Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
74 osoby interesują się tą książką
Czternastego marca 1980 roku lecący z Nowego Jorku samolot Polskich Linii Lotniczych Ił-62 "Mikołaj Kopernik" rozbija się nieopodal warszawskiego lotniska na Okęciu. To tragiczne wydarzenie jest dopiero początkiem dramatów w życiu dziewięcioletniej Lilki, która w katastrofie traci dwie najbliższe osoby.
Dwadzieścia jeden lat później, podczas pracy jako stewardesa, poznaje dziarską staruszkę. Okazuje się, że łączy je dramat sprzed dwóch dekad. Między kobietami rodzi się szczególna więź. Wkrótce wspólny projekt - remont opuszczonego domku w lesie - rozpoczyna lawinę zmian w życiu Liliany.
Czy Liliana znajdzie w sobie siłę, by wyrwać się z toksycznego związku i podążyć ścieżką utraconych marzeń? Jakie tajemnice kryją się w dzienniku, który prowadzi od dzieciństwa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
Andrii Zastrozhnov, belyaaa | stock.adobe.com
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Karol Bociek
Korekta
Monika Simińska
Agnieszka Luberadzka
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2025
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024
ISBN 978-83-68302-69-1
24 grudnia 1979 roku
Dobry wieczór! Nazywam się Lilianka Majewska, mam osiem lat, a to mój pierwszy wpis w wymarzonym dzienniku, który godzinę temu dostałam od rodziców pod choinkę. Będę go używać podczas podróży do Ameryki, bo lecę tam z mamą w marcu. Tata chce, bym zachowała jak najwięcej wspomnień, a że podobno ładnie piszę, a pamięć mam dobrą, lecz krótką (tak powiedział), to kupili mi dziennik. Jest w moim ulubionym fioletowym kolorze i ma tyle pustych stron, że mogłabym opisać w nim całe przyszłe życie, a nie tylko dwutygodniowy wyjazd. Uważam, że dzień, w którym otrzymuje się tak wyjątkowy prezent, należy zapamiętać, dlatego zaczynam pisać już dzisiaj.
Lubię święta, a szczególnie Wigilię. Od rana dużo się dzieje. Mama i babcia Lusia nalepiły tyle pierogów, że dałyby radę nakarmić cały blok. Ja i tata ubraliśmy choinkę. Miał pomagać nam Kacper, ale zmył się na całe popołudnie i wrócił na gotowe. Myślałam, że to dlatego dostał w prezencie tylko szalik wydziergany przez babcię, ale okazało się, że Kacper zawarł z rodzicami układ: zrezygnował z upominku pod choinkę, żeby dostać coś ekstra na swoje siedemnaste urodziny, które będzie obchodził za trzy miesiące. Mój brat zawsze był sprytny.
Ja oprócz dziennika dostałam też białego pluszowego jednorożca, o którego od dawna prosiłam rodziców. Jest cudowny! Marzyłam o takim i od dziś będę zabierać go ze sobą wszędzie. Babcia Lusia dostała książkę, a tata wpisał jej za okładką: „Taka teściowa to skarb, a skarby trzyma się w ziemi”. Wszyscy bardzo się z tego śmiali, ale ja do teraz nie rozumiem żartu.
Ode mnie każdy dostał po laurce. Ucieszyli się, a mamie łza popłynęła z oka. Mówiła, że to ze wzruszenia, choć mam wątpliwości, bo może laurka po prostu jej się nie podobała. Za rok na pewno postaram się bardziej.
Po wieczerzy zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie przy choince, razem z jednorożcem, oczywiście. To był super dzień, a ja już teraz wiem, że przyszły rok będzie wyjątkowy!
29 stycznia 1980 roku
Wszystko skończone! Nie polecę z mamą do Ameryki! Dlaczego to właśnie mi się przytrafiło, a nie na przykład tej głupiej Małgośce z mojej klasy?! Zawsze jestem ostrożna! Nie zdzieram nawet kolan, a wczoraj poślizgnęłam się na oblodzonych schodach przed szkołą, spadłam i złamałam nogę!
Założyli mi gips. Lekarz powiedział, że TYLKO na pięć tygodni. „Tylko”?! Dla mnie to tragedia, koniec wszystkich planów! To o tydzień za długo, bo nie zdążę pozbyć się tego głupiego gipsu przed wylotem!
Muszę przestać beczeć, bo mama chce całkowicie odwołać wyjazd, żeby nie było mi smutno, ale wiem, że to jej będzie wtedy smutno. Mówi, że polecimy innym razem, jak wyzdrowieję, że nic nie szkodzi. Bardzo szkodzi! Mama tak się cieszyła, od miesięcy planowała tę podróż. Marzyła, by polecieć na wycieczkę do Stanów i obejrzeć na własne oczy te wszystkie miejsca, o których czytała. Ona spełniła moje marzenie, kupując mi jednorożca. Teraz ja muszę spełnić jej.
Od samego rana wierciłam Kacprowi dziurę w brzuchu, żeby to on poleciał z mamą. Kręcił nosem, a ja wiem, dlaczego nie chce lecieć. Znalazł sobie dziewczynę. Ma na imię Ania – to też wiem, bo jeszcze przed świętami podejrzałam, jak pisał dla niej miłosny wiersz zatytułowany „Dla mojej ślicznej Ani”. Ale to nie wszystko! Dwa tygodnie temu widziałam ich razem, stali przed domem, a potem Kacper ją pocałował i to prosto w usta! Fuj! Powiedziałam o tym mamie, ale ona tylko się uśmiechnęła. Ja bym mu sprała tyłek.
Najważniejsze jest jednak to, że Kacper w końcu się zgodził. Ja ciągle ryczę. Przykro mi, że to nie ja polecę z mamą, ale cieszę się, że jej marzenie się spełni. Mam nadzieję, że spędzi tam wspaniałe chwile, bo bardzo na to zasługuje.
14 marca 1980 roku
Nie rozumiem, co się stało, choć bardzo się staram. Nikt ze mną nie rozmawia. Tatuś i babcia ciągle płaczą.
Czekaliśmy na lotnisku, w tłumie obcych ludzi. Były śmiechy, wypatrywanie... a potem wszyscy zaczęli krzyczeć. Ten wrzask był tak straszny, że wciąż siedzi mi w głowie. Przypominał huk, jakby waliły się ściany.
Usłyszałam tylko tyle, że samolot spadł z nieba, razem z mamą i Kacprem.
A przecież to ja miałam siedzieć na jego miejscu.
Dwadzieścia jeden lat później
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Tu, wysoko na niebie, ten naturalny i cykliczny akt przypominał złocisty ocean, gdzie kłęby chmur stawały się falami, a samolot okrętem płynącym przez bezkresne wody. To był inny świat, niemalże mistyczny. Nie dla człowieka złudnie przekonanemu, że posiadł Ziemię od głębin aż po kosmos. Istniały miejsca, gdzie zawsze będzie tylko gościem, który w każdej chwili może zostać wyproszony.
Liliana tonęła spojrzeniem w tym spektaklu natury, obserwując go przez okienko w samolocie. Za każdym razem, gdy patrzyła w niebo, myślała o tych, których utraciła. Na pokładzie wspomnienia i tęsknota stawały się wyraźniejsze, ale pojawiało się też coś, co przynosiło ukojenie – poczucie bycia bliżej. I powiew nadziei, że jeszcze kiedyś, gdzieś w tej toni nieba, ponownie się spotkają.
Z cichym westchnieniem oderwała wzrok od szyby, po czym weszła do toalety. Wyciągnęła z kosmetyczki pomadkę i dopiero wówczas zauważyła przypiętą nad lustrem kartkę o treści: „Uśmiechnij się! Masz okazję poprawiać makijaż dziesięć kilometrów nad ziemią! Niejedna chciałaby być na Twoim miejscu :)”.
Liliana nie wiedziała, która z jej koleżanek stewardes przelała tę entuzjastyczną myśl na papier, ale była pewna jednego: żadna z kobiet, ani tutaj w powietrzu, ani tam na ziemi, nie chciałaby być na jej miejscu.
Pociągnęła usta pomadką, beznamiętnie wpatrując się w ciemnowłosą dziewczynę w lustrze. W jej brązowych oczach widniała pustka. Nie sposób było dojrzeć czegokolwiek, co kryło się pod solidną warstwą masek, z którymi zrosła się jej skóra, jeszcze zanim osiągnęła dojrzałość. Dziś miała wrażenie, że otacza ją gruba, dusząca powłoka, nieprzepuszczająca światła ani jakiejkolwiek radości. Była za słaba i zbyt zmęczona, aby ją zerwać. Tylko czasami, patrząc w lustro, zastanawiała się, czy gdzieś tam głęboko pod tymi maskami istnieje wciąż jeszcze prawdziwa ona. A jeśli tak, to kim by się stała, gdyby wydostała się na powierzchnię?
Z zamyślenia wyrwało ją natarczywe pukanie do drzwi toalety.
– Lilka, długo jeszcze? – usłyszała zniecierpliwiony głos Kai. – Musimy wyjść z ostatnim serwisem.
– Już idę! – Po raz ostatni spojrzała w lustro. Poprawiła włosy upięte w kok, zawiązała na szyi apaszkę i wygładziła uniform, a twarz jak zawsze przyozdobiła serdecznym uśmiechem, który już od lat stał się dla niej niczym innym jak tylko kolejną maską.
Był trzeci lipca dwa tysiące pierwszego roku. Warunki pogodowe wciąż były nieskazitelnie dobre i właśnie minęła ósma godzina w powietrzu po tym, jak samolot ze stu czterdziestoma pasażerami i jedenastoma członkami załogi wystartował z lotniska imienia Johna F. Kennedy’ego w Nowym Jorku, kierując się ku Warszawie. Do lądowania na Okęciu pozostało zaledwie siedemdziesiąt pięć minut, a to z kolei oznaczało dla Liliany tylko jedno – nieuchronny powrót do domu.
Mimo iż stres zakiełkował już pod jej skórą, uśmiechała się nieustannie, gdy pchała wózek serwisowy między rzędami foteli. Taka jej uroda i przekleństwo zarazem, że kiedy tylko unosiła kąciki ust, ludzie powiadali, że śmieją się nawet jej oczy. Widzieli w tym szczerość, pogodę ducha, choć od dwóch dekad Lilianę wypełniała pustka. „Oczy nie kłamią” – twierdzili także, nie wiedząc, że jej to potrafią.
Większość pasażerów nie reagowała na jej pytania o to, czy życzą sobie coś do picia lub do przekąszenia. Zmęczeni lotem i wyzuci z energii drzemali powyginani w fotelach albo wbijali podkrążone oczy w małe okienka. Kilka osób poprosiło o kawę i batony dla dzieci, by te choć na chwilę przestały marudzić, a pewien mężczyzna oburzył się na wygórowane ceny produktów tak bardzo, jakby to ona zarządzała cennikiem. Był nieprzyjemny i sarkastyczny, ale nawet na takie docinki wolno jej było reagować wyłącznie w uprzejmy sposób.
Zbliżała się z serwisem ku końcowi samolotu, gdy jej wzrok zahaczył o miejsce 23C. Siedziała tam starsza pani o drobnej posturze i białych włosach. Skulona, ściskała w dłoniach rąbek spódnicy, a jej zatrwożone spojrzenie wędrowało od okna aż po rząd foteli i z powrotem. Liliana nie po raz pierwszy była świadkiem takich zachowań u pasażerów. Podeszła do kobiety i bez pytania podała jej plastikowy kubek z wodą.
– Och… Dziękuję… Właśnie miałam o to poprosić… – Staruszka uśmiechnęła się wdzięcznie, po czym wypiła całość dwoma haustami.
– Wszystko w porządku, proszę pani?
– Tak… Ja po prostu… To mój drugi lot w życiu i chyba stresuję się bardziej niż za pierwszym razem… – Zaśmiała się nerwowo. Kątem oka zerknęła na śpiącego obok i głośno chrapiącego współpasażera. – Chciałabym móc się zrelaksować tak jak ten pan.
– Leci pani sama?
– Tak. Wracam do domu… Nie lubię latać. Nie znoszę samolotów, ale tak się złożyło, że musiałam… Gdyby tylko… – urwała raptownie, gdy wyczuła na pokładzie delikatne drgania. Przestraszona wciągnęła do ust powietrze i mocno chwyciła się fotela.
– To niegroźne turbulencje, proszę pani. Nic złego się nie dzieje – uspokoiła ją Liliana.
Kobieta wypuściła powietrze przez usta i rozejrzała się wokół. Speszyła się bardzo, gdy zdała sobie sprawę, że kilka osób z zaciekawieniem spogląda w jej stronę.
– Przepraszam, że zajmuję pani czas, ale mam pytanie… – Zagryzając wargi, ponownie podniosła wzrok na Lilianę. – Wydaje mi się, że nie leci komplet pasażerów, a z tyłu są wolne miejsca. Czy mogłabym się tam na chwilkę przesiąść? Nie czuję się najlepiej, a nie chcę robić wokół siebie sensacji ani stresować innych…
– Oczywiście. Proszę pójść ze mną.
Staruszka podniosła się z fotela i ze spuszczoną głową podążyła za Lilianą do tylnej części pokładu samolotu. Zasiadła na wskazanym miejscu i ciężko westchnęła.
– Dziękuję… Tutaj przynajmniej nie czuję się jak kapucynka w cyrku… – Zrobiła kwaśną minę i przetarła czoło chusteczką. Zaraz potem wskazała na pusty fotel obok siebie. – Usiądzie pani ze mną na chwilkę czy pani nie wolno?
– Usiądę. Jestem na pokładzie po to, by zadbać o komfort podróżnych. Jedni potrzebują kawy, a inni poczucia bezpieczeństwa. To zupełnie normalne. – Lilka uśmiechnęła się ciepło, co tamta odwzajemniła.
– Mam na imię Maria, a pani to… – Przymrużyła oczy, próbując odczytać małe litery z plakietki na jej uniformie.
– Liliana.
– Ależ piękne imię. Wy, stewardesy, wszystkie jesteście takie śliczne. – W jej oczach błysnęły ogniki, jednak po chwili znów sposępniała. – Przepraszam, że zrobiłam zamieszanie i wyszłam na histeryczkę… Jest mi strasznie głupio…
– Zupełnie niepotrzebnie. Strach przed lataniem jest o wiele powszechniejszy, niż się może wydawać. To żaden powód do wstydu.
– Zazwyczaj jestem bardzo opanowaną osobą… Myślę, że zareagowałam w ten sposób ze względu na okoliczności… Przez to, że wkrótce będziemy lądować i przez tę trasę… Z Nowego Jorku do Warszawy… – Wbiła wzrok w okno, po czym ściszyła ton. – Dwadzieścia jeden lat temu mój mąż zginął właśnie na tej trasie…
Liliana osłupiała.
– Pani mąż zginął w wypadku lotniczym…?
– Tak. W tamtej katastrofie na Okęciu, w osiemdziesiątym – dodała, a po plecach Liliany spłynął gorący strumień dreszczy. Choć odruchowo uchyliła usta, nie zdążyła się odezwać. Maria mówiła dalej: – Czekałam na niego na lotnisku, by go powitać, tak jak inne rodziny czekały na swoich bliskich. Ogromnie się cieszyłam, bo po wielu podróżach po zarobek w końcu wracał do Polski na stałe. Więcej rozstań miało już nie być… ale los zadecydował inaczej… Z tamtego dnia zostały ze mną tylko urywki wspomnień. Ten szok, jakiego wtedy doznałam, wybił mi w pamięci czarną dziurę. Podobno ludzie tam mdleli, gdy dowiedzieli się o katastrofie. Parę osób trzeba było reanimować… Ja zapamiętałam tylko to, że stała obok mnie taka mała dziewuszka z bukietem kwiatów. Nie wiem, kogo chciała nimi powitać i na kogo nigdy się już nie doczekała. Jak padło hasło, że rozbił się „nasz” samolot, to ja w amoku złapałam to dziecko za rączkę i wszczepiłam się w nią paznokciami aż do krwi… Potem nie pamiętam już niczego.
Lilianie zawirowało w głowie. Przestała oddychać, a jej serce zamarło, gdy odruchowo dotknęła opuszkiem palca małej blizny po paznokciu na swojej lewej dłoni. Najciemniejsze wspomnienia uderzyły w nią teraz jak rozpędzony pociąg. Błyskały przed jej oczyma strzępami obrazów, wrzucając ją na nowo w tamtą zawieruchę wrzasków, paniki, bólu i lamentu.
– Przepraszam… – Głos Marii ponownie sprowadził ją do obecnej rzeczywistości. – Niepotrzebnie o tym pani gadam i to jeszcze w samolocie. Minęły ponad dwie dekady, a życie płynie do przodu. Tęsknota pozostała, ale ze stratą już się pogodziłam. Jesteśmy tylko pyłem na tej ziemi, a to Bóg decyduje, czy odprowadzi nas do domu, czy bez uprzedzenia zabierze do siebie. Nie nam oceniać Jego wyroki. – Westchnąwszy głęboko, dopiero po chwili przeniosła wzrok na Lilianę. – Mieszka pani w Warszawie?
– Tak…
– Ja również. Na Wilanowie. A pani?
– Przepraszam, ale muszę dokończyć serwis. – Poderwała się z miejsca. Emocje wrzały w niej tak bardzo, że nawet pod tą niezliczoną ilością masek ledwie była w stanie je ukryć. – Wkrótce będziemy lądować. Może pani posiedzieć tu jeszcze przez chwilę, ale najpóźniej za kwadrans musi pani wrócić na swoje miejsce. Wszystko będzie dobrze – zapewniła, mimo iż historia niejednokrotnie pokazała, że nigdy nie ma takiej pewności.
– Pani Liliano – zatrzymała ją Maria, wyciągając z torebki długopis z notesem. Zapisała coś szybko na wyrwanej karteczce, po czym podała jej notatkę. – To jest mój adres. Mieszkam sama, więc gdyby miała pani kiedyś czas i ochotę, to zapraszam na herbatę. Bije od pani takie ciepło… I bardzo przypomina pani pewną bliską mi osobę z lat mojej młodości… Miło byłoby porozmawiać w spokojniejszych i mniej stresujących okolicznościach.
– Dziękuję – powiedziała tylko, wsuwając karteczkę do kieszeni uniformu.
Dopiero gdy maszerowała z powrotem między rzędami foteli, zdała sobie sprawę, jak bardzo trzęsą się jej nogi. Wypiła szklankę wody i poprosiła Kaję, aby to ona zrobiła ostatni obchód po pokładzie. Nie czuła się na siłach, by ponownie spojrzeć Marii w oczy. Potrzebowała ochłonąć.
Ostatnia godzina w powietrzu zbliżała się ku końcowi. Kapitan zwrócił się do pasażerów przez głośnik, informując o nadchodzącym momencie lądowania, i wreszcie nadeszła ta pora. Liliana usiadła na wyznaczonym miejscu, zapięła pasy i odliczała. Być może inni uznaliby to za niemożliwe, ale intuicyjnie każdą cząstką siebie wyczuwała moment, kiedy samolot schodził na pułap dwustu pięćdziesięciu metrów, a do zetknięcia z ziemią pozostawała zaledwie minuta…
Właśnie tyle zabrakło, by dwadzieścia jeden lat wcześniej, czternastego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, samolot Polskich Linii Lotniczych LOT Ił-62 „Mikołaj Kopernik” dotarł bezpiecznie do pasa lotniska na warszawskim Okęciu. To, co miało być standardową procedurą, w jednej chwili zamieniło się w dramat. Zaczęło się od często powtarzającej się awarii wskaźnika wysunięcia podwozia i odejścia na drugi krąg. Zwiększenie mocy silników doprowadziło kolejno do zniszczenia trzech z nich, przebicia kadłuba i uszkodzenia układów sterowniczych. Po dziewięciu godzinach lotu z Nowego Jorku samolot rozbił się na oblodzonej fosie Fortu IV Twierdzy Warszawa, zaledwie dziewięćset pięćdziesiąt metrów przed lotniskiem. Zginęło osiemdziesiąt siedem osób – wszyscy znajdujący się na pokładzie.
Liliana pamiętała, że panowała wówczas mroźna, lecz słoneczna pogoda. Razem z tatą i babcią czekała na lotnisku na powrót mamy i Kacpra – brata, który dzień później miał obchodzić swoje siedemnaste urodziny. Tata trzymał w ręku prezent dla niego – wymarzonego boomboxa, którym chciał go powitać, zaś mała, niespełna dziewięcioletnia Liliana ściskała w dłoni bukiecik frezji, ulubionych kwiatów mamy.
Pierwsze minuty opóźnienia w nikim nie wzbudziły niepokoju. Dopiero po pewnym czasie ludzie zaczęli szeptać, że rozbił się samolot. Szmery stawały się coraz głośniejsze, mnożyły się jak myszy, falą rozchodziły się po terminalu. To, co było cichym, niepewnym szemraniem, w ciągu kilku sekund zamieniło się w powódź krzyku, paniki i rozpaczy.
Nic dziwnego, że Maria niewiele z tego zapamiętała. We wspomnieniach Liliany również panował chaos pełen zamglonych, niepełnych obrazów. Była świadkiem i uczestniczką czegoś surrealistycznego, niewiarygodnego. Czegoś, czego jej dziecięcy umysł nie potrafił przyswoić, a co sponiewierało nawet serca i rozumy dorosłych. W każdym zostawiło wyrwę. Każdym rzuciło o ziemię. Nie wszystkim udało się po tym podnieść.
Po jej policzku mimowolnie spłynęła łza. Przetarła ją szybko w tym samym momencie, w którym koła podwozia dotknęły płyty lotniska, a samolot miękko osiadł na ziemi. Świst silników zaczynał słabnąć, by już po chwili zostać zastąpiony przez gromkie brawa dla pilota, które tradycyjnie serwowali pasażerowie. To był piękny moment wytchnienia po długiej podróży i radości z ponownego spotkania z ojczyzną. Nawet mimo faktu, że nie dla każdego powrót do domu oznaczał to samo.
***
Zmrok zdążył zapaść już całkowicie, kiedy taksówka zatrzymała się przed białą piętrową willą z ogrodem na warszawskim Ursynowie. Liliana wysiadła z pojazdu, a następnie ruszyła w stronę domu, ciągnąc za sobą małą walizkę. Czuła się wykończona po wielu godzinach spędzonych na nogach i stargana emocjami, które wciąż tliły się pod jej skórą. Przed drzwiami zatrzymała się, usłyszawszy dobiegające z wewnątrz głosy Konrada i jego siostry. Machinalnie przywołała na twarz radosny uśmiech, po czym chwyciła za klamkę i weszła do środka.
– Lilka! Ale się cieszę, że już jesteś! Zdążę się z tobą pożegnać. – Stojąca w przedpokoju Sylwia od razu rzuciła się jej na szyję. Konrad zbliżył się w drugiej kolejności. Powitał Lilianę pocałunkiem i przyciągnął do siebie, mocno obejmując w pasie.
– Wróciłaś taksówką? Mogłaś zadzwonić. Podjechałbym po ciebie. – Posłał jej troskliwe spojrzenie, na co machnęła tylko ręką, nie wiedząc, jak inaczej skomentować tę słodko-gorzką scenę, którą znów odgrywał przed siostrą.
– Już wyjeżdżasz? – zwróciła się do Sylwii.
– Tak. Dziś wracam do Niemiec. Muszę dopilnować kilku projektów w pracy. Niby nic pilnego, ale wolę mieć na nie oko.
– Skoro to nic pilnego, to może jednak zostaniesz jeszcze kilka dni? – poprosiła z nadzieją, na co Konrad ukradkiem uszczypnął ją w biodro.
– Już i tak za długo u was siedziałam, ale nie martw się. Wkrótce przyjadę znowu, a wtedy wybierzemy się w końcu na jakieś babskie zakupy – zaświergotała radośnie. – Trzymajcie się, robaczki. I dzięki za gościnę, braciszku. – Ucałowała Konrada w policzek, a przed wyjściem raz jeszcze mocno wyściskała Lilianę.
– Bezpiecznej podróży. Zadzwoń, gdy dojedziesz, i pamiętaj, że zawsze jesteś u nas mile widziana! – zawołał za nią Konrad, po czym zamknął drzwi. Jego rozpromieniona twarz momentalnie przeszła metamorfozę. Spojrzenie stało się cierpkie, a uśmiech zniknął zastąpiony przez grymas. Niczym byk wypuścił z nosa powietrze, odwracając się do Liliany. – Nareszcie. W uszach mi dzwoni od jej irytującego śmiechu, którego słuchałem od dwóch tygodni. A ty jeszcze proponujesz, żeby została dłużej? – burknął z naganą. Nic mu na to nie odpowiedziała, wiedząc, że to nie śmiech irytował go najbardziej, lecz fakt, że obecność Sylwii zmuszała go do odgrywania roli kogoś, kim na co dzień w żadnym stopniu nie był. – Robiłaś test? – zapytał niemal od razu.
– Tak… Niestety znów się nie udało.
Konrad przyjął to do wiadomości w zwyczajny, obojętny wręcz sposób. Rozczarowanie okazywał za pierwszym, drugim czy szóstym razem. Teraz już oswoił się z myślą, że na bycie ojcem prawdopodobnie przyjdzie mu poczekać dłużej, niż zakładał.
A jednak dziś coś się zmieniło. Temat nie skończył się na słowach „Będziemy próbować dalej” i Liliana aż zadrżała, gdy po krótkiej chwili podjął rozmowę na nowo:
– Przemyślałem sobie to wszystko. Nie możemy z powodzeniem starać się o dziecko, kiedy ty ciągle jesteś w rozjazdach, dlatego postanowiłem, że nie będziesz dłużej pracować jako stewardesa – oznajmił, a ona odniosła wrażenie, że po raz kolejny tego dnia dostała cios obuchem w głowę.
– Ale przecież…
– Rozmawiałem już o tym z ojcem – przerwał jej. – Załatwi ci dłuższy urlop. Oczywiście bezpłatny, ale stać nas na to, abyś póki co nie pracowała. Stres i życie w biegu utrudniają ci zajście w ciążę, dlatego najbliższe miesiące spędzisz w domu. Znajdź sobie jakieś spokojne hobby, relaksuj się. Po porodzie i odkarmieniu dziecka możesz wrócić do pracy, jeśli będziesz chciała.
Wiedziała, że to nieprawda. Że nigdy już nie wróci. Żywy ogień palił ją od środka, a obraz wirował przed oczyma. Od lat pędziła w dół jak na stromej kolejce górskiej, ale teraz poczuła się tak, jakby ktoś dodatkowo odpiął jej pasy.
– Konrad… Przecież… można to inaczej zorganizować… – próbowała coś wynegocjować. Jej słowa były przezroczyste, nie miały najmniejszej siły przebicia i obalenia decyzji, która już została podjęta. – Może twojemu tacie udałoby się załatwić dla mnie indywidualny grafik tak, żebym w odpowiednie dni była w domu…? Nie muszę całkowicie rezygnować… Nie stresuję się tam… – Nie bardziej niż tutaj, miała ochotę powiedzieć.
Konrad sapnął gniewnie i wzniósł oczy ku niebu.
– Proszę, lalka, nie dyskutuj ze mną, bo nie mam na to ochoty – zaostrzył ton. Jego wzrok od razu stał się szyderczy i lodowaty. Znała to bardzo dobrze. Czuła się wówczas jak kawałek odpadu, który przykleił się do jego podeszwy. – Już postanowiłem, że dzisiejszy lot był twoim ostatnim, i zdania nie zmienię. Chyba doskonale zdajesz sobie sprawę, że ta praca nie była twoją zasługą. To JA ci ją załatwiłem i JA decyduję o tym, kiedy ją zakończysz. Przynajmniej nie będziesz musiała już malować ust tą oczojebną czerwoną szminką. Prosiłem, żebyś zmywała to paskudztwo, zanim wrócisz do domu, bo bardzo mnie irytuje. Nie wiem, co to za wymóg tych pierdolonych linii lotniczych, żeby stewardesy musiały się w ten sposób malować. Wyglądacie jak kurewki. – Obrzuciwszy ją ostatnim pogardliwym spojrzeniem, poszedł na górę.
28 marca 1980 roku
Gdy złamałam nogę, byłam pewna, że to największy ból na świecie. To nieprawda. Ten, który czuję teraz, jest o wiele gorszy, a ja nawet nie umiem wskazać, gdzie konkretnie mnie boli. Ten ból jest dziwny, raz kłujący, raz piekący, a innym razem przygniatający tak bardzo, że trudno mi oddychać. Nie jest on tylko we mnie, ale i we wszystkim wokół – w pustych pokojach, w ciszy na schodach, a najwięcej jest go w przedmiotach. Rzeczy mamy i Kacpra wciąż leżą tam, gdzie je zostawili, niby na swoich miejscach, ale to wszystko nie tak. Gdyby ruszyły się choć odrobinę, być może bolałoby mniej.
Dwa dni temu byliśmy na pogrzebie. Babcia Lusia ostrzegła mnie wcześniej, żebym się nie wystraszyła, bo będzie tam bardzo dużo smutnych ludzi, ale według mnie nie było straszniej i smutniej niż w naszym domu.
Tata ciągle siedzi w pokoju Kacpra. Prawie cały czas płacze, a wieczorami popija wódkę, gdy babcia wraca do swojego domu i nie może go nakryć. Ja nie naskarżę. Nie mogłabym, bo przecież to wszystko przeze mnie.
Zapytałam dzisiaj pani w szkole, dlaczego mama i Kacper nie mają własnego grobu, tak jak na przykład dziadek, do którego chodzimy na cmentarz. Nawet nasz pies, który umarł w zeszłym roku, ma swój kopczyk pod drzewem. Pani powiedziała mi tylko, że to tata musi mi to wyjaśnić, ale on nie chce ze mną rozmawiać. Nikt tego nie robi, a ja nie umiem sobie wszystkich tych spraw poukładać.
W nocy śnią mi się koszmary, ale nie ma w nich straszydeł ani potworów, tylko wspomnienia z chwili, kiedy czekaliśmy na lotnisku. Na dłoni ciągle mam plasterek, bo jakaś pani złapała mnie wtedy za rękę i wbiła paznokcie. Krzyknęłam, ale krzyki innych były o wiele głośniejsze. Rana jest mała, tylko nadal szczypie i wolno się goi. Myślę, że zostanie mi blizna na pamiątkę, chociaż ja tak bardzo nie chcę pamiętać.
Babcia codziennie każe mi się modlić i dziękować za to, że Pan Bóg złamał mi nogę i w ten sposób mnie ocalił. Ale dlaczego zamienił mnie na Kacpra? Czym mój brat Go aż tak rozzłościł? Czy to przez to, że całował się z dziewczyną? Och, tak bardzo tego nie rozumiem! Wiem tylko tyle, że mama odwołałaby wyjazd, gdybym jej nie namówiła.
To takie niemożliwe. Ktoś był, był, a teraz go nie ma i już nigdy nie będzie. Nigdy – to słowo przeraża mnie najbardziej.
W pokoju na parterze panowała cisza, której nie dałoby się przerwać, nawet gdyby chciała. Liliana nie miała tam radia ani telewizji. Nie było też nikogo, kto bez żadnych przeszkód mógłby ją odwiedzić. Chodziła więc bez celu od drzwi do okna i z powrotem, zakłócając głuszę szmerem swoich kroków. Targała nią setka emocji, od złości poprzez lęk aż po druzgocącą niemoc, przez którą jej oczy wypełniały się łzami. Od wczorajszego wieczora, kiedy Konrad obwieścił jej swoją decyzję, z desperacką zachłannością rozmyślała, co dalej ze sobą począć. Jak przejść przez drogę, która – wbrew jego przekonaniom – nie ma żadnego celu?
Przystanęła, gdy jej spojrzenie, pełne bólu i rozżalenia, skoncentrowało się na wiszącym na ścianie portrecie rodziny Domańskich. Oprawiona złotą ramą postać Piotra, seniora rodu, rzucała się w oczy najbardziej nie tylko z powodu tuszy i gęstej brody, ale i przez aurę wyniosłości, jaka od niego biła. Siedział na skórzanej kanapie tak dumny i poważny, jakby pozował na generała, a nie do rodzinnej fotografii. Tuż obok niego równie dostojnie prezentowała się jego tragicznie zmarła żona Gabriela, obwieszona biżuterią, za którą przyszło jej zapłacić życiem. Za plecami matki stała Sylwia. Bujne blond włosy przerzucone miała przez ramię i jako jedyna uśmiechała się radośnie, choć Liliana do dziś nie miała pewności, ile w tym uśmiechu było szczerości, a ile perfekcyjnego aktorstwa.
Za prawym ramieniem ojca stał Konrad, dokładnie taki, jakim zazwyczaj go widziała – z zawadiacko uniesionym kącikiem ust, idealnie ułożonymi brązowymi włosami i z błyskiem w oczach, w których dziesięć lat wcześniej na nowo ujrzała płomień nadziei…
Z westchnieniem spuściła wzrok i przeniosła go na leżące na komodzie przedmioty – na kolekcję drogich kolczyków i perfum, używanych wyłącznie wtedy, gdy jej kazano. W szafie wisiały kreacje, których sama nie kupiła, zaś wnętrze, choć eleganckie, przypominało muzeum, gdzie zastygła niczym eksponat. Jej własny pokój, a wszystko było w nim obce. Nic nie należało do niej, nic nie zostało wybrane przez nią.
Mimowolnie zaszlochała, gdy podeszła do wieszaka i pogładziła wiszący tam uniform stewardesy. Wczorajszego wieczora Konrad powiedział prawdę – ta praca, tak samo jak żaden z przedmiotów, które ją otaczały, nie została wybrana przez nią, ale tylko ona pozwalała jej chwytać haust powietrza i wyrywała z marazmu, w którym utknęła wiele lat wcześniej. A teraz nawet to zostało jej odebrane.
Przez ogrom żalu, jaki ją przygniatał, dopiero po chwili wróciło do niej wspomnienie starszej kobiety o imieniu Maria. Myśl o tym niezwykłym zbiegu okoliczności nadal wywoływała na jej skórze dreszcze. Były jak dwa ziarenka piasku, które wiatr rozdmuchał, a kolejne powiewy ułożyły je ponownie na tym samym kopcu. Tak niebywałe było ich spotkanie.
Wtedy, w samolocie, uciekła od Marii jak dzikie, spłoszone zwierzę, które zdało sobie sprawę, że człowiek podchodzi za blisko, ale teraz było jej wstyd za swoją emocjonalną reakcję. Z kieszeni marynarki wyciągnęła karteczkę z zapisanym adresem. Wahała się tylko przez moment, a jej serce zadrżało, gdy podjęła decyzję. Nie mogła postąpić inaczej.
Liliana wyszła ze swojej sypialni i ruszyła po schodach na górę. Dom był duży, piętrowy, z kilkunastoma identycznymi drzwiami po obu stronach korytarza. Od zawsze przypominał jej hotel albo przychodnię lekarską – był tak samo chłodny i obcy. Pamiętała swoje zagubienie, gdy błądziła po nim w pierwszych dniach po wprowadzeniu się, i złość Konrada, kiedy wparowała do jego gabinetu, będąc pewna, że to drzwi do pralni.
Dziś już się nie myliła. Stanęła przed progiem pokoju i zapukała, czekając na mrukliwe „proszę”, dające jej pozwolenie na wejście. Dopiero wówczas nacisnęła na klamkę i zajrzała do środka.
– Chciałabym iść na spacer – oznajmiła od razu.
Siedzący przy biurku Konrad nie oderwał wzroku od ekranu komputera.
– Dokąd?
– Do parku, może też do biblioteki. Jeśli chcesz, mogę zrobić po drodze zakupy. – Ze wszystkich sił starała się brzmieć naturalnie. Gdyby tylko na nią zerknął, od razu by dostrzegł, jak wielkie napięcie miała teraz w oczach.
– Nie trzeba. Idź. Jestem zajęty.
Wycofała się na korytarz tak prędko, jakby lada moment miał się rozmyślić. Samej sobie również nie dała czasu na rozważania czy wątpliwości i dwadzieścia minut później siedziała już w autobusie, który zawiózł ją pod zapisany na kartce adres.
Maria mieszkała na pierwszym piętrze świeżo wyremontowanego bloku, powstałego jednak przed erą domofonów. Gdy Liliana zatrzymała się pod jej drzwiami, ogarnęło ją przeczucie identyczne jak w chwili, kiedy po raz pierwszy stanęła przed willą Konrada – nadnaturalna pewność, że po przekroczeniu tego progu uruchomi się machina zmian, które sprawią, że nic już nie będzie takie jak dawniej.
Zapukała na bezdechu, do samego końca tłumiąc w sobie chęć ucieczki. Usłyszała zbliżający się szmer kroków i wiedziała, że nie ma już odwrotu. Drzwi się otworzyły, a stojąca wewnątrz Maria na moment zastygła.
– Liliana… – szepnęła z niedowierzaniem.
– Zapamiętała pani moje imię…
– Tak… Pamiętam je bardzo dobrze… – Przetarła łzy wzruszenia, które z nagła napłynęły do jej oczu, a zaraz potem uścisnęła dziewczynę serdecznie, bez oporów, tak jak wita się kogoś bliskiego, kto właśnie wraca do domu po latach. Liliana zesztywniała, zaskoczona jej bezpośredniością. – Przepraszam… Po prostu nie spodziewałam się, że skorzystasz z mojego zaproszenia. Poruszyło mnie to… Ale bardzo, bardzo się cieszę, że się zdecydowałaś. Śmiało, wejdź do środka. – Zrobiła jej przejście i w tej samej chwili zdała sobie sprawę ze swojego nietaktu. – Zaczęłam mówić ci po imieniu, a nawet nie spytałam o pozwolenie…
– Nic nie szkodzi. Nie mam nic przeciwko.
Maria obdarzyła ją ciepłym uśmiechem i poprowadziła do salonu. Pokój był duży, urządzony w starodawny, lecz przytulny sposób, z kwiecistą tapetą w pomarańczowych odcieniach, perskim dywanem, kompletem wypoczynkowym, meblościanką z licznymi szufladami i z całą masą bibelotów ustawionych wokół małego telewizora. Ten wystrój przywoływał w Lilianie wspomnienia jej własnego rodzinnego domu. Usiadła z westchnieniem na kanapie z narzutą, a stres natychmiast ją opuścił.
W tym czasie gospodyni wróciła z kuchni z ciastem drożdżowym i dzbankiem herbaty. Z jednej z szafek wyciągnęła kryształową zastawę, po czym ułożyła ją na stole z najwyższą starannością. Liliana dopiero teraz ze spokojem przyjrzała się kobiecie. Maria była drobna, niewysoka, lecz szykowna i elegancka. Siwe włosy upięte dziś miała ozdobną klamrą, wąskie usta muśnięte szminką, zaś dekolt i dłonie udekorowane biżuterią. Usiadła prosto w fotelu, przygładziła lnianą sukienkę, a z jej jasnoniebieskich oczu biły ciepło i pewność siebie. W niczym nie przypominała tamtej zatrwożonej staruszki z samolotu.
– Wiesz, że te kryształy są z lat sześćdziesiątych? – zagadnęła do Liliany. – Wychodzą już z mody, ale ja wciąż mam do nich sentyment. Sprzedawaliśmy je razem z mężem. Jeździliśmy po całej Europie i handlowaliśmy, czym się dało. Od kawy i czekolady aż po futra i bułgarskie brandy. Jakoś nam się wiodło. Wtedy niby nic człowiek nie miał, a jednak nie brakowało niczego. Zupełnie odwrotnie niż teraz. Nie tęskniło się za czymś, czego się nie posiadało. Cieszyliśmy się z tego, co jest. Z tego, że mamy siebie. Osiedliśmy w miejscu dopiero, kiedy urodził się nasz syn, ale potem znów zajęliśmy się handlem obwoźnym. Później mąż zaczął też latać do Stanów i tak już do samego końca… Jeżeli miałabym czegoś w życiu żałować, to właśnie tego, że trochę za bardzo goniliśmy za pieniądzem… – Westchnęła melancholijnie i na parę chwil zamilkła pogrążona we wspomnieniach. – Mam jeszcze wnuka. Wpada do mnie często, więc, jak sama widzisz, zawsze mam w zanadrzu upieczone ciasto. Mieszkał ze mną kilkanaście miesięcy, ale poszedł na swoje. To już nie te czasy, że dorosły facet pomieszkuje z babcią bez uszczerbku na swoim honorze – dodała ze śmiechem, po czym bez pytania nałożyła na talerz Liliany solidny kawałek drożdżówki. – Praca stewardesy jest chyba bardzo fascynująca, prawda? Często zdarzają się na pokładzie takie boidupy jak ja?
– Bardzo często – zaśmiała się lekko. – Była pani w Stanach w celach turystycznych?
– Nie. Poleciałam ze względu na mojego przyjaciela… Musieliśmy skonsultować pewne ważne sprawy… – Uciekła wzrokiem na swoje kolana, a Liliana dostrzegła, że przez jej twarz przemknął teraz cień smutku. – Mówiłam ci już, że przypominasz pewną bliską mi osobę?
– Tak. – Uśmiechnęła się.
Maria odwzajemniła się tym samym, lecz nie rozwinęła tematu. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Lilianę w zagadkowy sposób, jakby pragnęła rozłożyć ją na części pierwsze i rozszyfrować każdy pojedynczy fragment.
– Dość się nagadałam na swój temat. Teraz ty opowiedz mi coś o sobie, proszę. Bardzo chciałabym cię bliżej poznać.
Liliana się zawahała. Nie wiedziała, co właściwie miałaby jej powiedzieć. Wszystko to, co było, i co jest do tej pory, sprowadzało się bowiem do jednego wydarzenia z przeszłości, które ją tutaj przywiodło. Jej serce zakołatało, gdy zdała sobie sprawę, że to jest właśnie moment, kiedy musi się z tym zmierzyć.
– Pani Mario… W samolocie opowiadała mi pani o swoim mężu… O tym, jak zginął, podczas gdy pani czekała na niego na lotnisku… I o dziewczynce, która stała obok z kwiatami… – Przełknęła ślinę tak, jakby miała w gardle kawałek kamienia. Potem wysunęła do przodu lewą rękę, wskazując na maleńką bladą bliznę na wierzchu dłoni. – To ja byłam tą dziewczynką.
Usta Marii uchyliły się niemo na bezdechu, a Liliana mogła się domyślać, jak wielki tajfun szoku i niedowierzania właśnie się przez nią przetacza. Wtedy, na pokładzie samolotu, czuła dokładnie to samo.
– Czekałam na mamę i brata – kontynuowała Lilka po chwili. – Oni również lecieli „Kopernikiem”. Wracali z wymarzonej podróży mamy, do której przygotowywała się miesiącami. To ja miałam z nią lecieć, ale miesiąc przed wylotem złamałam nogę. Nie chciałam, by z tego powodu mama zrezygnowała ze swojego marzenia, więc namówiłam mojego brata, Kacpra, by z nią poleciał. Marudził i długo się wzbraniał. Miał prawie siedemnaście lat, poznał dziewczynę i nie uśmiechały mu się wycieczki z mamą, ale w końcu się zgodził. Czekałam na nich na lotnisku z tatą i babcią…
– Mój Boże… – Maria dotknęła dłonią policzka i potrząsnęła głową. – To jest po prostu… niewiarygodne…
Zapadła cisza. Żadna nie wiedziała, co ma teraz powiedzieć, a zbudzone emocje wciąż narastały w Lilianie. Oprócz jej mamy i brata w katastrofie na Okęciu zginęło osiemdziesiąt pięć innych osób, lecz dla niej były to tylko nazwiska, obce i suche, jak nagłówki w gazetach. Przez te wszystkie lata nigdy nie rozmawiała z nikim, kogo dotknęło to bezpośrednio, a momentami dopadały ją przygnębiające myśli, że jest jedyną, która dźwiga stratę, ból i tęsknotę po tamtych wydarzeniach. Teraz miała przed sobą drugą, żywą osobę, z krwi i kości, naznaczoną tą samą tragedią. I choć z pozoru niczego to nie zmieniało, w ciągu tych kilku minut ciszy po raz pierwszy od dwóch dekad nie czuła się w życiu samotna.
– Pogodziłaś się z tym, co się stało? – Maria przerwała milczenie tak nagle, że jej cichy głos zabrzmiał jak wystrzał.
– Nie. I chyba nigdy się nie pogodzę. Tamta tragedia doprowadziła do kolejnych, a wszystko, co było, przestało istnieć. Skutki tego ciągną się za mną aż do dzisiaj.
– Ale chyba masz poukładane życie, prawda? – Machinalnie zerknęła na palce jej dłoni, jakby chcąc się upewnić, czy nie przeoczyła pierścionka lub obrączki.
– Mam chłopaka… – odparła, rozumiejąc, o co staruszka pyta. – Prowadzi rodzinną fundację, która wspiera kobiety w trudnych sytuacjach. Mnie również bardzo pomógł w krytycznym momencie mojego życia. Jesteśmy razem już dziesięć lat i… – ucięła, wzruszając ramionami. Nie było czego więcej dodawać.
– Czyli jesteś szczęśliwa?
Liliana znów zamilkła. Mogłaby skłamać i zakończyć ten temat. Zamiast tego powiedziała coś, co wpoiła w siebie już jako nastolatka, szukając sposobu, by przełknąć gorzką codzienność.
– To jest życie, proszę pani. A życie nie polega na byciu szczęśliwym, tylko na tym, by robić swoje i godnie je przeżyć.
Maria pokiwała głową, jakby rozumiała już wszystko, a żal znów ścisnął Lilianę za gardło pod wpływem myśli, jak bardzo jest to złudne. Odwróciła spojrzenie, kierując je w stronę otwartych drzwi sąsiedniego pokoju, i dopiero wówczas zauważyła skrawek stojącego wewnątrz instrumentu.
– Gra pani na pianinie? – spytała z nagłym ożywieniem.
– Już nie. Moje palce nie mają już dawnej sprawności. Ale grałam przez wiele, wiele lat.
– Cudownie. Zawsze podziwiałam grę na instrumentach, a brzmienie pianina podobało mi się najbardziej. Jako dziecko często sobie wyobrażałam, że siedzę na scenie w pięknej sukni i z zamkniętymi oczami daję występ dla publiczności. Marzyłam, by potrafić zagrać chociażby „Wlazł kotek na płotek”. – Zaśmiała się, a Maria znów obdarzyła ją czułym uśmiechem.
– Podziwiam cię, że po tym, co przeżyłaś, podjęłaś pracę w lotnictwie – wróciła na poprzedni tor rozmowy. – Skąd decyzja, by zostać stewardesą?
– To był przypadek… Ojciec mojego chłopaka ma dobre znajomości w tej branży i zaproponowano mi tam posadę. Bardzo potrzebowałam pracy, więc był to dla mnie jak wygrany los na loterii. Nie mogłam odmówić. Musiałam się przełamać.
– A wcześniej kim chciałaś zostać? Poza tym, że pianistką, oczywiście – rzuciła żartobliwie.
Liliana nie odpowiedziała od razu. Potrzebowała chwili, by odnaleźć w sobie tamte wszystkie wielkie plany i marzenia, które leżały w strzępach na samym dnie jej duszy.
– Studiowałam architekturę wnętrz. Zawsze mnie to pasjonowało, sprawiało ogromną radość. Miałam mnóstwo zeszytów, w których rysowałam rozkłady pomieszczeń w nieistniejących domach i urządzałam je od zera.
– Naprawdę? – Spojrzenie Marii rozbłysnęło nagle promienną ekscytacją. – Dlaczego więc nie poszłaś w ten zawód?
– Nie ukończyłam studiów… – przyznała posępnie Liliana. – Musiałam zrezygnować po pierwszym roku. A potem… potem nie było już możliwości, aby wrócić… – Mimowolnie westchnęła. Wspomnienia o czasach zaprzepaszczonych marzeń za każdym razem boleśnie ściskały ją za serce. Być może gdyby wtedy nie znalazła się na rozdrożu i nie została zmuszona, by zejść ze swojej ścieżki, dziś wszystko potoczyłoby się inaczej.
– A jak wygląda twój obecny tryb pracy? Kiedy masz kolejny wylot? – zapytała Maria.
– Nieprędko… Szykuje mi się dłuższe wolne…
– Och. Ciąża?
– Nie. Nie o to chodzi. – Poniekąd, dodała w myślach.
– Wiesz, Lilianko, kiedy wspomniałaś o tej architekturze wnętrz, to zaczęłam się zastanawiać, czy chciałabyś mi w czymś pomóc… – Maria uśmiechnęła się tajemniczo. – Posiadam pewną nieruchomość. To domek w lesie, tuż za południową granicą Warszawy. Kiedyś był w użytku, ale od dawna nikt już tam nie mieszka i, prawdę mówiąc, lata świetności ma za sobą. Myślałam ostatnio nad tym, by przywrócić go do życia, odremontować, unowocześnić i dać pod wynajem. Może chciałabyś się podjąć jego aranżacji w zamian za naukę gry na pianinie? – Spojrzała Lilianie w oczy, a ją na moment zatkało.
– Ale… ja nigdy się czymś takim nie zajmowałam…
– Nic nie szkodzi. Mówisz, że projektowanie sprawiało ci radość i że zaczęłaś w tym kierunku studia, więc ufam, że znasz się na rzeczy. No i przede wszystkim zależy mi na kobiecej ręce, która sprawi, że będzie tam przytulnie, ciepło i domowo. Do najbrudniejszej roboty przy remoncie zaprzęgnę wnuka. Zrobi to, co mu się powie, ale on nie ma za grosz poczucia estetyki. Jeszcze by połączył żółte ściany z fioletowymi meblami. Do projektowania potrzebuję kogoś innego.
– Zaskoczyła mnie pani… My się przecież nawet nie znamy…
– Jeśli wyszukam w gazecie fachowca, to też nie będę go znała, prawda? – Posłała jej wesoły uśmiech. – Mam już swoje lata i nie mogę tracić czasu na poznawanie ludzi od podszewki. Ufam temu, co podpowiada mi intuicja, a ona mówi, że będziesz bardzo odpowiednią osobą.
Liliana wypuściła z ust powietrze. Była rozdarta tą nieoczekiwaną propozycją. Sama myśl o tym, że miałaby wrócić do swojej pasji projektowania, sprawiała, że serce rosło jej z ekscytacji, lecz wyobrażenie reakcji Konrada gasiło ten entuzjazm. Maria musiała dostrzec targające nią wątpliwości. Podniosła się z miejsca, podeszła do meblościanki, a z jednej z szuflad wyciągnęła klucze, które położyła na stole przed Lilianą.
– Proszę. Jedź, obejrzyj, oceń i dopiero wówczas podejmiesz decyzję. Jak już wspominałam, domek stoi w lesie, ale wytłumaczę ci dokładnie, jak do niego dotrzeć. Jest droga dojazdowa, choć nie wiem, w jakim stanie. Dawno tam nie byłam. Wszystko, co będzie konieczne do zrobienia, to zrobimy. Nie przejmuj się finansami. Pokryję koszty materiałów i umeblowania. Niech to będzie twój najlepszy projekt, jaki kiedykolwiek zrobiłaś. I nie musisz niczego ze mną konsultować. Ustalmy od razu, że jeśli tobie się coś spodoba, to mnie również. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Czy jutro w południe pasuje ci, by tam pojechać? – zapytała od razu, nie dając Lilianie ani chwili na pozbieranie myśli. Przyparta do muru, w końcu się poddała.
– Pojadę.
W oczach Marii błysnęła satysfakcja, jakby była wytrawnym graczem, który właśnie rozegrał najlepszą partię w życiu. Zasiadła ponownie w fotelu, uśmiechnęła się do Liliany, a jej spojrzenie znów stało się potulne, pełne gościnności i babcinego ciepła.
– To teraz jedz ciasto.
***
„To szaleństwo” – tylko to jedno zdanie huczało Lilianie w głowie już od momentu, kiedy wyszła z domu, mówiąc Konradowi, że udaje się na wizytę do nowego lekarza, który ma pomóc rozwiązać jej problemy z zajściem w ciążę. Nie wypytywał o adres ani o nazwisko. Nigdy nie dociekał, nie sprawdzał, nie wątpił. Ufał jej bezgranicznie, albo raczej był przekonany, że ktoś taki jak ona nie ośmieli się uciec do kłamstwa. Nie względem niego.
Tymczasem serce Liliany łomotało szaleńczo na wpół ze stresu, na wpół z ekscytacji, gdy autobus podmiejski dowiózł ją na ostatni przystanek, z dala od zgiełku i jakichkolwiek gabinetów medycznych, a widoczny z oddali znak „Droga prywatna”, o którym wspominała Maria, objaśniając trasę, utwierdził ją w przekonaniu, że zmierza we właściwą stronę.
Przez pierwsze minuty maszerowała leśną szutrową drogą, która wkrótce przeistoczyła się w ścieżkę z koleinami. O skręcenie kostki było tu nietrudno. Podłoże pokrywało mnóstwo połamanych konarów drzew, zaś Liliana wzdrygała się każdorazowo, gdy pod jej butami pękała gałąź. Całe życie była niczym płochliwa sarna próbująca istnieć bezszelestnie, trwająca w napięciu i gotowości na najgorsze, które i tak zaatakowało ją w momencie, gdy najmniej się tego spodziewała.
Teraz znów jakaś obca siła pchała ją w ramiona nieznanego. Nie miała pojęcia, czy postąpiła słusznie, przystając na tę dziwaczną propozycję ze strony Marii, ani czy tym samym nie strąci kamyka, który sprowadzi na nią całą lawinę. Momentami odczuwała w sobie tak wielkie pokłady lęku i wątpliwości, że miała ochotę zawrócić, jednak po kwadransie wędrówki zaczęło dziać się z nią coś niebywałego. Jej serce zwolniło, oddech stał się głębszy i miarowy, a kojąca cisza rozlewała się pod skórą jak balsam. Ciało, żyjące w napięciu od tak dawna, że nie potrafiło już inaczej, zaczęło się rozluźniać, aż wreszcie ogarnął ją spokój. Spojrzała w górę na słońce w zenicie przebijające się przez mozaikę liści i nabrała do płuc duży haust leśnego powietrza. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni otaczało ją tyle zieleni. W ich domu nie było ani jednej rośliny. „Żadnych badyli” – przemknął jej przez głowę strofujący głos Konrada i wspomnienie, gdy wyrzucał do kosza jej wyhodowane frezje.
Ścieżka ostro skręciła za drzewami. Świergot ptaków stał się jakby głośniejszy, a Liliana zasłuchała się w nim tak bardzo, że dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że ma towarzystwo. Usłyszawszy za sobą chrzęszczący odgłos kroków, spojrzała przez ramię i struchlała na widok wyłaniającej się zza zakrętu sylwetki mężczyzny. Szedł wartko, z rękoma w kieszeniach i z kapturem zarzuconym na głowę, a jego szybko przybliżająca się postać sprawiła, że po skórze Liliany przebiegły lodowate dreszcze. Wzrok znów skierowała przed siebie, choć w jej głowie zawirowało ze strachu. To droga prywatna. Dlaczego tędy idzie? Skąd się wziął? Czy to możliwe, że podążał jej tropem już od przystanku? Na bezdechu minęła skrzyżowanie leśnych ścieżek i zerknęła znów za siebie, mając nadzieję, że mężczyzna skręci w którąś z nich. Nic z tego. Ciągle szedł za nią, teraz jakby szybszym krokiem niż wcześniej, a być może to jej wyobraźnia zaczęła już pracować na pełnych obrotach.
Walcząc ze wzbierającą paniką, rozpatrywała w myślach wszelkie opcje obrony. Posiadała przy sobie wyłącznie bilet miesięczny, klucze do chaty w lesie, notatnik i dobrze zatemperowany ołówek. Miał jej służyć do szkicowania projektu, ale jeśli wykazałaby się odpowiednim refleksem i celnością, być może zdołałaby go wbić prosto w szyję lub oko napastnika. Jedną dłoń włożyła już do torebki w gotowości i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że właśnie dotarła do końca ścieżki. Rozjaśniał przed nią widok przestrzeni i cel wędrówki. Na leśnej polanie stał drewniany domek Marii, jednak przez odgłos zbliżających się kroków nie mogła skupić się na nim nawet w najmniejszym stopniu. Strach osiągnął apogeum, aż wreszcie Liliana nie wytrzymała. Zaciskając palce na zaostrzonym ołówku, gwałtownie odwróciła się za siebie.
– Dlaczego pan za mną idzie?! – wrzasnęła gniewnie do nieznajomego, choć zdawała sobie sprawę, że jej głos zabrzmiał jak szczeknięcie zapędzonego w kąt ratlerka.
Mężczyzna przystanął. Ręce wciąż trzymał w kieszeniach, za to jego brwi raptem poszybowały do góry.
– Chętnie poszedłbym jakąkolwiek inną drogą, gdyby tylko taka istniała – odparł sarkastycznie, a wymijając ją, zbliżył się do wiszącej na drzewie budki lęgowej.
Liliana w osłupieniu obserwowała, jak wyciąga ze środka klucze podobne do tych, które dostała od Marii, po czym wchodzi po schodach na werandę domu. Będąc tuż przed drzwiami, ściągnął z głowy kaptur, a ona dopiero teraz zaczęła dopuszczać do siebie obraz inny niż ten, który ze strachu ulepiła jej wyobraźnia. Mężczyzna był młody, szczupły, średniego wzrostu o lekko falowanych, zmierzwionych ciemnoblond włosach, które opadły mu na oczy, kiedy siłował się z zamkiem. Wówczas ją oświeciło.
– Przepraszam… Nie skojarzyłam, że to pan… – odezwała się speszona, wchodząc do niego po schodach. – Jest pan wnukiem Marii, prawda?
Mężczyzna odwrócił głowę i zmierzył ją wzrokiem, ale nie odpowiedział.
– Pani Maria prosiła, bym pomogła jej zaaranżować wnętrze tego domu. Jestem Liliana. – Wyciągnęła rękę na powitanie. Uścisnął, choć jego twarz pozostała poważna, a spojrzenie nieufne.
– Maks. Nie musisz mi „panować”. Jesteś projektantką?
– Nie, nie z zawodu, ale amatorsko zdarzyło mi się tworzyć projekty wnętrz. Zawsze to lubiłam. A ty…?
Maks zacisnął zęby, z coraz większą złością próbując przekręcić klucz.
– A ja nie jestem budowlańcem ani z zawodu, ani z zamiłowania. Co za pieprzony zamek!
– Może ja spróbuję. – Liliana wyciągnęła z torebki swój zestaw kluczy. Pierwszy z nich od razu otworzył drzwi.
Z wnętrza chaty zionęła mieszanina stęchlizny i kurzu drapiącego w gardła. Maks, który wszedł do środka tuż za Lilianą, stanął jak wryty, przeczesał palcami bujne włosy i wypuścił przez usta wstrzymywane powietrze. Jego oczy wypełniły się trwogą.
Niewielki domek składał się z kilku pomieszczeń. Z malutkiej sieni prowadziły trzy drogi: na prawo – do równie malutkiej łazienki, na lewo – do odrobinę większej kuchni, i na wprost – do głównego pomieszczenia, najprzestronniejszego, z kanapą, dawno wygasłym kominkiem i schodami pnącymi się na antresolę. Więcej pokoi nie znaleźli, ale nawet ta ograniczona przestrzeń już na pierwszy rzut oka wskazywała na wiele tygodni pracy.
Maks chodził po pomieszczeniach i zaglądał w każdy kąt. „Dramat”, „masakra”, „tragedia” – wyskakiwały mu z ust co chwilę, choć Liliana uważała te określenia za dużą przesadę. W jej oczach chata miała niesamowity klimat. Poczuła to „coś” od razu, kiedy tylko weszła do środka. Zupełnie jakby po latach wróciła do domu, choć zdawała sobie sprawę, jak abstrakcyjne jest to wyobrażenie. Obce, zaniedbane, puste cztery ściany, a jednak z namiastką ciepła, którego nie czuje się skórą, lecz sercem. To miejsce zasługiwało, by płomień domowego ogniska na nowo został tu rozpalony. I wówczas była już pewna, że podejmie się remontu.
Wyszła, by dokładniej obejrzeć dom z zewnątrz. Szpiczasty, spadzisty dach nie był uszkodzony, a i drewniana elewacja nie wymagała wymiany na nową. Jedynie w dwóch oknach zauważyła pęknięte szyby, ale doszła do wniosku, że nie czeka ich tutaj aż tyle pracy, co w środku. Najwyraźniej las opiekował się tym miejscem lepiej niż mieszkający tu wcześniej ludzie.
Gdy pełna zapału wróciła do chaty, Maks był bliski załamania nerwowego. On nie widział tu za grosz dawnego ani przyszłego klimatu. Widział za to płytki odpadające ze ścian w łazience, popękany tynk na suficie w salonie i rozpadający się kredens, który w jakiś sposób trzeba będzie stąd wywieźć wraz z całą resztą straszących szkieletów mebli i sprzętów pokrytych centymetrową warstwą kurzu. Z duszą na ramieniu odkręcił główny zawór wody. Poczuł ulgę, kiedy z kuchennego kranu poleciał pomarańczowy strumień, ale ten pozytywny aspekt i tak był zaledwie kroplą w morzu potrzeb. W jego ocenie każdy kąt tej rudery wymagał gruntownego remontu.
Długo się powstrzymywał przed wiązanką przekleństw, która w końcu wyleciała mu przez usta. Gniewnie kopnął plątający mu się pod nogami fragment kafelka, po czym odwrócił się do Liliany.
– Ja stąd dzisiaj spadam, a ty, jeśli chcesz, to rób ten cały projekt. Tylko niech cię fantazja nie poniesie, bo przypominam, że jestem tu sam. – Pokazał wskazujący palec dla lepszego podkreślenia słów. – Żadnych dobudówek, zamiany łazienki z pokojem ani wybijania nowych okien. Co najwyżej mogę ci zrobić dodatkowe gniazdko. – Bez pożegnania minął ją w przejściu i wyszedł na zewnątrz, trzasnąwszy drzwiami.
Liliana z wdzięcznością przyjęła fakt, że sobie poszedł. Wprowadzał niezdrową atmosferę, a ona wreszcie zamierzała skupić się na pracy. Wyciągnęła z torby notatnik i niedoszłe narzędzie zbrodni w postaci ołówka, obejrzała każde z pomieszczeń raz jeszcze, po czym zabrała się za szkic projektu. Na nowo poczuła przypływ inspiracji i radość tworzenia, którą od lat trzymała ukrytą w głębi serca. Pomysły pojawiały się jeden po drugim, a dłoń samoistnie poruszała się po kartce. Oczyma wyobraźni widziała już, jak będzie tutaj pięknie.
Po trzech godzinach wszystko miała skończone. Zostawiła Maksowi kartkę z jedną małą prośbą i opuściła chatę przepełniona ekscytacją, jakiej nie czuła jeszcze nigdy.
Znajome przygnębienie wróciło do niej dopiero, gdy dotarła pod fasadę swojego domu. Każda jej radość była tylko ulotnym motylem, który żyje przez chwilę i umiera w momencie, gdy przekraczała progi willi. To był jej świat i rzeczywistość.
Weszła do przedpokoju i przystanęła zaskoczona, słysząc dobiegającą z salonu ożywioną rozmowę. Rozpoznawszy głosy, ośmieliła się zajrzeć do środka.
Przy stole, oprócz Konrada, siedziała jej przyjaciółka Kaja razem ze swoim mężem, Pawłem. Wszyscy spojrzeli w stronę Liliany, a rozmowy ucichły.
– Lilka, czekaliśmy na ciebie! – Kaja szeroko się uśmiechnęła. – Chodź, siadaj! Nie stój tak w progu!
Liliana odwzajemniła jej uśmiech i podeszła bliżej. Dopiero wówczas dostrzegła stojącą na stole opróżnioną butelkę wódki, a tuż obok drugą, niedawno napoczętą. Usiadła, próbując zatuszować napięcie. Czuła już bowiem wwiercający się w nią wzrok Konrada.
– Gdzie byłaś? – zapytał. Jego głos był miękki, a oczy lekko zeszklone. Rozpoznała, że jest już wstawiony.
– U lekarza… Sam rozumiesz… – dodała znacząco, mając nadzieję, że nie będzie ciągnął jej za język przy gościach.
– Problemy żołądkowe? – zachichotała Kaja. – Jeśli tak, to mam na to najlepszą receptę.
– Lilka nie pije – wtrącił się Konrad, zanim przyjaciółka zdążyła podać jej kieliszek. Kaja przewróciła oczami, a siedzący obok Paweł wymownie prychnął.
– Wyluzuj, stary. Nie wiesz, że po procentach najłatwiej zalicza się wpadkę? – rzucił ze śmiechem, a przez ciało Liliany przeszedł dreszcz zażenowania. Stało się dla niej jasne, że oni o wszystkim wiedzą.
– Twój ojciec ci tak powiedział? – zripostował rozbawiony Konrad, po czym od razu zwrócił się do Liliany: – Lalka, zrób jakieś kanapki na zagrychę. Ty tu jesteś panią domu. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, jak się dba o gości, prawda?
Ten jego uśmiech, pozornie czuły, choć już malowany zniecierpliwieniem, sprawił, że Liliana momentalnie poderwała się na nogi i ruszyła do kuchni. Gdy tylko weszła do środka, dogoniła ją Kaja.
– Czekaj, pomogę ci, a oni niech sobie pogadają o tych swoich biznesach… – Machnęła ręką i zamknęła za nimi drzwi. Najwyraźniej ona również zdawała sobie sprawę, że o pewnych rzeczach lepiej nie wiedzieć, szczególnie tych dotyczących krętactw, które Konrad z Pawłem robili w firmie. W branży nieruchomości pracowali od lat i bardzo szybko ich znajomość przerodziła się w przyjaźń. Wychodzili razem na piwo, jeździli na polowania, a Konrad załatwił Kai pracę w liniach lotniczych, tak jak było to w przypadku Liliany. Nic tak nie zacieśnia relacji jak wspólne brudy.
Liliana wyciągnęła na blat bochenek chleba i zajęła się przygotowaniem kanapek według przyswojonego przez siebie schematu. Wszystko musiało być w odpowiednich proporcjach. Konrad nie cierpiał, gdy któregoś z produktów było za dużo, a składniki spadały mu na talerz, ale zbyt skąpe wypełnienie kanapki również działało mu na nerwy. Liliana odmówiła więc, gdy przyjaciółka chciała pomóc jej w szykowaniu posiłku. Wolała zrobić to sama.
– Chyba powinnam się na ciebie obrazić… – zagaiła Kaja, dłużej już nie wytrzymując. – Po pierwsze nic nie wspominałaś, że nasz lot z Nowego Jorku był twoim ostatnim. A po drugie, co jeszcze gorsze, nie pochwaliłaś się, że staracie się o dziecko.
Liliana z trudem utrzymała się w ryzach.
– Mogłabym się chwalić, gdybym zaszła w ciążę. Póki co nie mam czym.
– To z tego powodu odeszłaś z pracy?
– Tak… – Choć bardzo się starała, by to słowo zabrzmiało pewnie, nie udało jej się stłumić mimowolnego westchnienia. Kaja nie wychwyciła jednak nuty zawahania.
– Wspaniale, że się wam układa. Myślicie przyszłościowo i podejmujecie ważne decyzje. To tylko umocni wasz związek. – Obdarzyła przyjaciółkę ciepłym uśmiechem i przeczesała palcami swoje gęste czarne włosy. – My nie myślimy jeszcze o dziecku. Może za kilka lat. Póki co ciężko byłoby mi rozstać się ze swobodą i niezależnością, chociaż… przy Pawle to różnie z tym bywa… – Skwasiła się. – No właśnie, Lilka… Chciałam cię o coś poprosić… – Przygryzła wargę i ściszyła głos. – W ostatni weekend sierpnia, akurat wtedy, gdy wypadają moje urodziny, w Gdańsku odbędzie się wernisaż wystawy malarstwa niderlandzkiego. Wiesz, że sztuka mnie zachwyca, i bardzo chciałabym to zobaczyć, ale Pawła nudzą takie rzeczy… Samą mnie na weekend nie puści… Według niego takie wypady, o ile nie wiążą się z pracą, są zupełnie zbędne… dlatego mu powiedziałam, że mamy wtedy w Gdańsku szkolenie okresowe dla stewardes… Czy w razie czego możesz potwierdzić moją wersję?
– W porządku. – Liliana wzruszyła ramionami, a na usta Kai znów wpłynął szeroki uśmiech.
– Dzięki, Lilka, jesteś cudowna! To będzie najlepszy prezent na moje urodziny!
Z talerzem kanapek wróciły do salonu, gdzie całą czwórką spędzili jeszcze kilkadziesiąt minut. Panowie dyskutowali o wspólnych planach wypadów na polowania, a Kaja obgadywała wszystkich kolegów z pracy. Goście wyszli z ich domu w szampańskich nastrojach i z procentami w żyłach. Konrad odprowadził ich na podjazd i wrócił do salonu, gdzie Liliana sprzątała ze stołu.
– Dlaczego im powiedziałeś, że staramy się o dziecko? – zapytała od razu, nie wytrzymując. Była zła i wcale nie zamierzała tego ukrywać.
– Bo to prawda. – Wzruszył ramionami.
– Ale to nasza prywatna sprawa. Inni nie muszą o tym wiedzieć i trąbić na lewo i prawo.
– Daj spokój. To nasi przyjaciele… Cieszą się i kibicują… A tak à propos starań, to… – Zbliżywszy się do Liliany, oplótł ją silnie ramionami w pasie i złożył na jej szyi pocałunek. Mimowolnie napięła mięśnie, wstrzymując oddech z powodu kwaśnego odoru alkoholu. Stała jednak biernie, odłączając umysł od ciała, po którym coraz zachłanniej wędrowały jego dłonie, aż w pewnym momencie coś przyszło jej do głowy. Jeżeli zamierzała poruszyć ten temat, to sielski nastrój Konrada był idealną okazją.
– Wiesz… Myślałam o tym, o czym mówiłeś ostatnio… O tym, że powinnam wypocząć i znaleźć sobie jakieś relaksacyjne zajęcia… Lekarz, u którego dziś byłam, też tak powiedział… – skłamała, wiedząc, że dzięki wymyślonej opinii specjalisty bardziej umocni grunt. – Chyba znalazłam coś odpowiedniego…
– Co takiego? – wybełkotał Konrad, który po rozciągnięciu materiału bluzki całował skórę jej ramion.
– W poczekalni przed gabinetem poznałam pewną starszą panią… Zdrowie nie pozwala jej już na pracę, a ma przydomowy ogródek i zapytała, czy chciałabym się nim zaopiekować… Pomagałabym jej też trochę w domu, przy sprzątaniu albo gotowaniu… W zamian za to uczyłaby mnie grać na pianinie. Zawsze marzyłam, by potrafić zagrać na jakimś instrumencie…
– Na pianinie? – zaśmiał się cierpko. – Do tego chyba trzeba mieć grosz talentu.
Liliana zignorowała ten przykry docinek.
– Zgódź się, proszę. Będę więcej przebywać na świeżym powietrzu, wyciszę się, zrelaksuję… A może właśnie to będzie drogą do upragnionych dwóch kresek…?
– Dobra. Możesz się bawić w ogrodniczkę i pianistkę. Najważniejsze, że będziesz na miejscu, w Warszawie… Zawsze pod ręką… – Uśmiechnąwszy się chytrze, popchnął ją na kanapę.
19 maja 1980 roku
Tydzień temu był mój wielki dzień – poszłam do Pierwszej Komunii Świętej. Miałam śliczną białą sukienkę, którą babcia odkupiła dla mnie od sąsiadki, i wianek. Babcia wplotła mi w niego kilka kwiatów frezji, bo mama lubiła je najbardziej. Powiedziała, że w ten sposób mocniej poczuję jej obecność w tym ważnym wydarzeniu, ale i tak chciało mi się płakać, gdy patrzyłam na inne dzieci. Po mszy wszyscy robili sobie zdjęcia ze swoimi rodzinami, a my po prostu wróciliśmy do domu. Trochę szkoda, że nie mam żadnej pamiątki, bo naprawdę ładnie wyglądałam.
Jednak ważniejsze od zdjęcia było dla mnie to, co przeżyłam dzień wcześniej, kiedy poszłam do pierwszej spowiedzi. Siostra zakonna mówiła nam w szkole, że wtedy odpuszczane są wszystkie grzechy, jeśli tylko się o nich powie i mocno żałuje. Babcia to potwierdziła, więc gdy tylko przyszła moja kolej, powiedziałam księdzu, że zabiłam swoją mamę i brata. Wychylił się wtedy z konfesjonału i spojrzał na mnie, jakby chciał sprawdzić, kim jest ta mała wielka grzesznica, a potem zapytał mnie ze złością, dlaczego robię sobie żarty podczas spowiedzi. Dopiero kiedy streściłam mu całą historię, to zrozumiał. Zamilkł na bardzo długą chwilę, aż wreszcie wyszeptał, że to nie była moja wina, bo tego, co się stało, nikt nie mógł przewidzieć, i że Pan Bóg się na mnie nie gniewa. Nie jestem jeszcze pewna, czy mogę mu wierzyć, ale zrobiło mi się trochę lżej.
Poza tym nie jest dobrze, dzienniczku. Właściwie to jest bardzo źle. Z tatusiem dzieje się coraz gorzej. Częściej płacze, ale i dużo więcej pije. Przytula mnie wtedy, mówi, że mnie kocha, a ja powtarzam mu to samo i szybko uciekam do pokoju. Nie lubię z nim przebywać, kiedy jest pijany. Śmierdzi, jest lepiący, a jego smutek jeszcze bardziej mnie wtedy przeraża.
Babcia Lusia już wie, że sobie popija. Sama go nakryła, a właściwie to on przestał się już nawet ukrywać. Bardzo na niego nakrzyczała i na cały weekend zabrała mnie do siebie. Babcia ma malutki domek ze zniszczoną podłogą i z łóżkiem, które stoi w kuchni pod ścianą, bo nigdzie indziej nie ma miejsca. Zawsze jest tam chłodno, a najgorsze, że do toalety trzeba wychodzić na dwór, ale ja i tak lubię u niej nocować. Piekłyśmy razem ciasteczka i rysowałyśmy pokoje dla lalek, wyobrażając sobie, jak mogłyby wyglądać. Bardzo mi się to zajęcie podoba i jak dorosnę, będę robić takie rysunki domów dla prawdziwych ludzi. Dla babci też coś ładnego wtedy zaprojektuję, a może nawet z nią tam wtedy zamieszkam.
Przed zaśnięciem patrzyłyśmy razem w ciemne niebo i wybrałyśmy dwie gwiazdki – jedną dla mamy, drugą dla Kacpra. Babcia poradziła mi, że gdy mocno zatęsknię, to mogę na nie spojrzeć, a nawet porozmawiać, a oni usłyszą, choć będą za daleko, by odpowiedzieć. Nie wiem, czy to prawda, ale lubię sobie wyobrażać, że na mnie patrzą, migocząc na niebie. Potrzebuję tego, bo z każdym dniem coraz bardziej dociera do mnie, że zniknęli na zawsze. Mija już dwunasty tydzień, od kiedy widziałam ich po raz ostatni. Tak długo, a przecież to dopiero chwilka w porównaniu do wszystkich następnych lat.
Wczoraj wróciłam do taty. Nie był pijany, ale wieczorem znów poszedł do pokoju Kacpra i zaczął bardzo płakać. Zapytałam go wtedy, czy rozpaczałby tak samo, gdybym to ja leciała zamiast mojego braciszka, tak jak to było zaplanowane. Tatuś mnie przytulił i rozpłakał się jeszcze bardziej, ale nie odpowiedział. I to było najgorsze.
Maks wrócił do domu w równie paskudnym humorze, z jakim rankiem z niego wyszedł. Popołudniowa zmiana w pizzerii niczego nie polepszyła. Wręcz przeciwnie. Szef łypał na niego wrogo za każdym razem, kiedy natykali się na siebie na zapleczu, i Maks był pewien, że nadgodziny, które dziś dostał, nie trafiły do niego drogą losowania.
Wycieńczony stresem i emocjami wyszedł z pracy dopiero wieczorem. Zostawił samochód przed kamienicą i udał się spacerem do osoby, która z jakiegoś powodu postanowiła namieszać w jego codzienności równie mocno, co obrażony pracodawca.
Maria wypatrywała go już przez okno. Kiedy wszedł na pierwsze piętro, drzwi jej mieszkania czekały otworem.
– Maks! W końcu jesteś! Chodź, wejdź, odgrzeję ci obiad. – Uśmiechnęła się szeroko, zapraszając go do środka.
Bez entuzjazmu usiadł przy kuchennym stole i w milczeniu zaczekał, aż starsza kobieta postawi przed nim talerz pomidorowej. Gdy pewnego razu chciał obsłużyć się sam, niemal zrobiła mu awanturę o brak poszanowania „świętych wartości gość – gospodarz”. Nie zamierzał więcej się z nią spierać.
– Opowiadaj, co słychać. Jak w pracy? – zapytała, siadając naprzeciw niego. Maks włożył do ust pełną łyżkę zupy i ciężko westchnął. Nawet znakomity smak potrawy nie był w stanie zniwelować goryczy, która od wczoraj paliła go w gardło.
– Źle. Właściwie to fatalnie. Wczoraj mnie okradziono.
Maria się wzdrygnęła.
– Jak to okradziono?! Gdzie?
– Pod domem klientów, którym często dowożę pizzę. Sam jestem sobie winien. Zaparkowałem i nie zamknęłam auta. Do drzwi frontowych miałem dosłownie kilka kroków, ale nikt mi nie otworzył, więc przeszedłem do ogrodu, bo czasami tam mogłem zastać domowników. Nie wróciłem już po to, żeby zamknąć samochód. Dwie minuty nieuwagi i pozamiatane. Ktoś zwinął radio, sakiewkę z kasą i trzy pudełka pizzy, które miałem jeszcze dostarczyć.
– Boże święty… No i co teraz? – Maria z przejęciem dotknęła dłonią policzka.
Maks wzruszył ramionami.
– Szef jest na mnie wściekły i już obiecał, że za straty potrąci mi z pensji. Ale najgorsze jest to, że szykują się cięcia personalne, więc mogę się domyślić, kto wyleci w pierwszej kolejności…
– Sam powinieneś zmienić wreszcie tę przebrzydłą pracę! – uniosła się w emocjach. – Zamierzasz do końca życia rozwozić pizzę w tej śmiesznej czerwonej czapeczce i łasić się o napiwki? Masz trzydzieści dwa lata i łeb na karku. Jesteś przecież świetny w komputery i te całe siatki interwałowe!
– Sieci internetowe – poprawił ją z uśmiechem.
– No właśnie. To jest przyszłością i w to powinieneś iść!
– Łatwo mówić. Nie mam ani wykształcenia, ani doświadczenia w tej branży. Mam za to czynsz do zapłacenia co miesiąc, więc lepiej trzymaj kciuki, aby do czasu zwolnień ktoś nawalił bardziej niż ja. – Dokończywszy posiłek, podziękował i odstawił talerz na bok. – A teraz ty się spowiadaj. Co to za akcja z tą ruderą w lesie? Dzwonisz nagle z rana i wymyślasz ten remont, jakby się paliło. I jeszcze te klucze schowane w budce lęgowej dla ptaków. Co to w ogóle za pomysł? – prychnął.
– Od zawsze tam leżą.
– To akurat podejrzewałem. Są tak zardzewiałe, że ledwo wcisnąłem je w zamek.
– Dam ci dziś zapasowy komplet. Napijesz się herbaty? – zapytała od razu Maria, ale on nie dał odwieść się od tematu.
– Skąd masz tę chatę?
– Ano mam. Kupiłam bardzo dawno temu, ale rzadko tam zaglądam. Dom od lat stoi pusty.
– I co? Tak nagle ci się o nim przypomniało?
– Chciałabym, aby został odrestaurowany i nadawał się pod wynajem. – Zignorowała jego pytanie. – Niech będzie wygodnie, przytulnie, a zarazem nowocześnie. Wyobrażam sobie to miejsce jako komfortowe gniazdko dla młodego małżeństwa. Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak to „gniazdko” wygląda? Jakby narobiły w nim trzy pokolenia gołębi.
Maria wywróciła oczyma.
– Już nie dramatyzuj. Na pewno nie jest tak źle. Tylko żebyś mi nie odstawił tam żadnej fuszerki! – Pogroziła mu palcem. – Ma być z klasą i elegancją.
– Wszystkie płytki trzeba położyć od nowa, zaszpachlować ściany, pomalować, wywieźć graty, Bóg wie, co jeszcze tam na mnie czeka. Niby jak mam to wszystko zrobić sam? To praca na rok!
– Nie sam, tylko z Lilianą – zaznaczyła z uśmiechem, a on szyderczo parsknął.
– Z pewnością dużo mi pomoże przy układaniu płyt gipsowych.
– Jeszcze się zdziwisz, ile ta dziewczyna potrafi.
– Skąd ty w ogóle ją wytrzasnęłaś? I dlaczego kazałaś, żebym…?
– Nie wszystko musisz wiedzieć – przerwała mu stanowczo. – Po prostu rób to, o co cię proszę. I nie ociągaj się z pracą, bo mój przyjaciel nie daje mi dużo czasu.
– Jaki znowu twój przyjaciel? – Zmarszczył brwi.
– Rób to, o co cię proszę – powtórzyła i ostatecznie zakończyła temat.
Maks niczego już nie rozumiał. Maria zachowywała się tak, jakby postradała zmysły. Śmierdziało mu to na kilometr, ale nie miał innego wyjścia, jak tylko przyjąć zasady, jakie narzuciła.
Wyszedł od niej sfrustrowany, z głową pełną obaw i wątpliwości. Nie miał pojęcia, w jaki sposób organizować najbliższe tygodnie tak, by wystarczyło mu czasu chociaż na odrobinę snu. O urlopie w pizzerii nie było mowy, jeśli istniał jeszcze jakikolwiek cień nadziei na to, że może jednak uda mu się nie wylecieć z pracy, ale i Marii nie potrafił odmówić. Nie po tym, co kiedyś dla niego zrobiła. Czekała go zatem ostra harówka i musiał się z tym faktem pogodzić.
Ze wzrokiem wbitym w ziemię dotarł już na swoje osiedle, gdy dziwne przeczucie szepnęło mu nagle na ucho, by spojrzał przed siebie. Zobaczył barczyste plecy mężczyzny maszerującego w tym samym kierunku, kilka metrów przed nim, ale tyle wystarczyło, by Maks poczuł, jak drętwieje mu skóra. Nie, to niemożliwe, powtarzał sobie zaciekle. To nie może być on. Jeszcze za wcześnie…
Od razu zwolnił kroku, zwiększając dzielący ich dystans. Mężczyzna wciąż odwrócony był tyłem. Miał na sobie zieloną bluzę, w dłoni trzymał czarną podróżną torbę, był całkowicie łysy i dużo, dużo szczuplejszy niż osoba, którą Maks widział po raz ostatni zakutą w kajdanki. I tylko ten chód, tak niepokojąco znajomy, wywoływał w nim coraz gorsze przeczucie. Szedł jego śladem powoli i bezszelestnie. Przez głowę przemknął mu pomysł, by po prostu krzyknąć jego imię i rozwiać wątpliwości, ale nie miał odwagi, jak gdyby fakt, że pozostanie niezauważony, mógł sprawić, iż tamten po prostu zniknie. Widząc, jak mężczyzna z torbą skręca nagle w drogę inną niż ta, która prowadziła do jego mieszkania, poczuł nieziemską ulgę. A jednak to nie on. Dzięki Bogu, to jeszcze nie pora.
Gdy zielona bluza już całkowicie zniknęła Maksowi z oczu, wypuścił z ust powietrze i wstąpił do pobliskiego sklepu po czteropak piwa. Po alkohol sięgał niezwykle rzadko. Sam dźwięk otwieranej puszki przywoływał przykre wspomnienia, ale ostatnie dni przyniosły mu tak wiele stresu i nerwów, że dzisiejszego wieczora nie marzył o niczym więcej, jak o odrobinie procentów we krwi.
Z czteropakiem w ręce dotarł do kamienicy, gdzie po latach tułaczki udało mu się wynająć mieszkanie. Wdrapał się na trzecie piętro i sięgnął po klucze, gdy na widok koczującego pod drzwiami mężczyzny w zielonej bluzie niemal zachłysnął się powietrzem. Tym razem nie miał już złudzeń. Ich spojrzenia się spotkały, a Maks odniósł wrażenie, że dostał szpadlem w sam środek twarzy.
– Adam…?
– No, kopę lat, młody! Już się bałem, że będę musiał czekać na ciebie wieczność! – Uścisnął Maksa na powitanie, ale nie doczekał się odwzajemnienia tego serdecznego gestu. – Tak się zakręciłem, że pomyliłem drogę do twojego mieszkania, ale koniec końców udało mi się trafić. Co ty taki dziwny? Nie cieszysz się z powrotu brata? – Szturchnął go pięścią w ramię, mocniej, niż było to konieczne.
– Zaskoczyłeś mnie… – wydusił wreszcie. – Czy to przypadkiem nie za wcześnie…?
– Wypuścili mnie za dobre sprawowanie. Wiesz, mówiłem grzecznie „dzień dobry” klawiszom, a pościel składałem w idealną kosteczkę. – Parsknął rechoczącym śmiechem. – No, już. Otwieraj drzwi. Przecież nie będziemy gadać na korytarzu, bo te stare prukwy pewnie już stoją z gałami w judaszach.
Maks wsunął klucz do zamka i z niebywałym trudem nacisnął klamkę. Ruchy miał powolne, ociężałe, a serce łomotało mu w piersi, rwąc się z goryczy. Gdy jego starszy brat przekroczył próg mieszkania, Maks miał świadomość, że prędko stąd nie wyjdzie.