Garnet, tom 6. Szansa - Karolina Wójciak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Garnet, tom 6. Szansa ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

315 osób interesuje się tą książką

Opis

Szósty tom serii Garnet

Montana, 1911

Wraz z poprawą stosunków Katie z synem, budzi się w niej nadzieja na stworzenie dla niego domu u podnóża Garnet. Hodowla owiec zdaje się idealnym pomysłem, jednak w świecie zdominowanym przez mężczyzn nie ma miejsca dla samotnej kobiety zarządzającej swoim własnym ranczem. Pozostawiona bez wyboru, zgadza się na zawarcie układu z Jakiem. Nic więcej nie jest w stanie mu zaoferować, bo jej serce skradł Wohif. Jej życie nigdy nie było łatwe, a ona sama wielokrotnie je komplikowała. Czy po latach, wydoroślała na tyle, aby podjąć właściwe decyzje? Nauczona doświadczeniem postawi na rozsądek czy znów wygra w niej pożądanie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Bieńkowska

Oceny
4,8 (24 oceny)
21
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrycjaKramarz

Nie oderwiesz się od lektury

Mrugnęłam i już koniec, czekam na kolejną część
10
emilkase

Nie oderwiesz się od lektury

kocham tą serię i nie mogę się doczekać więcej
10
LadySerafin

Nie oderwiesz się od lektury

Serdecznie polecam, te zakończenie wcisnęło mnie w fotel .
00
margola25

Nie oderwiesz się od lektury

polecam każda książkę tej autorki.
00
KarolinaPlis

Nie oderwiesz się od lektury

Seria która wciąga lepiej niż Brigertonowie. Wydaje ci się że wiesz co będzie dalej, ale tak naprawdę nigdy nie przewidziałam co zaplanowała Karolina ! Dziękuję za każdą książkę !
00



© Copyright by Karolina Wójciak, 2025

Nashville, lipiec 2025

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Justyna Luszyńska

Pierwsza korekta: Małgorzata Starosta

Druga korekta: Agnieszka Mąka

Skład DTP: D.B. Foryś – dbforys.pl dbforys.pl

Projekt okładki: Karolina Wójciak, Gabriela Rajewska

Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik

Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.

Wydanie I

ISBN: 978-83-68559-04-0

Mojemu mężowi – Kubie, w podziękowaniu za to, że jest cierpliwym doradcą. Zawsze go pytam o zdanie i... Tylko czasami stosuję się do jego rad.

Salmon Lake, 16 lipca 1911

Po raz drugi czułam się jak skończona idiotka. Jechałam za Wohifem, wpatrywałam się w jego plecy i zastanawiałam się, dlaczego mnie nie chciał. Przecież niczego od niego nie wymagałam. Co było ze mną nie tak? Nie umiałam czytać mężczyzn… wcale! Najpierw kapitan Allen, potem Adams, później mój przeklęty mąż, a na końcu ten bezwzględny Indianin. Jedyna różnica między moimi dotychczasowymi wyborami a Wohifem była taka, że jego poprzednicy nie pogardzili moim ciałem.

Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam płakać. Pociągałam nosem, modląc się, żeby się nie obejrzał. Jeśli to zrobi, skompromituje mnie jeszcze bardziej.

Zjechaliśmy do szerszej ścieżki. Nie miałam pojęcia, w którą stronę mnie prowadzi. Być może wracaliśmy do obozu, ale równie dobrze mogliśmy jechać do miasta. Konie szły spokojnie, ja pilnowałam się zadu tego przede mną. Nie chciałam się z nim zrównać, choć mogłam. Rozmawianie z Wohifem nie wchodziło teraz w grę. Nie po tym, jak mu siebie zaoferowałam, a on podziękował. Podziękował! Na litość boską, dlaczego mnie to tak dotykało?!

Wzięłam głęboki oddech. Nie mogłam się dłużej nad sobą użalać, bo z naprzeciwka jechał wagon naszego kucharza. Chłopaki musieli pilnować go od tyłu. Zaraz po tym, jak nas dostrzegli, pognali konie do galopu. Jake za nimi. Zrównaliśmy się.

– Ma… – zaczął Tim, ale urwał.

– Coś się stało? – zapytał w tym samym czasie Jake. – Dlaczego płaczesz?

Czułam na sobie ich spojrzenia.

– Jak mogłeś zabrać dzieci bez uprzedzania mnie? – przeszłam do sedna. – Rozmawialiśmy wczoraj i nie wspomniałeś o tym słowem!

– Mój Boże. – Położył dłoń na wysokości serca. – Aż tak się przestraszyłaś? Przepraszam. Nie przyszło mi do głowy, bo wiesz… ja rano wstałem, zacząłem się kręcić, szczeniaki wstały, patrzą, pytają, czy mogą, a że do Woodworth jest bezpieczna droga, to im kazałem siodłać konie. Mogli zobaczyć małe miasteczko. Coś sobie kupić. Zwłaszcza jako nagrodę po tak ciężkiej pracy.

Cała złość na niego mi minęła.

– Wiem, że mówiłem, że Drummond jest bezpieczne, ale myślałem, że Matt… że was poprowadzi pustymi terenami. W każdym razie tam, owszem, jakieś ryzyko było. Tu żadne.

Skinęłam, a on podjechał do mnie bliżej.

– Daję ci moje słowo, tak na przyszłość, że jeśli będę miał jakiekolwiek wątpliwości co do bezpieczeństwa, nie zabiorę ich.

– Dobrze – zgodziłam się.

Zapadła cisza. Nikt nic nie mówił. Jake obrócił się w siodle i podał mi worek.

– Proszę. – Uśmiechnął się przy tym. – Nowy kapelusz.

Od momentu, kiedy dostałam od Wohifa jego kapelusz, nie ściągałam go. Powinnam była go oddać dawno temu, jednak lepszego i wygodniejszego nie znalazłam w Montanie.

– Dziękuję – odparłam i nawet nie wyjęłam nowego nabytku z pakunku.

Przywiązałam go do mojego siodła i zanim cokolwiek powiedziałam, dojechał do nas wagon kucharza. Rozstąpiliśmy się, żeby odblokować mu drogę. W milczeniu ruszyliśmy za nim.

– Tim – zwróciłam się do syna. – Zacząłeś coś mówić, ale nie dokończyłeś. Co chciałeś powiedzieć?

– Jake nam kupił kapelusze i nowe czapsy! – pochwalił się.

– A podziękowaliście chociaż, czy jak niewdzięcznicy przyjęliście taki hojny prezent?

– Dzięki, Jake – rzucił Tim. – Nie pamiętam, czy dziękowałem.

– Ja tam nie wymagam od nikogo dziękowania ani zabawy w słowa. Jesteś dobrym, lojalnym pracownikiem, dostajesz nagrodę. To się dla mnie liczy. Twoja praca.

Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu. W obozie panował gwar, ale największe zainteresowanie i tak budził kucharz. Kowboje czekali na śniadanie.

Oddałam mojego konia synowi i udałam się z nowym kapeluszem w stronę namiotu. Wrzuciłam go do środka. Usiadłam na trawie i patrzyłam na jezioro. Obiecałam sobie, że to jest ostatni raz, kiedy pozwoliłam mężczyźnie mnie skrzywdzić. Ostatni, kiedy się otworzyłam.

Salmon Lake, 20 lipca 1911

Każdego dnia wyjeżdżaliśmy sprawdzać linię ogrodzenia. Mężczyźni łatali dziury, a część pracowała przy budowie bramy. W szerokiej i długiej na dwanaście stóp desce wypalono napis: „WIDE ranch”. Obok postawiono tabliczkę, że to teren prywatny, a każdy, kto tu wchodzi, prosi się o zastrzelenie.

Wobec tego, że kilku kowbojów musiało tam zostać aż do późnej jesieni, rozpoczęto budowę odpowiedniej chaty. Nie różniła się niczym od tych w Garnet. Ot, bale, jedno okno i drzwi. Patrząc na tę dolinę, z chęcią sama bym tu została. Teren był tak piękny. Zieleń, woda i góry stanowiły najlepszą mieszankę, jeśli chodzi o krajobraz. Napawały spokojem. Dawały poczucie bezpieczeństwa. Salmon Lake nie męczyło jak preria. Polubiłam je, bo przypominało mi dom – Garnet.

Czasami zostawałam, aby pomóc kucharzowi. Moją obecność postrzegał jako próbę nauczenia się zawodu. Dawał mi rady odnośnie do gotowania, jakbym już jutro miała go zastąpić, a ja jedynie chciałam mu pomóc. Gdyby przyszło mi wybierać między przerzuceniem się na suszoną wołowinę do końca mojego życia a gniciem w kuchni i gotowaniem, nie zawahałabym się ani chwili i wybrała to pierwsze. Nie lubiłam gotowania, ale z racji tego, że nikt mu nie pomagał, czułam się zobowiązana stanąć przy garach. Jak przy wszystkim, sumiennie wykonywałam polecenia.

Wohifa unikałam jak ognia. Pierwszego dnia potrafiłam zawsze go zlokalizować. Mogłabym stać zwrócona tyłem, a i tak poproszona o wskazanie go, nie miałabym najmniejszego problemu z odnalezieniem tego mężczyzny. Drugiego dnia pałałam do niego taką złością, że gdybym do niego podeszła, być może wymierzyłabym mu policzek. Nie wiedziałam dokładnie, za co miałby oberwać, ale gotowało się we mnie. Trzeciego już przywykłam i oswoiłam się z jego wyborem. Czwartego pomagałam w kuchni, kiedy Indianie przynieśli złowione przez siebie ryby. Patroszyli je dla kucharza, więc odeszłam. Jeszcze nie umiałam z nim rozmawiać.

Zerkałam na niego ukradkiem i zastanawiałam się, co myśli. Czy w jego oczach stałam się desperatką oferującą siebie, bo nikt inny mnie nie chciał? A może uważał, że jak ze wszystkim, co dotyczy osadników: wystarczy, że czegoś zapragnę i zostanie mi to podane na tacy? Indian od zawsze traktowano przedmiotowo, więc w zasadzie mógł się po mnie spodziewać czegoś tak niemoralnego. Nagle się zatrzymałam. A co, jeśli go naprawdę obraziłam? Co, jeśli jego żona zmarła niedawno, on ją nadal opłakuje, a ja sięgnęłam po niego, chcąc, aby o niej zapomniał i dał mi przyjemność?

Wolałabym znać powód jego odrzucenia niż tak gdybać i męczyć się dociekaniem, czy chodziło o mnie, o niego, o jego żonę czy też coś zupełnie innego. Za każdym razem, kiedy wspominałam swoją prośbę, aby się ze mną kochał, przepełniało mnie zażenowanie. Karciłam samą siebie w myślach za to, jak idiotycznie pozwoliłam dojść pożądaniu do głosu, a to przecież tylko jego uroda. Ta egzotyczność i niezwykłość.

Teraz nawet nie wyobrażałam sobie jakiekolwiek konfrontacji. Czy jemu jak mnie stoi ta sytuacja przed oczami, czy już o niej zapomniał? Mężczyźni zdają się nie myśleć tak intensywnie nad swoim życiem, jak to jest w przypadku kobiet, więc pewnie przeszedł nad tym do porządku dziennego.

Pierwsza okazja do interakcji nadeszła kilka dni później. Jeden z mężczyzn zranił się przy budowie i zostałam poproszona o opatrzenie rany. Niesłusznie założono, że jako kobieta potrafiłę zajmować się nie tylko domem, kuchnią, ale też rannymi. Zupełnie jakby każda z nas rodziła się z pewnymi zdolnościami i wystarczyło ją tylko zapędzić do pracy, aby instynktownie wszystko wykonała. To oni, kowboje, prędzej wiedzieli, co robić, niż ja, panienka z dobrego domu, której przez większość życia usługiwano i we wszystkim ją wyręczano.

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu poszkodowanym był syn Stelli. Gdy go zobaczyłam, stanęłam jak wryta. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Choć nie byłam aż tak związana ze Stellą jak Izzie, odbierałam ją i jej dzieci jako członków naszej rodziny. Przełknęłam z trudem i dopadłam do Roberta.

– Co ci się stało?

Zamiast mówić, podwinął koszulkę. Jęknęłam, ujrzawszy przeciętą skórę.

– Spadłem, zahaczyłem o wystający gwóźdź i rozpruło mi brzuch…

– Jezu… – Zawartość żołądka podeszła mi do gardła na widok głębokiej, krwawiącej rany. Koszula i pasek spodni już zabarwiły się na czerwono.

Ktoś z tyłu rzucił mu szmatę, aby ten przyciskał ją do brzucha i tamował krew.

– To trzeba zszyć – usłyszałam za plecami.

– I chyba polać whisky – dodał ktoś jeszcze.

Czekali na moją reakcję. Na to, co ja zarządzę. Nie miałam bladego pojęcia, jak się opatruje człowieka ani tym bardziej, na co zwrócić uwagę. Czy jego stan jest poważny, czy nie? Czy to rana śmiertelna, czy tylko powierzchowna? Mówił, był przytomny, ale może to szok jeszcze go trzymał, a kiedy opadną emocje, straci przytomność tak jak John?

– Gdzie Jake? – zapytałam spanikowana.

– Grodzi – odparli.

– Niech ktoś po niego pojedzie! – poleciłam.

Chłopak zsunął się i położył płasko na trawie. Było mi go bardzo żal. Oddychał tak głęboko, że aż pierś mu falowała. Jego oddech drżał. Może powodował to strach, a może ból. Starał się być dzielny. Nie panikował. Nie krzyczał. Zerkał na mnie, wyczekując pomocy.

– Przynieście jakąś poduszkę czy coś – poprosiłam.

Nie minęła chwila, gdy wetknięto mu pod głowę zawiniątko. Nic więcej nie mogłam zrobić. Jedynie czekać.

Nagle mnie olśniło.

– Czy ktoś wie, gdzie są Indianie? – dociekałam, bo ostatnio częściej włóczyli się po lesie, niż przebywali w dolinie.

– Przenieśli się dalej, gdzieś tam.

Obróciłam się, żeby sprawdzić kierunek, który wskazał kowboj.

– Niech ktoś pojedzie i sprowadzi też Matta.

– A jego po co?! – oburzyli się od razu.

– Bo on zna się na takich…

– Gówno się zna – wszedł mi w słowo jeden z kowbojów. – Jeszcze go czymś zarazi, brudas jeden.

Żaden z mężczyzn w obozie nie grzeszył czystością. No, może teraz częściej się zanurzali w wodzie. Jednak to nie to samo co wyszorowanie ciała z użyciem mydła. Swoje niedociągnięcia w tym temacie pomijali. Skupili się tylko na Indianach.

Podniosłam się.

– Który to powiedział? – zapytałam wprost.

– Ja. – Jeden kowboj wyszedł przed szereg.

– Proszę. – Odeszłam od Roba, robiąc miejsce mężczyźnie.

– Co: proszę?

– Pomóż mu, skoro jesteś taki mądry.

– Ja? Czemu niby ja?

– Aha, czyli nie potrafisz, ale się mądrzysz – podsumowałam. – Jeśli nie możesz się przydać, to trzymaj język za zębami. A teraz, który z was, z łaski swojej, byłby tak dobry i sprowadził Matta?

Żaden się nie odezwał. Żaden!

– Naprawdę? – Nie dowierzałam w ich wyraźną niechęć.

Westchnęłam. Nie zmuszę ich do wykonania polecenia, bo moje zdanie tu niewiele znaczy. Nie muszą się ze mną liczyć. Mogą wprost odmówić i właśnie to zrobili. Dziwiło mnie, że woleli patrzeć, jak ich kolega cierpi niż wykorzystać wszystkie dostępne opcje. A może nie wiedzieli, co Wohif potrafi? W sumie ja też podchodziłam sceptycznie do papki, którą mi przyniósł. Musiałam się przekonać na własnej skórze. Może oni też tego potrzebowali?

– Zaraz wracam – powiedziałam do Roba i poszłam po konia.

Osiodłałam go i poprosiłam pierwszego lepszego chłopaczka o wskazanie drogi do Indian. Pojechałam sama. Szybko się zorientowałam, że osiedlili się w tym samym miejscu, gdzie Jake zabrał mnie po raz pierwszy na kąpanie. Rozstawili sobie namioty, przygotowali palenisko tuż obok wody. W zasadzie… zorganizowali się bardzo przytulnie. Na przygotowanym przez nich ruszcie piekło się nad ogniskiem jakieś mięso.

Podjechałam bliżej. Najpierw zauważył mnie jeden z tych, którzy nie mówią po angielsku. Gwizdnął i pojawili się pozostali. Wohif wyszedł po chwili.

– Jeden z ludzi jest ranny, pomógłbyś?

– Ja? – zapytał zaskoczony.

– Pomogłeś mi – przypomniałam mu i zalałam się rumieńcem.

Samo wspomnienie tego, jak mnie dotykał, wywoływało żywiołową reakcję. Nadal pamiętałam jego palce wodzące po krawędzi ud, i to, że z pewnością dotknął moich włosów łonowych. Budziło się we mnie zaskakujące pragnienie kontaktu fizycznego. Musiałam to w sobie zdusić raz na zawsze!

– I on cię wysłał po mnie? – Wyrwał mnie z zamyślenia.

– Nie, nikt mnie nie wysłał, sama przyjechałam, bo żaden z kowbojów, którzy pozostali przy budowie, nie wie, co robić.

Zawahał się.

– Ma rozcięty brzuch, zahaczył o gwóźdź – wytłumaczyłam.

– Czysty? – spytał.

– Czy on jest czysty? – Przyglądałam mu się zdezorientowana. – Nie rozumiem, o co pytasz. Chodzi ci o to, czy Robert krwawi?

– Nie, czy gwóźdź był czysty.

– Tego nie wiem. – Pokręciłam głową.

– Mogę pojechać, ale… nie sądzę, żeby pozwolili mi pomóc.

– To syn Stelli, mogę z nim porozmawiać. Ewentualnie zorganizować to tak, że nikt nie będzie wiedział – zaproponowałam. – Jestem jej to winna. Stella zawsze nam pomagała, nie mogę zostawić jej dziecka. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby mu pomóc, a sama nie potrafię.

– Dobrze – zgodził się. – Jedź, będę szedł za tobą.

– Nie weźmiesz konia?

– Tutaj i tak nie da się jechać szybciej. Czy to koń będzie szedł, czy ja, to już żadna różnica w czasie.

Wykręciłam moim wierzchowcem i ruszyłam z powrotem do obozu. Wohif zatrzymywał się co jakiś czas, żeby zerwać różne rośliny. Czasami coś powąchał, czasami rozcierał w palcach. Zastanawiałam się, skąd ma tę wiedzę. Kto go tego nauczył, bo na pewno nie matka Angielka.

Zatrzymałam konia.

– Jeśli chodzi o… – zaczęłam i urwałam. Spojrzał na mnie tym swoim złowrogim wzrokiem, jakby chciał mi powiedzieć, że nie chce o tym rozmawiać. – Chcę tylko powiedzieć, że to nie miało żadnego znaczenia i że… – Głos ponownie uwiązł mi w gardle.

Czekałam, aż się odezwie, jakoś mi pomoże, ale nie, nie on. Wohif tylko świdrował mnie spojrzeniem i milczał. Byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyśmy porozmawiali.

– Wydaje mi się, że nie potrzebujesz wyjaśnień, ale chciałam się wytłumaczyć i przeprosić za swoje zachowanie – wypowiedziałam te słowa, siląc się na uśmiech. – Nie wiem, jakie masz tradycje, czy nadal jesteś w żałobie albo czy mimo śmierci wybranki jesteś jej winien wierność. To nie tak, że nie szanuję ciebie albo tego, w co wierzysz. Jeśli cię obraziłam, to wiedz, że nie celowo. Po prostu… sama nie wiem… nie pomyślałam – tłumaczyłam się zażenowana. – Traktuję cię z takim samym szacunkiem jak innych, a to… – Wypuściłam powietrze, walcząc z zakłopotaniem. – Była tylko chwila… silne emocje…

– Rozumiem – odparł.

Uśmiechnęłam się. Nie wydobędę z niego nic więcej. Czekałam na uczucie ulgi, jakie przychodzi po wyjaśnieniu nieprzyjemnej sytuacji, ale ono nie nadchodziło.

Wobec tego w milczeniu doszliśmy do głównego obozu. Zapewne na polecenie przenieśli Roba do namiotu Jake’a. Poznałam to po zebranej wokół tego miejsca grupce. Podeszłam bliżej, zeskoczyłam z konia i podałam wodze jednemu z chłopaków. Rozeszli się, torując mi drogę. Wohif szedł za mną. Namiot Jake’a, jako foremana, wyróżniał się od pozostałych – był duży jak pokój. Podczas spędu nie rozstawiali go, bo trwało to zbyt długo. Dopiero tutaj sobie na to pozwolili. Zapewne ten namiot tutaj zostanie, kiedy my wyjedziemy.

Weszliśmy do środka.

– Przyprowa… – Urwałam w połowie słowa, widząc, jak jeden z kowbojów szykuje się, żeby zszyć ranę zaokrągloną igłą, której zapewne wcześniej użył na siodle czy innym skórzanym przedmiocie. – Co wy robicie?! – Naskoczyłam na nich.

– Trzeba to zszyć – powiedział Jake.

– Tym? – Wskazałam igłę i obejrzałam się na Wohifa. – Jak wy sobie radzicie z takimi ranami?

Zamiast tłumaczyć, pokręcił głową.

– Jego posłuchasz? – Kowboj wstał od łóżka. – Igła była umoczona w whisky. Nitkę też chwilę w niej trzymałem. Ranę nią polałem. Robię tak, jak każą. Nie wiem, w czym problem, mnie tak zszywali i żyję.

Nie odpowiedziałam. Decydowałam, kogo posłuchać.

– A co ty byś zrobił? – Jake zwrócił się do Wohifa.

– Jeśli jest głęboka, my też szyjemy albo wypalamy. Jeśli płytka, zostawiamy. Nawet jeśli jest taka długa jak ta.

– Rob, a ty co wolisz? – zapytałam poszkodowanego.

Ten patrzył raz na kolegę, raz na mnie, potem na Indianina, na końcu zatrzymał spojrzenie na Jake’u. Ewidentnie chciał, aby to on zdecydował. Gdybym miała zgadywać, bał się szycia, ale jeszcze bardziej bał się wyśmiewania przez kolegów.

– Możemy poczekać do jutra – stwierdził Jake. – Zobaczymy, jak się będzie goiło. Co o tym myślicie?

Obrażony kowboj podszedł do Jake’a, podał mu igłę i wyszedł. Wohif zbliżył się do Roba, obejrzał ranę, a następnie również opuścił namiot.

– Nie możesz tego robić. – Jake przysunął się do mnie, żeby nawet Rob nie słyszał jego słów.

– Tego, czyli czego?

– Umniejszać kowbojom i uznawać Indian za lepszych…

– Ale ja tego nie zrobiłam – sprzeciwiłam się.

– Nie? Mógłbym przysiąc, że Jeff wyszedł, bo poczuł się urażony. Podważyłaś jego wiedzę, dając mu do zrozumienia, że Indianin jest lepszy.

Dziwiły mnie te przepychanki. Zamiast skupić się na najważniejszym, czyli zdrowiu Roba, rozpatrywaliśmy, jak kogo traktować. Dlaczego duma wchodziła im w drogę i nie pozwalała przyznać, że ktoś może mieć talent albo lata doświadczenia i radzić sobie z problemem lepiej? Dlaczego mężczyznom tak trudno przychodziło odstawić na bok swoje ambicje i pomyśleć o kimś, a nie o swojej dumie?

Wzięłam głęboki oddech.

– Jake, miałam startą skórę. Męczyłam się, i wiesz, kto mi pomógł? Matt. Zrobił jakąś maść. Obłożył listkami… Tak, wiem, jak to brzmi, ale czy nie liczy się efekt? Poza tym, na litość boską, to syn Stelli – podkreśliłam. – Oni są jak moja rodzina.

– Rozumiem, ale trzeba to inaczej załatwiać. Nie tak. Budujesz niepotrzebnie napięcie między nimi, a to nie pomaga przy takiej liczbie ludzi.

– Jake…

– Nie, Katie. Jesteś tu jedyną kobietą, nie możesz kwestionować działania kowbojów tak otwarcie i jeszcze wciągać w to mnie. Są pewne oczekiwania, które staram się spełniać, i w którymś momencie będę musiał ci odmówić.

Skinęłam, potwierdzając, że postaram się zachowywać bardziej dyskretnie.

– Posłuchaj… – Jeszcze bardziej zmniejszył dystans między nami. – Oni są przyzwyczajeni do innych kobiet niż ty.

– Czyli? – Zmarszczyłam brwi zaskoczona tym zdaniem.

– Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, poza tym, że musisz znać swoje miejsce.

– Wypraszam sobie! – oburzyłam się.

– To dla twojego dobra – dodał, czym mnie jeszcze bardziej zdezorientował. Cmoknął. – Chodzi o to, że rozmawiają o tobie. O tych opinających ci pośladki spodniach, o tym, gdzie i kiedy chodzisz się kąpać i skąd można coś zobaczyć.

Uchyliłam usta zszokowana.

– Nie dziw się tak. To banda chłopów z dala od kobiet. Dlatego musisz uważać na to, jak ich traktujesz. Dla ciebie lepiej będzie, jak zdobędziesz ich sympatię, a nie jak teraz, że wzbudzasz w nich niepotrzebnie złość i irytację.

– Myślisz, że coś mi tu zagraża?

– Nie sądzę, ale teraz stawiasz granicę. Są oni i ty. Nie będą cię traktować jak swojej. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

Skinęłam, zdając sobie sprawę, jak istotne są rady Jake’a.

– To, jak się będziesz do nich odnosić – ciągnął dalej – wpłynie na to, jak będą na ciebie patrzeć, więc gdybym to ja był na twoim miejscu, zmieniłbym swoje nastawienie.

– Dziękuję, zrobię to i przepraszam, że nie pomyślałam o tak oczywistej kwestii.

– No to teraz, gdy już wiesz, chodź kąpać się gdzieś indziej albo w ubraniach – poradził, a ja westchnęłam. – Możesz też czekać, aż skończę i dopilnuję twojej prywatności. Pamiętaj o jednym: oni też będą cię chronić, o ile będą patrzeć na ciebie jak na rodzinę. Teraz patrzą na ciebie spode łba.

Wohif wrócił do namiotu z jakimś naparem do wypicia i z przygotowanymi papkami, listkami i korzonkami. Zajął się pacjentem w skupieniu. My z Jakiem wyszliśmy przed namiot. On wrócił do pracy, ja usiadłam na trawie obok i czekałam.

Po dłuższej chwili z namiotu wyłonił się Wohif. Podał mi zawiniętą szmatkę.

– To trzeba parzyć. Zalać wrzątkiem, odczekać, aż przestygnie, i mu podać.

Przyjęłam pakunek, a on odszedł bez słowa.

Salmon Lake, 27 lipca 1911

Przez kolejne dni opiekowałam się Robem, który dzięki pomocy Indian wylizywał się z ran szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał, a także jeździłam do pracy. Pomagałam kowbojom z ogrodzeniem jak ranczer z prawdziwego zdarzenia. Potrafiłam już zwijać drut i nawijać go na pale. Rękawiczki Izzie się poprzecierały, ale nadal pełniły swoją rolę. Za każdym razem, gdy na nie zerknęłam, w moich myślach pojawiała się siostra.

Jake pochwalił mnie za to, że powoli odzyskiwałam szacunek u kowbojów. Co więcej, z chęcią mi asystowali. Żartowali z mojego uporu i dzielności, ale… dzięki tej pracy patrzyli na mnie przychylnie. A może i dlatego, że mocno ograniczyłam kontakt z Indianami?

Z Wohifem rozmawiałam w zasadzie tylko o stanie Roba. Żaden inny temat nie wypłynął. I choć coś mnie pchało, żeby chociaż zapytać, co robił czy jak spędził dzień, powstrzymywałam się.

Ta niewielka zmiana wpłynęła też na to, jak kowboje podeszli do Tima. Nieraz mu coś tłumaczyli. Potem nawet czekali na pochwałę ode mnie i wyrażenie wdzięczności za to, jak opiekuńczy byli w stosunku do mojego dziecka.

Zakończyliśmy dzień wytężonej pracy, Jake wracał ze mną na kolację. Nasze konie szły obok siebie, Jack i Tim jechali po przeciwnej stronie pastwiska. Kowboje zjechali wcześniej, a my po raz ostatni objeżdżaliśmy ogrodzenie, by sprawdzić, czy wszystko mamy już gotowe.

– Z panoszącej się baby stałaś się całkiem nieźle radzącą sobie babą – rzucił rozbawiony Jake.

– Tak mówią?

– Tak.

– To teraz jeszcze muszę to słowo „baba” zmienić na „kobieta”, ale… nie wiem jak – przyznałam.

– Nie uda ci się. – Pokręcił głową.

– Niby czemu?

– Bo kobieta jest w domu. Piękna, pachnąca, zajmująca się domem, nigdy nie narzeka, nigdy się o nic nie upomina. Kobieta nie protestuje i przyjmuje z pokorą wszystkie wybory męża. Co więcej, rozumie, że zawsze najważniejsze jest bydło, a ona jest na drugim miejscu.

Prychnęłam.

– Możesz prychać, ile chcesz, ale tak wygląda życie żony ranczera.

Od razu pomyślałam o Izzie. Czy ona aż tak dobrze wczuła się w rolę? Angielka w ciągu dwunastu lat stała się twardą południową kobietą u boku ranczera? Pytanie tylko, czy naprawdę była taka uległa. Raczej nie. Odważnie wygłaszała swoje zdanie, a William słuchał. Nie oczekiwał od niej poddaństwa i cenił jej charakter.

– Myślę, że to jest wyobrażenie tych mężczyzn, którzy mają kobiety za nic – odważyłam się ostro go ocenić. – Jeśli bydło jest dla ciebie ważniejsze, to z nim się ożeń, a nie z kobietą.

Śmiał się do rozpuku.

– Wiesz, dlaczego mężczyźni się żenią? – zapytał, a ja spojrzałam na niego, spodziewając się, że powie coś, co mi się nie spodoba. – Żeby nie chodzić do burdelu. I aby zasiedlać miasta i mieć ręce do pracy – dodał szybko, nie pozwalając mi dojść do głosu.

– Nie wierzę, że to mówisz.

– Nie lubisz prawdy?

– To ma być prawda? – powątpiewałam.

– Brutalna prawda – upierał się przy swoim.

– Nie wierzę, że małżeństwo sprowadza się tylko do tego. Gdzie tu miłość, gdzie ta jedyna i wyjątkowa nić porozumienia między małżonkami?

– Zdradzę ci coś jeszcze. – Uśmiechał się przy tym zadowolony z siebie. – Gdyby to od nas, mężczyzn, zależało, jak taki ślub ma wyglądać, tobyśmy stanęli naprzeciw siebie z wybranką, każde naplułoby w swoją dłoń, uścisnęlibyśmy je, potrząsnęlibyśmy, przypieczętowując umowę, i tyle by było z całego tego zamieszania. Żadnych przysiąg, przyjęć, ubrań czy innych takich. Potem ranczer bez zawahania podwinąłby swojej nowej żonie sukienkę i zaczął pracować nad potomkami.

– Nic dziwnego, że nie masz żony – skomentowałam.

Zaśmiał się.

– To nie jest śmieszne. To tragiczne, co mówisz. Okropne – przyznałam.

– Mogę ci obiecać jedno: zawsze ci powiem prawdę – oświadczył. – Wiem, co chcesz usłyszeć, wiem, co kobietom spędza sen z powiek, ale wierz mi, że taka miłość, o jakiej marzą, nie zdarza się często, a dobre małżeństwo można też zawrzeć z rozsądku, ustalając wszystko jak przy każdej umowie.

– Powodzenia – rzuciłam i pognałam konia do galopu.

Jechałam do chłopców, a oni widząc, że się zbliżam, postanowili uciekać. Najwyraźniej zmęczenie aż tak im nie dokuczało. Uniosłam się w siodle i poganiałam konia, ale oni wykorzystali przewagę w postaci równego terenu po ich stronie i uciekali coraz szybciej. Odległość między nami nie malała. Nieważne, jak się starałam, do obozu wpadli pierwsi, a ja chwilę za nimi.

– Jesteś druga! – krzyknął Tim. – Wygraliśmy!

– Pop będzie ostatni! – dodał rozbawiony Jack.

Obejrzałam się, a w tym czasie dojechał do nas Jake.

– Jestem najcięższy – stwierdził. – Wasze konie mniej niosą.

– Taaak! – przeciągnął Tim, drocząc się z nim. – Przegrałeś. Wisisz nam dolara.

– Dolara? – udał oburzonego.

– Każdemu – dodał Jack.

– Katie też?

– A co myślisz? Byłam przed tobą!

Salmon Lake, 28 lipca 1911

Przy kolacji Jake oznajmił, że jutro wracamy. Z jednej strony się ucieszyłam, a z drugiej poczułam ukłucie żalu, że to już koniec.

Poszłam do namiotu przygotować się na ostatnią noc.

– Howdy. – Spod ziemi wyrósł Jake.

– Och. – To jedyny dźwięk, jaki się ze mnie wydostał.

Stanęłam naprzeciw niego.

– Wszystko w porządku? – zainteresowałam się jego niespodziewaną wizytą.

Po tym, jak założyliśmy obóz na stałe, zdawał się mniej zajęty. Miałam więcej okazji do rozmawiania z nim. Przeważnie mówił coś, co nie zgadzało się z moimi poglądami. Różnice między nami wynikały z życia, jakie prowadziliśmy. Oboje, jako niezależni, ceniliśmy swoją wolność. Mimo to często udawało mu się mnie rozbawić. Podobało mi się też, jak traktował dzieci i pracowników. Rzeczywiście, słowa, jakimi opisał go William, pasowały – cieszył się w obozie ogromnym szacunkiem.

– Chciałem cię o coś zapytać… – zaczął niepewnie.

– Tak?

– Bo widzisz… – Nie dokończył i spojrzał gdzieś ponad moją głową. Obejrzałam się za siebie, ale nie potrafiłam powiedzieć, co skupiło jego uwagę. – Nie nosisz kapelusza, który ci kupiłem. Wydawało mi się, że potrafię dobrze ocenić rozmiar.

– Aaa, to – odetchnęłam. To jego napięcie sugerowało coś poważniejszego. – On świetnie pasuje, ale w upałach wolę ten. – Dotknęłam dłonią znoszonego ciemnego kapelusza. – Jest na mnie za duży, ale dzięki temu mogę w niego wetknąć włosy. Jak mam odkrytą szyję, jest mi chłodniej.

Uśmiechnął się.

– Trzeba było mówić, że chcesz taki z miejscem na włosy.

– Nie wiedziałam – przyznałam. – Dopiero gdy pochodziłam w tym, zrozumiałam, jak istotne jest dla mnie schowanie włosów.

– Myślałem, że to jakaś wiadomość dla mnie. Coś w stylu, że nie akceptujesz prezentu czy coś.

– Nie, skąd! – Machnęłam ręką. – To świetny kapelusz i z pewnością będę go nosiła, ale nie w upały. Nie, kiedy ubrania się do mnie przyklejają.

– W rzeczy samej. W każdym razie… Jutro powrót. To będzie szybsza podróż, bo będziemy jechać przez góry. Bez bydła możemy skrócić drogę do dwóch, a może nawet jednego noclegu, jeśli będziemy jechać cały dzień.

Salmon Lake, 29 lipca 1911

Powrót przez nowy teren zdawał się prezentem od losu. Malownicze szlaki i dzikie zwierzęta wynagradzały mi trud. Po raz pierwszy zobaczyłam łosia. O stadach saren nie wspomnę. Przy wspinaczce na wyżej położony teren ktoś zaproponował polowanie. Indianie przez tych kilka dni spędzonych nad jeziorem polowali codziennie. Przeważnie sami gotowali sobie jedzenie. Z tego, co zauważyłam, kowboje też chcieli polować, ale im nie wychodziło. Wobec tego wpadli na pomysł podpatrzenia sposobu Indian.

Znajdowaliśmy się wysoko w górach. W zasadzie z obecnego położenia bliżej nam było do Garnet niż do Bearmouth.

Jake podjechał do mnie.

– Co sądzisz o pomyśle zrobienia małej przerwy na polowanie?

– Szczerze? – Skrzywiłam się. – Nie chcę im psuć frajdy, ale wolałbym wracać do domu. Nocleg w górach to nic przyjemnego.

Skinął, a następnie pognał konia do Indian prowadzących nas przez las. Chwilę z nimi rozmawiał. Potem wrócił. Oznajmił, że jego celem jest dojechanie na noc do Bearmouth, a polowanie nas tylko spowolni.

– Czeka nas jeszcze jakieś osiem godzin w siodle – oznajmił, co oczywiście spotkało się z pełnym zawodu buczeniem.

Przerwę zrobiliśmy dwa razy. Przy każdym postoju mało mi nie pękł pęcherz. Biegłam na stronę za potrzebą, podczas gdy panowie albo poili konie, albo dyskutowali o tym, gdzie najlepiej dopaść dziką zwierzynę. Przez myśl mi przeszło, że jeszcze któryś mnie postrzeli, jeśli odejdę za daleko. O niczym innym nie rozmawiali. Chyba po tych dziesięciu dniach z nimi miałam dość męskiego towarzystwa.

Do rancza Williama dojechaliśmy późno w nocy. Domownicy już spali, kiedy całą grupą zebraliśmy się pod stajnią. Nasze rozmowy musiały ich obudzić, bo William wyszedł do nas jedynie w long johnach, ale ze strzelbą w ręku.

– Obudziliśmy? – zapytał Jake, śmiejąc się.

– Coś się stało? – William lustrował każdego.

– Nie, nic. Indianie nas prowadzili na skróty, więc sam rozumiesz. Brnęliśmy do końca, żeby nie spać w lesie.

– Daj mi sekundę. Pójdę się ubrać i zaraz wam pomogę.

W ciągu zaledwie kilkunastu minut rozsiodłaliśmy konie, naszykowaliśmy im jedzenie i wodę, a także rozłożyliśmy cały sprzęt. William zaprosił wszystkich do domu, żebyśmy nie musieli rozstawiać namiotów w środku nocy. Zobaczyłam Izzie w długiej śnieżnobiałej koszuli szykującą posłania na podłodze.

Podbiegłam do niej i objęłam ją.

– Katie! – zawołała zaskoczona. – Wszystko w porządku?

– Tak, cieszę się, że cię widzę i że po prostu… jesteś – odparłam, przyciskając ją mocno do siebie.

Pachniała świeżością. Jej brzuch nadal odstawał, ale wiedziałam, że już urodziła. Chwilę mówiła o porodzie, o dziecku, musiała jednak zająć się obowiązkami. Pomagałam jej w kuchni z posiłkiem dla mężczyzn. Ja smażyłam jajka, ona steki.

– Spodziewaliśmy się was jutro lub pojutrze – rzucił William, opierając się o blat.

Przed chwilą przyniósł kolejną porcję mięsa. Sprawdzał, czy to wystarczy, czy potrzeba więcej. Chciał ugościć pracowników tak dobrze, aby wynagrodzić im nieludzką podróż. Mnie samą bolało całe ciało, ale zamiast usiąść, asystowałam w kuchni. Wszystko przez to, że poza mną i siostrą w domu nie spały inne kobiety. Kucharka, zatrudniona przez Williama, miała się zjawić dopiero rano.

Na ławkach, ciasno przy stole, siedzieli wszyscy mężczyźni. W tym ledwo trzymający się na nogach Tim i Jack. Oni dostali posiłek jako pierwsi i poszli spać. Oczywiście tak, jak stali. Nawet butów nie zdjęli. My zostaliśmy w kuchni. Panowie rozmawiali o bydle, cenach, polityce, my sprzątałyśmy.

Kiedy skończyli, ustąpili miejsca i weszli Indianie. Przywykłam już do tego, że oni na wszystko czekają. Usiedli przy stole. Żaden nic nie mówił. Kręciłyśmy się z Izzie przy kuchni.

– Żałujesz? – zapytała, soląc steka na patelni.

– Nie, i zaskoczę cię czymś. Mogłabym jechać jeszcze raz – przyznałam, a ona parsknęła śmiechem.

– Jest w tej pracy coś, co hipnotyzuje, przyznaj. – Izzie uśmiechnęła się do mnie szeroko.

– Chyba tak. Choć jakby mi ktoś zaproponował wyjazd jutro, to uciekłabym w przeciwnym kierunku.

– Dobrze wyglądasz. Jesteś jakaś taka… radosna? – Spojrzała na mnie.

– Zmęczona – odparłam.

– To idź się połóż, ja dokończę.

– Nie, nie ma mowy. Ty powinnaś się położyć, bo pewnie zaraz dziecko się obudzi.

Gdy tylko skończyłam to zdanie, rozległ się płacz. Izzie, zwrócona tyłem do stołu, dotknęła dłonią piersi.

– Muszę iść. Głodny jest. Poradzisz sobie?

– Oczywiście – zapewniłam. – Dobranoc. – Podeszłam do niej i pocałowałam ją w policzek.

– Jakbyś czegoś potrzebowała, przyjdź do nas, do sypialni. Możesz się położyć koło Lilly, będzie szczęśliwa, jak się obudzi rano i cię zobaczy.

– Pościelę sobie na podłodze. Nie myłam się tyle dni.

– Wystawiłam dla was te wielkie wanny. Są pełne wody. Na pewno nagrzała się wystarczająco. Możesz iść się wykąpać na zewnątrz.

W drzwiach stanął William z dzieckiem na ręku. Maluch, choć trochę się uspokoił, nadal wiercił się i stękał.

– Już, już… – Izzie poszła do niego, przejęła dziecko i udała się pospiesznie na górę.

– Dzięki, Katie – powiedział William.

– Nie ma sprawy.

Chwyciłam żeliwną patelnię i przeszłam z nią do stołu. Pierwsze dwa steki dostali Indianie, z którymi nawet nie rozmawiałam. Choć doskonale znałam ich hierarchię, zaczęłam od przeciwnego końca. Wohif się do mnie nie odzywał. Za każdym razem, kiedy koło niego przechodziłam, czułam, jakbym zbliżała się do ognia. Choć w pomieszczeniu zdawało się iskrzyć, milczący czekał na swoją porcję.

William podszedł bliżej do siedzących przy stole.

– Nie miałem okazji. – Wyciągnął do Wohifa dłoń. – Dziękuję za pomoc. To niezwykłe, jak dobrze znasz ten teren.

Wohif skinął, wstał i uścisnął rękę mojego szwagra.

– Jutro pogadamy – stwierdził William i wyszedł.

Z chwilą, gdy opuścił pokój, usłyszałam hałas za plecami. Wohif stanął z lewej strony. Indianin, którego imienia nie znałam, z drugiej.

– Idź spać. My sobie poradzimy – powiedział.

Stojący po drugiej stronie mężczyzna przystąpił do smażenia jajek.

– Idź – polecił Wohif.

– Jesteście pewni?

– Jakbyś jeszcze potrafiła dobrze usmażyć stek, to moglibyśmy rozważać, abyś nam gotowała – zażartował, a ja mimowolnie się zaśmiałam.

Odeszłam od kuchni i poszłam do łazienki. Wzięłam mydło, szampon, ręcznik i wyszłam na zewnątrz. Noc była chłodna, ale nie na tyle, abym zmarzła. Raczej określiłabym ją jako rześką. Z uśmiechem na twarzy ruszyłam w kierunku zagrody. Zabrałam ze sobą jedną z lamp, której potrzebowałam, aby sprawdzić, czy żadne żyjątko nie pływa w poidle. Po upewnieniu się, że jestem tutaj sama, postawiłam lampę na ogrodzeniu, zmniejszyłam w niej płomień, a następnie rozebrałam się i zanurzyłam w wielkiej balii używanej do pojenia bydła. Temperatura wody wystarczała, abym rozkoszowała się tą prostą czynnością.

Myłam włosy, mrucząc jak kot. Co za fantastyczne uczucie! Umyć włosy! Zmywałam z siebie warstwę brudu, kurzu i potu. Spłukałam pianę z głowy, wystawiłam włosy poza balię i oparłam się o nią tak, abym mogła widzieć usiane gwiazdami niebo. Zastanawiałam się, ile osób w tej chwili się rodzi, ile umiera, ile przeżywa chwilę namiętności, a ile rozpaczy. Wtem niebo przecięła spadająca gwiazda.

Wstrzymałam oddech.

– Boże, jak tu pięknie – szepnęłam sama do siebie.

Dziwiłam się, że w Londynie nigdy nie zadarłam głowy. Pamiętałam narzekanie na pogodę, na deszcz, na błoto czy łajno w rynsztokach, ale nie pamiętam, abym kiedykolwiek spojrzała w niebo. Abym szukała piękna gdziekolwiek indziej poza odbiciem w lustrze.

Usłyszałam chrząknięcie z boku, więc drgnęłam. Usiadłam, zakrywając ramionami piersi.

– Nie bój się, nie będę patrzył – powiedział Wohif.

– Co tu robisz?

– Przyniosłem ci jedzenie. Jedli wszyscy, tylko nie ty – zauważył.

– Nie jestem głodna.

– Musisz być.

– Nie mam ochoty na steki i jajka – powiedziałam zgodnie z prawdą.

– Spróbuj, jak my gotujemy.

Przyciągnął krzesło do mojej prowizorycznej wanny, postawił na nim talerz i szklankę mleka. Zerknęłam na mięso pokrojone w paski.

– Wygląda na surowe – stwierdziłam, patrząc na czerwone smugi krwistego sosu wypływającego z mięsa na biały talerz.

– Spróbuj, nie pożałujesz.

– No nie wiem. Surowe mięso i mleko. – Skrzywiłam się.

– Spróbuj.

Odszedł. Chwyciłam w palce kawałek mięsa i włożyłam je do ust. Zaskoczona intensywnością smaku sięgnęłam po talerz. Mięso rozpływało się w ustach. Nic dziwnego, że wygonili mnie z kuchni. Zaśmiałam się. Miał rację. Zjadłam całą porcję, a potem… popiłam mlekiem.

Siedziałam w wodzie tak długo, aż zmarszczyła mi się skóra na palcach.

Wyszłam z balii szczęśliwa. Z pełnym brzuchem i czystym ciałem. Zawinęłam się w ręcznik, osuszyłam i biegiem ruszyłam do domu. Wpadłam do środka przekonana, że wszyscy już śpią. Minęło przecież tyle czasu. Tymczasem zastałam Indian sprzątających kuchnię Izzie. Miała to szczęście, że doprowadzono jej bieżącą wodę, ale ostatnim, czego się spodziewałam, były plecy mężczyzn wycierających talerze i naczynia. Oni patrzyli tak samo zszokowani na mnie, jak ja na nich.

Zamiast się odezwać, pobiegłam na górę. Przebrałam się w koszulę nocną, którą Izzie zawiesiła na klamce pokoju Lilly, i cicho wsunęłam się do łóżka dziewczynki. Leżałam na plecach zaskoczona różnicą między kowbojami a Indianami. Żaden z kowbojów nie zapytał, czy pomóc. Fakt – nie narzekali na nasze zbyt mocno wysmażone steki, ale też żaden nie zaoferował posiłku mnie ani nie odesłał Izzie w połogu do sypialni. Pomyślałam, że bardzo się myliłam w ocenie tych pierwszych. Nazywali ich dzikusami, nieokrzesanymi ludźmi, a prawda była zupełnie inna. Podczas ostatnich dni Indianie pokazali swoją prawdziwą naturę. Owszem, mieli inne tradycje, nie byli wylewni, ale… no właśnie… nie byli też dzikusami. Dostrzegali o wiele więcej niż kowboje. Cechowała ich dużo większa empatia niż tych, z którymi nas więcej łączyło.

Nagle zdałam sobie sprawę, że widziałam posłania szykowane dla kowbojów, ale nie dla Indian. Ci pierwsi nie będą dzielić pokoju z tymi drugimi. Zatem gdzie mieli spać Indianie? Na zewnątrz? W namiotach? Usiadłam na łóżku. Okryłabym się, gdybym posiadała choć odrobinę materiału. Zeszłam więc w samej koszuli. Powoli pokonałam schody. Światło paliło się jedynie w korytarzu. Cały dom skąpany był już w ciemności. Zajrzałam najpierw do salonu, gdzie niczym sardynki w puszce spali kowboje. Przeszłam do kuchni. Indianie położyli się na podłodze.

Wyszłam na werandę, zgarnęłam poduszki z huśtawki. Zaniosłam je do środka. Potem poszłam do biblioteki po skórę niedźwiedzia. Z pełnymi rękami wróciłam do kuchni. Szturchnęłam leżącego najbliżej wejścia Indianina. Spojrzał na mnie zaskoczony, ale widząc, z czym przyszłam, nagrodził mnie uśmiechem. Podał poduszki innym. Skórę, o której sądziłam, że użyją jej jako koca, zwinął w rulon i zaniósł reszcie, aby podłożyli sobie pod głowy. Oczywiście nie starczyło dla wszystkich. Wobec tego wróciłam na górę, wypełniłam ubraniami dwie poszewki, jakie znalazłam w szafie Lilly, i zniosłam je na dół. Poszłam spać z poczuciem, że jakoś im pomogłam.

SPIS TREŚCI

Salmon Lake, 16 lipca 1911
Salmon Lake, 20 lipca 1911
Salmon Lake, 27 lipca 1911
Salmon Lake, 28 lipca 1911
Salmon Lake, 29 lipca 1911