52,90 zł
W mroku okupacji, gdy człowieczeństwo gaśnie, miłość staje się cichym aktem buntu.
Stefania i Adam poznają się w niecodziennych okolicznościach. Ona – zagubiona panna z dobrego domu, on – ambitny inteligent. Choć Adam ratuje dziewczynę z opresji wyłącznie z poczucia przyzwoitości, ich przypadkowe spotkanie pozostawia w obojgu głęboki emocjonalny ślad. Po latach spotykają się ponownie. Stefania jest już Stellą von Ulfeldt – żoną austriackiego arystokraty i nazisty, a Adam – cenionym w całej Europie etnologiem. Tym razem spotkanie tych dwojga przeradza się w gorący romans, lecz los ponownie ich rozdziela. Na krótko przed wybuchem wojny Stella wraca do Krakowa. Podczas okupacji przejmuje kawiarnię należącą wcześniej do żydowskiej rodziny, co umożliwia jej nawiązanie bliskich relacji z Niemcami i prowadzi do podpisania przez kobietę volkslisty. Gdy do Krakowa przybywa również Adam, oboje stają przed trudnym wyborem. Czy uczucie z przeszłości może przetrwać w świecie, gdzie każdy krok grozi śmiercią lub zdradą?
WOJNA TO BÓL I ŚMIERĆ, I NIC WIĘCEJ. ALE WALCZYĆ TRZEBA, BO TAK NAKAZUJE HONOR.
Naziści niszczą nasze symbole narodowe, depczą naszą historię i kulturę. Pozbawiają nas praw i swobód. Unicestwianie polskości trwa każdego dnia pod płaszczykiem tworzenia nowego lepszego świata. Rozstrzelania i łapanki są niemal codziennością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 496
Rok wydania: 2025
Tę książkę dedykuję Zespołowi
Grupy Wydawniczej Filia,
a w szczególności Magdzie.
Dzięki Wam łatwiej jest realizować marzenia
PROLOG
1999
Oksford – Wielka Brytania
Mężczyzna i kobieta przysiedli na ławce w otoczeniu bujnej zieleni. On – w mocno podeszłym wieku; ona – dużo od niego młodsza. Wiosna w Oksfordzie przyszła cicho i niemal niepostrzeżenie, natychmiast jednak zachwyciła urodą świeżej zieleni.
Staruszek lubił czy to się przechadzać, czy to przysiąść na ławce w parku uniwersyteckim. Zawsze wtedy delektował się spokojem, przyrodą i czystym powietrzem. Dawniej, gdy był znacznie młodszy, to miejsce wydawało mu się całkiem zwyczajne. Ot, urokliwy krajobraz na zachodnim brzegu rzeki Cherwell, głównego dopływu Tamizy. Teraz jednak, kiedy czuł, że kraniec jego życia jest bliski, zachwycał się urodą tego miejsca każdego dnia, jakby co dzień spoglądał na nie po raz pierwszy.
– Przeżyłem wiele długich lat – zaczął, patrząc w przestrzeń przez okulary w srebrnych oprawkach. – Można powiedzieć, że wiodłem uprzywilejowane życie. Zwiedziłem wiele miejsc, poznałem wielu ludzi, ale dopiero niedawno otworzyłem oczy na to, co mnie otacza. Jakbym dotąd był ślepcem albo człowiekiem ułomnym. – Westchnął, obejmując wzrokiem zieleń drzew i trawników. – A może tak właśnie jest… Może przez całe życie poruszałem się po omacku i dopiero teraz Bóg obdarzył mnie łaską widzenia i rozumienia.
Siedząca obok niego na ławce młoda Polka uśmiechnęła się lekko, bardziej do siebie niż do mężczyzny.
– Panie profesorze, jest pan wybitnym naukowcem z ogromnym dorobkiem. Trudno nazwać pana ślepcem.
Starzec oderwał wzrok od urokliwej przestrzeni i przeniósł go na swoją rozmówczynię. Jego oczy, niegdyś błękitne i przenikliwe, teraz były blade, jakby rozwodnione, i otoczone gęstą siatką zmarszczek. Siedział zgarbiony, w spodniach na kant i marynarce, pod krawatem, a wąskie blade wargi, nawet gdy nic nie mówił, poruszały się cały czas, jakby pozostawały w ciągłej gotowości do wydobycia słów, których nie chciały zapomnieć.
– Pani Ewo… Czy mogę tak się do pani zwracać?
Kobieta skinęła głową na znak, że oczywiście, nie ma nic przeciwko. Mężczyzna kontynuował:
– Pani Ewo, czy kiedykolwiek zastanawiała się pani, dlaczego to, co nas otacza, jest właśnie takie, a nie inne? Czy myślała pani o tym, jak wielkie znaczenie mają przyroda, wszechświat i przestrzeń, w jakiej żyjemy? Jak to nas kształtuje?
– Nie bardzo. – Kobieta zmarszczyła brwi. – Szczerze powiedziawszy, nie mam na to czasu.
– Otóż właśnie. Czas zawsze jest naszym wrogiem. Nie potrafimy go zatrzymać, nie potrafimy też spożytkować go właściwie, a później przychodzi kres i pozostaje w nas jedynie żal, że mogliśmy tyle zrobić, tyle powiedzieć i tyle zobaczyć, ale brakowało nam czasu.
Ewa Jarczyńska, doktorantka Wydziału Historii na Uniwersytecie Jagiellońskim i pracownica niedawno utworzonego krakowskiego Instytutu Pamięci Narodowej, była pełna zdumienia, kiedy dwa tygodnie temu odebrała telefon od emerytowanego profesora Antoniego Dunajewskiego z Uniwersytetu Oksfordzkiego z prośbą o osobistą rozmowę. Profesor był już sędziwym, dziewięćdziesięciojednoletnim staruszkiem i choć na swoim naukowym koncie miał ogromne sukcesy w dziedzinie etnologii i badań dawnych ludów zamieszkujących Europę, to dyscyplina ta nieszczególnie interesowała Ewę. Ona jako historyczka zajmowała się drugą wojną światową, zwłaszcza krakowskim podziemiem; zastanawiała się więc, co ważnego mógł chcieć jej przekazać Dunajewski, od niemal zawsze mieszkający poza granicami Polski. Wiedziała, że po wojnie profesor robił karierę w Kopenhadze i Monachium, a potem przeniósł się na Uniwersytet w Oksfordzie, w którym pozostał. I choć wiek nie pozwalał mu już na pracę ze studentami ani wykłady, to raz na jakiś czas zgadzał się wygłosić przemówienie inauguracyjne z okazji jakiejś ważnej uroczystości lub rocznicy. Był wówczas przyjmowany i traktowany przez gremium naukowe i studentów z najwyższymi honorami.
– Pani się zastanawia, po co to wszystko mówię – odparł staruszek, jakby czytając w jej myślach. – I dlaczego wezwałem ją tak pilnie. Pilność spowodowana jest moim wiekiem i tym, że niestety nie wiem, czy dożyję jutra. A bardzo chciałbym podzielić się z kimś historią, która tkwi we mnie od przeszło sześćdziesięciu lat. – Profesor wyjął z kieszeni marynarki materiałową chusteczkę z monogramem Uniwersytetu Oksfordzkiego i przetarł wilgotne oczy pod okularami. – A z jakiego powodu wybrałem właśnie panią? Bo czytałem pani artykuły naukowe na temat działań dywersyjnych w Krakowie podczas wojny i jestem pod wrażeniem pracy, jaką pani w te badania włożyła. Jest pani bystrą i inteligentną kobietą, ma badawczy sznyt i potencjał.
– Dziękuję – odparła, wyraźnie połechtana komplementem, co w męskim naukowym świecie zdarzało się bardzo rzadko, jeżeli w ogóle.
– Poza tym wiem, że ma pani w sobie wrażliwość i zmysł krytycznego myślenia, a w mojej historii jest to niezwykle ważne. Bo w tym, co chcę pani wyznać, nic nie jest takie, jak mogłoby się wydawać.
Ewa spojrzała na profesora z uwagą.
– Chce mi pan opowiedzieć o swoich przeżyciach z czasów wojny? – spytała bez ogródek.
– Tak. Nietrudno się domyślić, że to właśnie pragnę uczynić. Myślę, że już najwyższy czas, aby prawda ujrzała światło dzienne, szczególnie że w Polsce powoli budują się ku temu warunki.
– Myślałam, że nie było pana w Polsce podczas wojny – odparła Ewa, wyraźnie zaskoczona.
Staruszek wydobył z siebie chrapliwy odgłos, coś jakby żachnięcie.
– Ależ byłem! – odparł nieco oburzony – Byłem i odegrałem dość istotną rolę, tylko później przez długie dekady starałem się ją wymazać z pamięci i życiorysu. Nie udało mi się tylko jedno: wymazać z pamięci kobiety…
Profesor znów zamilkł i spuścił głowę. Dłuższy czas nic nie mówił, a Ewa nie śmiała mu przeszkadzać, bo bez wątpienia umysł staruszka wypełniały teraz wspomnienia.
– Była piękna i niezwykła – odezwał się w końcu. – Była jak marzenie. Może to sobie pani wyobrazić? Kobietę jak marzenie?
Ewa w odpowiedzi westchnęła cichutko.
– Taka była moja Stella – kontynuował staruszek, głęboko wzruszony. – I chciałbym o niej pani opowiedzieć, bo jej historia zasługuje na upamiętnienie. Ludziom ciągle się wydaje, że świat jest czarno-biały. Że coś jest albo dobre, albo złe i nie ma nic pośrodku. A ten środek istnieje i stanowi esencję wszystkiego. To nie dobro ani zło determinują nasze działania, ale wychowanie, przyuczenie, rozkaz, strach i wola przetrwania. I jeszcze miłość, droga pani Ewo. Miłość zmienia wszystko. I o takiej miłości chciałbym opowiedzieć, ale zanim zacznę, musi pani wiedzieć, że oczekiwałbym od pani czegoś bardzo ważnego… – Głos mu się nagle załamał. – Chciałbym… Prosiłbym panią… Żeby pani zbadała… Odkryła prawdę. Chciałbym dożyć tego momentu, ale nie wiem, czy zdołam. – Mężczyzna spuścił głowę. – Mimo to proszę, żeby pani dowiedziała się, kto w czterdziestym trzecim roku uczynił moje życie piekłem.
Oddychając ciężko, staruszek przymknął oczy.
Wspomnienia wyraźnie go przytłaczały, bolały na nowo. To, co skrywał głęboko w sobie, co było jego nigdy niezagojoną raną, teraz wydostawało się na zewnątrz. Ewa nie chciała ani profesora ponaglać, ani zadawać mu zbędnych pytań. Wiedziała, że sam jej o wszystkim opowie.
– Zacznę od tego, że naprawdę nazywam się Adam Kawecki i urodziłem się w tysiąc dziewięćset ósmym roku w Rzeszowie. Zmieniłem tożsamość… Bo inaczej moja wojenna przeszłość nie pozwoliłaby mi przetrwać. Nieraz się zastanawiam, czy postąpiłem dobrze… Przez całe życie ukrywałem się pod nazwiskiem Dunajewski i tak samo przez całe życie próbowałem zrozumieć… – Mężczyzna odetchnął głęboko. – Pani wie, Ewo, że przed wojną wychowywano nas w duchu głębokiego patriotyzmu. Miłość do Boga i ojczyzny była ponad wszystko, nic nie mogło jej skalać. Jeśli znalazł się ktoś, kto słowem lub czynem odstępował od owej zasady, natychmiast był uznawany za zdrajcę. Nie liczyli się człowiek, rodzina ani zasady moralne. Liczyła się tylko ojczyzna, i dla niej należało poświęcić wszystko. Tak mnie uczono w szkole i w domu i tak szkolono później, w wojsku. Ale nadszedł dzień, gdy z całą mocą sprzeniewierzyłem się temu… I całe życie za to płaciłem, choć… Gdybym miał cofnąć czas, zrobiłbym to ponownie.
Profesor podniósł głowę i popatrzył na Ewę.
– Jest pani gotowa na tę opowieść? – spytał ze łzami w oczach.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Uciekinierka
1930
Kraków
Między nami nic nie było!
Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych!
Nic nas z sobą nie łączyło –
Prócz wiosennych marzeń zdradnych;
Adam Asnyk, Między nami nic nie było
ROZDZIAŁ 1
Dziewczyna stała przed witryną zakładu krawieckiego, kurczowo ściskając w dłoniach skórzaną torebkę. Cała jej postawa świadczyła o głębokim zakłopotaniu. Panna tkwiła tak od niemal pięciu minut, przestępując z nogi na nogę, choć miała pewność, że trafiła pod właściwy adres. Szyld zakładu informował, że za drzwiami znajduje się zakład krawiecki Eugeniusza Bednarza. A jednak ona wahała się, czy wejść do środka. Stała w bezruchu, niczym słup soli, nie wiedząc, jak postąpić. Szarpały nią wątpliwości, które spłynęły na nią nagle i nie chciały opuścić. Przebyła koleją tyle kilometrów, po raz pierwszy zupełnie sama, bez opiekunki ani nikogo, kto mógłby jej pomóc lub doradzić. A jednak dotarła na miejsce. I mimo to teraz miała wielkie opory, żeby wejść do środka.
Zimny wiatr, normalny o tej porze roku, szarpał połami jej lekkiego płaszczyka i dziewczyna bardzo żałowała, że w pośpiechu nałożyła na siebie właśnie ten – modny, ładnie skrojony, zdobny w bursztynowe guziczki, ale zupełnie niepraktyczny na taką pogodę. Owszem, nadawał się na przejażdżki autem po posiadłościach jej ojca lub na eleganckie spacery po parku czy krakowskich Plantach, ale nie na długą podróż z dala od domu. Dlaczego nie pomyślała o czymś cieplejszym? Być może dlatego, że dotąd o takich sprawach decydowała za nią pokojówka, a poza tym dziewczyna się spieszyła i przez to w rozterce zgubiła gdzieś zdrowy rozsądek. Jej myśli zajmowała obawa, aby nikt w rodzinnym domu nie odkrył jej planów.
Wymknęła się ukradkiem, z samego rana, niemal o świcie, wiedząc, że o tak wczesnej porze odjeżdża pociąg do Krakowa. Dobrze, że choć wzięła beretkę.
Całą podróż siedziała w zatłoczonym przedziale i próbowała ułożyć sobie w myślach, co powie, gdy odnajdzie tę osobę, do której zmierza. Tyle myśli kotłowało się w jej głowie, tyle pytań bez odpowiedzi. Chciała wiedzieć wszystko. Chciała zrozumieć. Miała nadzieję, że ten potworny ból, który trawił ją od kilku tygodni, od czasu jej osiemnastych urodzin, po tym spotkaniu choć trochę zelżeje.
Nie podróżowała pierwszą klasą, bo nie odważyła się wziąć po kryjomu aż tyle pieniędzy z ojcowskiej kasetki. Zajęła więc tańszy i mocno zatłoczony wagon drugiej klasy. Starała się nie zwracać na siebie uwagi otoczenia, choć i tak miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą.
I nic dziwnego, bo wyróżniała się w tłumie. Była zbyt elegancko ubrana, zbyt wielkopańsko, a przez to czuła się wystawiona na pokaz. Nie przejmowała się tym jednak za bardzo. Uznała to jedynie za niedogodność, z którą należało się liczyć w tym śmiałym i nawet nieco zuchwałym przedsięwzięciu.
W Krakowie bywała wiele razy, choć nigdy sama, bo zwykle towarzyszyli jej członkowie rodziny. Głównie mama i młodsza siostra, bo ojciec był zajęty interesami. Dziewczyna znała krakowski dworzec kolejowy i wiele ulic wokół Rynku Głównego, więc nie czuła się zagubiona, choć od domu rodzinnego dzieliło ją kilkadziesiąt kilometrów.
Po wyjściu z pociągu natychmiast wzięła pierwszą lepszą dorożkę i poprosiła o podwózkę pod adres zakładu krawieckiego Eugeniusza Bednarza. To był cel jej podróży.
I oto znalazła się na miejscu. Dorożkarz dawno już odjechał, a ona została sama.
Mijali ją przechodnie, w pobliżu jakiś Żyd sprzedawał pachnące zachęcająco prażone orzeszki, a nieco dalej stała budka z krakowskimi obwarzankami. Do jej uszu docierał delikatny dźwięk skrzypiec.
Emocje, dotąd jako tako trzymane na wodzy, teraz rozszalały się w dziewczynie z pełną mocą. Już nie wiedziała, czy drży z zimna, czy z przejęcia.
„Wystarczy wejść do środka, uprzejmie się przedstawić i zobaczyć, jak potoczą się wydarzenia”, tłumaczyła sobie w myślach, próbując nabrać odwagi. Miała wrażenie, że jeszcze nigdy w całym swoim osiemnastoletnim życiu nie stała przed tak trudnym zadaniem. A przecież przybyła tu sama, bez wiedzy kogokolwiek.
W końcu uznała, że skoro zrobiła coś tak szalonego i niedozwolonego jak ucieczka z domu po to tylko, żeby spotkać się z kimś, kogo całą duszą pragnęła poznać, to teraz nie mogła stchórzyć. Nie teraz, kiedy znalazła się u celu!
W końcu los zdecydował się jej pomóc. Drzwi zakładu krawieckiego otworzyły się nagle z łoskotem i wyszła z nich jakaś elegancka dama, jak wycięta z żurnala, z przyklejonym do ust uśmiechem.
– Dziękuję, pani Bednarz – zaszczebiotała do drugiej kobiety, która stanęła w drzwiach, żeby ją pożegnać. – Cieszę się, że tak szybko rozmówiłyśmy się w sprawie tej sukni. Jestem bardzo zadowolona. Wiedziałam, że na kogo jak na kogo, ale na panią mogę liczyć.
– Jak tylko suknia będzie gotowa, dam znać, szanowna pani.
– Oczywiście! Nie mogę się doczekać! Gdyby jednak udało się nieco przyspieszyć termin…
– Raczej nie, szanowna pani. Ta suknia jest niezwykle wymagająca w kroju, a mam jeszcze sporo innych zleceń.
– Rozumiem. Ale gdyby jednak… Wie pani, jak mi zależy. Wolałabym mieć ją nieco szybciej.
– Trzymajmy się ustalonego terminu – zabrzmiała uprzejma, choć stanowcza odpowiedź ze strony krawcowej.
Dziewczyna wciąż stała w bezruchu, obserwując całą scenę. Teraz jednak do uczucia niepewności dołączyło ogromne zaskoczenie. Oszołomiona wpatrywała się w kobietę nazwaną panią Bednarz, krawcową i żonę Eugeniusza Bednarza. Patrzyła na szczupłą sylwetkę, jasne włosy spięte w ładny kok i w nieokreślonego koloru oczy.
To do niej przyszła.
To jej szukała.
Wówczas krawcowa, wyraźnie czując na sobie baczne spojrzenie dziewczyny, popatrzyła na nią. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę, niemal na ułamek sekundy, bo panna natychmiast odwróciła głowę.
– Żegnam więc, pani Bednarz – usłyszała groteskowo uprzejmy głos klientki, po czym obcasy damskich trzewików w pośpiechu zastukały o brukowany chodnik.
Dziewczyna poczuła, jak jej serce zaczyna bić w piersi jak oszalałe, a na policzki występuje szkarłatny rumieniec zakłopotania. Nigdy dotąd nie znalazła się w takiej sytuacji. Nie wiedziała, co zrobić, co powiedzieć, i jedyne, na co się zdobyła, to spuszczenie głowy w wyrazie bezradności.
– Panienka do nas? – zabrzmiało uprzejme pytanie wyraźnie zaciekawionej krawcowej.
Dziewczyna zachwiała się lekko.
– Tak… – bąknęła niepewnie, mocno zaciskając palce na torebce.
– Chce panienka zamówić coś do ubrania? Widziałam przez szybę witryny, że stoi tu panienka od jakiegoś czasu.
– Rzeczywiście – przyznała dziewczyna niepewnie, przygryzając wargę – Przyszłam tu, bo… – Uniosła wzrok i znów popatrzyła na panią Bednarz. Zadrżała, a z wrażenia niemal pociemniało jej w oczach.
Od miesiąca nie myślała o niczym innym, jak tylko o tym, że chce ujrzeć tę kobietę na własne oczy. Chce stanąć z nią twarzą w twarz. A kiedy to się stało, nie wiedziała, co zrobić ani co powiedzieć. Czuła się taka zagubiona…
– Zapraszam do środka. Jest zimno, nie będziemy stać na tym wietrze. – Krawcowa otworzyła szerzej drzwi zakładu i gestem zaprosiła dziewczynę do wnętrza.
Panna wahała się jeszcze chwilę, aż wreszcie nieśmiało weszła do środka.
Jak w każdym zakładzie krawieckim, tak i tu jej oczom ukazały się przede wszystkim manekiny prezentujące szyte na miarę stroje damskie i męskie. Ale były tu również wygodna, obita bordowym aksamitem pikowana sofa, dwa fotele i kawowy stolik dla wygody klientów. Meble nie należały do tych z najwyższej półki, ale z pewnością dobrze spełniały swoją funkcję. Nieco dalej stał obszerny parawan i ogromnych rozmiarów lustro w mosiężnej ramie, z podestem do ściągania miary. Ściany zdobiły oprawione w ramki zdjęcia dam i jegomościów w eleganckich ubraniach, najprawdopodobniej uszytych w owym zakładzie.
– Jest panienka sama? – zainteresowała się krawcowa, zbierając pospiesznie z blatu fałdy połyskliwego materiału. Zapewne tego, z którego miała zostać uszyta suknia dla damy, która wyszła chwilę temu. – Pytam, bo nigdy dotąd panienki u nas nie było, a znam nasze klientki bardzo dobrze.
– Tak, jestem sama.
– Ktoś panience polecił nasz zakład? Kiedy zjawia się u nas ktoś nowy, to zwykle z polecenia, a rzadko z przypadku.
Dziewczyna wbiła spojrzenie w krawcową.
Na pierwszy rzut oka kobieta wydawała się dość pospolita z urody i nadzwyczaj skromna. Jej spódnica i bluzka, choć ładnie uszyte, były bardzo proste w kroju i w niczym nie przypominały kreacji ze zdjęć. Za to czymś, co zwróciło szczególną uwagę dziewczyny, były jej włosy – jasne i spięte na karku oraz nad uszami. Ta fryzura, choć powszechna wśród kobiet, pani Bednarz pasowała wyjątkowo dobrze i dodawała jej naturalnej elegancji. Panna wpatrywała się w te włosy jak w coś szczególnego, bo uświadomiła sobie, że były niemal takie jak jej. Ten sam przebijający w pasemkach lekko rudawy kolor. Uczepiła się tego podobieństwa tak bardzo, że aż zakręciło jej się w głowie.
– Więc czego panienka sobie życzy? – dopytywała uprzejmie krawcowa, również bacznie przyglądając się dziewczynie. – Zaprezentować panience najnowsze modele sukienek? Miałoby to być coś szykownego czy raczej na co dzień?
– Nazywam się Stefania Macharska – wyrzuciła z siebie dziewczyna, boleśnie wbijając paznokcie w skórę dłoni.
Pani Bednarz nagle zamarła w bezruchu. Jej oblicze, dotąd blade, teraz stało się zupełnie białe niemal jak płótno, a w oczach pojawiło się zaskoczenie i coś jeszcze. Czyżby strach?
– Stefania Macharska? – powtórzyła zduszonym głosem, jakby znała to imię i nazwisko, ale mu nie dowierzała.
Dziewczyna nerwowo zacisnęła usta, a od nadmiaru emocji do jej oczu napłynęły łzy. Bała się, że nie będzie w stanie ich powstrzymać i rozpłacze się na dobre. Tak długo tłumiła w sobie żal, że teraz tama jej żałości zaczynała pękać.
– Parę tygodni temu skończyłam osiemnaście lat, dokładnie dwudziestego szóstego sierpnia. Mieszkam w majątku mojego ojca, hrabiego Andrzeja Macharskiego, i jego żony Anieli Macharskiej… Mojej mamy. Jestem ich najstarszą córką.
Pani Bednarz wpatrywała się w Stefanię z najwyższym zdumieniem. Połyskliwy materiał na suknię niespodziewanie wyślizgnął się z dłoni i miękko opadł u jej stóp, ale kobieta zdawała się tego nie dostrzegać.
– Czy powinnam panienkę znać? – spytała, z wyraźnym wysiłkiem udając opanowanie, choć miała minę, jakby za chwilę miała zemdleć.
– Jest pani moją matką – padła cicha odpowiedź.
To zadziwiające stwierdzenie zawisło nad nimi i sprawiło, że obie wpatrywały się w siebie z najwyższą uwagą oraz zaskoczeniem. I ze strachem – co dalej.
Pani Bednarz nagle odruchowo złapała się za szyję, jakby w obawie, że straci oddech. Jej usta wykrzywiły się w nerwowym grymasie, a Stefania, nie wiedząc, co jeszcze mogłaby powiedzieć, stała w bezruchu, czując, jak łzy spływają jej po policzkach. Nie umiała się poruszyć. Miała wrażenie, że nagle wrosła w podłogę i już nigdy nie zdoła zrobić choć jednego kroku. Emocje, które ją owładnęły, były potężne – od gorącej fali zawstydzenia po obawy, co wydarzy się za chwilę.
– Panienka opowiada bzdury! – wykrztusiła nagle pani Bednarz, nabierając powietrza. – Jak niby miałabym być jej matką? To jakieś szaleństwo!
– Urodziła mnie pani w majątku mojego ojca i zostawiła po porodzie – wyjaśniła drżącym głosem dziewczyna. – Wiem to od mojej mamy Anieli, tej, która jest żoną mojego ojca i która mnie wychowała.
– To wierutne kłamstwo! Pomówienie! Nie znam panienki ojca ani matki i nie wiem, czemu wymyśliła taką niestworzoną historię. To smutne, że matka wyrzekła się rodzicielstwa względem panienki i w dodatku wplątała w to mnie. Może jest chora… – Krawcowa nerwowo podniosła z podłogi tkaninę i odrzuciła na pobliską sofę. – Nie można tak po prostu przyjść do kogoś i opowiadać takie kłamstwa!
– Więc zaprzecza pani, że jest moją matką? – spytała dziewczyna słabym głosem, drżąc na całym ciele.
– Oczywiście!
– Ale mój ojciec, kiedy spytałam go o to wprost, nie zaprzeczył. Był tak samo wściekły jak pani, a jednak potwierdził, że jest pani moją prawdziwą matką. Wyznał, że byliście kochankami. Mama zmusiła go do wyjawienia prawdy. Mówił, że dawno temu była pani jego krawcową i tak się poznaliście. Zaraz po urodzeniu nadała mi pani imię Stella, ale moja druga matka zmieniła je na Stefania i z tym imieniem wzięto mnie do chrztu. Pani by mnie nie ochrzciła, bo nie jest katoliczką…
Kobieta zadygotała ze złości. Na jej dotąd bladą twarz nagle wystąpiły rumieńce zdenerwowania.
– Proszę stąd wyjść! – syknęła cicho, lecz wściekle. – Na zapleczu jest mój mąż!
– Chciałam tylko panią zobaczyć, poznać…
– Nie opowiadaj bzdur, dziewczyno! Mam męża i syna, a takie głupie gadanie może im tylko zaszkodzić!
– Proszę mi jedynie powiedzieć, czy jest pani moją matką.
– Nie! – padła kategoryczna odpowiedź, która zakłuła Stefanię jak szpilka. – Miałam córkę, ale zmarła zaraz po urodzeniu, i to nie byłaś ty, dziewczyno! Ciebie nie znam, widzę cię pierwszy raz w życiu! Proszę, idź stąd i nie rób kłopotu ani mnie, ani sobie. Opowiadasz jakieś brednie, które nam obu mogą tylko zaszkodzić!
Stefania z bolesnym wyrazem twarzy omiotła spojrzeniem zakład krawiecki, jakby szukała tu jakiegoś ratunku dla swojego rozczarowania. Zimna stanowczość tej kobiety wstrząsnęła nią głęboko.
– Mój ojciec wyznał mi, że nazywała się pani Marta Kuszner – rzekła z resztkami nadziei, że uda jej się skłonić krawcową do choć krótkiej rozmowy. – Mówił, że wówczas nie była pani zamężna.
– Nie znam ojca panienki! – wykrztusiła kobieta, tłumiąc głos. – Nie wiem, czemu ubzdurała sobie panna, że to o mnie jej ojciec opowiadał takie kłamstwa! Czy to on tu pannę przysłał?
– Nie, on nawet nie wie…
– Co tu się dzieje? – Z zaplecza wyłonił się niski, tęgawy mężczyzna po czterdziestce. Rzadkie włosy z wyraźnymi zakolami miał zaczesane gładko do tyłu, a na szerokim nosie spoczywały okrągłe okulary w drucianych oprawkach. Był ubrany w czarne spodnie na kant, białą koszulę i dopasowaną do niej prążkowaną kamizelkę, której guziki z trudem dopinały się na wydatnym brzuchu. – Marto, czemu słyszę twój nerwowy głos?
Pani Bednarz, dotąd czerwona z gniewu, teraz zbladła. Nerwowo splotła dłonie i popatrzyła na męża z przestrachem.
– To nic takiego, Geniu. Panienka już wychodzi.
– Tak szybko? – spytał mężczyzna podejrzliwie. – Bez zamówienia? Nic się panience u nas nie spodobało? Mamy szeroką ofertę modnych krojów.
Krawiec Eugeniusz Bednarz zmrużył oczy i przyjrzał się Stefanii zza okularów.
Dziewczyna wyglądała jak spłoszony królik. Pod jego natarczywym spojrzeniem pokręciła gwałtownie głową.
– Nie miałam zamiaru nic zamawiać – wyjaśniła niemal szeptem, tłumiąc łzy i patrząc na mężczyznę z obawą.
– Więc po co panna tu przyszła? – dociekał Bednarz, a jego oczy zwęziły się w szparki. – Słyszałem na zapleczu, że rozmawiacie z moją żoną dość nerwowo, więc uznałem, że muszę zainterweniować. Co panienka tu chciała, jeśli nie zamówić nową sukienkę albo płaszcz? Po co w takim razie przyszła do krawcowej? Bo coś mi się zdaje, że nie trafiła tu przypadkiem! – Jego ton stawał się wyniosły i oskarżycielski.
– Pójdę już… – wyjąkała dziewczyna i odwróciła się w stronę drzwi. Zatrzymała się jednak z przestrachem, kiedy mężczyzna błyskawicznie dopadł do nich, zamknął je na zasuwkę i zablokował jej przejście. Uśmiechał się przy tym krzywo i złowieszczo, nie spuszczając z niej świdrującego wzroku.
Stefania poczuła, jak ogarnia ją strach tak wielki, że odbierający trzeźwość myślenia. Dopiero teraz, patrząc na tego wrogiego człowieka, na jego siłę i natarczywość, dotarło do niej, że popełniła wielki błąd. Postąpiła naprawdę głupio, przychodząc bez zapowiedzi, bez jakiejkolwiek wcześniejszej orientacji, z jakimi ludźmi przyjdzie jej stanąć twarzą w twarz. Nie przewidziała nic z tego, co właśnie stało się jej udziałem. Oślepił ją żal, że całe jej życie okazało się kłamstwem.
– Czego naprawdę tu szukasz, gołąbeczko? Nikt ci nie powiedział, że nie wypada nachodzić obcych ludzi i opowiadać im bajki wyssane z palca? Nikt cię nie przestrzegł? Chyba twój ojciec niezbyt dobrze cię wychował. – Mężczyzna zaśmiał się sarkastycznie. – Powiedz, czego naprawdę chcesz? Po co tu przyszłaś?
– Po nic, panie Bednarz… – Dziewczyna nerwowo przygryzła wargę. – Proszę mnie przepuścić, błagam pana… Pójdę sobie i już nie wrócę
– Geniu, pozwól jej odejść. – Krawcowa podeszła do męża i z wyraźnym wahaniem położyła dłoń na jego ramieniu, jakby chciała go uspokoić. Uśmiechała się przy tym blado i wymuszenie. – Ta panna trafiła tu przez przypadek. Pomyliła nas z kimś – przekonywała drżącym głosem.
– A niby z kim?
– Geniu, to nieważne… Przepuść ją i niech stąd zmyka. Widzisz, jaka jest wystraszona.
– Pewnie, że wystraszona, bo jak dotąd nikt nie nauczył jej dyscypliny! – Mężczyzna zaśmiał się i nagle jak taran ruszył w kierunku Stefanii.
Dziewczyna krzyknęła z przestrachem i cofnęła się kilka kroków, ale natknęła się na stolik kawowy. Zachwiała się i niemal upadła, lecz krawiec pochwycił ją za ramię i szarpnął z brutalnością, która ją poraziła. Jęknęła głucho.
– Geniu, zostaw ją! – Pani Bednarz próbowała odciągnąć męża od dziewczyny, ale ten ku zaskoczeniu Stefanii zamachnął się i uderzył żonę z łokcia w twarz. Kobieta zatoczyła się i upadła na podłogę. Stefania krzyknęła trwożliwie, a wtedy mężczyzna pochwycił ją za poły płaszcza i przyciągnął do siebie.
– Ty mała kłamczucho! – wysyczał jej prosto w twarz, zaciskając zęby. – Jak śmiałaś przyjść tu, bezczelnie zakłócać spokój mojej rodziny i opowiadać kłamstwa o romansie mojej żony z twoim chutliwym ojcem! Jak śmiałaś!
Stefania była pewna, że krawiec zaraz ją uderzy. Bała się tego. Odruchowo odwróciła głowę w obronnym geście, ale mężczyzna w tym momencie wyszarpnął jej z ręki torebkę.
– Co tam masz? – ryknął, po czym zaczął chaotycznie przetrząsać zawartość. Bez trudu natknął się na plik banknotów, które miały wystarczyć dziewczynie na nocleg w Krakowie i powrót do domu. Wyjął też dokumenty świadczące o tym, że rzeczywiście nazywała się Stefania Macharska i była córką Andrzeja Machaskiego. Na samym dnie torebki spoczywało zdjęcie przedstawiające dziecko w kołysce.
– Proszę oddać mi moje rzeczy! – wykrztusiła Stefania, połykając łzy. – I proszę mnie stąd wypuścić!
– Nic z tego, gołąbeczko. Za kłamstwo trzeba ponieść karę. Oskarżyłaś moją żonę o złe prowadzenie się, więc musisz dać nam coś jako zadośćuczynienie.
Mężczyzna przez chwilę jeszcze przetrząsał torebkę, ale nie znalazłszy w niej nic więcej, schował ponownie wszystko do środka i niedbale rzucił na pobliski fotel.
– Ta śliczna torebka zostaje u nas, a ty, gołąbeczko, wrócisz sobie do rodzinnego domu na piechotę, bo żaden pociąg za darmo cię nie przewiezie. Chyba że staniesz gdzieś na ulicy i poprosisz o jałmużnę, to może ktoś da ci na bilet. Myślę, że to będzie dobra nauczka dla takiej głupiej kłamczuchy jak ty! I przy okazji dla twojego ojca, który nie nauczył cię manier!
Stefania zerknęła przez łzy na panią Bednarz. Cios zadany jej przez męża musiał być wyjątkowo silny, bo kobieta wciąż leżała bezwładnie na podłodze, a z jej nosa sączyła się krew. Zatrważający widok.
– Znam twojego ojca – kontynuował mężczyzna z sadystycznym uśmiechem. – Wziąłem Martę za żonę, żeby ją od niego uwolnić. To skurwysyn najgorszej kategorii, ten twój ojczulek. Wielki pan, co mu się zdaje, że świat będzie mu się kłaniał w pas. Chodzi dumny jak paw, ale ja go znam! Kawał skurwysyna. A ty przyszłaś tu, bo ci nagadał, że zadał się z moją Martą… I co chciałaś z tym zrobić? Paść jej w ramiona? Głupia, naiwna gołąbeczko...
Krawiec odepchnął brutalnie dziewczynę i niespiesznie podszedł do drzwi, po czym odsunął zasuwkę. Czerpał wyraźną przyjemność z tego przedstawienia.
– Jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, tak ci stłukę tę twoją śliczną twarzyczkę, że ojczulek cię nie pozna! – Popatrzył na swoją żonę z sadystycznym politowaniem. – A na razie to ona będzie musiała odpokutować za twoje kłamstwa. Mówili mi ludzie, że jak wezmę za żonę Żydówkę, to dopadnie mnie kara boska, ale ja z dobroci serca chciałem to jej nieszczęście odwrócić. Ale wy jesteście takie głupie!
Stefania, połykając łzy, zrobiła krok do przodu. Odruchowo pochyliła się nad matką, ale Bednarz znów brutalnie pochwycił ją za ramię i zaciągnął w stronę rozwartych już drzwi.
– Wynoś się stąd i nie wracaj! – ryknął, wypychając ją na ulicę.
Stefania potknęła się w progu i upadła. Podniosła się szybko, bojąc się ciosów spod ciężkiej męskiej ręki. Natychmiast smagnął ją po twarzy porywisty wiatr.
Drzwi zakładu krawieckiego zamknęły się z głośnym trzaskiem, a za nimi zostało jej niedorzeczne życzenie, że mogłaby poznać swoją prawdziwą matkę.
Ramię pulsowało od brutalnego uścisku.
Wstrząśnięta tym, co się stało, Stefania odruchowo otuliła się cienkim płaszczem, poprawiła przekrzywioną beretkę i potykając się o kocie łby, skulona ruszyła przed siebie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Barbara Wysoczańska, 2025
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Magdalena Russocka / Trevillion Images
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
PR & marketing: Magdalena Drogoś-Kraszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-361-7
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.