Świąteczne ciacho - Wiktoria Klepacka - ebook + książka

Świąteczne ciacho ebook

Klepacka Wiktoria

3,9

Opis

Kiedy przeznaczenie przecina ich drogi w… cukierni, powinno być słodko. Ale życie nie karmi nas tylko ciastkami. Nim tych dwoje padnie sobie w ramiona, pokonają wiele przeszkód i przeżyją jeszcze więcej przygód. Także… erotycznych. Świąteczne ciacho to bardzo niegrzeczna gwiazdkowa powieść, którą przeczytasz z wypiekami. Na twarzy. Brawurowy debiut autorki, która ukrywa się pod pseudonimem. Na co dzień nobliwa prawniczka, po godzinach pisarka z talentem do rozpalania zmysłów. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (52 oceny)
25
12
5
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Strasznie denerwująca bohaterka,a ukochany pieści w sobie głupie sekrety,które niszczą związek. Przeczytane w jeden dzień i do zapomnienia. Nie moje klimaty.
10
Aniteczka16

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka ale zakończenie mogło być dłuższe ale i tak dobre
00
zaczytana__m

Nie oderwiesz się od lektury

Dziś przychodzę do Was ze „Świątecznym ciachem”, czyli z pierwszą świąteczną powieścią w tym roku! Książka swoją premierę miała czternaście miesięcy temu i jakoś nie było o niej zbyt głośno. Ale dlaczego?! To pytanie mnie zastanawia… W skrócie - Emma jest farmaceutką i prowadzi własną aptekę. Nienawidzi okresu świątecznego, strojenia choinki i kolędowania. Przypadkiem wchodzi do nowo otwartej cukierni, której właścicielem jest przystojny Chris. Kilka dni później okazuje się, że najlepsza przyjaciółka Emmy zapisała je na kurs dekorowania pierników, do nowej cukierni. Czy pierniki połączą Emme i Chrisa? Czy dzięki niemu kobieta poczuje magię świąt? Ta książka jest gorąca i nie jeden lód byłaby w stanie roztopić! Jednak jest w niej coś więcej. Jest tu wyczuwalna świąteczna otoczka i problemy… problemy dnia codziennego, brak zaufania, tajemnice. Najbardziej podobało mi się to, że „Świąteczne ciacho” jest takie życiowe. Sytuacje, które znajdują się w środku są naturalne, a bohaterowi...
00
Moniock

Nie oderwiesz się od lektury

Emma nie cierpi świąt dlatego jej przyjaciółka w ramach prezentu wykupuje kurs dekorowania pierniczków w nowej cukierni. Kurs prowadzi Chris, który czuję magię świat czym denerwuje aptekarkę. Między tą dwójka będzie iskrzyć ale czy ich historia znajdzie szczęśliwe zakończenie przekonaj się czytając książkę.
00
ilonaroman

Dobrze spędzony czas

Jak ktoś ma ochotę przeczytać jakiś lekki , nieskomplikowany romans,to polecam.Chyba nic więcej nie jestem w stanie dodać.
00

Popularność




Rozdział I

I

Tup, tup, tup, stuk, tuk, tuk – lubię wsłu­chi­wać się w dźwięk obca­sów, gdy idę kory­ta­rzem. Echo nie­sie się po ścia­nach, a ja koły­szę bio­drami jakaś taka bar­dziej inte­re­su­jąca, pospieszna, zajęta swo­imi spra­wami w sek­sowny spo­sób. Zer­kam pod nogi i gdy widzę ich smu­kłość wyeks­po­no­waną wyso­kimi obca­sami, mam wra­że­nie, że te buty wydo­by­wają ze mnie dru­gie „ja”. „Ja” dra­pieżne. Pew­nego wie­czoru wyszłam więc dra­pież­nie na ulicę. Niebo było ciemne, a powie­trze chłodne. Czu­łam w nim zapach palo­nego drewna. To znak, że nad­cho­dziła zima, a z nią święta. Eh, i znowu się zacznie to całe zie­lono-czer­wone sza­leń­stwo – myśla­łam. Tym­cza­sem korzy­sta­łam z ostat­nich chwil, gdy wszystko było jesz­cze na swoim miej­scu. Zwy­kłe, matowe, spo­kojne. Zanim miało się roz­świe­tlić tysią­cem tan­det­nych świa­te­łek.

W takie jesienne ciche wie­czory można doce­nić blask latarni czy kubek gorą­cej cze­ko­lady. Można się im przyj­rzeć i być pew­nym, że nic nie odwróci uwagi. Można się nimi cie­szyć, delek­to­wać bez zbęd­nych roz­pra­sza­ją­cych bodź­ców…

Szłam więc i cie­szy­łam się tym względ­nym spo­ko­jem żyją­cego swoim życiem mia­steczka. Minę­łam pral­nię, pie­kar­nię, deli­ka­tesy, sklep meta­lowy… Wszystko takie nor­malne.

A to co? Czyżby? Pro­szę, pro­szę… Wygląda na to, że mamy nową cukier­nię! – zauwa­ży­łam.

W miej­scu owia­nym od tygo­dni tajem­nicą znik­nęły deski z witryn i roz­go­ściły się na dobre cie­płe świa­tła nisko zwi­sa­ją­cych lamp. Głę­bo­kie fotele przy okrą­głych sto­li­kach uśmie­chały się zapra­sza­jąco do prze­chod­niów. A tych wcale nie­mało było już w środku. Raczyli się wykwint­nymi dese­rami. Jeśli sma­ko­wały choć w poło­wie tak dobrze, jak wyglą­dały, były grze­chu warte.

Zawie­si­łam wzrok na przy­tul­nym wnę­trzu.

Niech tam, raz się żyje. Pół godziny w tę czy we w tę nie robi wiel­kiej róż­nicy – pomy­śla­łam. Pchnę­łam cięż­kie drzwi i weszłam do środka. Poczu­łam przy­jemne cie­pło na policz­kach. Pach­niało wani­lią i cyna­mo­nem.

– Mmmm… Tak sma­kuje szczę­ście. Na pewno – powie­dzia­łam pół­gło­sem do swo­jego wewnętrz­nego „ja”, z któ­rym ostat­nio trzy­ma­łam praw­dziwą sztamę. Zamó­wi­łam espresso, a dla tam­tej dru­giej mnie trój­kątne gla­zu­ro­wane dzieło sztuki z fan­ta­zyjną deko­ra­cją z kar­melu. Odkąd wyba­czy­łam jej, że ona żre, a potem ja muszę bie­gać, zde­cy­do­wa­nie lepiej się doga­dy­wa­ły­śmy. Zeszła ze mnie i prze­stała robić mi wieczne wyrzuty o wszystko. Stała się naprawdę dobrą towa­rzyszką. Zapa­dłam się w fotelu i roz­ko­szy tej bło­giej, cie­płej, aro­ma­tycz­nej chwili. Z uzna­niem przy­glą­da­łam się wszyst­kim zaka­mar­kom nowego punktu na mapie miejsc god­nych uwagi. Było tam dużo brązu, zga­szo­nej zie­leni, bordo i aksa­mitu. Na ścia­nie na wprost mnie wisiał obraz w zło­tej ramie przed­sta­wia­jący sto­lik jak mój i fotele jak te obok. A w nich parę zako­cha­nych, któ­rzy pochy­lali się ku sobie nad fili­żan­kami. Wes­tchnę­łam, ale gdy tylko zda­łam sobie z tego sprawę, żach­nę­łam się zawsty­dzona przed swoim wewnętrz­nym „ja”:

– E tam… Przy­naj­mniej nikt mi nie pod­jada.

Obraz jed­nak nic sobie nie robił z mojego zaprze­cze­nia. Wisiał tam, gdzie wisiał, i coraz bar­dziej mnie draż­nił. Czu­łam, że wycho­dząc, nie będę go już zupeł­nie lubiła.

A szkoda. Taka miła cukier­nia… Kto w ogóle maluje takie bred­nie? To tylko nie­po­trzeb­nie roz­bu­dza nadzieję na to, że można spo­tkać kogoś wyjąt­ko­wego, pod­czas gdy wszy­scy jeste­śmy zupeł­nie prze­ciętni. A w tej prze­cięt­no­ści zwy­kle dodat­kowo jeste­śmy uciąż­liwi, dokucz­liwi i ogól­nie cięż­ko­strawni. Dowolna para posa­dzona razem prę­dzej czy póź­niej się pokłóci. A ci wpa­trują się w sie­bie, nomen omen, jak w obraz… – poki­wa­łam głową z poli­to­wa­niem i szybko zna­la­złam sobie inny obiekt roz­wa­żań.

Obser­wo­wa­łam ludzi, nabie­ra­jąc na widel­czyk kolejne kęsy. Usa­do­wi­ły­śmy się wygod­nie z tą drugą mną w loży szy­der­ców i nie zosta­wi­ły­śmy suchej nitki na poja­wia­ją­cych się w cukierni pstro­ka­tych bere­ci­kach, nie­chluj­nych spodniach, fry­zu­rach, jakby pio­run w mio­tłę strze­lił… Uwiel­bia­ły­śmy to robić. Wtem dostrze­głam faceta. Bez bere­cika, w porząd­nych spodniach, ucze­sa­nego sta­ran­nie, ale iry­tu­ją­cego w całej swo­jej oka­za­ło­ści. Wyglą­dał obco. Nie paso­wał do reszty. Jakby się nie­dawno spro­wa­dził. Zawia­dy­wał obsługą. Krę­cił się mię­dzy sto­li­kami. Co rusz coś popra­wiał, wyrów­ny­wał, poda­wał, pole­cał…

O pro­szę, ten to dopiero… – pomy­śla­łam sobie. Jaki zaro­zu­miały, jak się rzą­dzi, książę udzielny i biz­nes­men od sied­miu bole­ści. Taki to musi mieć mnie­ma­nie o sobie. Wystar­czy spoj­rzeć: z gęby widać, że bez­czelny. Musi tu być kimś waż­nym. A jak się puszy i eks­po­nuje… Jakby powie­działa Susan – biceps, tri­ceps i kwa­dra­ceps. Matko, jak ja nie cier­pię takich gości. Co za laski na takich lecą? Dra­mat…

Nie cho­dziło o to, że już od pra­wie roku byłam sama, ani o to, że mój były, Alan, jakoś skraj­nie uprze­dził mnie do męż­czyzn. Nie mia­łam nic prze­ciwko nim, ale nie­na­wi­dzi­łam ich w takim nachal­nym, aro­ganc­kim wyda­niu. Im dłu­żej patrzy­łam na tego tam, tym bar­dziej mnie nie­po­koił i draż­nił. Dobrze, że ciastko mi się skoń­czyło, bo nor­mal­nie stra­ci­ła­bym ape­tyt. A tak z czy­stym sumie­niem mogłam opu­ścić lokal i usu­nąć z pola widze­nia to indy­wi­duum.

Na odchodne rzu­cił mi się w oczy afisz z napi­sem „Świą­teczne pier­niczki – szko­le­nie”.

O mój Boże! – pomy­śla­łam. – Kto cho­dzi na takie badzie­wie? Kto w ogóle myśli o pier­nicz­kach w listo­pa­dzie? Pokrę­ci­łam głową i ruszy­łam przed sie­bie wolna od sam­ców, pier­nicz­ków i widma Bożego Naro­dze­nia.

Szłam ulicą, przy­glą­da­jąc się wysta­wom buti­ków. Powoli trzeba było już myśleć o jakiejś faj­nej sukience na uro­dziny. Jak znam życie, rodzice wypra­wią uro­czy­stą kola­cję… – myśla­łam. A w tym roku jest nie byle oka­zja…

Tak było. Mia­łam zakoń­czyć pierw­sze ćwierć­wie­cze życia. I w zasa­dzie nie było to dla mnie nic prze­ło­mo­wego. Jak dotąd byłam z sie­bie bar­dzo zado­wo­lona. Skoń­czy­łam far­ma­cję i na przed­prożu wiel­kiej kariery w wynaj­dy­wa­niu lekarstw, przy sil­nym wspar­ciu finan­so­wym taty otwo­rzy­łam wła­sną aptekę. Cał­kiem nie­źle jak na dziew­czynę w moim wieku. Ostat­nio nie mia­łam faceta i, szcze­rze mówiąc, to było cudowne.

Nie wiem, po co baby kom­pli­kują sobie życie związ­kami – myśla­łam. Zapewne tylko po to, żeby się z kimś poobła­py­wać, co samo w sobie jest krę­pu­jące. Mar­nują czas i ener­gię, a potem dowia­dują się, że jest jakaś Jane, Megan albo inna franca, która nie umiała zna­leźć faceta, więc przy­cze­piła się do cudzego… Bez sensu!

Takie wła­śnie mia­łam zda­nie, a moje wewnętrzne „ja” popie­rało mnie w całej roz­cią­gło­ści. Zarówno wtedy, gdy tak myśla­łam, jak i gdy mie­rzy­łam nie­bie­ską sukienkę w zie­lone groszki, dziew­częcą, za kolano, w sam raz na uro­dziny. Już bym ją kupiła, wszak była ide­alna, ale w przy­mie­rzalni usły­sza­łam roz­mowę roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych eks­pe­dien­tek:

– Widzia­łaś to nowe cia­cho z cukierni?! – mówiła jedna.

– Tego boga sło­dy­czy w ciele boga roz­pu­sty? – wtó­ro­wała jej druga.

– Kochana, ja przez niego żywię się tylko pącz­kami. Mam nadzieję, że go zba­je­ruję, zanim tyłek prze­sta­nie mi się mie­ścić w miniówę… – traj­ko­tała pierw­sza.

– Powo­dze­nia, już pró­bo­wa­łam… – skwi­to­wała druga roz­strzy­ga­ją­cym tonem.

– Zajęty? – szcze­bio­tała pierw­sza.

– Wia­domo, zajęty albo gej. Prze­cież wiesz, że jestem jak gej­ra­dar. Hete­ryk mi się nie oprze. Więc sama rozu­miesz… – mówiła druga tonem znaw­czyni.

– Och, nie mów – zawo­dziła pierw­sza.

– No nie­stety… Można sobie naj­wy­żej popa­trzeć. Ale dobre i to. Przy każ­dej zapła­cie wyso­kim nomi­na­łem udaję, że nie mam drob­nych i cho­dzę do cukierni roz­mie­nić… – chwa­liła się eks­pertka.

– Ach! Ty to jesteś genialna! – podzi­wiała ją kole­żanka.

– Sze­fowa się tro­chę wku­rza, że w kasie same drobne, ale sama rozu­miesz… Należy się nam tro­chę przy­jem­no­ści!

– A jak płacą kartą? – dopy­ty­wała pierw­sza.

– Udaję, że zepsuł nam się ter­mi­nal.

– Zosta­łaś moim guru…

No co za tępe dzidy – pomy­śla­łam. Musiały mówić o tym nowym. Co im się podoba w tym wstręt­nym bufo­nie? I jak można być tak pro­stą larwą? Nic od nich nie kupię. Zwłasz­cza że mam w port­felu same wyso­kie nomi­nały – posta­no­wi­łam. Albo lepiej! Przyjdę po tę kieckę jutro i zapłacę mone­tami. Naszy­kuję cały worek monet i będę patrzeć, jak sie­dzą i liczą… – uknu­łam nie­cny plan i wyszłam obu­rzona, a jed­no­cze­śnie prze­ko­nana, że obro­ni­łam honor wszyst­kich kobiet. Tylko prze­lot­nie spoj­rza­łam, jak wygląda ta niu­nia, co to nikt jej się nie oprze.

Gej­ra­dar! Też coś! – stwier­dzi­łam.

W aptece pra­co­wa­łam razem z przy­ja­ciółką ze stu­diów, Susan. Na jej przy­kła­dzie tata nie­mal co rano mi wyja­śniał, że można pra­co­wać dla innych, ale lepiej, jeśli to oni pra­cują dla cie­bie. Przy pro­wa­dze­niu apteki zapewne przy­dałby się jakiś kurs zarzą­dza­nia, ale ja byłam po prze­szło dwu­dzie­sto­let­nim szko­le­niu u taty, który w nie­mal każ­dym zda­niu czymś zarzą­dzał bądź też uczył zarzą­dza­nia. I trzeba przy­znać, że znał się na tym dobrze, bo czym­kol­wiek by nie zarzą­dzał, osią­gał zado­wa­la­jące rezul­taty. Tak też było w kwe­stii Gwiazdki. Zarzą­dzał nią po mistrzow­sku. Każde święta w moim domu były zor­ga­ni­zo­wane z roz­ma­chem na miarę słyn­nego domu towa­ro­wego. Wszystko było świą­tecz­nie świą­teczne – deko­ra­cje, stroje, jedze­nie, zwy­czaje, abso­lut­nie wszystko, co teo­re­tycz­nie było potrzebne do prze­ży­cia wiel­kich, ide­al­nych świąt. Mimo to ja ni­gdy ich nie czu­łam. Nic we mnie świą­tecz­nie nie podry­gi­wało, nie nuci­łam kolęd i niczego w grud­niu nie wycze­ki­wa­łam. Może tylko jego końca… Święta były dla mnie datą w kalen­da­rzu wyma­ga­jącą szcze­gól­nych wysił­ków i więk­szego zasze­re­go­wa­nia cza­so­wego na rzecz rodziny. Trzeba było wygo­spo­da­ro­wać mnó­stwo wol­nego na udział we wszyst­kich tra­dy­cjach oraz na pomoc w ponadwy­mia­ro­wych porząd­kach. Zupeł­nie jakby na Gwiazdkę zjeż­dżała inspek­cja sani­tarna. No i oczy­wi­ście trzeba było czasu na wysiłki w kuchni, gdzie mama, jako żona świą­tecznego fre­aka, nie­zmien­nie sta­wała na wydu­ma­nej wyso­ko­ści zada­nia. W święta wszystko musiało być arcy­wy­jąt­kowe. Posiłki wytworne, wyśmie­nite i tak bar­dzo cza­so­chłonne, by nikomu nawet przez myśl nie prze­szło, że można je poda­wać czę­ściej niż raz w roku. Aż trudno uwie­rzyć, że w tym wszyst­kim kto­kol­wiek mógł odnaj­dy­wać jakąś przy­jem­ność. Na pewno nie ja. Pomimo świa­te­łek, bro­ka­tów i wspa­nia­ło­ści nie czu­łam w świę­tach niczego szcze­gól­nego. Niczego poza mie­szanką zmę­cze­nia i znie­chę­ce­nia. Zazdro­ści­łam ojcu, mamie i bra­ciom, któ­rych serca wręcz wzno­siły się w górę, gdy zapa­lali lampki na cho­ince. Chcia­łam się tego nauczyć, chcia­łam to poczuć, ale jakoś nie mogłam. Kon­cen­tro­wa­łam się raczej na tym, żeby święta prze­trwać i żeby nie popsuć innym dobrego świą­tecz­nego humoru.

Wie­działa o tym tylko Susan. Przez całe stu­dia były­śmy sobie bli­skie jak sio­stry.

– Uwiel­biam te nasze plo­teczki – wyzna­łam pew­nego wie­czoru, kiedy po zamknię­ciu opie­ra­ły­śmy się o regały i, niby to pod­li­cza­jąc dzień, gada­ły­śmy o wszyst­kim i niczym.

– Hi, hi, ja też, Emmy! – pisnęła Susan. – Dobra, nie wytrzy­mam, wycią­gnij ręce i zamknij oczy!

– A co to za oka­zja? – zaśmia­łam się zasko­czona.

– No zrób to.

– OK – ule­głam i poczu­łam coś papie­ro­wego na dłoni.

– Otwórz! – pole­ciła.

– Co to? – dzi­wi­łam się.

– Twój pre­zent uro­dzi­nowy.

– Prze­cież to jesz­cze sporo czasu… – śmia­łam się.

– Oj, taki no, wcze­śniej­szy… – Susan szcze­rzyła się wyraź­nie pod­eks­cy­to­wana.

Otwo­rzy­łam kopertę i wycią­gnę­łam brą­zowy kar­net. Roz­ło­ży­łam go. W rękach unio­sła mi się papie­rowa atrapa chatki z pier­nika. Całe szczę­ście, że w poprzed­nim wcie­le­niu byłam słynną aktorką, która non stop zbie­rała Oscary…

Trudno powie­dzieć, dla­czego Susan zapi­sała nas na przed­świą­teczny kurs deko­ro­wa­nia pier­nicz­ków w nowej cukierni. Być może uwa­żała, że akt kre­acji bożo­na­ro­dze­nio­wego piękna sprawi, że odnajdę w świę­tach coś wyjąt­ko­wego. Może liczyła, że dobra zabawa pozy­tyw­nie mnie nastroi. Były to oczy­wi­ste bred­nie, zwłasz­cza że mia­łam pro­blem z ude­ko­ro­wa­niem wła­snych paznokci lakie­rem. Zatem kurs deko­ro­wa­nia pier­nicz­ków wręcz gwa­ran­to­wał mi wzmo­żoną por­cję fru­stra­cji. Nie byłam miło­śniczką wypie­ków. Ani wcze­śniej­szych pre­zen­tów. Pre­zen­tów w ogóle… W ogóle nie byłam miło­śniczką!

Przy­ję­łam upo­mi­nek z należną wdzięcz­no­ścią i wystu­dio­waną rado­ścią, bo dowo­dził, że Susan się o mnie trosz­czyła, a to bez­cenne. Poza tym ozna­czał, że tro­chę ze sobą pobę­dziemy. I to był jeden jedyny drobny plus tego nie­do­rzecz­nego pomy­słu. W aptece pra­co­wa­ły­śmy na zmiany i nie mia­ły­śmy dla sie­bie dość czasu. W zasa­dzie czu­łam pewną eks­cy­ta­cję przed ponow­nym zaję­ciem ławki razem z Susan, więc posta­no­wi­łam się nie mar­twić tym ska­za­nym na porażkę kur­sem. Choć pewne było, że niczego się tam nie nauczę, zamie­rza­łam się dobrze bawić. Po dłuż­szym namy­śle posta­no­wi­łam nawet szcze­rze spró­bo­wać tego deko­ro­wa­nia, bo prze­cież pier­niczki wcale nie muszą być świą­teczne. Można sobie zro­bić pier­niczki hal­lo­we­enowe, uro­dzi­nowe, a nawet takie bez oka­zji. Kurs był kosz­towny i nie chcia­łam zmar­no­wać pie­nię­dzy Susan.

Dla­tego tydzień póź­niej, za dwie dzie­więt­na­sta, sta­łam w bia­łym far­tuszku w gro­nie kilku kobiet, dwóch gejów i faceta z brzusz­kiem, który towa­rzy­szył mniej wię­cej ośmio­let­niej córce. To była odpo­wiedź na moje pyta­nie, kto cho­dzi na takie badzie­wie. Otóż ja we wła­snej oso­bie. Opie­ra­łam ręce na bla­cie jed­nego z ośmiu sto­li­ków, które wyzna­czały sta­no­wi­ska pracy kur­san­tów zgro­ma­dzo­nych w cukierni. Roz­glą­da­łam się dookoła. Lokal był praw­dziwą nowinką i zbie­rał same pochlebne opi­nie. Z dnia na dzień mia­stecz­kiem wstrzą­snęły zachwyty nad boską kawą, nie­ziem­ską atmos­ferą i ape­tycz­nymi łako­ciami. Rze­czy­wi­ście wszystko wyglą­dało bajecz­nie. Cukier­nia była przy­tulna i zapra­sza­jąca. Słoje z cia­stecz­kami, patery z muf­fi­nami i lady chłod­ni­cze wypeł­nione po brzegi ape­tycz­nymi wypie­kami przy­cią­gały wzrok i wzma­gały wytwa­rza­nie śliny. Zapach cze­ko­lady wodził na poku­sze­nie. A mięk­kie fotele zachę­cały, by się w nich zatra­cić. Ogólne wra­że­nie było bar­dzo dobre i miło było tu prze­by­wać. Tak więc prze­by­wa­łam, podob­nie jak inni, gotowa na szko­le­nie z przy­go­to­wa­nia pier­nicz­ków.

I nie rozu­mia­łam, dla­czego nie został zawczasu doce­niony mój entu­zjazm. Nie­ła­two było go wykrze­sać. Za to łatwo było go stra­cić, gdy moim oczom uka­zał się nie­jaki Chri­sto­pher Coś­tam, natych­miast okrzyk­nięty przez Susan Świą­tecz­nym Cia­chem. Chyba nie trzeba pod­po­wie­dzi, że był to ten kołek, któ­rego ostat­nio tu widzia­łam. Krą­żył pośród kur­san­tów, przy­jaź­nie ich zaga­du­jąc. Rze­czy­wi­ście był cał­kiem przy­stojny, nie wiem, być może w typie Susan. Ja wola­łam mniej popu­lar­nych męż­czyzn. Takich z wnę­trzem, duszą, inte­li­gent­nych, repre­zen­tu­ją­cych sobą coś wię­cej niż dobre czasy w mara­to­nach. W ogóle nie prze­pa­da­łam za typem spor­towca. No chyba że cho­dziło o wyso­kich wio­śla­rzy. Do nich mia­łam lekką niczym nie­uza­sad­nioną sła­bość. Chri­sto­pher zaś był szczu­pły i miał naj­wy­żej metr osiem­dzie­siąt. Ot, taki chło­pa­czek. Ow­szem, ewi­dent­nie roz­ta­czał jakiś urok, skoro wszy­scy poza mną na wstę­pie go polu­bili. No ale cukier­nik? Serio?! Czy to zawód dla męż­czyzny? Czy praw­dziwy facet pie­cze pty­sie? W tym bia­łym far­tuszku znie­chę­cał mnie jesz­cze bar­dziej niż poprzed­nio bez far­tuszka. W naj­mniej­szym nawet stop­niu nie podzie­la­łam zachwytu Susan, która wodziła za nim wzro­kiem.

– Susan, na miłość boską, wię­cej dys­kre­cji – szturch­nę­łam ją w ramię.

– Ale o co ci cho­dzi? – żach­nęła się. – Nic nie robię, nic nie mówię. Stoję sobie!

– Gapisz się na niego!

– Ma pro­wa­dzić kurs, więc się gapię, żeby niczego nie PRZE­ga­pić i tobie też to radzę – naci­skała i raczej nie cho­dziło jej o deko­ro­wa­nie pier­nicz­ków.

– Dzię­kuję, postoję – zby­łam ją.

– No weź, zobacz, jaki przy­stoj­niak! Nor­mal­nie biceps…

– …tri­ceps i kwa­dra­ceps, wiem, wiem… – dokoń­czy­łam zde­gu­sto­wana.

– O to cho­dzi! – pota­ki­wała.

– Facet nie jest w moim typie – odpar­łam lek­ce­wa­żą­cym tonem.

– Ostat­nio żaden facet nie jest w twoim typie – pod­su­mo­wała rze­czowo, mając zapewne tro­chę racji.

Byłam jej zupeł­nym prze­ci­wień­stwem. Ona w każ­dym chło­paku dostrze­gała jakąś zaletę. Ja odwrot­nie. Nikim nie bywa­łam ocza­ro­wana. Chyba mia­łam z face­tami ten sam pro­blem co z Bożym Naro­dze­niem, ale wola­łam tego gło­śno nie mówić, zwłasz­cza przy Susan. Jesz­cze zapi­sa­łaby nas na kurs tańca na rurze albo cze­goś innego, rów­nie nie­do­rzecz­nego…

Cukier­nik roz­po­czął zaję­cia. Poczę­sto­wał nas pier­nicz­kami i przy­go­to­wał ponoć ide­alny lukier kró­lew­ski. Przy­glą­da­łam mu się wni­kli­wie. Czym on mnie tak draż­nił? Po dłuż­szym namy­śle stwier­dzi­łam, że nie był znie­wie­ściały. Był cier­pliwy, może nawet sym­pa­tyczny. Wszyst­kich zachę­cał do aktyw­nego udziału. Pano­wał nad grupą. Zaba­wiał nas roz­mową, gdy ubi­jał białka. Zaan­ga­żo­wał małą Niki do prze­sie­wa­nia cukru pudru. Trzeba przy­znać, że sku­tecz­nie pod­no­sił zwy­kłe, pro­za­iczne czyn­no­ści – jak odwa­ża­nie skład­ni­ków – do rangi zaj­mu­ją­cego wyda­rze­nia. Może i miał w sobie coś absor­bu­ją­cego. Naj­gor­sze jed­nak było to, że za każ­dym razem, gdy się zbli­żał, wzma­gał we mnie nie­po­kój. Wola­łam, gdy stał daleko i nie poświę­cał mi uwagi. Gdy tylko pod­cho­dził, czu­łam się nie­zręcz­nie. Zde­cy­do­wa­nie wola­ła­bym, żeby te zaję­cia pro­wa­dziła jakaś puszy­sta pani domu. Rze­sze odda­nych fanek były jed­nak innego zda­nia.

Matko, jakie te baby są durne – myśla­łam, prze­wra­ca­jąc oczami.

Chris uzy­skał pożą­daną kon­sy­sten­cję lukru, prze­ło­żył część do miseczki i każ­demu kazał go dotknąć. Wyda­wało mi się to absur­dalne, ale nie pozo­stało mi nic innego, jak pod­dać się tej zbio­ro­wej histe­rii wyznaw­ców reli­gii świą­tecz­nych cia­stek. Scep­tycz­nie nabra­łam odro­binę lukru pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Czu­jesz grudki? – zapy­tał pro­wa­dzący.

Nie mów do mnie – pomy­śla­łam z rezy­gna­cją, ale zda­łam sobie sprawę z tego, że za późno na to życze­nie. Wywo­łana do odpo­wie­dzi roz­tar­łam lukier w pal­cach. Spoj­rza­łam na niego bez entu­zja­zmu:

– Jest nieco szorstki, ale nie ma gru­dek.

– I nie jest lejący – dodał, utrzy­mu­jąc moje spoj­rze­nie. Miał szare oczy. – Opisz go – pole­cił.

No nie mogę… Będziemy wyno­sić na ołta­rze lukier? – sko­men­to­wa­łam w myślach. Ale pamię­ta­łam o sto­ją­cej obok Susan.

– Biały i słodki! – wyre­cy­to­wa­łam z uczniow­ską powagą.

Cukier­nik zmarsz­czył brwi w nie­do­wie­rza­niu. Zła­pał mnie za nad­gar­stek i w mgnie­niu oka uniósł moją dłoń do swo­jej twa­rzy. Zebrał ustami odro­binę lukru z mojego palca. Nie zdą­ży­łam zare­ago­wać! Bez­czelny! Sta­łam jak wryta. Nie mogłam ode­rwać od niego zaże­no­wa­nego wzroku. Tym­cza­sem on wzru­szył ramio­nami.

– Nie spró­bo­wa­łaś go, nie jest słodki.

Nie do wiary… Pró­bo­wał mnie zawsty­dzić? Co to za zacho­wa­nie? Roz­mó­wię się z nim po lek­cji! Bez świad­ków!

– Jest z cukru, musi być słodki – odpar­łam, wkła­da­jąc w swe słowa tyle obłud­nego czaru, ile tylko mogłam.

– Jest też z wody, a wcale nie jest mokry – Chri­sto­pher Coś­tam nie dawał za wygraną. Pozo­stali kur­sanci przy­słu­chi­wali się nam z uwagą. Czu­łam na sobie spoj­rze­nie Susan. Mia­łam wra­że­nie, że stoję na sce­nie, a ten prze­mą­drzały dupek pró­buje zabły­snąć, nara­ża­jąc mnie na śmiesz­ność. Był pewny sie­bie. Zapewne nie­raz już to robił. Miał swój sce­na­riusz. Poczu­łam prze­możną chęć zbu­rze­nia go. Nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od jego źre­nic, pochy­li­łam głowę, czy­niąc swój wize­ru­nek bar­dziej zalot­nym. Wolno unio­słam palec wska­zu­jący do buzi i namięt­nie zli­za­łam z niego resztkę lukru, opie­ra­jąc opu­szek na dol­nej war­dze. Prze­chy­li­łam głowę, jak­bym się zasta­na­wiała…

– Jest cytry­nowy – wymru­cza­łam – lepki i cytry­nowy…

Gwał­tow­nie zerwa­łam nić spoj­rze­nia. Cukier­nik, nie­stety, nie był skon­fun­do­wany. Był zado­wo­lony. Bez­czel­nie zado­wo­lony. Susan stała osłu­piała, a oparty o part­nera Mike wpra­wił wszyst­kich w roz­ba­wie­nie komen­ta­rzem:

– Boże, ile sek­sa­pilu…

Tak czy ina­czej jakoś z tego wybrnę­łam i nie chcia­łam do tego wra­cać. Odpu­ści­łam sobie roz­mowę mora­li­za­tor­ską, którą w myślach poprzy­się­głam ciast­ko­wemu men­to­rowi. Nie mia­łam ochoty nara­żać się znowu na śmiesz­ność po zaję­ciach.

Nie­stety, scenę z lukrem omó­wi­ły­śmy potem z Susan około dwu­stu razy. Gdy tylko wyda­wało mi się, że nic wię­cej nie da się powie­dzieć, ona zaczy­nała od nowa. Że kto by pomy­ślał… Pro­szę, pro­szę… Co by było, gdyby facet BYŁ w moim typie…

Co za bred­nie! Totalne bred­nie. Nie­po­trzeb­nie to wszystko mówiła. Przez nią zamiast zapo­mnieć o tym całym zda­rze­niu, raz po raz do niego wra­ca­łam, prze­ży­wa­łam zawsty­dze­nie i od nowa sili­łam się na odwagę, żeby bez­czel­nie wpra­wić wszyst­kich w zakło­po­ta­nie. Pozo­sta­wa­łam z poczu­ciem dwu­znacz­nego, nie­kom­for­to­wego zwy­cię­stwa i przej­mu­ją­cego spoj­rze­nia sza­rych oczu.

To poczu­cie pro­wa­dziło do pyta­nia, czy iść na następne zaję­cia. Odpo­wiedź była oczy­wi­sta, gdy pomy­śla­łam o Susan, i nieoczy­wi­sta, gdy myśla­łam o całej resz­cie. Stała się jesz­cze bar­dziej wąt­pliwa naza­jutrz.

Wła­śnie koń­czy­łam zmianę w aptece. Susan już zastą­piła mnie przy okienku, więc poszłam na zaple­cze upo­rząd­ko­wać doku­menty i przy­szy­ko­wać się do wyj­ścia. Nie minęło nawet pięć minut, gdy przy­ja­ciółka pobie­gła do łazienki, rzu­ca­jąc mi tylko:

– Bła­gam, stań za ladą, muszę do kibelka…

Led­wie usia­dłam… – pomy­śla­łam nie­za­do­wo­lona. Dźwi­gnę­łam się leni­wie z krze­sła.

– Pew­nie znowu się cze­goś nażarła… – snu­łam domy­sły.

Chło­pak Susan, John, wie­rzył w to, że świet­nie gotuje, a ona biedna trwała w posta­no­wie­niu, że nie będzie pod­ko­py­wać jego zapału, wypro­wa­dza­jąc go z błędu. Efekt tego był skraj­nie żało­sny.

– Zde­cy­do­wa­nie John powi­nien dostać voucher na kuli­narne szko­le­nie zamiast mnie. I nie ogra­ni­cza­ła­bym się do pier­nicz­ków – wes­tchnę­łam sama do sie­bie, wspo­mi­na­jąc jego szak­szukę z kur­kumą, mie­lonką i cytru­sami, któ­rej smród i kon­sy­sten­cja czule nastra­jały do rama­danu.

W aptece było kilka osób, ale moją uwagę od razu przy­kuł ostatni w kolejce klient.

O nie! To nie mógł być przy­pa­dek. Susan musiała to zapla­no­wać! Na pewno chciała, żebym to ja obsłu­żyła Chri­sto­phera z cukierni. No uwzięła się na mnie… A niech to! – pomy­śla­łam.

Przy­glą­dał mi się, odkąd tylko wyszłam z zaple­cza. Przy­szła jego kolej. Uśmiech­nął się nie­znacz­nie:

– Cześć.

– Czym mogę słu­żyć? – odpar­łam z uda­wa­nym uro­kiem rów­nym temu, który zapre­zen­to­wa­łam na zaję­ciach.

– Potrze­buję cze­goś na opa­rze­nia.

– Jak bar­dzo roz­le­głe? – zapy­ta­łam z chło­dem, który przy­niósłby ulgę nawet ofie­rze pożaru.

– Nie bar­dzo – odrzekł cukier­nik.

– No, nie jest to apte­kar­ska pre­cy­zja… – zaśmia­łam się mimo woli.

Spoj­rzał na mnie, lekko uno­sząc kąciki ust w pogod­nym gry­ma­sie. Ostroż­nie uniósł rękaw. Opa­rze­nie jak opa­rze­nie, na pra­wym przed­ra­mie­niu, nic spe­cjal­nego, ale dla męż­czy­zny mógł to być stan ago­nalny. Zwłasz­cza dla męż­czy­zny z cukierni… – pomy­śla­łam, robiąc przy­tyk do jego nie­wie­ściego fachu.

– Para? – spoj­rza­łam współ­czu­jąco.

– Roz­grzane masło kaka­owe.

– Dobrze się składa, masło kaka­owe pomaga na opa­rze­nia – odpar­łam z prze­ko­na­niem.

– Bar­dzo śmieszne… – mruk­nął poważ­nie.

– Nie żar­tuję. Masło kaka­owe sto­suje się do okła­dów na skórę przy drob­nych opa­rze­niach, gdy docho­dzi jedy­nie do zaczer­wie­nie­nia. Oczy­wi­ście sto­suje się je na zimno – zaśmia­łam się lekko.

– Faj­nie, ale wolał­bym coś nie­ka­ka­owego… – skwi­to­wał i zaczął spo­koj­nie wpa­try­wać się we mnie tymi swo­imi sza­rymi, prze­past­nymi oczami. Posta­wi­łam przed nim śro­dek chło­dzący i opa­tru­nek jałowy.

– Powinno wystar­czyć – prze­su­nę­łam pro­dukty w jego stronę.

– Mogła­byś to jakoś…? – poki­wał pal­cem, suge­ru­jąc zało­że­nie opa­trunku. Wyj­rza­łam zza jego ple­ców zna­cząco, chcąc powo­łać się na ocze­ku­jącą kolejkę, ale nikogo poza nim już nie było. Pod­da­łam się, umy­łam ręce, zało­ży­łam ręka­wiczki, nanio­słam pre­pa­rat i ostroż­nie przy­mo­co­wa­łam opa­tru­nek osła­nia­jący. Chris śle­dził każdy mój ruch.

– Trzeba to regu­lar­nie zmie­niać – pouczy­łam go.

– Jesteś tro­skliwa – spoj­rzał na mnie spode łba.

Cóż za tani pod­ryw – pomy­śla­łam. Par­sk­nę­łam śmie­chem:

– Wymo­głeś to na mnie.

– Mogła­byś mnie nauczyć? – zawie­sił głos, wycze­ku­jąc odpo­wie­dzi.

– To żadna filo­zo­fia – wzbra­nia­łam się. – Widzia­łeś: przy­kła­dasz, przy­kle­jasz, gotowe – tłu­ma­czy­łam zaże­no­wana.

– Cho­dzi mi o coś wię­cej – naci­skał. – Pro­wa­dzę szko­le­nia, mam pod opieką ludzi w kuchni. Pło­mie­nie, noże i te sprawy. Powi­nie­nem się mniej wię­cej orien­to­wać…

Wzru­sza­jące – pomy­śla­łam i wzię­łam głę­boki oddech. Nie dam się tak łatwo podejść – zarze­ka­łam się sama przed sobą.

I ow­szem! Pró­bo­wa­łam się go pozbyć. Pró­bo­wa­łam się wywi­nąć! A jaki był finał? Wyje­chał mi z przy­sięgą Hipo­kra­tesa! Byłam wście­kła, ale pomimo wszel­kich sta­rań pole­głam. Był tak zawzięty, że nie zdo­ła­łam się wymi­gać. Więc wresz­cie zło­ży­łam broń:

– Niech będzie, na pewno ja albo Susan…

– Świet­nie, zostań dłu­żej po jutrzej­szych zaję­ciach. Jestem ci megaw­dzięczny! – zapew­nił i zosta­wił mnie z bank­no­tem, z któ­rego nie zdą­ży­łam wydać mu reszty.

Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że się wko­pa­łam w coś, na co abso­lut­nie nie mia­łam ochoty.

– W zasa­dzie jed­nak wko­pała mnie Susan i to ona zaj­mie się szko­le­niem z pierw­szej pomocy – posta­no­wi­łam.

Wpa­ro­wa­łam na zaple­cze i zaczę­łam tłuc pię­ścią w drzwi łazienki:

– Wyłaź, dobrze wiem, że to zaaran­żo­wa­łaś! Sły­szysz? Już koniec przed­sta­wie­nia, poszedł!

Usły­sza­łam dźwięk prze­su­wa­nego zamka, ale Susan nie wyszła. Otwo­rzy­łam drzwi. Sie­działa na pod­ło­dze i obej­mo­wała sedes.

– Nic ci nie jest? – zapy­ta­łam zanie­po­ko­jona.

– Zastąp mnie jesz­cze przez chwilę. Chyba coś mi zaszko­dziło – pro­siła.

Świet­nie… – pomy­śla­łam.

Nawet nie mogłam jej opie­przyć. Zadzwo­ni­łam po domnie­ma­nego sprawcę jej zatru­cia. Zapa­ko­wa­łam mu elek­tro­lity i kilka zio­ło­wych her­ba­tek, żeby się bie­daczka nie odwod­niła, a sama wró­ci­łam do okienka. Ruch był mały, więc mia­łam dużo czasu na prze­my­śle­nia. Obli­czy­łam, że praw­do­po­do­bień­stwo jutrzej­szego udziału Susan w zaję­ciach z pier­nicz­ków jest bli­skie zeru. Obmy­śli­łam zatem dzie­sięć spo­so­bów na to, żeby uspra­wie­dli­wić wła­sną nie­obec­ność. Wpraw­dzie wszyst­kie były zna­ko­mite, ale jesz­cze dla bez­pie­czeń­stwa przy­go­to­wa­łam sobie dodat­kowe trzy. Cóż, prze­zorny zawsze ubez­pie­czony!

Plany urwa­nia się z pier­nicz­ków były nie­mal dosko­nałe. Nie zakła­dały tylko jed­nego: że Susan przy­śle mi wia­do­mość jed­no­znacz­nie żąda­jącą, żebym zro­biła notatki. Wście­kła rzu­ci­łam o zie­mię wszyst­kimi trzy­na­stoma spo­so­bami na nie­pój­ście i mogła­bym przy­siąc, że widzia­łam, jak tłuką się w drobny mak. O osiem­na­stej przy­gnę­biona jak zbity pies zamknę­łam aptekę. Zabra­łam kilka środ­ków opa­trun­ko­wych i spoj­rza­łam w lustro. Na twa­rzy mia­łam wyma­lo­wa­nych dzie­więć godzin za ladą. Uszmin­ko­wa­łam usta i mach­nę­łam ręką. Trudno. Zacze­sa­łam blond loki za ucho. Czu­łam się zmę­czona i znie­chę­cona. A wie­czór zapo­wia­dał się dłuż­szy, niż to było konieczne. Po dro­dze do cukierni wpa­dłam do domu i zabra­łam stary pod­ręcz­nik z cza­sów szkol­nych. Wyszłam na ulicę, powta­rza­jąc sobie w duchu jak man­trę:

– Mam ochotę na pie­przone pier­niczki i kurs pierw­szej pomocy! Mam ochotę…

Nie mia­łam ochoty. Ale może uczu­cia, takie jak miłość czy przy­jaźń, po pro­stu wyma­gają poświę­ceń. Rzy­ga­jąca jak kot Susan ofia­ro­wała swoje zdro­wie dla poczu­cia war­to­ści Johna. Ja jestem jej winna te notatki. Za naszą przy­jaźń, za ten pre­zent, za cało­kształt. Szłam zre­zy­gno­wana ulicą. Smęt­nie zawie­sza­łam wzrok na witry­nach. Gdzie­nie­gdzie poja­wiały się pierw­sze cho­inki i migo­czące świa­tełka.

Serio? Tak szybko? – pyta­łam samą sie­bie z zawo­dem. Z naprze­ciwka szli chło­pak z dziew­czyną. Ona szcze­bio­tała:

– O mój Boże! Świa­tełka! Widzia­łeś?! Coraz bli­żej święta! Gdy na nie patrzę, czuję się taka szczę­śliwa i pod­eks­cy­to­wana! Jak małe dziecko! – pisz­czała.

Skrzy­wi­łam się z nie­sma­kiem.

O Boże… Jak małe dziecko, jak małe dziecko – prze­drzeź­nia­łam ją w myślach. Badaw­czo spoj­rza­łam na kolo­rowe lampki. Czy coś poczu­łam? Oczy­wi­ście, że nie. Nic nie poczu­łam. Bo to tylko durne świa­tła odbi­ja­jące się od bro­katu!

Lek­cja robie­nia pier­nicz­ków zaczęła się w miarę zno­śnie. Chri­sto­pher poczę­sto­wał nas puszy­stymi pier­nicz­kami z nadzie­niem. Były zupeł­nie inne niż te do deko­ro­wa­nia. Roz­pły­wały się w ustach. Były prze­pyszne, korzenne, ugi­nały się pod języ­kiem.

– Zamie­rzam wam poka­zać, jak piec roz­ma­ite pier­niczki, ale to na któ­rejś z następ­nych lek­cji. Teraz wiem, że nie może­cie docze­kać się kon­kre­tów, dla­tego przy­go­to­wa­łem dla was pier­niczki w kształ­cie bom­bek, na któ­rych nauczy­cie się ryso­wać pro­ste linie oraz kółka. One pozwolą na wyko­na­nie pierw­szych deko­ra­cji – zapo­wie­dział cukier­nik.

Zano­to­wa­łam: „kre­ski i kropki”.

Mike zacie­rał dło­nie z rado­ści. Niki pod­ska­ki­wała. Na oko trzy­dzie­sto­let­nia ruda Darma z eks­cy­ta­cją śle­dziła ruchy Chrisa. Jakieś pier­nicz­kowe sza­leń­stwo. Chris miał pod­wi­nięte rękawy. Spod jed­nego wysta­wał powie­wa­jący strzę­pek opa­trunku. Mia­łam nadzieję, że lepiej deko­ruje ciastka, niż przy­kleja pla­stry.

Wpraw­nie ude­ko­ro­wał kilka pier­nicz­ków na pokaz. Nie sądzi­łam, że to takie łatwe. Lukier był w spe­cjal­nych worecz­kach z meta­lo­wymi koń­ców­kami. Można było nimi pisać jak dłu­go­pi­sem. Roz­pro­mie­ni­łam się.

Pisać umiem fan­ta­stycz­nie, więc bez trudu sobie pora­dzę – pomy­śla­łam. A napi­szę coś anty­świą­tecz­nego. Na przy­kład Fuc­king Chri­st­mas. Nie, to by było zbyt wul­garne. FC – sub­tel­nie, jak dama – pla­no­wa­łam.

Po pre­zen­ta­cji przy­stą­pi­li­śmy do dzieła. Chris krą­żył pomię­dzy nami, raz po raz komuś coś poka­zu­jąc. W cukierni zapa­no­wał rado­sny gwar. Wszy­scy żywio­łowo reago­wali na wła­sne próby z lukrem, a nie­po­wo­dze­nia przy­no­siły nawet wię­cej rado­ści niż suk­cesy. Innym. Ja oso­bi­ście mia­łam mie­szane uczu­cia. Czu­łam się dziw­nie. Bra­ko­wało mi Susan. Moje pier­niczki wycho­dziły pokraczne. Linie były krzywe, wręcz falo­wane, raz grube, raz cien­kie, cza­sem nawet prze­ry­wane. Im bar­dziej się sta­ra­łam, tym gorzej mi wycho­dziły. Kropki pre­zen­to­wały się jesz­cze gorzej. Chris zer­k­nął mi kilka razy przez ramię, ale niczego nie komen­to­wał. Trak­to­wał mnie ina­czej niż innych. Tro­chę jak powie­trze. Byłam zła. Innym wycho­dziło lepiej i to na pewno dla­tego, że dawał im jakieś wska­zówki. Może bawiło go to, że mi nie wycho­dzi. Jeśli tak, to nie ma co liczyć na kurs pierw­szej pomocy – zarze­ka­łam się sama przed sobą. Albo prze­ciw­nie, wezmę odwet, gdy wyśmieję jego mistrzow­ski opa­tru­nek, który trzyma się pew­nie tylko dla­tego, że przy­kleił się do rany!

Czas pier­nicz­ków szybko minął. Nawet szyb­ciej, niż przy­pusz­cza­łam. Wszy­scy zaczęli wycho­dzić. Pospiesz­nie się­gnę­łam po płaszcz. Chris czuj­nie mnie zatrzy­mał:

– Co robisz? Mia­łaś zostać…

– A no tak! – uda­łam roz­tar­gnioną. – Pew­nie! Zapo­mnia­łam… – mach­nę­łam ręką i uśmiech­nę­łam się do niego, gra­jąc na zwłokę.

– Co z twoją kole­żanką? Czemu nie przy­szła? – dopy­ty­wał.

Współ­czu­jąco pomy­śla­łam o Susan:

– Coś jej zaszko­dziło, leży w domu… Chyba jej chło­pak otruł ją kolej­nym kuli­nar­nym eks­ce­sem… – poro­zu­mie­waw­czo potrzą­snę­łam głową.

– Może to i lepiej… – rzu­cił Chris.

Myśla­łam, że nie dosły­sza­łam:

– Co pro­szę?

– No wiesz, nie muszę teraz jej spła­wiać… – patrzył na mnie, jakby mówił o jakichś zupeł­nych oczy­wi­sto­ściach.

– Nie do końca rozu­miem… – uda­łam.

– Powiedzmy, że lepiej się kon­cen­truję przy jed­nej oso­bie… – przy­mknął oko i zawie­sił głos.

Znowu czu­łam się zaże­no­wana. Zasta­na­wia­łam się, co ten koleś insy­nu­uje.

– Usiądź! – wska­zał wyso­kie krze­sło przy ladzie. Opar­łam się łok­ciem o kon­tuar.

– Dobrze ci idzie, ale musisz nabrać wyczu­cia – mówił, nio­sąc rękaw cukier­ni­czy z lukrem. – Ach tak… – pomy­śla­łam. – Pan pro­fe­sor będzie się popi­sy­wał.

Wytarł koń­cówkę meta­lo­wej tutki. Poło­żył przede mną nowy pier­ni­czek.

W sumie – stwier­dzi­łam w myślach – należy mi się. Kurs jest opła­cony, a on mnie total­nie igno­ro­wał. Może nie radzi sobie z taką liczbą uczniów. A może po pro­stu moje błędy były mniej oczy­wi­ste. Nie zaszko­dzi sko­rzy­stać z jego uwag – oce­ni­łam naprędce i wzię­łam rękaw z lukrem.

Chris usiadł za mną i objął mnie. Trzy­mał moją dłoń w swo­jej. Nieco stra­ci­łam pew­ność sie­bie. Zupeł­nie ina­czej to sobie wyobra­ża­łam. Miał twarz tuż przy mojej. Zaglą­dał mi przez ramię i ukła­dał nasze ręce na ręka­wie. Nie wie­dzieć czemu oddech mi przy­spie­szył. Zro­biło mi się nie­swojo, dziw­nie, kry­tycz­nie. Czu­łam na ple­cach, jak jego klatka pier­siowa unosi się i opada. Jak tembr jego głosu deli­kat­nie wibruje i rezo­nuje.

A może mi się zda­wało? Może wcale niczego nie poczu­łam? Czemu niby mia­ła­bym coś poczuć…

Obej­mo­wał mnie. To było nie­zręczne. Byłam skon­ster­no­wana. Ten koleś po raz kolejny prze­kra­czał jakąś gra­nicę, nie­spo­dzie­wa­nie i bez pyta­nia. Byłam zszo­ko­wana jak wtedy, gdy wziął do ust mój palec. Wyswo­bo­dzi­łam się z jego ramion. Odsu­nął się zakło­po­tany. Wresz­cie! Zakło­po­tany! Czyli jed­nak. Zda­rza się.

– Prze­pra­szam, chcia­łem tylko poka­zać… – tłu­ma­czył się.

Spoj­rza­łam lodo­wato w jego oczy. Szare, głę­bo­kie, przej­mu­jące oczy. I… poczu­łam żal. Żal, że już mnie nie obej­muje. Bar­dzo się tego prze­stra­szy­łam. Tego, że mnie dotknął, i tego, że już nie dotyka.

Cukier­nia zawi­ro­wała. Poczu­łam, jakby w ułamku sekundy pory­wi­sty wiatr przy­wiał w moje ręce los na lote­rię, a następ­nie go wyszarp­nął, zanim nawet prze­czy­ta­łam, co w tej lote­rii jest główną nagrodą. Mia­łam wra­że­nie, że albo coś się ze mną dzieje, albo coś się dzieje mię­dzy nami. I choć nie był to facet w moim typie, nie wiem czemu, ale chcia­łam cof­nąć czas i sie­dzieć oto­czona jego ramio­nami.

W takich chwi­lach umysł pra­cuje z pręd­ko­ścią świa­tła. Jak w momen­tach zagro­że­nia, gdy całe życie prze­wija się przed oczami. Jakiś nie­za­leżny ode mnie układ decy­zyjny posta­no­wił za wszelką cenę odzy­skać utra­coną chwilę:

– Tak nie możesz… Zanie­czy­ścisz ranę, opa­tru­nek ledwo się trzyma. Przy­nieś NAJ­PIERW pla­ster i gazę… – bre­dzi­łam jak potłu­czona i czu­łam wstyd, że tak dosad­nie zaak­cen­to­wa­łam „naj­pierw”, mając nadzieję, że to słowo da mu do myśle­nia. Bez słowa przy­niósł zakupy z apteki. Spró­bo­wa­łam pod­wi­nąć rękaw wyżej, ale był za cia­sny.

– Opa­tru­nek pew­nie prze­mie­ścił się w cza­sie zakła­da­nia koszulki – oce­nia­łam z miną znawcy.

– To nic takiego – rzu­cił nieco zdez­o­rien­to­wany.

– Prze­ciw­nie! – nie dałam za wygraną. – Skoro zało­ży­łam pierw­szy opa­tru­nek, to muszę go nad­zo­ro­wać. Idę umyć ręce! Zdej­mij koszulę! – zaor­dy­no­wa­łam, nie zauwa­ża­jąc, jak gdzieś ule­ciały moje nie­chęć i zaże­no­wa­nie. Chris wymow­nie spoj­rzał na witry­nowe okno cukierni, przez które było nas widać jak na dłoni. Wybuch­nę­łam śmie­chem:

– Bez prze­sady! Nie pro­szę, żebyś zdjął spodnie! – chi­cho­ta­łam.

No myślałby kto, że jestem taka śmiała, zabawna i wylu­zo­wana… Chris uśmiech­nął się prze­wrot­nie:

– Jesz­cze…

– Jesz­cze długo nie! – odpy­sko­wa­łam nieco pod­eks­cy­to­wana, zosta­wia­jąc sobie na wszelki wypa­dek małą furtkę.

Chris zdjął koszulę przez głowę. Moim oczom uka­zał się jego tors. Hmm… Był nie­źle zbu­do­wany. Klatka pier­siowa nieco się uno­siła. Na brzu­chu lekko zary­so­wy­wały się mię­śnie, a ramiona były pro­por­cjo­nalne do jego wzro­stu. Był zupeł­nie niczego sobie. Nie w moim guście, oczy­wi­ście. Ale niczego sobie. No, mógł się podo­bać. Komuś tam. Kobie­tom. Nie­któ­rym…

Susan miała rację – pod­da­łam się. Jest z niego cia­cho! – przy­zna­łam przed sobą. Chyba przy­glą­da­łam mu się nieco za długo, bo uśmiech­nął się z prze­ką­sem, wska­zu­jąc moją bluzkę:

– Teraz twoja kolej!

– Słu­cham? – otrzą­snę­łam się i obu­rzy­łam, ale natych­miast zmie­ni­łam ton i się zaśmia­łam: – Ha, ha, jasne, tylko się opa­rzę.

Dotknę­łam jego ramie­nia pod pozo­rem wła­ści­wego uło­że­nia ręki. Sztuka dla sztuki. Wyno­si­łam nakle­ja­nie pla­stra do poziomu nie­gdy­siej­szej reflek­sji nad lukrem. Miał napiętą beżową skórę. Zało­ży­łam opa­tru­nek i się­gnę­łam po rękaw cukier­ni­czy:

– Kon­ty­nu­ujmy! – oka­za­łam nie wiem skąd zaczerp­nięty entu­zjazm. Spoj­rzał na mnie podejrz­li­wie. Objął mnie znowu. Znowu! Boże, znowu! Tak, nie myli­łam się, chcia­łam tego. Chcia­łam, by mnie objął. O co tu cho­dzi? Co się ze mną dzieje? Zdur­nia­łam, jak te wszyst­kie baby? Zdur­nia­łam do reszty. O nie! Czemu się odsu­nął?

– Gry­zie mnie twój swe­ter – skrzy­wił się.

– Nie­moż­liwe, jest kasz­mi­rowy! – zapew­nia­łam.

– Prze­pra­szam, naprawdę mnie gry­zie… – roz­ło­żył ramiona.

Dro­czył się ze mną. To było ewi­dentne. Patrzył tymi wyzy­wa­ją­cymi, błysz­czą­cymi oczami i cze­kał. Cze­kał, aż się spe­szę. Podo­bało mu się, gdy byłam zagu­biona!

O nie, mój panie – pomy­śla­łam – źle tra­fi­łeś z tymi gier­kami!

Przy­gry­złam usta…

– Wiesz, to może być nad­wraż­li­wość skóry wywo­łana przez opa­rze­nie – poki­wa­łam głową.

– Myślisz? – teatral­nie się zaafe­ro­wał.

– Nie wyobra­żaj sobie Bóg wie czego, ale trosz­cząc się o twoje zdro­wie, a nie rezy­gnu­jąc z deko­ro­wa­nia pier­nicz­ków, mam w zasa­dzie tylko jedno wyj­ście… – zawie­si­łam głos. Cier­pli­wie cze­kał. Dosko­nale wie­dzia­łam, że powin­nam kazać mu się ubrać. Albo jesz­cze lepiej – wypchać. Zamiast tego nie­zgrab­nie ścią­gnę­łam swe­ter i zosta­łam w samym sta­niku.

Co ty wypra­wiasz, Emmo?! – krzy­cza­łam w duchu na sie­bie. Nie­wzru­szony Chris objął mnie od tyłu i uło­żył w moich rękach rękaw cukier­ni­czy. Prze­szedł mnie dreszcz. Czu­łam dotyk jego skóry, cie­pło, które z niego ema­no­wało… Chcia­łam się nad tym zasta­na­wiać, chcia­łam to czuć…

– Skon­cen­truj się… – mówił cicho, opie­ra­jąc brodę na moim ramie­niu – lewą ręką pro­wa­dzisz wzór, prawą deli­kat­nie, rów­no­mier­nie dozu­jesz lukier. Musisz dosto­so­wać sto­pień naci­sku do ilo­ści lukru i utrzy­my­wać tempo.

Pro­wa­dził moje dło­nie.

– Trzy­maj nad­garstki bli­sko ciała, oprzyj je o piersi, osią­gniesz więk­szą sta­bil­ność.

Otu­lił mnie cia­sno rękami. Czu­łam, że ten instruk­taż wymaga więk­szego wysiłku niż pod­da­nie się mu. Kątem oka widzia­łam napięte mię­śnie jego ramion.

Zde­cy­do­wa­nie jest cia­chem. Jest cie­płym, ape­tycz­nym cia­chem – pod­su­mo­wy­wa­łam go w duchu.

Stop­niowo odda­wał mi kon­trolę nad ukła­da­nym wzo­rem. Linie wycho­dziły pra­wie pro­ste. Byłam zachwy­cona.

– Nauczę Susan! – krzyk­nę­łam rado­śnie, dostrze­ga­jąc, że zabrzmia­łam jak mała Niki. Chris dys­kret­nie odsu­nął się do tyłu, ale moje plecy podą­żyły za nim. Opar­łam się o niego, poka­zu­jąc tak dosad­nie, jak tylko mogłam, że nie czuję się już skrę­po­wana i jest mi dobrze. Odgar­nął moje włosy i poca­ło­wał szyję. Zmru­ży­łam oczy i poczu­łam, jak krew pul­suje mi w żyłach. Odwró­ci­łam się do niego. Patrzy­li­śmy chwilę na sie­bie. Wszystko działo się tak szybko. Powie­trze wokół nas wiro­wało. Chris ujął mnie pod brodę i namięt­nie poca­ło­wał. Jego usta zabrały mnie w odle­głą, nie­prze­wi­dzianą podróż…

– A co to, gołą­beczki, testu­je­cie lukier? – wyrwał nas z uści­sku głos Mike’a. Zapo­mnie­li­śmy, że sie­dzimy roz­ne­gli­żo­wani w roz­świe­tlo­nej cukierni!

– Drzwi były otwarte, więc pomy­śle­li­śmy, że sprze­dasz nam jesz­cze na wie­czór kilka tych nie­biań­skich cze­ko­la­do­wych pysz­no­ści – przy­bysz z wdzię­kiem uspra­wie­dli­wiał naj­ście. Byłam zawsty­dzona. Pospiesz­nie nacią­gnę­łam swe­ter, a Chris bez cie­nia skru­pu­łów z gołym tor­sem prze­szedł na dugą stronę lady i podał Mike’owi pier­niczki, nara­ża­jąc się na kry­tyczne spoj­rze­nie jego part­nera Mor­risa. Sta­ra­łam się wymknąć nie­po­strze­że­nie, zanim moje policzki spłoną z zakło­po­ta­nia.

– Emma! – krzyk­nął za mną Chris.

Rzu­ci­łam mu spło­szone spoj­rze­nie.

– Kola­cja? Jutro o ósmej?

Ski­nę­łam głową twier­dząco. Wyszłam, pozo­sta­wia­jąc za sobą usa­tys­fak­cjo­no­wany uśmiech Chrisa i gromką apro­batę chło­pa­ków ubraną w piskliwe „Uuuuuu…”.

Wewnętrzne „ja” spa­ni­ko­wało:

Emmo Wal­ter! Co ty naj­lep­szego zro­bi­łaś?!

Rozdział II

II

Blade pro­mie­nie słońca zała­my­wały się na aptecz­nej witry­nie. Moje myśli wspi­nały się po małych szu­flad­kach z far­ma­ceu­ty­kami. Co zaszło mię­dzy mną a Chri­sto­phe­rem i jak wytłu­ma­czyć moje absur­dalne zacho­wa­nie? Czy pcha­łam mu do się łóżka? I gdzie byśmy wylą­do­wali, gdyby nie Mike i Mor­ris? Elek­try­zu­jący dotyk umię­śnio­nego ciała, bez­brzeżne spoj­rze­nia, sza­rość jego oczu… Czy nasz poca­łu­nek miał jakieś zna­cze­nie? Czy te pyta­nia są pozba­wione ładu i składu? – roz­pra­wia­łam sama ze sobą, gdy do apteki wtar­gnął – tak, wtar­gnął! – tata.

– Witaj, mój kwia­tuszku! – krzyk­nął od progu, roz­ta­cza­jąc wokół nad­po­bu­dliwą weso­łość. – Przy­sze­dłem przy­po­mnieć o sobot­niej kola­cji!

Prawda! Tata kilka lat temu zapro­wa­dził ojcow­skim roz­po­rzą­dze­niem rodzinną tra­dy­cję. Każdą sobotę grud­nia spę­dza­li­śmy rodzin­nie, żeby wspól­nie… ocze­ki­wać na święta. Dokład­nie! Ocze­ki­wać! Tata orga­ni­zo­wał próby śpiewu, kazał nam deko­ro­wać dom, wypi­sy­wać kartki świą­teczne, pla­no­wać – naprawdę – te same potrawy co zawsze! A to wszystko było podzie­lone spra­wie­dli­wie mię­dzy wszyst­kie soboty, żeby żadna „przy­jem­ność” nikogo nie omi­nęła!

– Pamię­tam, tatku, pamię­tam, jakże bym mogła zapo­mnieć? – zagad­nę­łam życz­li­wie.

Tata przyj­rzał mi się czuj­nie:

– Źle spa­łaś!

– Prze­ciw­nie, spa­łam jak zabita – skła­ma­łam. – Susan jest chora i cią­gnę obie zmiany w aptece.

– Powin­naś zatrud­nić kogoś jesz­cze.

– Pomy­ślę o tym – skła­ma­łam ponow­nie. – Zapa­rzyć ci zió­łek?

Kiedy nie było klien­tów, tata chęt­nie zosta­wał, żeby wypić na zaple­czu szklankę gorą­cego naparu, co było pre­tek­stem do wygło­sze­nia kilku zarząd­czych mądro­ści, ewen­tu­al­nie jakichś rodzin­nych postu­la­tów. Tym razem, dzięki Bogu, spie­szył się na zakupy, żeby przy­pad­kiem ktoś w listo­pa­dzie nie sprząt­nął mu sprzed nosa naj­pięk­niej­szej cho­inki.

Zosta­łam więc znowu sama ze swo­imi myślami. Myślami o Chri­sie.

Mama mówi, że jak się o kimś inten­syw­nie myśli, można go tymi myślami ścią­gnąć. Może to nie­prawda, ale prawdą jest, że w aptece po połu­dniu poja­wiło się Świą­teczne Cia­cho. Gdy zoba­czy­łam go w drzwiach, poczu­łam ukłu­cie, jakby obawę, czy nie przy­szedł odwo­łać wie­czor­nego spo­tka­nia. Stał przede mną i lekko się uśmie­chał. Patrzy­łam na niego pyta­jąco, ze zdzi­wie­niem odwza­jem­nia­jąc uśmiech.

– Czym mogę słu­żyć? – zapy­ta­łam.

– Chciał­bym kupić jakieś lekar­stwo – odparł.

– Kon­kret­nie jakie?

– Obo­jęt­nie – odpo­wie­dział bez namy­słu i dalej na mnie patrzył.

– Fla­vio, przy­nieś panu z zaple­cza opa­ko­wa­nie „obo­jęt­nie” w kap­suł­kach… – rzu­ci­łam dono­śnym gło­sem w głąb pustej apteki. Chris par­sk­nął śmie­chem.

– Fla­vio? – zaśmia­li­śmy się zgod­nie.

Patrzy­łam na niego wycze­ku­jąco.

– Widzimy się dzi­siaj… – zaczął.

– Podobno… – odpo­wie­dzia­łam.

– Chcia­łem się upew­nić. Nie mogę się docze­kać. Wczo­raj nam prze­rwano. Głu­pio wyszło…

– Sama jestem sobie winna, zwra­ca­łeś uwagę na okno… – uda­wa­łam, że nic mnie to nie obe­szło.

– Wła­śnie, zszar­ga­łaś mi repu­ta­cję… – uśmiech­nął się pro­mien­nie.

– No, no, no – pogro­zi­łam mu pal­cem – Bez prze­sady…

Chris jed­nym susem prze­sko­czył ladę i wpił się w moje usta, przy­ci­ska­jąc mnie do regału aptecz­nego. Wszyst­kie sło­iczki się zatrzę­sły. Cało­wał mnie jak osza­lały, zale­wa­jąc moje ciało gwał­tow­nymi falami cie­pła. Obej­mo­wał mnie ramie­niem, a dru­gim zachłan­nie zagar­niał do sie­bie moje bio­dra. Po chwili oszo­ło­mie­nia wci­snę­łam mię­dzy nas dło­nie, pró­bu­jąc odsu­nąć jego klatkę pier­siową i się wyswo­bo­dzić. Objął mnie jesz­cze moc­niej i, ści­ska­jąc mój tyłek, skry­ty­ko­wał:

– Daj spo­kój! Potem znowu będziesz musiała nas roz­bie­rać, żeby odzy­skać chwilę, którą nie­ostroż­nie zepsu­łaś…

Onie­mia­łam. Mia­łam wra­że­nie, że czer­wień zalewa moje policzki. Mówił tak, jakby wtedy sły­szał moje myśli… Czu­łam się zde­ma­sko­wana, obna­żona, wyśmiana i gwał­cona w naj­cu­dow­niej­szy spo­sób. Sprzecz­ność uczuć, jakie mnie prze­peł­niały, nara­stała nie­bez­piecz­nie. Pra­gnę­łam tej jego łap­czy­wej namięt­no­ści, gwał­tow­no­ści. Wcze­pi­łam dło­nie w jego włosy i pospiesz­nie odpo­wia­da­łam na poca­łunki.

– Zobacz, kwia…

Zamar­łam pod ustami Chrisa. On natych­miast odno­to­wał moje odrę­twie­nie i też zastygł ucze­piony mojego far­tu­cha. Ostroż­nie, niczym rze­zi­mie­szek wzięty na muszkę, zwol­nił uścisk ramion i obró­cił się do wej­ścia, uka­zu­jąc nam obojgu kupę igli­wia, na końcu któ­rej ster­czał skon­ster­no­wany tata. Mil­cze­li­śmy przez dłuż­szą chwilę, bo spra­wie­dli­wie trzeba przy­znać, że żadne z nas nie wie­działo, jak roz­wią­zać tę sytu­ację.

– No, skoro tak się sprawy mają… – tata pierw­szy oprzy­tom­niał. – Richard Wal­ter, jestem ojcem Emmy… – spo­koj­nie wycią­gnął dłoń do Chrisa, który wyda­wał się roz­ba­wiony sytu­acją.

– Chri­sto­pher New­man – odparł Chris i być może coś jesz­cze by dodał, gdyby tata z wła­ściwą sobie lek­ko­ścią nie prze­jął dowódz­twa.

– Sądząc po stop­niu waszej zaży­ło­ści, mnie­mam, iż wiesz o sobot­niej kola­cji. Ocze­kuję two­jego przy­by­cia. Doprawdy, Emmo – zwró­cił się do mnie – jeśli tra­pi­łaś się, jak nam o nim powie­dzieć, i przez to byłaś taka zmar­no­wana, wiedz, że to nie­do­rzeczne. Masz pra­wie dwa­dzie­ścia pięć lat, naj­wyż­szy czas na zamąż­pój­ście!

Mdla­łam. Nawet jeśli na­dal sta­łam, wewnątrz sie­bie dwu­krot­nie zemdla­łam i oprzy­tom­nia­łam tylko po to, by zemdleć jesz­cze raz. Unie­sione brwi Chri­sto­phera wska­zy­wały na to, że i on na chwilę onie­miał…

– Nie­zwy­kłe, jak bar­dzo Emma jest do pana podobna – skwi­to­wał wresz­cie ze swadą. – Będę ucie­kał. Emmo, widzimy się wie­czo­rem…

Prze­sko­czył ladę.

– I… pro­szę wyba­czyć to zaj­ście – z natu­ralną lek­ko­ścią zwró­cił się do mojego ojca. – Ostat­nio okna i otwarte drzwi nam nie sprzy­jają…

Prze­niósł wzrok na mnie.

– Ale trzeba przy­znać – mamy remis – rzu­cił do mnie na odchodne.

Poziom zaże­no­wa­nia, który osią­ga­łam w tym tygo­dniu, sta­no­wił chyba roczną por­cję tego par­szy­wego uczu­cia. Mia­łam wiele obaw co do wpływu spo­tka­nia z tatą na zna­jo­mość z Chri­sem. Czu­łam, że znaj­duję się w tara­pa­tach i że będę musiała to wszystko wytłu­ma­czyć. Po dro­dze do domu wpa­dłam do Susan, ale tylko prze­lot­nie ją uści­snę­łam. Posta­no­wiłam jej nic nie mówić, czym ugrun­to­wa­łam w niej prze­ko­na­nie, że coś przed nią ukry­wam. Przed spo­wie­dzią w obec­no­ści Johna ura­to­wała mnie wyjąt­kowo słaba kon­dy­cja Susan, która zde­cy­do­wa­nie nie uda­wała zatru­cia. Żało­wa­łam, że jest w tak fatal­nej for­mie, bo chęt­nie sko­rzy­sta­ła­bym z jej umie­jęt­no­ści kre­owa­nia out­fitu na każdą oka­zję. Nie­stety, zosta­łam pozo­sta­wiona sama sobie i musia­łam jakoś z tego wybrnąć. Ni­gdy nie byłam eks­per­tem od mody, choć oczy­wi­ście radzi­łam sobie. Cho­dziło jed­nak o to, że poja­wiła się we mnie taka drobna wąt­pli­wość, czy Chris nie wymaga jakichś środ­ków spe­cjal­nych. Pew­nie przy­wykł do tych wszyst­kich wypin­drzo­nych niuń… A mnie, gdy­bym chciała się wypin­drzyć – nie żebym chciała! – Susan bar­dzo by się przy­dała tego dnia!

To nie może być takie trudne – dopin­go­wa­łam sama sie­bie. Myśl jak Susan, myśl jak Susan!

Wyobra­zi­łam sobie, że jestem szczerą, bez­po­śred­nią nią. Pod­par­łam się pod boki, naśla­du­jąc nasze głosy:

– Punkt pierw­szy: Co to za oka­zja?

– Pierw­sza randka z super­fa­ce­tem – odpo­wie­dzia­łam sama sobie.

– Punkt drugi: Co chcesz osią­gnąć?

– Chcę go zachwy­cić, skoro ojciec go znie­chę­cił!

– Punkt trzeci: Dokąd się wybie­ra­cie?

– Na kola­cję.

– Voilà! – z tem­pe­ra­men­tem wła­ści­wym Susan wyszarp­nę­łam z szafy wie­szak z małą czarną.

– Ale… – pró­bo­wa­łam z nią per­trak­to­wać.

– Bez dys­ku­sji! – ucię­łam roz­mowę, patrząc w lustro. – To jedyna droga!

Pod­da­łam się sama sobie, choć nie opusz­czały mnie wąt­pli­wo­ści.

– A jeśli pomy­śli, że się tak stroję, bo szu­kam męża, jak to ujął tata?

Prze­chy­li­łam głowę.

– E tam. Ta sukienka jest zbyt pusz­czal­ska jak na przy­szłą żonę – oce­ni­łam.

– A może jed­nak nie? Może wcale nie jest pusz­czal­ska…

– Wow…

Tyle powie­dział Chris, gdy zdjął ze mnie płaszcz w restau­ra­cji Le Délice. Czer­wona krótka sukienka z dekol­tem w kształ­cie fali luźno powie­wała na moich ramio­nach i opi­nała się na bio­drach. Długi czarny naszyj­nik doda­wał zmy­sło­wo­ści i ele­gan­cji. Jak dobrze, że oprócz uda­wa­nia Susan mia­łam jesz­cze praw­dziwą Susan gotową do wszel­kich poświę­ceń. Nawet do pro­wa­dze­nia gorą­cej linii modo­wej z głową nad muszlą klo­ze­tową. Chris był wyraź­nie pod wra­że­niem i nie zwle­kał z komen­ta­rzem:

– Będziesz mi się śnić w tej sukience – zawie­sił zna­cząco głos.

Prze­łknę­łam ślinę.

– Mam nadzieję, że to nie będą kosz­mary, w któ­rych ojciec stra­szy cię mał­żeń­stwem – sili­łam się na żart.

– Bez obaw! – się­gnął po kartę win. – Jeśli to jemu zawdzię­czam tę kre­ację, czuję, że jutro się z nim zaprzy­jaź­nię.

– Chyba się nie wybie­rasz na tę kola­cję? – zanie­po­ko­iłam się.

– Nie jesteś zbyt gościnna. Nie sły­sza­łaś? Będzie mnie ocze­ki­wał… – dro­czył się ze mną.

– Nie prze­ra­żają cię takie sytu­acje? – zapy­ta­łam zdzi­wiona.

Wzru­szył ramio­nami.

– Ani tro­chę. To tylko ojciec. Każda dziew­czyna ma ojca. Myślę, że on jest na gor­szej pozy­cji. Musi się pogo­dzić z tym, że jego grzeczna córeczka sypia z jakimś oble­śnym face­tem…

Strze­li­łam go swoją kartą z uda­wa­nym obu­rze­niem:

– Zbyt opty­mi­stycz­nie wybie­gasz myślami w przy­szłość!

– Ojcu to powiedz! Może ci uwie­rzy… – śmiał się bez­czel­nie.

Nie mia­łam wyj­ścia, musia­łam się przy­łą­czyć. Nasza świeża zna­jo­mość została poczy­tana za ugrun­to­wany zwią­zek. A moje zain­te­re­so­wa­nie Chri­sem wymy­kało się spod kon­troli. Ciało i umysł wal­czyły o nie­pod­le­głość i zupeł­nie gar­dziły moimi zasa­dami. Prze­sta­wały się z nimi liczyć, wię­cej nawet, miały je w ser­decz­nym powa­ża­niu.

Szu­ka­łam w tym wszyst­kim sensu. Pró­bo­wa­łam sobie to na szybko prze­ana­li­zo­wać:

Nic o tym face­cie nie wiem. Nie mogę się skon­cen­tro­wać, jestem przy nim nie­ra­cjo­nalna. Szcze­bio­czę jak nasto­latka. Myślę o nim z sek­su­al­nym pod­tek­stem. Dopusz­czam myśl, że się z nim prze­śpię! Wię­cej nawet! Liczę na to! Sodoma i Gomora! Ale skąd we mnie przy­pusz­cze­nie, że Chris będzie ini­cjo­wał seks?

Oj dobra… – zży­ma­łam się przed samą sobą. Po przed­sta­wie­niu z lukrem, po naszych namięt­nych poca­łun­kach, zakła­da­jąc tę sukienkę, mogłam nie zakła­dać maj­tek! Ale może jako przy­zwo­ita dziew­czyna powin­nam prze­li­czyć spo­tka­nia i odwlec zbli­że­nie do trze­ciej albo nawet czwar­tej randki? Może powin­nam pocze­kać dwa mie­siące? A może powin­nam to zro­bić dopiero po ślu­bie… Jakim ślu­bie?! – zada­wa­łam sobie pyta­nia, na które wcale nie chcia­łam szu­kać odpo­wie­dzi.

Wola­ła­bym myśleć o tym, jak to będzie, w jaki spo­sób to zrobi. Byłam jed­nak pełna uzna­nia dla wła­snej przy­zwo­ito­ści… Zamó­wi­li­śmy wino i kola­cję. Bez deseru.

– Deser przy­go­to­wa­łem w cukierni – zapo­wie­dział. Dosko­nale rozu­mia­łam alu­zję.

– Hmm, mam nadzieję, że tym razem zamkniemy drzwi i zga­simy świa­tło – uśmiech­nę­łam się zalot­nie.

– Opo­wiedz mi o sobie – zagad­nął.

Słusz­nie, bar­dzo słusz­nie – pomy­śla­łam. Może zanim roz­łożę nogi, warto by było choć tro­chę się poznać. Dowie­dzieć się, co to za jeden. Poza tym, że tak bar­dzo nie jest w moim typie, że aż jest cał­kiem w moim typie…

Zapewne moje pinot gri­gio było bar­dziej zgubne niż jego, bo ze zręcz­no­ścią agenta MI6 wycią­gnął ze mnie wszyst­kie szcze­góły mojego ćwierć­wiecz­nego życia. Wie­dział już, że w dzie­ciń­stwie byłam cichą i skromną dziew­czynką, że hodo­wa­łam kró­lika o imie­niu Fado, który podej­mo­wał za mnie wszyst­kie waż­niej­sze decy­zje, włącz­nie z tą, czy wybrać far­ma­cję, czy mikro­bio­lo­gię. Dowie­dział się, że wcze­śniej na serio mia­łam dwóch chło­pa­ków, że przy­jaź­ni­łam się tylko z Susan, marzy­łam o domu na przed­mie­ściach i o tym, żeby wresz­cie regu­lar­nie pro­wa­dzić pamięt­nik. Wie­dział już, jak wylą­do­wa­łam na jego kur­sie… Wie­dział, co go spo­tka na jutrzej­szej kola­cji, a dole­wa­jąc mi wina – na moją zgubę – poznał też całą bole­sną prawdę o moim chłod­nym sto­sunku do zimo­wych świąt.

– Serio? Nie lubisz Bożego Naro­dze­nia?! – nie dowie­rzał.

– Nie lubię! Wiem, że to okropne, ale naprawdę nie lubię! Zupeł­nie go nie rozu­miem! – gesty­ku­lo­wa­łam nad­mier­nie. – Jak można wkła­dać tyle pracy i pie­nię­dzy w coś tak bar­dzo głu­piego i tan­det­nego?!

– Ej, święta nie muszą być tan­detne… – prze­ko­ny­wał Chris, ale nie dawa­łam mu dojść do słowa.

– Wszę­dzie bro­kat, nic, tylko bro­kat! Hor­ror dla cho­rych na padaczkę! Tego się nie da posprzą­tać! Jest jak zaraza! Przy­cho­dzisz zupeł­nie nor­malny, niby niczego nie doty­kasz, wra­casz do domu i masz bro­kat na czole, ciu­chach, nawet na zębach! Nie ucho­wasz się przed bro­katem. Musisz się świe­cić! Tra­ge­dia! – pisz­cza­łam, zaci­ska­jąc pię­ści. Chris się śmiał.

– A czemu święta są głu­pie? – pod­pusz­czał mnie do dal­szej dys­ku­sji.

– Weźmy na przy­kład takie elfy! Prze­cież to jest żało­sne. Niskie stwory ze spi­cza­stymi uszami. Wszyst­kie tak samo ubrane. Mają jeden leit-motiv – zdą­żyć do Gwiazdki! Co roku! Bez żad­nych zmian! I za każ­dym razem mają od tego rumieńce! Żaden z nich nie ma nic ambit­niej­szego do roboty, tylko zasu­wają w tym korpo! Zero indy­wi­du­ali­zmu. Wysoka spe­cja­li­za­cja podziału zadań. Kult szefa, który pod płasz­czy­kiem wspa­nia­ło­myśl­no­ści je wyzy­skuje. Sam się upasł, a elfy? Elfy są chu­dziut­kie, bo pew­nie nie doja­dają i zasu­wają w fabryce na tego dar­mo­zjada, który tyle ma do roboty poza sze­fo­wa­niem, że w grud­niu czyta listy i przez jedną noc wozi dupę w saniach! – eks­cy­to­wa­łam się, a Chris wprost zwi­jał się ze śmie­chu. – Zresztą czy nie budzi two­ich wąt­pli­wo­ści, że elfy cho­dzą przez cały czas z dzwo­necz­kami przy szel­kach, i nie wku­rza cię ich wieczne pobrzę­ki­wa­nie? Ogar­niasz to? Dokąd­kol­wiek idziesz, nawet do kibelka, wszę­dzie sły­szysz: dzyń, dzyń, dzyń. Można osza­leć! A te lata­jące sanie! To dopiero kicz i tan­deta! Na co Miko­ła­jowi sanie, skoro w tylu miej­scach na kuli ziem­skiej w grud­niu wcale nie ma śniegu?! Biedne reni­fery zasu­wają po nie­bie z opo­rem powie­trza wywo­ła­nym przez płozy! A weź wylą­duj saniami na dachu! Wiesz, ile wysiłku musi kosz­to­wać utrzy­ma­nie takiego taboru na spa­dzi­stym dachu? To wszystko powinno się z dachu spier­ni­czyć! Z wiel­kim hukiem!

– Na tym polega magia… – śmiał się Chris dobro­tli­wie, zasłu­chany w mój mono­log.

– Magia-sra­gia. Miko­łaj z wiel­kim bebe­chem i wor­kiem pre­zen­tów potrafi skur­czyć się tak, że wcho­dzi przez komin! A tam? W kominku pło­nie zwy­kle ogień, wia­domo, dla wspa­nia­łego nastroju! Powiedz mi, czy przy takich zdol­no­ściach nie wolał­byś się skur­czyć do wej­ścia przez dziurkę od klu­cza?! Nie musiał­byś par­ko­wać na dachu, tyłka byś sobie nie przy­pa­lił i nie miał­byś dyle­matu, co zro­bić, jeśli dom nie ma komina! Ale nie, gostek zawsze włazi przez komin. W tylu domach! I ni­gdy się nie usmoli, skąd, zawsze ma nie­na­gan­nie czer­wony płasz­czyk z bia­łym futer­kiem! Cza­isz to?! I w ogóle kto, gdy chce wejść dokądś nie­po­strze­że­nie, odwala się na czer­wono?!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki