnie – obsypując ją całą, i chwiejnym krokiem pomaszerował do grilla. Obok leżała torba. Wyciągnął z niej półlitrową podpałkę w płynie i zawrócił. Pod nosem mruczał kolejne przekleństwa, ale dobiegająca z telefonu muzyka większość ich zagłuszyła.

Kobieta podniosła się chwiejnie. Patrzyła na Kosę bez zrozumienia. Co zamierzał?

Byczek bardziej wyrwał, niż odkręcił, korek. Złapał ofiarę za włosy i zmusił, by przyklękła. Potem wylał na nią zawartość butelki.

– Nie, Kosa – jęknęła, czując ostrą woń podpałki.

– Doigrałaś się, kurwo!

Kumple mężczyzny przyglądali się obojętnie. Może nie wierzyli, że dokończy dzieła. Bardziej prawdopodobne, że było im to obojętne. Kosa wygrzebał z kieszeni szortów zapalniczkę.

Błysnął płomień.

Kobieta szarpnęła się, ale bezskutecznie, nie potrafiła wyrwać się z żelaznego uścisku.

– Nie! – pisnęła błagalnie.

Przysunął zapalniczkę do jej pleców. Nic się nie działo. Ogień buchnął w chwili, gdy już się wydawało, że osiłek zrezygnuje.

Podpalona zaczęła wrzeszczeć. Kosa odsunął się dwa kroki. Jego ofiara zerwała się na równe nogi, bijąc rękami powietrze jak trzepocząca skrzydłami kura, której gospodarz właśnie uciął łeb.

Zakręciła się po plaży, po czym wyrwała do przodu. Nie do końca w stronę brzegu, bardziej ku porastającym go splątanym zaroślom.

– Pieprz się – rzucił coś w rodzaju pożegnania Kosa.

Raczej nie słyszała tych słów. Potknęła się, upadła, przetoczyła po ziemi plecami i zerwała się do dalszego biegu. Wyczuwając pod stopami mokry piach, skoczyła do przodu. Ponownie się wywróciła, lecz tym razem już w mętnej wodzie.

Ukojenie było krótkotrwałe. Ból szybko powrócił i to wcale nie mniejszy. Skóra pleców i głowy nadal paliła żywym ogniem, choć przecież kobieta zdołała ugasić płomienie.

Spróbowała się odwrócić i sprawdzić, czy Kosa nie poszedł za nią, lecz świat zmienił się w niewyraźną mozaikę czarno-szarego kalejdoskopu z wirującymi światłami odległych latarni.

Uciekaj!

Paniczny głos w jej głowie przymusił ją do działania.

Może Kosa już jej odpuścił, ale wolała nie ryzykować. Ruszyła po omacku przed siebie. Szła wzdłuż brzegu, dzięki płynącej wodzie jako tako utrzymywała kierunek. Skręcała, gdy tylko robiło się zbyt płytko lub głęboko. Po kilkunastu metrach wbiła się w sięgające toni zarośla. Gałęzie uderzały ją w policzki, potęgując ból. Zawróciła i wyszła na brzeg.

Upadła na kolana, ciężko dysząc.

Co ten sukinsyn jej zrobił?!

Dotknęła dłońmi twarzy, co wywołało kolejną lawinę cierpienia, nie próbowała więc sprawdzać obrażeń. Oszpecił ją! A może nawet trwale okaleczył! Czy straci wzrok? Ta myśl sprawiła, że załkała głośno – już nie z bólu, ale z przerażenia.

Rozpacz nie trwała długo. Szybko wrócił strach. Głos, który wcześniej kazał jej uciekać, nie zamierzał zamilknąć. Złośliwie szydził, pytając, czy to na pewno koniec. Nie zignorowała go. Miał rację – Kosa był nieobliczalny. Stać go było na to, by przyjść tu za nią i dokończyć dzieła.

Dokończyć dzieła... piękne słówka. Zwyczajnie ją zakatrupić. Cholera wie, co działo się w jego popieprzonej głowie! Że też związała się z takim fiutem!

Zagryzła zęby na krawędzi dłoni, by nie krzyczeć, wstała i ruszyła przez zarośla. W przeciwną stronę niż dobiegająca wciąż muzyka. Impreza wcale się nie skończyła. Ciekawe, czy ktoś w ogóle sobie poszedł? Pewnie nie, wszyscy się bali Kosy, to on wiódł tam prym. Najbardziej dziki i nieprzewidywalny, nikt nie chciał mu podpaść.

Byłaś dumna, że masz samca alfa. I co, nadal uważasz się za farciarę?

Fuknęła głośno, choć bardziej przypominało to głuchy jęk. Nie powinna teraz o tym myśleć. Najważniejsze to wygramolić się z tych krzaków i dotrzeć do ulicy. Może ktoś tam ulituje się nad nią i wezwie karetkę. Swój telefon zostawiła przy grillu. Nie mogła po niego wrócić.

Szła na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękami. Też były poparzone, ale obijające się o nie badyle nie wywoływały takiego bólu jak wtedy, gdy uderzały w twarz.

Cholera, jak daleko jeszcze?! Nie była przecież w zasmarkanym Kampinosie, tylko nad Wisłą w jebanej Warszawie. Gdyby w tej chwili pozwolono jej zadecydować o zagospodarowaniu prawego brzegu rzeki, kazałaby go zrównać buldożerem i zabetonować.

Po kolejnych kilku krokach poczuła, że nie jest sama. Nie zobaczyła nikogo, na dobrą sprawę nie widziała prawie nic, było to zaledwie przeczucie. Choć wyjątkowo silne, graniczące z pewnością. Zatrzymała się i przez szpary w opadniętych powiekach, przez łzy – szerzej nie dała rady otworzyć oczu – rozejrzała się wokół. Jakieś rozmyte plamy gdzieś na horyzoncie – tyle dostrzegła.

Czy to Kosa?

Ta myśl sprawiła, że zadrżała.

Potrząsnęła głową. Nie, to nie on. Skąd możesz wiedzieć? – ofuknęła się w myślach, prowadząc wewnętrzny dialog. Ale jednak wiedziała. Tak jak czuła czyjąś obecność, tak samo czuła, że to nie jej niedawny kochanek, ale obecny oprawca.

Jeszcze pół godziny temu powiedziałabyś, że twój zajebisty facet.

Zignorowała szyderstwo wewnętrznego głosu. Myślała o czymś innym... Jeśli to nie Kosa, to kto?

– Halo... – Głos jej drżał. Nie tylko z bólu. Poczuła nieokreślony niepokój. Na spalonych ramionach wyskoczyła gęsia skórka. – Kto tu jest?

Nikt nie odpowiedział.

Jasne, idiotko, ktokolwiek to jest, nie ma dobrych zamiarów... Kolejne paskudne przeczucie? Skąd? Szósty zmysł? Pieprzenie, nie ma czegoś takiego jak szósty zmysł. Nie ma? To dlaczego zagrożenie wydawało się niemal namacalne?

Co może być gorszego niż Kosa?

Dlaczego przez głowę przemknęło jej słowo „co”, a nie „kto”? Nie zastanawiała się nad tym, bo zwyciężyło przeświadczenie, że to może być „coś” i że jest blisko. W tej chwili niemal pragnęła, by jej narwany chłoptaś wrócił. By usłyszała szmer piasku pod jego stopami i potok przekleństw wypływających z ust. Niech ma ze sobą resztkę rozpałki do grilla – o ile już wcześniej nie wylał na nią wszystkiego. Niech nawet zamierza dokończyć dzieła, pozbyć się jej raz na zawsze. I tak byłby lepszy niż to coś...

Niemal roześmiała się chrapliwie.

Jakie coś...? Zwariowałaś...

– Odezwij się! – wybełkotała. Mówienie przychodziło jej z trudem. Czy ten bydlak poparzył jej także język? Jakim, kurwa, cudem?!

– Tak?

Nagle skamieniała. Głos był cichy i miękki. Nie wyrażał cienia emocji i to paradoksalnie było w nim najbardziej przerażające. Zdawał się pozbawiony wszelkich ludzkich cech. Bezbarwny niczym kawałek styropianu.

W dodatku nie potrafiła określić, skąd dochodził. Zdawał się ją otaczać, dobiegać jednocześnie zewsząd.

– Kim jesteś?

Nie pytaj kim, ale czym – śmiała się jakaś część jej jaźni. Ta mniej racjonalna, która za to znacznie bardziej czuła to, co nienamacalne i ukryte przed trzeźwym umysłem.

– A kim chciałabyś, bym był? – Chwila ciszy. – Jak cię zwą?

– Andżelika.

Każde słowo ociekało kojącym spokojem i słodyczą. W kobiecie przerażenie mieszało się z ulgą i poczuciem bezpieczeństwa, tworząc zupełnie niestrawną mieszankę. Pragnęła jednocześnie uciekać i szukać schronienia w ramionach...

...jego.

...tego czegoś.

– To nie jest twoje prawdziwe imię. – Głos nie pytał, raczej to stwierdził.

Nie było, ale co za różnica? Kiedy ostatnio ktoś zwrócił się do niej inaczej? Tego imienia, które nosiła w dzieciństwie, nienawidziła. Odrzuciła je wraz z dawnym życiem.

Pokręciła głową. Nie była w stanie odpowiedzieć.

– Zbliż się.

Ciało – wbrew niej – spełniło żądanie. Ona świadomie nie mogłaby go usłuchać, bo nie wiedziałaby, w którą stronę się udać.

Z transu wyrwał ją spazm bólu. Cierpienie przywołało świadomość chwili obecnej, owego tu i teraz, które przed sekundą zdawało się tonąć w oparach znieczulenia. Zmusiła się, by możliwie szeroko otworzyć oczy.

W pierwszej chwili dostrzegła mężczyznę. Białe spodnie i buty, kraciasta marynarka i absurdalny słomkowy kapelusz zasłaniający większą część twarzy. Zupełnie jak... Dziadek? Z mroków pamięci na krótką chwilę wyłoniła się dawno zapomniana fotografia. Stała na regale w pokoju ojca, gdy jeszcze żył. Obraz rozbłysnął i zniknął.

Potem ponownie ból oparzeń powrócił pełną mocą i nienaturalnie rozświetlona sylwetka eleganckiego mężczyzny rozmyła się w niewyraźnej plamie. Gdy Andżelika ponownie zdołała zogniskować wzrok, wróciła rzeczywistość. Zapadający zmrok i to coś, co – zaczajone zaledwie kilka kroków od niej – kryło się za jego zasłoną. Nie na tyle jednak skutecznie, by zupełnie zniknąć.

Twarzy nie była w stanie dostrzec, choć nie umknęły jej sterczące na boki strąki sztywnych włosów. Zdawały się siwe, a może jedynie zabarwiło je tak światło oddalonej latarni, która znalazła się na linii jej wzroku. Mężczyzna – a raczej to coś – nie nosił kraciastej marynarki. Jego nagi tors pokrywała zmierzwiona, rzadka i kręcona szczecina. Ramiona uciekały z pola widzenia, w którym jako tako utrzymywała ostrość, ale wydały się jej jednocześnie ptasie i gadzie. Jakby pokryte piórami, aż do wieńczących je olbrzymich pazurów. Nóg nie dostrzegła, ale w ciemnościach kłębiło się coś na kształt ogona.

Stwór chyba zrozumiał, że Andżelika wyrwała się ze stworzonej dla niej ułudy i pojęła jego realną postać. Na ułamek sekundy zdawał się cofnąć, po czym wystrzelił do przodu. On cały, a może jedynie jakaś niemożliwa do zidentyfikowania jego część.

Ból, jaki niósł ze sobą jego dotyk, przyćmiewał wszelkie cierpienia, jakie dziś i kiedykolwiek wcześniej zadał jej Kosa. To jakby znów – tak jak niegdyś po pijaku – gasił papierosy na jej ciele, lecz tym razem nie jednego fajka, ale całe miliony niedopałków, tak że żar pokrywał każdy centymetr skóry.

Nadwiślański brzeg wypełniło jej wycie.

*

Klima nawalała, nawalała, aż wreszcie zdechła. Prędzej czy później musiało się tak skończyć. W sumie i tak wybrała najlepszy możliwy moment, bo po ponad dwóch tygodniach niemiłosiernych afrykańskich upałów wreszcie niebo zasnuły chmurki. No może nie do końca zasnuły, zbyt wiele pozostało dziur, które słońce uparcie odnajdywało, by wesoło pomachać do na wpół uwędzonych maluczkich, ale przynajmniej nie był to już nieprzenikniony i – zdawałoby się – nieskończony błękit.

Otwarcie okien nie na wiele się zdało. Mimo wczesnej pory wnętrze samochodu przypominało rozgrzaną puszkę. Ot taka sauna dla ubogich i zapracowanych. Szkoda tylko, że nie można się było ubrać jak w saunie, a właściwie w niej rozebrać.

Norbert podjechał do krawężnika i zaparkował obok stojącego tam radiowozu. Z wozu wyskoczył młody chłopak. Zielony na twarzy i na chwiejnych nogach. Bijący od niego na kilometr kwaśny odór zdradzał, że wymiotował. Plamy na butach i nogawkach tylko to potwierdzały.

– Odjeżdżamy stąd – warknął.

– Komisarz Zawicki. – Norbert machnął legitymacją.

– A tak, jasne. – Chłopak bąknął zdecydowanie nie służbowo i natychmiast się odwrócił. Sądząc po skurczach ramion, walczył z kolejną falą mdłości.

Norbert minął go obojętnie, nie był służbistą. Ale znał kilku takich. Gdyby młody napatoczył się na któregoś, dostałby nieźle po dupie.

Jego raczej zastanawiało, co tak wstrząsnęło chłopakiem. Może po prostu był jeszcze zielony i dopiero odkrywał uroki bycia policjantem. Nie tylko mundur i szacunek (jaki szacunek? częściej pogarda lub jawna wrogość), ale też krew, smród i zgnilizna. Może.

Albo... Od chwili, gdy tylko otworzył rano oczy, miał niesprecyzowane złe przeczucia. Zaczęło się od klimy, ale nie musiało na niej zakończyć.

Zazwyczaj nie wierzył w tego typu sprawy. Przeczucia. Obawy. Człowiek ma je codziennie. Jeśli nic się nie wydarzy, szybko o nich zapomina, a jeśli jednak coś go spotka, natychmiast krzyczy „a nie mówiłem!”. A przecież gówno tam przewidział. Po prostu cały czas większość z nas ma za uszami myśl, że zaraz coś się spieprzy. A że życie pieprzy się na okrągło, to i łatwo o sprawdzalność takich przepowiedni.

Młody nie był tu przecież sam, więc zamiast czekać, aż chłopak powstrzyma torsje, Norbert ruszył w dół wydeptaną ścieżką biegnącą w stronę Wisły.

– Witam, komisarzu! – Kolejny napotkany policjant rozpoznał go z daleka.

Może Warszawa to spore miasto, ale ciężko było tu o anonimowość. Większość zwykłych krawężników znała jeśli nie jego nazwisko, to przynajmniej stopień. Owszem, robił w kryminalnej dość długo, by nie powiedzieć za długo, jednak przecież nie spotkał się z nimi wszystkimi osobiście.

– Nie powiem dzień dobry – usłyszał.

Pora na odpoczynek. No cóż, jeszcze tylko trochę.

– Aż tak źle? – zapytał, gdy podszedł bliżej.

– Brak słów. To trzeba zobaczyć.

Trzeba zobaczyć. Tak można reklamować spektakl, film, od biedy wystawę w muzeum, choć raczej do takich przybytków nie zaglądał, ale miejsce zbrodni? Słysząc te słowa, od razu wiedział, że z całą pewnością nie chce oglądać tego, co zastanie na końcu ścieżki. Tyle że nikt nie raczył dawać mu wyboru. Za to właśnie mu płacili – by babrał się w brudach. Dostawał polecenie i jechał. Przełożony miał w dupie jego opinię. Tak samo zresztą, jak on miewał w dupie opinie szefa o sobie. Kariery w policji stołecznej już raczej nie zrobi, do emerytury jeszcze daleko, ale bliżej niż do początku służby. Pozostawało jedno – przetrwać do końca.

Przystanął i przetarł ręką czoło. Mimo częściowo zachmurzonego nieba żar był niemiłosierny. Robił kilka kroków i cały spływał potem. Co za pogoda! W dodatku prognozy przewidywały, że upały jeszcze potrwają.

– Kim jest ofiara? – zagadnął.

– No, kobieta.

– Mamy personalia?

Policjant pokręcił głową.

– W jakim wieku?

Mężczyzna wzruszył ramionami. Dopiero teraz Norbert zauważył, że on również jest blady. Może nie struty, tak jak jego kolega przy radiowozie, ale wyraźnie przygaszony.

Na odpowiedź czekał dłuższą chwilę.

– Gdyby nie ręka, co ją, no, znaleźliśmy, to nie poznalibyśmy, że to kobieta – wyjaśnił mundurowy wolno, jakby z zastanowieniem. – Ręka i ten, no, cycek. Znalazł go jeden z ekipy.

– Cycek? – Norbert powtórzył zaskoczony.

Policjant wykonał rękami nieokreślony gest.

– No, bardziej kawałek skóry.

Norbert popatrzył przed siebie. Stąd już widział techników w ich wesołych kombinezonach, krzątających się na miejscu zbrodni ogrodzonym niebieskim parawanem. Widok jeszcze w znacznym stopniu zasłaniały zarośla, ale był już niemal na miejscu. Dałby jednak wszystko, by móc zawrócić. Teraz zrozumiał dziwny ton szefa, gdy ten zlecał mu sprawę.

– Coś jeszcze znaleźliśmy?

Jego rozmówca zrobił się bledszy, choć wydawało się to niemożliwe. Idealny kandydat do reklamy białej farby.

– No, raczej wszystko.

– Nie rozumiem.

Chyba rozumiał, ale nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Niech powiedzą mu to wprost.

– Sądzę, że ona jest tu, no, cała, wie pan komisarz, tyle że jakby, no, przepuszczona przez maszynkę do mięsa...

Norbert wlepił w niego oczy. To nie był żart. Facet w takim stanie nie potrafiłby żartować.

– ...albo, no, rozsadzona – dorzucił policjant po krótkiej przerwie. – Rozerwana na strzępy.

– Co tu się działo?

– Nie wiem! – W głosie mężczyzny brzmiała nuta paniki.

Norbert położył mu dłoń na ramieniu. Czuł się dziwnie – uspokajać tak na oko czterdziestoparoletniego chłopa, który zapewne w życiu widział już niejedno. Najwyraźniej jednak nic takiego jak dzisiaj.

– Nie pytam o zbrodnię. Kto nas zawiadomił?

Policjant odzyskał nieco pewności siebie. Głęboko odetchnął.

– A, o to chodzi. No, jakiś sportowiec, biegacz znaczy. No, z tych, co to rano wstają i nie wiedzą, jak parę spuścić, to gonią po parkach Bóg wie za czym.

– Dla zdrowia – wtrącił odruchowo Norbert.

– Tak gadają. I ja nawet kiedyś też dałem się wkręcić. Pobiegałem rano, a potem mnie przez dwa tygodnie tak kostka rwała, że no... – nie dokończył. – Teraz, no, wolę inaczej energię z rana rozładować.

Norbert zdecydował nie dociekać, w jaki sposób.

– Gdzie on jest? – zmienił temat.

– Karetka już go, no, odwiozła. Widział pan komisarz Mateusza? On przy tym gościu jest szczytem zimnej krwi i opanowania. Tamten trząsł się jak ta, no, owsika.

– Osika – poprawił beznamiętnie Norbert.

Czasem wydawało mu się, że rozumie, dlaczego policjanci często są uważani za idiotów. Ale to nie był prawdziwy obraz. Przekrój funkcjonariuszy Policji Rzeczypospolitej Polskiej był identyczny jak przekrój społeczeństwa. Trafiali się kretyni i geniusze. Jednak w obu tych grupach ze wskazaniem na ilościową przewagę tych pierwszych.

– No może, nie znam się.

– Więc ten od joggingu ją znalazł?

– No, pewnie zbiegł w krzaczki się odlać. Jak przyjechaliśmy, miał zaszczane całe spodenki.

– Wskazał wam miejsce?

– A gówno wskazał. Ściskał tylko, no, komórę, z której nas wezwał. Próbował coś tam dukać, no i łapą machał. Ale, no, nie musiał za wiele pokazywać, wystarczyło pójść za śladem. – Dostrzegł pytające spojrzenie komisarza, więc dodał: – No, tego, co mu zalegało w żołądku. Nie wiem, czy zjadł śniadanie, ale jeśli nie, to musiał, no, wyrzygać własne flaki, a przynajmniej większość z nich.

Faktycznie, Norbert widział ów szlak, ale sądził, że to głównie zasługa młodego z radiowozu.

Połyskująca zielonkawo mucha usiadła na przedramieniu komisarza. Strącił ją szybkim ruchem. Nie zwrócił dotąd na to uwagi, ale wkoło latała cała chmara robactwa, zwiedziona tu darmowym posiłkiem. Ciekawe, że to paskudztwo tak szybko lokalizuje nową stołówkę i zwala się do niej masowo. Mają jakieś robacze media, które ich o tym informują?

– Więc na dobrą sprawę nie wiemy nic? – Norbert oderwał myśli od natrętnego brzęczenia owadów.

– No, nie za wiele.

Zawicki powiódł wzrokiem ku uwijającym się technikom. Cała nadzieja w ich pracy. Ruszył w stronę parawanu odgradzającego miejsce zbrodni, ale zatrzymał się zaskoczony, zanim jeszcze do niego dotarł. Jakich słów użył policjant, z którym przed chwilą rozmawiał? Czy mówił coś o maszynce do mięsa? Norbert wziął to wtedy za barwny, lecz jednocześnie poetycki opis. Stąd, gdzie stał, dostrzegł jednak, że powinien potraktować wypowiedź dosłownie.

Prócz parawanu była jeszcze taśma. Technicy odgrodzili całkiem spory teren. Już z daleka widział, że poruszają się po nim dość dziwnie, teraz zobaczył dokładnie dlaczego – praktycznie cały pokryty był małymi strzępami ciała i kroplami krwi. Niemal nie sposób było zrobić kroku, by nie wdepnąć w jakieś resztki. Ofiarę faktycznie rozerwało lub zmieliło.

Czyżby sprawca wykorzystał rozdrabniarkę do drewna?

Norbert w zamyśleniu pokręcił głową. Musiałby być naprawdę szalony i mieć nerwy ze stali, by użyć czegoś takiego – było nie było – w środku Warszawy. Co z tego, że brzeg Wisły był w dużej mierze niezagospodarowany? To nie pustynia, kręciło się tu całkiem sporo ludzi.

Poza tym...

To nie rozdrabniarka. Ona załatwiłaby też kości, tymczasem pod jednym z większych krzewów leżały zwłoki. Ciało. Komisarzowi oba te słowa przemknęły przez głowę i oba odrzucił. Nie oddawały rzeczywistości. Na wpół oparte, jakby siedząc, spoczywały tam resztki ofiary. W miarę kompletny szkielet oblepiony drobinkami mięsa. Przechylona – zdawałoby się figlarnie – czaszka szczerzyła zęby w jego kierunku.

Norbert przełknął ślinę, walcząc z układem pokarmowym, który uznał, że powinien zwrócić światu na wpół już strawione śniadanie. W tej chwili przestał się dziwić reakcji innych. Nawet ubrani od stóp do głów w kombinezony technicy nie byli w stanie ukryć bladości.

I tylko muchy bawiły się w najlepsze.

Nie było sensu przeszkadzać w oględzinach – skupienie to podstawa, zwłaszcza w takich sytuacjach. Norbert ruszył nieco w bok, w dół, świeżo wydeptaną – jak mu się zdawało – ścieżynką. Może ofiara właśnie tędy przyszła. Ofiara bądź sprawca.

Po kilku metrach nie widział już techników, skryły ich zarośla. Wokół rosło tyle zielska, że czuł się jak w dżungli. Zrobił jeszcze jeden krok, gdy z trawy przed nim wyprysnął podłużny, łuskowaty kształt. Komisarz odskoczył w tył i dopiero wtedy zauważył żółte plamy za głową gada. Zaskroniec. Spory. Chyba naprawdę okazała sztuka – jak nic przekraczał półtora metra.

Norbert roześmiał się cicho.

– Aleś mnie, cholera, przestraszył.

A czegoś się spodziewał? – odpowiedział w myślach. Boa dusiciela?

Ruszył dalej w ślad za gadem. Teren się obniżał i Norbert bardziej zeskoczył, niż zszedł z metrowej skarpy.

Po jego prawej rozległ się syk.

– Tu jesteś – mruknął.

Zwierzę wyglądało jednak nieco inaczej. Przede wszystkim rzucał się w oczy zygzakowaty wzór na jego ciele. To nie był zaskroniec. Żmija! Cholera, dotąd żadnego z tych dwóch gatunków nie widział w Warszawie, a tu proszę – oba na raz, jednego dnia. To się nazywa fart, niech go szlag trafi.

– Spokojnie, koleżanko, możemy się chyba rozejść w zgodzie? – rzucił półgłosem.

Czasem słyszał o żmijach pojawiających się w Warszawie, ale traktował to jak historyjki z gatunku legend miejskich. No, może w kilku było trochę prawdy, ale chodziło o dzielnice, w których ciężko poznać, że nadal jest się w stolicy.

Gad przyglądał mu się z zaciekawieniem. Tak w każdym razie wydawało się Norbertowi, bo skąd, do diabła, miał wiedzieć, jak wygląda zaciekawione spojrzenie żmii?

Za nim rozległ się kolejny syk. Tego było już trochę za dużo. Ostrożnie obrócił głowę – żadnych gwałtownych ruchów. Z trawy wyglądała kolejna żmija. Nie, co najmniej dwie. Splotły się ze sobą w czymś przypominającym miłosny uścisk.

Stary, zmywaj się stąd – do głosu doszedł zmrożony tym gadzim wysypem rozsądek.

Norbert zbliżył się na pół kroku do skarpy. Byle tam się dostać. Przecież nie rzucą się za nim.

Powoli.

Spostrzegł kolejne zygzakowate ciała. Cholera, ile ich było? Pięć lub więcej. To jakieś gniazdo?

Nieznacznie ugiął kolana, szykując się do skoku. Gady chyba to wyczuły, bo uniosły łby.

Nie pozwolą mi odejść – myśl absurdalna, lecz był przekonany, że prawdziwa.

Żmije na niego czekały. Może nie konkretnie na Norberta Zawickiego, ale na kogoś, kto się pojawi.

Nie miał czasu rozważać, czy to początki paranoi. Nie w tej chwili. Sprężył się, gotów skoczyć, ale bestie okazały się szybsze. Zaatakowały. I przynajmniej kilka z nich dosięgło celu.

Z krzykiem ruszył w stronę techników. Zwolnił tylko na moment, by sprawdzić, czy wizja wciąż uczepionych jego nóg gadów jest prawdziwa. Na szczęście nie była.

– Żmije! – zawył.

Dostrzegł zdumione spojrzenie jednego ze specjalistów kryminalistycznych. Przez maseczkę na twarzy nie zdołał go rozpoznać.

– Żmije!

– Co się stało?

– Ugryzły mnie!

– Jak to ugryzły? Ugryzła – sprostował technik.

Norbert podwinął nogawkę. Noga już puchła. Obrzęk był bolesny. Pojawiły się wybroczyny.

Szybko! – pomyślał. Odetchnął głęboko, starając się uspokoić. Poza opuchlizną nic mu chyba nie dolegało, czuł się dobrze.

– Bez paniki. – Technik ruszył w jego stronę. – Dwie trzecie ukąszeń jest pustych, zwierzę nie wstrzykuje jadu. Oszczędza go, bo jest dla niego cenny.

Komisarz zmusił się, by raz jeszcze przyjrzeć się nodze. Naliczył cztery podwójne ranki. Statystycznie rzecz biorąc, miał pewność, że w jego przypadku zwierzaki nie odstawiły fuszerki.

– Toś mnie, kurwa, pocieszył – mruknął pod nosem.

Dostrzegł podchodzącego mundurowego zwabionego przez krzyki.

– Wezwij karetkę – polecił mu.

Co powinien zrobić? Usiąść, położyć się na ziemi i unieść nogi? Nie miał bladego pojęcia.

– Ugryzło? – Dociekliwość policjanta działała mu na nerwy, ale nie powiedział nic. – Moją, no, starą w zeszłym roku też ugryzło jakieś cholerstwo, noga, no, spuchła jej jak bania.

Zarechotał, jakby było w tym coś zabawnego, ale – widząc wzrok Norberta – momentalnie ucichł i złapał za radio.

*

Niezgrabnie przewrócił się na drugi bok, strącając butelki ze stolika przy łóżku. Jedna eksplodowała, a przynajmniej tak zabrzmiało to w uszach Kosy. Jak jebany noworoczny fajerwerk! Słyszał uderzenie szkła o podłogę, a potem grzechot turlających się odłamków.

Cholera!

Andżelika, sprzątnij, zanim w to wlezę – zamierzał nakazać, ale słowa nie wydostały się ze ściśniętego gardła. I dobrze, bo w tym momencie uświadomił sobie, że trafiłyby w pustkę.

Ta suka już niczego nie posprząta. Nie po tym, co zdarzyło się wczoraj.

Usiadł na łóżku, macając łapami po twarzy, jakby sprawdzał, czy wszystko znajduje się na swoim miejscu. Chyba tak. Tyle że bolało jak sto chujów. Gęba... nie, nie tylko gęba, przede wszystkim kark, a potem to już całe ciało równo, od palców u nóg po czubki uszu. Ciężko było znaleźć fragment, który nie piekł lub nie pulsował tępym bólem.

Co się, kurwa, właściwie wczoraj stało? Wydarzenia pamiętał jak przez mgłę, a przecież nie wypił dużo. Ledwie kilka piwek, tyle co nic.

Siedzieli nad Wisłą. Ostatnio często tam bawili, ale to chyba jedyne miejsce w Warszawie, gdzie jeszcze dało się żyć. Słońce tak napierdzielało, że psy nie siadały na chodnikach, by sobie nie usmażyć jajec.

Zaśmiał się do własnej myśli, choć przypominało to bardziej charkot zmieszany z czkawką.

No więc siedzieli. Potem ta głupia pizda go zdenerwowała. Znów się stawiała, a powinna, swołocz, znać swoje miejsce. Walnął ją chyba. Nie. Polał rozpałką. I dobrze, zasłużyła. Już dawno powinien poszukać lepszej. Przede wszystkim młodszej, ta krowa była niemal dychę starsza od niego. Fakt, że takiego tyłka i cycków można było ze świecą szukać, ale jednak wiek robił swoje. Należało dawno wymienić ją na świeższy towar. Trzydziestka to już przecież niemal jak prosektorium.

Więc polał i podpalił. Taki żarcik. Trza mieć poczucie humoru, nie? Ta kurwa nie miała. Pobiegła w krzaki. I chuj z nią. Powinna zrozumieć, że był to jego sposób na powiedzenie goodbye. Zwykłe dżentelmeńskie rozstanie. Bez żalu z jego strony.

Ale ona wróciła...

Jezu, jak ten łeb go napierdalał! Nie, przecież nie wróciła... Myśli i wspomnienia zamieniały się w galaretę, trzęsącą się i niewyraźną. Nie bardzo potrafił uskładać z nich jakiegokolwiek spójnego i choć trochę sensownego obrazu. Nie wróciła, tylko zaczęła wrzeszczeć, jakby obdzierali ją ze skóry.

Dźwignął się i dopiero wtedy zrozumiał, że stoi w stłuczonym szkle. Nie poczuł tego za cholerę, ale krwawił. Czerwień sprawiła, że poczuł mdłości, ale i coś na kształt pragnienia. Zwalczył oba przeciwstawne uczucia i poczłapał do łazienki.

Musiał się odlać.

Poza tym liczył, że zimna woda choć na moment uwolni łeb od pulsującego bólu.

A więc darła się. Najpierw go to zirytowało i gdyby była pod ręką, przypierdoliłby jej porządnie. Potem – wraz z rosnącym natężeniem jebanego wrzasku – rozwścieczyło go to tak, że zerwał się z miejsca i ruszył za suką. Jeśli darła się sama z siebie, to w pełni zasłużyła na czułe spotkanie z kostkami jego pięści; jeśli ktoś ją przyprawił o ten atak paniki, to on zasłużył na przywitanie. Nikt nie będzie pastwił się nad jego kobietą (chwilowo pomijał fakt, że właśnie elegancko ją zostawił).

Pobiegł w krzaczory. Chłopaki poszli w jego ślady? Nie pamiętał. Co za różnica? Wbiegł między te wierzby czy inne chujostwa, które tam rosły, i...

No właśnie, co się wtedy stało?

Wszystko, co było później, zasnuwała jeszcze gęstsza mgła. Pojawiały się w niej pojedyncze obrazy, ale zupełnie bezsensowne.

Andżelika z czymś grubym, pokrytym łuskami, owiniętym wokół szyi. Charcząca, starająca się uwolnić. Wtedy już nie krzyczała.

Ośmiornica, która pochłonęła jej głowę.

Kolec jadowy czy żądło chyboczące się w przód i w tył.

I zęby, zęby, wszędzie zęby...

A na to wszystko nakładał się spokojny, hipnotyzujący głos...

Wszystko będzie dobrze.

A chuja tam będzie.

Kosa dotarł do umywalki i wsparł się o nią ciężko. Zamocowana do ściany śrubami z trudem utrzymywała jego ciężar. Zerknął w lustro. Było wyszczerbione z jednej strony i pokryte setkami drobnych czarnych plamek, które sprawiały, że odbicie zdawało się spoglądać na właściciela z surrealistycznej krainy cieni.

Wyglądał strasznie i niewielki wpływ na to miało zniszczone lustro. Przetłuszczone, zmierzwione włosy sterczały we wszystkie strony nad poszarzałą mordą, ozdobioną sinymi worami pod każdym okiem. Golił się wczoraj rano, więc zarost też zrobił swoje.

Przypominał sponiewieranego menela. Nie spodobało mu się to, co zobaczył, więc przypieprzył pięścią w szkło. Pękło. Siedem lat nieszczęść. Matka tak gadała. Najwyraźniej w swoim popapranym życiu nie robiła nic innego, jak tłukła lustra, bo nieszczęście ciągnęło za nią, jakby za nie wyszła. Choć na dobrą sprawę to faktycznie wyszła za nieszczęście. Nieszczęście losu. Zapijaczoną, łachudrowatą pokrakę. Nikczemnej postury i takiego samego charakteru. Wszyscy nim poniewierali. Patrząc na niego, Kosa obiecywał sobie, że nigdy taki nie będzie. To on da życiu popalić, a jeśli ktoś stanie mu na drodze...

Zazgrzytał zębami, przekonując się, że niesie to ze sobą falę bólu. Wyszczerzył się do lustra. Dziąsła czerwieniły się od krwi, jakby właśnie miały okres.

Kurwa, co się dzieje?!

Splunął do zlewu i czerwony kleks zatrzymał się na ściance. Potem nadciągnęły mdłości. Nie próbował ich opanować. Nachylił się nad sedesem i ulżył sobie z głębi trzewi. Odnosił wrażenie, że wyrzyga bebechy. Flaki i reszta wnętrzności wylecą na zewnątrz, zostawiając pustą wydmuszkę opróżnionego ciała.

Raz jeszcze spróbował wrócić myślami do wczorajszego wieczoru. Co tam się, do cholery, stało? Dlaczego nie potrafi sobie tego przypomnieć? Fakt, nie raz urywał mu się film, ale nie tak. Nie po zaledwie kilku piwkach. No i żaden z kaców, które go dotychczas męczyły, nie przypominał objawami choroby popromiennej. A czuł się, jakby właśnie spierdzielił w podskokach z Czarnobyla. I to nie gdzieś z obrzeża zamkniętej strefy, ale z samego jebanego reaktora.

Jeśli to kac, pomoże ci lufka.

Uchwycił się tej myśli.

Najlepsza byłaby czysta, ale w tym momencie nie pogardziłby czymkolwiek. Wypiłby wszystko, byleby tylko nie groziło to oślepnięciem. Wracaj, stop, poprawka – gdyby jakiś dobry samarytanin mu ją podsunął, walnąłby nawet szklanę metylu. Wszystko, byleby tylko męki się zakończyły.

No to chlup!

Na pohybel!

Sobie i całemu światu!

Zostawiając za sobą czerwone ślady, skierował się do kuchni. Dopiero teraz zauważył, że ręka, która ukarała lustro w łazience, również krwawi.

Nieważne. W porównaniu z bólem reszty ciała – ból ręki praktycznie nie istniał.

Stół był niesprzątnięty, walały się na nim resztki jedzenia, na których w najlepsze bzykały się połyskujące zielonkawo muchy. Dlaczego były takie głośne?

Otworzył usta, by przywołać – wrzaskiem – Andżelikę, ale zaraz je zamknął. Nie przyjdzie i nie posprząta. I nie tylko dlatego, że próbowałeś na do widzenia zamienić ją w żywą pochodnię. To tylko niewinny żarcik, wskazanie jej miejsca w szeregu. Nie przyjdzie, bo przed tobą dostało ją to coś.

Łuskowate sploty na szyi zaciskały się. Ramiączko bluzki się zsunęło, odsłaniając drgającą bladą, nieopaloną pierś z wytatuowanym podpisem Kosa. No co? Przecież należała do niego.

Przywołany obraz był na tyle żywy, że Kosa nie wytrzymał i puścił pawia do zlewu, wprost na stertę brudnych talerzy.

Opadł na stołek i sięgnął do drzwi lodówki. Musiał się pochylić, by pochwycić rączkę. Szarpnął i niemal runął na podłogę. Kurwa, co za czasy, że nie ma mu kto podać szklanki wódki!

Wysiłek okazał się próżny. Lodówka była pusta. No, niezupełnie pusta, znalazł nieco nikomu niepotrzebnych śmieci, jakieś serki, twarożek, jogurt naturalny (tfu, kto w ogóle jest w stanie przełknąć podobne świństwo?!) i inne, które nie nadawały się ani do jedzenia, ani do podtarcia dupy.

Gdzie kiełbasa, ostatecznie jakieś parówki? Mięso, mięso, to jest jedzenie, nie jakieś jebane twarożki! I gdzie jest, do kurwy nędzy, wódka?! Ta pierdolona dziwka znów zaniedbała swoje obowiązki! Gdyby nie to, że już nie żyła, własnoręcznie wyprawiłby ją na tamten świat. W tej chwili! Na to znalazłby siły, nawet jeśli czuł się niczym przepuszczony przez maszynkę do mięsa.

Ale najpierw wsadziłby jej łeb do zarzyganego zlewu i wyczyścił go dokładnie jej kudłami. Zasłużyła.

Zataczając się, ruszył z powrotem w kierunku pokoiku służącego za sypialnię. Szedł od ściany do ściany, zostawiając na każdej krwawy ślad rozwalonej dłoni.

Może przy łóżku zostało jakieś piwo? Choć jeden pieprzony grzdyl pieprzonego piwa w pieprzonej niedopitej butelce lub puszce.

Boże pedofili w czarnych sukienkach, spraw choć raz w historii tego posranego świata jakiś praktycznie użyteczny cud!

Modlitwy, o ile w ogóle można użyć tego słowa, nie zostały wysłuchane. Kosa wiedział o tym, nim jeszcze wtoczył się do pokoiku. Leżące butelki nie pozostawiały wątpliwości, że w ich środku nie kryje się więcej niż kilka kropel.

Opadł na łóżko i niemal wrzasnął z bólu. Każdy kawałek skóry zdawał się płonąć, a najbardziej cholerny kark. Ostrożnie obmacał go palcami. Wyczuł twardą gulę wielkości orzecha włoskiego. To nie było ukąszenie komara. Dziabnęło go coś większego.

Z mroków pamięci wyłonił się obraz rozchwianego kolca jadowego. Na jego końcu lśniła niczym perła kropla cieczy. Trucizna.

Zamknął powieki i wspomnienie znikło. Wspomnienie? Na pewno? Może mu się to zwyczajnie przyśniło? Może któryś z chłopaków zabrał wczoraj ze sobą dopalacze lub inne gówno. Zazwyczaj nie tykał takich świństw, wódeczka do szczęścia mu wystarczała, ale może uczcił w ten sposób rozstanie z tą starą kurwą i po prostu tego nie pamiętał?

To przecież miało sens. Prawda? Większy w każdym razie niż drapieżny stwór, koszmarne połączenie węża, skorpiona, ośmiornicy i hak wie czego jeszcze w przybrzeżnych krzakach niemalże w sercu Warszawy.

Miało?

A ślad na karku?

Wzruszyłby ramionami, gdyby znalazł w sobie aż tyle siły.

*

Obudziło go walenie do drzwi.

Psy? Szybko odrzucił tę myśl. Ktokolwiek się dobijał, robił to nerwowo i chaotycznie, jakby bardzo chciał się dostać do środka i jednocześnie tego bał.

– Wlazł – ryknął, a przynajmniej chciał ryknąć, bo głos zabrzmiał słabo i piskliwie.

Niemniej intruz go usłyszał, wparował do środka. Nie zatrzymał się w przedpokoju, tylko kierowany szóstym zmysłem od razu wpadł do pokoiku, gdzie na łóżku zalegiwał Kosa.

– Gliny już tam są – oznajmił podniecony.

Kosa miał problem, by skupić myśli. O czym on, kurwa, pierdoli? Dłuższą chwilę zajęło mu zrozumienie, że o Andżeli. I po co? Tej głupiej cipy przecież już nie ma na tym świecie.

– I?

Jego rozmówca, Bełt, znieruchomiał zaskoczony.

– Nie wiem, wolałem nie podchodzić.

Bełt, co za idiotyczna ksywa. Że niby od kuszy, tyle że wszystkim w pierwszej chwili przywodziła na myśl coś zupełnie innego. I to raczej ta druga rzecz kojarzyła się Kosie z gościem. Wysoki, chudy jak szczapa, o długiej szyi i twarzy wymoczonej w kanalizacji łasicy. Wymoczonej, a potem wyżętej.

– To po chuj zawracasz mi dupę?

Bełt wybałuszył gały. Kolejna cecha w jego imponującej kartotece dziwactw. Wyglądał jak żaba, na którą nadepnął trzytonowy słoń.

– No wiesz. Andżela...

– Co z nią?

Łasicowata menda podrapała się po nieogolonym policzku.

– Byliście razem.

– Właśnie. Byliśmy.

– Teraz to nawet gdybyś chciał, to już nie dałoby rady.

Bełt zapewne silił się na żart, lecz mu nie wyszedł. Kosa puścił ten żałosny humor mimo uszu. Tak naprawdę niemal nie słuchał gościa. Koleś go drażnił. Na dobrą sprawę cały świat go teraz drażnił. Czuł się fatalnie i nie miał ochoty, by ktokolwiek zamęczał go debilnym pierdoleniem o rzeczach niemających najmniejszego znaczenia.

– Źle wyglądasz.

Kosa spojrzał na gościa spode łba. Kurwa, odkrył Amerykę.

– Nic mi nie jest – zaprzeczył.

– Jasne – potwierdził Bełt, choć nie wydawał się przekonany. Chwilę milczał, wiercąc się niespokojnie. – Nie myślisz, że powinniśmy wyjątkowo – zaakcentował to słowo – do nich pójść?

– Do kogo?

– No do glin. To coś zabiło Andżelikę.

Po plecach Kosy przebiegł dreszcz. To coś.

– Co pamiętasz? – rzucił cicho.

– Co?

Kosa złapał Bełta za przód koszulki.

– Jajco, do psiej dupy! Co pamiętasz z wczorajszego wieczoru?!

Zakłopotanie na twarzy kumpla było tak czytelne, że niemalże śmieszne. Wyglądał żałośnie.

– Biegłem za tobą – zaczął ostrożnie, z wyraźnym wahaniem. – No, po tym, jak Andżela zaczęła wrzeszczeć. No i tam, w krzakach... Nie widziałem wyraźnie. Tak jakoś słabo się poczułem. To było takie... Było...

– Wykrztuś to wreszcie!

– Myślę, że to był smok – wypalił jednym tchem Bełt.

– Że jak? – Kosę zatkało.

Przypuszczenie wydawało się idiotyczne, ale podświadomość miała odmienne zdanie. Na przedramionach Kosy podniosły się wszystkie włoski. Stanęły na baczność jak narodowcy przed obrazem Führera.

W przebłyskach pamięci zobaczył skręcające się łuskowate sploty, pazury i ogon z kroplą jadu na lśniącym czubku żądła. Obrazy pojawiły się, zmieszały i znikły, zostawiając po sobie pustkę. Mgłę niepamięci.

– Pieprzysz – ocenił wreszcie.

– Więc jak byś to nazwał?

– Nie będę tego nazywał, bo to nie istniało. Zaszkodziło nam cholerne słońce albo Kulsza dosypał czegoś do piwa. To w jego stylu, bierze wszystkie świństwa, jakie tylko uda mu się zdobyć.

Bełt poruszył się niespokojnie.

– Ale ona nie żyje.

– Stara suka już była.

No co? Co fakt, to fakt. Pewnie jeszcze wielu frajerów skorzystałoby z jej wdzięków, ale najlepsze dni królowej życia bezpowrotnie minęły. Ścieżka prowadziłaby już tylko w dół. I to ostro. Przynajmniej los uchronił ją od sprzedawania się za pół litra albo i za tanie wino.

– Nie chcę pójść w jej ślady, a...

– To nie waż się gadać z psami – wtrącił groźnie Kosa.

– A to coś może wciąż gdzieś tam być i następnym razem to my możemy na nie wpaść. – Bełt poczuł, że musi to z siebie wyrzucić.

– Jeśli w ogóle istnieje.

– Przecież Andżela nie żyje. Coś ją zabiło.

– Co? – Kosa roześmiał się chrapliwie. – Smok? Słyszysz sam, co ty pieprzysz? Widziałem smoka, a obok siedmiu krasnali – zaczął przedrzeźniać gościa. – I Myszkę Miki. Zamiast niszczyć mi mózg tym pierdoleniem, lepiej skoczyłbyś po flaszkę.

Bełt sięgnął za siebie i podsunął pod nos gospodarza pół litra. Musiał przyjść z butelką, tyle że Kosa tego nie zauważył. Naprawdę był w fatalnym stanie.

– Kurwa, na co czekasz?! Polej!

– Ciepła.

– Niech nawet suka będzie podgrzewana. Nie szkodzi. Zaraz rozpierdoli mi łeb od tego ciśnienia. Polej, bo zwariuję.

Bełt rozejrzał się po stole w poszukiwaniu czystych, choćby częściowo, naczyń. Nie znalazł. Dostrzegł gest Kosy, aż nazbyt wymownie kierujący go do kuchni. Dobrą chwilę grzebał po szafkach. Wreszcie wrócił z obtłuczonym kubkiem i słoikiem po musztardzie.

– Nic lepszego nie znalazłem. Kieliszki stały w zlewie, ale... – nie dokończył.

Kosa machnął lekceważąco ręką. Zlew. Tak, coś się tam stało, choć w tej chwili nie pamiętał co. A co do naczyń – nie były niezbędne, ostatecznie mogli pociągnąć z gwinta.

– Polewaj – rzucił tylko. Nie lubił nadaremie strzępić języka.

Chwycił napełniony w połowie słoik po musztardzie i osuszył go jednym haustem. Ciepła wódka wlała się do gardła. Na moment sprawiła, że świder, nieustannie borujący sobie drogę przez głowę Kosy, umilkł, lecz niemal natychmiast nadciągnęły mdłości.

Kosa zerwał się na równe nogi, ale zahaczył o stolik i rąbnął kolanami w podłogę. Wódka cofnęła się, a on nie mógł złapać tchu. Ruszył przed siebie na oślep, ale zdołał dotrzeć jedynie do przedpokoju. Tutaj żołądek zwyciężył. Brudną i porwaną wykładzinę ozdobiły słoneczniki van Gogha. A w każdym razie jeden wielki, śmierdzący słonecznik z płatkami aż pod drzwi.

Ta wesoła twórczość nie przyniosła jednak ulgi. Mdłości nie słabły. Kosa na czworakach przeciął nowo powstałe dzieło sztuki, prąc w stronę łazienki. Nie widział nic, z zaciśniętych powiek płynęły mu grube łzy.

Co się z nim działo?!

Wymacał muszlę i objął ją kurczowo, tuląc się niczym dziecko do matki. Odniósł wrażenie, że przez jego żołądek bez pośpiechu przeciska się gąsienica wielkości dobermana. Miał ochotę wrzeszczeć, miał ochotę wyć, lecz jedynie rzygał – dalej niż widział, pierwszy raz w życiu tak dosłownie.

*

Norbert w zadumie wpatrywał się w monitor. Ponoć mieli podejrzanego. Teoretycznie wszystko układało się w całość. Siedzący na krześle chłopak był partnerem zamordowanej. Typ niekoniecznie używający mózgu, ale za to mięśni i pięści jak najbardziej. Znany był z tego i ze swojej wybuchowości. W wieczór zabójstwa – lub w wieczór poprzedzający zabójstwo (czasu śmierci wciąż jeszcze precyzyjnie nie ustalono) – pokłócił się ze swoją kobietą. Ponoć wcześniej też lał ją systematycznie. Tego dnia na samej awanturze również się nie skończyło, choć informator wił się jak piskorz, byle tylko nie odpowiedzieć na pytanie, co dokładnie zaszło.

Dwa plus dwa równa się cztery i zazwyczaj to działało. I w matematyce, i w sprawach kryminalnych. Owszem, zdarzają się dokumentnie popieprzone sprawy, gdzie nie ma niczego oczywistego, jednak większość jest przygnębiająco banalna. Ktoś się wścieknie albo sobie popije, sięgnie po nóż, butelkę, pałkę czy co tam ma pod ręką i zrobi coś nieodwracalnego, zanim pomyśli. Czasem nie pomyśli nawet później, a w każdym razie nie pożałuje tego, co zmajstrował.

Ale tu...

Gdyby Andżelikę (prawdziwe personalia ofiary nadal były nieznane) znaleziono zakatowaną nad brzegiem Wisły, to i owszem. Zawicki byłby pierwszym, który wskazałby na zbyt krewkiego konkubenta. Ale kobieta nie została zatłuczona pięścią czy drągiem, nie pchnięto jej nożem ani nie uduszono. Sprawca przerobił jej wierzchnią część na papkę, zostawiając praktycznie nienaruszony szkielet. Prócz urwanego ramienia. I piersi z napisem Kosa.

Jak ten gnojek miałby to zrobić? I czemu zostawiałby ślad wskazujący wprost na niego?

Pytania, na które Norbert dopiero musiał znaleźć odpowiedzi. Dziś był pierwszy dzień w robocie po wpadce ze żmijami i chłoptaś trafił mu się jako swoisty prezent powitalny. Wytypowali go i zwinęli inni. Szkoda, że w ogóle nie przejęli od niego tej popieprzonej sprawy.

Łukasz Kostrzyński, bo tak brzmiały personalia Kosy, nie wzbudzał sympatii, to fakt. Nawet gdy siedział skulony, pochylony nad stolikiem, nie sprawiał wrażenia ofiary, ale nadal kata. Kark jak udo. Uda i ramiona jak konary. Kilka nienachalnych, ale też niezbyt skromnych tatuaży, powstańcza kotwica i inne takie, i niemal łysy łeb.

Zrobiłeś to? – Norbert poruszył wargami, ale nie wypowiedział tych słów na głos. Jeszcze by go ktoś usłyszał. I tak miał opinię cudaka. Po cholerę ją podtrzymywać?

Westchnął ciężko i ruszył w stronę pokoiku przesłuchań, skąd przekazywany był obraz.

W środku śmierdziało. Nie był to jednak ani zapach potu, ani moczu, raczej... gnijącego mięsa? Komisarz nie był do końca przekonany. Cokolwiek tak woniało, ciężko to było zidentyfikować. Jednak niezaprzeczalnie zalatywało od podejrzanego.

– Nie myłeś się dziś? – spytał Norbert.

Chłopak uniósł głowę i wykrzywił twarz w czymś, co może miało uchodzić za uśmiech, ale zamieniło się w niekształtny grymas.

– Coś nie pasi? – mruknął.

Norbert odkaszlnął.

– Nie pierdol, Kosa, tu nie da rady oddychać.

Łysol pociągnął nosem. Wydawał się autentycznie zdziwiony.

– Choruję – rzucił krótko.

Norbert zmusił się, by ignorować wszechobecny smród.

– Chorujesz? Na co? Zgniliznę wewnętrzną?

Potężne bary uniosły się i opadły, gdy Kosa wzruszył ramionami. Dopiero teraz komisarz zauważył, że osiłek naprawdę marnie wygląda. Na zmarszczonym czole perliły się grube krople potu, a twarz, a właściwie nie tylko twarz – cała skóra podejrzanego przybrała niezdrową szarą barwę.

– Potrzebujesz może jakiegoś lekarstwa?

Kosa nie odpowiedział, syknął jedynie pogardliwie przez zęby.

– Pytam poważnie – ciągnął niezrażony komisarz.

Chłopak pokręcił łbem.

– Twój wybór. Więc do rzeczy. Po pierwsze informuję cię, że przesłuchanie będzie nagrywane.

Łukasz poruszył się niespokojnie.

– Po cholerę? – wybełkotał. – Nie zgadzam się.

– Nie potrzebuję twojej zgody, jednak zgodnie z artykułem sto czterdzieści siedem paragraf pierwszy kodeksu postępowania karnego mam obowiązek cię o tym poinformować, co niniejszym uczyniłem.

Komisarz włączył nagrywanie.

Łysol oparł się czołem o blat stołu.

– Niech ci, kurwa, będzie, tylko się pospiesz, łeb mi pęka.

– Jeszcze raz ponawiam pytanie, czy nie chcesz jakiegoś lekarstwa? – Norbert uznał, że warto się o to zapytać, skoro wszystko utrwalane jest na cyfrowym nośniku. Potem gnój go nie oskarży, że nie zatroszczył się o jego zdrowie.

– Jasne, kurwa, pieprzonych witaminek!

– Rozumiem, że nie. Przejdźmy więc do sprawy. Co robiłeś dwudziestego czwartego sierpnia dwa tysiące osiemnastego roku po godzinie dziewiętnastej?

Kosa pogardliwie wydął wargi.

– Kpisz?

– Proszę o odpowiedź.

Nieczęsto nagrywał rozmowy z przesłuchiwanymi i czuł się lekko nieswojo. Ta sprawa zapowiadała się na gruntownie popieprzoną, więc wolał mieć wszystko udokumentowane. Zarówno dla siebie samego, jak i prokuratora, który jak nic będzie patrzył mu na ręce.

– Nie pamiętam.

– Nie pytam o zdarzenie sprzed dekady, tylko raptem tygodnia!

– Mam jebanie krótką pamięć.

Norbert nie sądził, że będzie lekko. Z takimi jak Kosa nigdy nie jest lekko. Już kiedyś się spotkali, choć chłopak mógł tego nie pamiętać. Był wtedy jednym ze świadków i – co zapewne poczytałby sobie za chlubę – to jednym z najmniej przydatnych świadków. Właściwie zupełnie nieprzydatnym. Napiętnowanym sklerozą, jakiej nie powstydziłaby się stuletnia babcia.

– Może spróbuję ci ją nieco odświeżyć. Wisła, plaża, grill. Mówi ci to coś?

– To po chuj się pytasz, jak wiesz?

– Jak rozumiem, zaczynasz sobie przypominać. Więc jeszcze raz. Co robiłeś tydzień temu po południu?

– Sam sobie odpowiedziałeś.

– Rzuciłem kilka haseł. Rozwiń je własnymi słowami.

– Mam może napisać jebane wypracowanie? Nie jesteśmy, kurwa, w szkole.

Norbert wskazał ręką dokoła.

– Nie jesteśmy. I niewątpliwie ten okres życia zostawiłeś już daleko za sobą. Skończyłeś ze szkołą albo raczej to ona dawno skończyła z tobą.

Łukasz łypnął na niego pogardliwie.

– A ty zapewne skończyłeś Harvard.

– Harvardu nie, studia tak. Ale znów zbaczamy z tematu, a jak się zapewne domyślasz, nie zaprosiliśmy cię tu, by rozmawiać o twoim wykształceniu.

– Zaprosiliście? – Kosa wydął pogardliwie wargi. – Na imieniny też tak spraszasz gości? Pewno tak, bo kto by inaczej przyszedł do jebanego psa.

– Są jeszcze tacy, którzy przychodzą. Ale słuchaj, chłopcze, możemy dalej pieprzyć tak o dupie Maryny, długo i namiętnie, tracąc czas nas obu, albo wreszcie przejść do sedna. Pytam po raz ostatni: co robiłeś dwudziestego czwartego wieczorem? Usłyszę raz jeszcze, że nie pamiętasz, to się rozstaniemy. Ja pójdę sobie do mojej roboty, bo mi jej nie brakuje, ty do cieplutkiego pokoiku, gdzie będziesz mógł się zastanowić, co powiesz prokuratorowi, gdy oskarży cię o zamordowanie tej twojej dupy. Jak jej było? Andżelika? A prawdziwe imię i nazwisko?

Po ciele Kosy przebiegł dreszcz. Z wysiłkiem wyprostował się na krześle i popatrzył w oczy komisarzowi.

– Że niby to ja?

Białka miał przekrwione, a spojrzenie mętne. Z całą pewnością nie był dziś w szczytowej formie, ale jeszcze jako tako się trzymał.

– A kto? Powiem ci, jak to wygląda z mojego punktu widzenia. Bawiłeś się z kumplami i ze swoją damą nad Wisłą. Piwko, wódeczka, może jakieś proszki. Pokłóciliście się. Tyle wiemy i bez twoich zeznań. Nie chcesz mówić, co się potem stało, nie mów. Sami złożymy obraz w całość. Znamy twoją reputację, więc to nie jest trudne. Bo teraz ty jesteś cały, a ona niezupełnie.

– Kto wam wyszczekał? – przerwał chłopak.

– O czym?

– O Wiśle.

– To akurat nie twoja sprawa.

– Jeszcze się policzę – mruknął Kosa. Zachwiał się i przez moment wydawało się, że poleci twarzą na blat. Zdołał jednak utrzymać równowagę.

– Gdy wyjdziesz za dwadzieścia pięć lat, będziesz mógł próbować. Może jeszcze będziesz miał z kim. O ile, rzecz jasna, nie dostaniesz dożywocia. Bo to nie była zwykła zbrodnia w afekcie, ale perfekcyjna rzeźnia.

Łukasz pokręcił z wysiłkiem głową.

– Musicie mi to jeszcze udowodnić.

– Z tym raczej nie będzie problemów. Mówiłem już, że wszystko wskazuje na ciebie. Zebraliśmy na piachu kilka puszek po piwie. Nie mam jeszcze wyników, ale obstawiam na pewniaka, że znajdą się na nich też twoje odciski. Poza tym cała ta krwawa jatka... Zazwyczaj sprawca tym bardziej pastwi się nad ofiarą, im ta jest mu bliższa. Obcemu dałbyś w łeb i tyle, musisz jednak kogoś szczerze nienawidzić, by zgotować mu podobne piekło.

– Jakie? – wychrypiał Kosa.

– Znów nie pamiętasz?

Kosa ponownie się wyprostował, bo głowa nieustannie mu ciążyła i ciągnęła całe ciało w dół.

– Jak jeszcze byłem gnojkiem, obiecałem sobie, że nie będę z wami gadał. Nigdy! A słowa danemu samemu sobie, jeno przed Bogiem, trzeba dotrzymywać.

Zawicki uśmiechnął się kpiąco.

– Cóż za szlachetne postanowienie. Niech zgadnę twoje ideały. Bóg, honor, ojczyzna? Widzę, że rozmawiam z prawdziwym patriotą. Pewnie z takim, co to lubi stłuc obcego za samo to, że jest obcy. A czym podpadła ci twoja dupa? Puszczała się za twoimi plecami? Dlatego tak ją urządziłeś?

Kosa nie odpowiedział. Wbił wzrok w podłogę. Raczej nie z zakłopotania ani strachu, lecz dlatego, że ciężko mu było utrzymać równo kark.

– Nie chcesz gadać – ciągnął Norbert – twoja sprawa. Wiedz, że robisz na złość tylko sobie. Ja i zapewne prokurator z radością zamkniemy już to śledztwo. Twoje milczenie to potwierdzenie, że sprawa jest rozwiązana.

Komisarz wstał i głośno odsunął krzesło. Łukasz wzdrygnął się na ten odgłos.

– Tam ktoś był – mruknął.

– Słucham?

– Tam ktoś był – powtórzył nieco głośniej.

Norbert ponownie usiadł.

– Poproszę nieco szczegółów – zażądał.

Kosa wzruszył ramionami, lecz po chwili zaczął mówić:

– Ta, byłem nad Wisłą z Andżelą i chłopakami. Ta, spięliśmy się. Ale ja jej nie zabiłem.

– Szczegóły! – powtórzył z naciskiem Norbert.

Chłopak zerknął na niego przelotnie.