Garnet, tom 7. Strata - Karolina Wójciak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Garnet, tom 7. Strata ebook i audiobook

Karolina Wójciak

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

375 osób interesuje się tą książką

Opis

Siódmy tom serii Garnet

Montana, 1911 rok

Mimo że Katie wyszła za mąż, nie może cieszyć się nowym życiem i zostać w Montanie. Niespodziewane wydarzenia w Londynie zmuszają ją do powrotu do rodzinnego domu. Zabiera ze sobą Tima i Kennedy – córkę siostry – i bez zwłoki wyrusza w drogę. Podróż, która początkowo miała być krótka, bezpowrotnie zmienia ich życia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 13 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Bieńkowska

Oceny
4,8 (32 oceny)
28
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aezgrudzien

Nie oderwiesz się od lektury

mimo, że to już 7 historia wcale nie robi się nudno... czekam tom 8 chociaz mnie inspiracja histoią statku średniosię podbała 🧐
00
BeataMon

Dobrze spędzony czas

nie takiego zakonczenia sie spodziewalam
00
itusia

Nie oderwiesz się od lektury

Popłakałam sie na koniec 😭 Nie pamietam kiedy jakakolwiek książka wywołała we mnie takie emocje 😭 Polecam całą serie i cicho mam nadzieje .. ze bedzie wiecej 🤍
00
Malwi68

Całkiem niezła

Na początku „Strata” Karoliny Wójciak nie porwała mnie wcale. Przez pierwsze rozdziały miałam wrażenie, że historia będzie jedną z tych, które odkłada się na półkę z myślą „może kiedyś wrócę”. Jednak coś zaczęło się zmieniać, gdy losy Katie przeniosły się na inny kontynent. Tam fabuła nabrała świeżości, a ja – trochę niechętnie, ale jednak – zaczęłam wciągać się w jej podróż. Zakończenie to zupełnie inna liga – dramatyczne, pełne napięcia i emocji, które trudno opisać bez zdradzania zbyt wiele. Katie, mimo że wyszła za mąż, nie może cieszyć się nowym życiem w Montanie. Niespodziewane wydarzenia w Londynie wywracają jej plany do góry nogami. Pakuje się w pośpiechu, zabiera Tima oraz Kennedy – córkę swojej siostry – i rusza w drogę. Z pozoru miała to być tylko krótka wizyta, ale ta podróż okazała się punktem zwrotnym, który na zawsze odmienił ich życie. To nie jest historia, którą pokochałam od pierwszej strony. Ale jest to opowieść, która potrafi zaskoczyć, wciągnąć i na końcu zostawi...
00
Kattra8747

Nie oderwiesz się od lektury

dję mx coć polemizwałbym z akończenim
00



© Copyright by Karolina Wójciak, 2025

Nashville, sierpień 2025

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Justyna Luszyńska

Pierwsza korekta: Agnieszka Mąka

Druga korekta: Agnieszka Mąka

Skład DTP: D.B. Foryś – dbforys.pl dbforys.pl

Projekt okładki: Karolina Wójciak, Gabriela Rajewska

Wykonanie okładki: Justyna Knapik – Justyna Es - Grafik

Żaden fragment książki nie może być publikowany ani wykorzystywany w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy.

Wydanie I

ISBN: 978-83-67308-59-5

Każdej osobie, która bez przekonania wzięła Garnet w swoje ręce i… z biegiem opowieści pokochała tę serię całym sercem.

Garnet, 30 sierpnia 1911

Katie

Ściągnęłam wodze. Tak długo jeździłam w spodniach, że zapomniałam o sukience, którą na sobie miałam. Gdybym zaplątała się w materiał i spadła z konia, zrobiłabym z siebie pośmiewisko. W ostatniej chwili podwinęłam suknię, po czym zwinnie zeskoczyłam z siodła i podeszłam bliżej.

– Zabiłeś ludzi?! – naskoczyłam na Wohifa. – Kiedy?

Nie odpowiedział.

– Kiedy?! – powtórzyłam, ale on nadal milczał.

– Gdzieś w połowie lipca – wyjaśnił za niego urzędnik. – Zabił aż dziewięciu ludzi. Ukradł też ich mienie i rzecz jasna konie.

W lot zrozumiałam, o czym on mówił. Chodziło mu o trupy, które zostawiliśmy na prerii w drodze powrotnej od ciotki Evelyn.

– Pan chyba żartuje. – Stanęłam obok konia, którego dosiadał urzędnik.

– Jestem jak najbardziej poważny. Znaleźliśmy obciążające go dowody.

– To jest nieporozumienie – zapewniłam.

– Pani… – Spojrzał na mnie wymownie.

– Cathrine Swanton – przedstawiłam się, zanim zdałam sobie sprawę, że to sprawa, której nie omówiłam z Jakiem. Może powinnam używać jego nazwiska, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia.

– Pani Swanton, ten człowiek jest winny. Czekamy tylko, aż wskaże nam, gdzie są skradzione dobra i konie. Już poprosiłem w Bearmouth o przygotowanie liny dla niego.

Te słowa mnie zmroziły. Chcieli go wieszać, zanim wysłuchają zeznań świadków zdarzenia? Jakim prawem? Przecież on zrobił to w samoobronie. Co innego gdyby to był napad rabunkowy.

Niewiele myśląc, podeszłam do Jake’a.

– Masz nóż?

– Po co ci nóż? – Zmarszczył brwi.

– Masz? – spytałam ponownie, ale nie reagował. – Jake, masz nóż?

– Proszę. – Odpiął swój od paska i podał mi go.

Skierowałam się z nim do Wohifa.

– Halo! – krzyknął jeden z urzędników i pociągnął za linę, którą był związany Wohif. Indianin musiał ruszyć, inaczej by się przewrócił.

Stanęłam mu na drodze. Nie pozwoliłam, aby odciągnięto go ode mnie.

– Niech pani odejdzie! – wydarł się najstarszy z nich. To on trzymał linę, którą dodatkowo miał przywiązaną do horna swojego siodła.

– Ma pan złego człowieka. – Chwyciłam za linę.

– To on! Jeśli pani nie odejdzie, będę musiał panią zatrzymać za utrudnianie aresztowania!

– Katie… – Jake do mnie podjechał. – Nie rób tego.

– Mają złego człowieka.

– Mamy dowody – odparł urzędnik. – Pani działanie jest absolutnie nieuzasadnione.

– To ja ich zabiłam – wyznałam.

– Słucham? – Spojrzał na mnie jak na szaloną.

– Byłam z dziećmi w odwiedzinach u ciotki Evelyn, może pan to u niej potwierdzić. Pojechaliśmy we troje, ale w trakcie powrotu się zgubiliśmy. Zostaliśmy zatrzymani przez grupę mężczyzn. Z racji ich przewagi nie walczyliśmy. Pozwoliliśmy im się uprowadzić. Zabrali nas daleko, jechaliśmy na zachód. To też może pan potwierdzić – ciała znaleziono z daleka od szlaku między Drummond a Bearmouth, którym powinniśmy podróżować w drodze do Evelyn.

Mówiłam bez cienia zawahania. Czułam w sobie siłę. Potrzebę ochronienia człowieka, który uratował mi życie. Nie wiedziałam, jakie jest prawo i czy biorąc winę na siebie, skazuję się na areszt albo gorzej… karę śmierci. Wierzyłam jednak w sprawiedliwość. Zostaliśmy napadnięci i broniliśmy się. Tylko tyle.

– Kiedy zapadł zmrok, zatrzymali się – kontynuowałam. – Ich przywódca nakazał im naszykować posłanie, gdzie zamierzał mnie wziąć siłą. Rozdzielił mnie z dziećmi, zobowiązał pozostałych do pilnowania ich, a mnie zabrali na stronę. Ten mężczyzna wyjął nóż i użył go, żeby rozciąć moje ubrania, a kiedy to zrobił, sam się rozebrał do naga i położył na mnie. Walczyłam z nim, jak mogłam, aż przyszedł mi do głowy pomysł, żeby użyć noża. Chwyciłam go i podcięłam mu gardło – tłumaczyłam, dopasowując moje domniemane działanie do wydarzeń. – Jego tam nawet nie było. – Pokazałam na Wohifa. – Jestem pewna, że stary siwy mężczyzna nadal leżał nagi na posłaniu, czyż nie?

– Tak, ale miał w oku strzałę, a tego pani nie opisała.

– Bo to było potem.

– Potem? – powątpiewał urzędnik.

– Dobiłam go, gdy jeszcze charczał. Bałam się, że go za płytko zraniłam, więc strzeliłam z łuku, jedynej broni, jaką miałam przy sobie – kłamałam jak z nut.

– Zaraz. – Mężczyzna potrząsnął głową, jakby chciał otrzepać wodę z włosów wystających spod kapelusza. – Skąd tam się wzięły strzały i łuk?

Im bardziej szczegółowe pytania zadawał, tym mocniej pociły mi się dłonie. Gdybym wcześniej pomyślała o tym, że odwiedzi nas szeryf i będzie pytał o ten napad, przygotowałabym się. Opracowałabym, co mówić i jak argumentować każde wydarzenie. Teraz nie miałam wyboru – musiałam decydować na bieżąco.

– Indianie nauczyli mnie strzelać – wyjaśniłam. – Miałam przy sobie łuk i strzały.

– W jakim celu?

– Na wypadek gdybyśmy spotkali jakąś zwierzynę – wybrnęłam.

Zmierzył mnie wzrokiem, najprawdopodobniej usiłując ocenić, czy byłabym w stanie upolować z łuku jakieś zwierzę.

– Dzieci nalegały, aby wziąć łuk – dodałam. – To dla nich nowość. Traktują strzelanie z łuku jak świetną zabawę. Sam pan rozumie.

Nikt poza mną się nie odzywał. Tim i Jack milczeli jak zaklęci. Jeśli ten urzędnik postanowi ich o coś zapytać, wpadniemy wszyscy. Przełknęłam, zadając sobie w duchu pytanie, czy poza ryzykowaniem własnej głowy, nie narażam też dzieci. Serce mi tłukło w klatce piersiowej.

Czułam, jak dopada mnie panika. Jakaś część mnie podpowiadała, żeby się wycofać. Przyznać do kłamstwa. Jednak zaraz po tym dodałam sobie siły, powtarzając w myślach, że jeśli nie usprawiedliwię śmierci tych ludzi, Wohif zawiśnie.

– Pani jedna – zaczął urzędnik z uśmiechem na ustach – sama, bez pomocy, mając łuk i strzały do dyspozycji, zabiła dziewięciu ludzi? – powątpiewał.

– Tak. Stary ginął w ciszy, więc nikt niczego nie podejrzewał. Obeszłam ich obóz, zakradłam się i zamiast z broni, strzelałam do nich ze strzał tak, aby myśleli, że napadli ich Indianie, nie ja. Potem wyjęłam rewolwer i strzelałam już z broni palnej.

– Zaraz, zaraz. Skąd pani miała rewolwer?

Poczułam, że zaschło mi w gardle.

– Zabrałam temu, którego zabiłam jako pierwszego. To była jego broń. To też może pan potwierdzić. Jedynym celem naszego wyjazdu była wizyta u ciotki, w zaistniałej sytuacji musiałam zrobić jednak wszystko, żeby bronić siebie i dzieci. Pan to chyba rozumie, prawda?

– Hmm… – Zamyślił się. – Strzelała pani, chodząc po obozie od jednego do drugiego? – Szukał luk w moim zawiłym tłumaczeniu. – A oni tak patrzyli i czekali, aż nadejdzie ich kolej? Nie bronili się, nie strzelali do pani?

– Nie, to nie tak. Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Całe to zdarzenie trwało tylko kilka minut. Po tym jak wystrzeliłam strzały, uciekłam do lasu, gdzie wsiadłam na schowanego w krzakach konia i galopem przejechałam przez obóz, a ci, którzy nie oberwali strzałą, ruszyli za mną. Odciągnęłam ich od dzieci, tam zabiłam konia strzałem w głowę i użyłam go jako tarczy.

Bałam się, że w to nie uwierzy. Z każdym moim wypowiedzianym słowem coraz szerzej uchylał usta. Niemniej trzymałam się faktów, na wypadek gdyby postanowił zadać kolejne pytanie, aby zweryfikować moją prawdomówność.

– Na pewno widział pan bułanego konia. O ile jeszcze miał skórę, bo z pewnością zwierzęta go rozszarpały. Leżał kilkanaście jardów od obozu zabity od postrzału, prawda?

– Tak, był taki koń.

– Może pan to potwierdzić i zapytać dzieci – wznowiłam i wskazałam Tima i Jacka. Oni skinęli głowami.

Zapadła cisza.

Mężczyzna przeskakiwał wzrokiem po nas wszystkich. Analizował to, co usłyszał. Układał sobie w głowie opisane przeze mnie wydarzenia. Dopasowywał zeznania do dowodów, jakie zastał na miejscu, w Drummond. Modliłam się, aby już o nic więcej nie pytał. Chcąc sobie pomóc, postanowiłam szybko zakończyć opowieść:

– Osiodłaliśmy konie i wróciliśmy do obozu naszych ludzi, z którymi się rozdzieliliśmy rano. Wszyscy kowboje widzieli mnie w pociętych ubraniach.

– Wróciła pani sama?

– Nie, z nim. – Wskazałam Wohifa.

– Czyli był tam z panią?

– Nie, pan nie rozumie.

– To niech mi pani wyjaśni – odparł urzędnik.

– On nas zostawił! – udałam oburzoną. – Odprowadził nas do ciotki, bał się, że go osadnicy zastrzelą i odjechał. Wcześniej dał mi swojego konia, a zabrał mojego, bo powiedział, że jego koń sam wróci do domu i że wystarczy, abym mu puściła wodze. Tak zrobiłam. Koń wracał sam, aż spotkaliśmy tych złoczyńców.

– Zaraz, to gdzie się na nowo spotkaliście?

– Dopiero następnego dnia. Bez jego konia mieliśmy problem z powrotem na szlak. Jechaliśmy całą noc w burzy raz w jedną, raz w drugą stronę, aż go w końcu spotkaliśmy. Wówczas on przejął nawigowanie i eskortował nas do obozu. Pan chyba rozumie, że jako Angielka nie orientuję się w tym terenie tak dobrze jak oni. Dla mnie cała preria wygląda tak samo. Znam tylko ścieżki, którymi jeżdżę do Garnet i Bearmouth.

– To nieprawdopodobne – stwierdził.

Miał rację. Nigdy bym się sama nie obroniła, jednak brnęłam w kłamstwo, licząc, że moja pewność siebie wystarczy. Bałam się finału, ale stałam przed nim dumna, maskując wszystkie pozostałe uczucia. Ode mnie zależało życie człowieka. I choć drżałam na całym ciele, zrozumiałam, że strach wcale nie wyklucza odwagi.

– I ja mam uwierzyć, że pani sama, kobieta, drobna i delikatna, zabiła dziewięciu mężczyzn?

– Tak, w samoobronie – podkreśliłam. – Jeślibym tego nie zrobiła, zostałabym zgwałcona. Zapewne przez wszystkich w grupie – dodałam, choć nie miałam co do tego pewności.

Zerknęłam na Jake’a.

– Tak było – potwierdził. Zsiadł z konia i podszedł do mnie. Zaraz potem wyciągnął swoją odznakę. – Jestem szeryfem w Oregonie. Możecie mi zaufać.

Urzędnik podrapał się po głowie, po czym zerknął na swoich towarzyszy. Kiedy podeszłam przeciąć linę, nie pozwolił. Znów szarpnął, a Wohif był zmuszony odejść. Zerknął na mnie. W jego spojrzeniu dostrzegłam coś niepokojącego. Nie miałam czasu zastanawiać się, co to było, bo Jake zabrał głos:

– Nie pozwolę wam aresztować mojej żony za obronę siebie i dzieci.

Zdradził, że zawarliśmy małżeństwo. Rozumiałam, dlaczego to zrobił. Stróże prawa nie mogli aresztować żony szeryfa – człowieka będącego po ich stronie – za walkę o swoje własne życie.

– Strach potrafi dodać siły, zmotywować człowieka do działania, jakiego nigdy w innych okolicznościach nie byłby w stanie dokonać – tłumaczył dalej. – Katie jest niezwykle waleczna. To kobieta, która wbrew wszystkiemu i wszystkim kupiła własną ziemię i buduje swoje własne ranczo.

Urzędnik skinął, więc dotarło to do niego. Jake pomógł nam bardziej niż ktokolwiek inny. Zdanie mężczyzny zawsze stawało się kropką nad „i”. Urzędnicy, ale też i zwykli ludzie cenili opinię mężczyzn, nawet jeśli to, co mówili, nie miało sensu. Liczył się męski autorytet.

– I pani strzela z łuku? – wrócił do tematu, co ponownie wywołało we mnie strach. Już uwierzyłam, że go przekonaliśmy, ale jednak nie…

– Tak – potwierdziłam bez zawahania.

– Na tyle celnie, aby trafić w szybkim czasie, z dystansu w ruszający się obiekt? Tak? Dobrze rozumiem?

– Nie, źle pan to rozumie – odparłam. – Wcale nie byłam daleko.

– Ciężko mi uwierzyć, że była pani w stanie trafić człowieka w tak nietypowe miejsce jak… – zawiesił głos. Mówił o tym w taki sposób, jakby testował, ile wiem.

– …jak oko – dokończyłam za niego. – Ale muszę przyznać, że nie celowałam w oko, a w klatkę. Nie trafiłam.

Ponownie dał sobie czas do namysłu. Zwlekał dość długo.

– A gdzie jest pani łuk?

– Oddałam go Indianom.

– Hmmm – zamruczał. – Przynieście łuk – zwrócił się do Indian. – Sprawdzimy, czy pani rzeczywiście umie strzelać.

– Proszę pana – odparłam, a moje serce rozpoczęło dziki galop. – To były emocje. Potrzeba bronienia dzieci, tak jak tłumaczył panu mąż – sięgnęłam po teorię Jake’a w nadziei na sukces. Szybko jednak dodałam: – Dzisiaj, jak o tym myślę, sama się sobie dziwię, że dałam radę.

– Nie wątpię. Też się dziwię, dlatego chcę zobaczyć na własne oczy.

– To nie jest konieczne – odezwał się Jake.

– Albo zobaczę, albo go wieszam – odparł pewnie urzędnik.

– Nie ma pan… – zaczęłam, ale przerwał mi Jake, podchodząc do mnie.

– Strzel – polecił mój mąż.

Wiedział, że ćwiczyliśmy raz, ale niewiele się wówczas nauczyłam. Czasami w sytuacjach kryzysowych ludzie dokonują rzeczy wręcz niemożliwych, ale nie w tym przypadku. Mówienie o działaniu pod wpływem emocji, o matczynej potrzebie bronienia dzieci czy nawet walki o siebie to żadne wytłumaczenie. Strzelanie to umiejętność, którą albo się posiada, albo nie.

– Już! – krzyknął do Indian urzędnik. – Biegiem!

Żaden się nie ruszył.

– Czy te tumany po angielsku nie rozumieją? – zwrócił się do Jake’a.

– Rozumieją, ale się boją – odpowiedział tamten.

– Ty, tak ty. – Funkcjonariusz wskazał znajdującego się najbliżej. – Leć po łuk.

Indianin w błyskawicznym tempie pobiegł po broń i strzały. Na szczęście przyniósł egzemplarz Wohifa, czyli ten, który miałam okazję raz trzymać w dłoniach. Raz!

– Dobrze. – Urzędnik się uśmiechnął.

– Mogę strzelić w to drzewo – zaproponowałam, wskazując leżący na ziemi pień.

Ostatnim razem, gdy strzelałam, strzały same szły w dół, więc to nie powinno być aż tak trudne.

– Nie – sprzeciwił się i zsiadł z konia.

Stróż prawa rozglądał się po otoczeniu. Szukał celu. Wydawało mi się, że jeśli nie znajdzie czegoś odpowiedniego, to odpuści, ale on chwycił ścinek drzewa. Był to niewiele większy od dłoni kawałek kory. Odprysk po cięciu dwuosobową piłą. Cel malutki. O wiele mniejszy niż pień, który wybrałam. Nigdy, ale to przenigdy nie będę w stanie trafić.

– Bo widzi pani… – Podszedł do mnie, trzymając ten kawałek drewna w dłoni. – Ja myślę, że on tam był. Strzelał z łuku. Pani może miała pistolet, w to nie wątpię. Tak jak w to, że umie pani go obsługiwać. Łuk to zupełnie co innego. Tak jak umiejętność zabicia konia. Trzeba wiedzieć, gdzie strzelić, jak go pociągnąć, żeby dobrze upadł. To nie jest takie proste. I myślę, że pani o tym mówi, bo pani to rzeczywiście widziała, stąd też wszystko do siebie pasuje. Ale nie wierzę, że pani tego sama dokonała. – Pokręcił głową. – To zbyt… zbyt… nieprawdopodobne… W mojej ocenie pani bierze winę na siebie.

– Nie, skąd – zaprzeczyłam. – Proszę popytać świadków. Każdy panu powie prawdę.

– Z pewnością potwierdzą wszystko, dokładnie tak, jak pani powiedziała – zaśmiał się. – Sęk w tym, że ja potrzebuję solidnych dowodów. Jakbym miał polegać na ludzkich opowieściach, nikogo bym nie powiesił – pochwalił się, tak jakby zabijanie ludzi było czymś godnym podziwu.

Urzędnik odszedł ode mnie i skierował się do Wohifa.

– Masz. – Podał mu kawałek drewna, a ja wstrzymałam powietrze. Obrócił się do mnie. – Gdzie pani wygodniej? Ma trzymać nad głową, na wysokości klatki? Niżej, wyżej?

Poruszał ramieniem Wohifa, który ściskał korę obiema związanymi w nadgarstkach dłońmi.

Zamarłam.

– Może tu? – Pociągnął ramię Wohifa, umieszczając ten skrawek kory tuż pod jego brodą. – Nie, lepiej w klatkę, bo to największa powierzchnia. W coś na pewno pani trafi, jeśli umie strzelać – drwił.

Ludzie stojący na linii strzały rozstąpili się. Zapadła cisza.

– Niech ktoś poda pani łuk – poprosił urzędnik.

Pat podszedł do mnie i wręczył mi łuk. Trząsł się. Ja również zadrżałam. Zerknęłam do góry – prosto w oczy brata Wohifa. Zobaczyłam w nich, jak w lustrze, przerażenie. Skinął do mnie.

– Błagam, strzel celnie – poprosił Pat szeptem.

– Czy to ta sama odległość, czy może stała pani bliżej? – rozległ się głos urzędnika.

Przełknęłam.

– Coś pani umilkła – zauważył.

– To niepotrzebne – ponowił próbę Jake. – Zupełnie inaczej strzela się do oprawcy, a inaczej do kogoś, kogo się zna. To olbrzymia presja.

– Nie wątpię, ale jeśli ktoś umie obsługiwać łuk, to wie, gdzie strzała poleci, czyż nie?

– Mamy za sobą ciężki dzień…

– Ale przeżyliście go – wszedł mu w słowo. – A tamtych dziewięciu nie ma już dnia do przeżycia. Zginęli, zostali zabici. Teraz, jeśli pan pozwoli, musimy sprawdzić, czy to była samoobrona, czy morderstwo, bo to, że lubicie się otaczać Indianami, widać gołym okiem.

– Pracują za żywność – odparł Jake.

– Za zgodą urzędu? – Urzędnik uniósł brew.

Jake zamilkł.

– Proszę bardzo. – Funkcjonariusz odszedł od Wohifa.

Po tym jak się zatrzymał, zerknął na mnie, uśmiechnął się pod nosem i teatralnie zrobił jeszcze dwa kroki w bok, sugerując, jakoby miał nadal stać na linii, choć dzieliło go od Wohifa pięć metrów. Tym działaniem chciał pokazać, że nie wierzy w moją celność, a wręcz przeciwnie prędzej spodziewa się zranienia kogoś z boku niż trafienia do celu.

– Proszę – ponaglił mnie. – I jeśli się pani przejmuje, że trafi nie tam, gdzie chce, to żaden problem. On i tak byłby dzisiaj martwy. Czy go powiesimy, czy zginie od strzały, to bez różnicy.

Żadne z nas nie mogło nic powiedzieć. Jedyną opcją byłoby wystrzelanie stróżów prawa. To z kolei ściągnęłoby na nas kłopoty. Bylibyśmy ścigani. Nigdy nie zaznalibyśmy spokoju.

Odszukałam spojrzeniem Tima. Był blady. Oddychał przez uchylone usta. Bał się. Wiedział, że nie jestem w stanie strzelić i że tylko chwila dzieli nas od wydania wyroku na Wohifa. To, że mogłabym mu zrobić krzywdę, nawet nie wchodziło w grę. Spodziewałam się lotu strzały tak jak podczas spędu – czyli prosto w dół, w ziemię.

Jake podszedł do mnie.

– Strzelaj w niego – poradził. – Nawet jeśli go zranisz to lepsze, niż jakby miał zawisnąć.

Wypuściłam powietrze. Drżałam na całym ciele. Zamknęłam oczy.

– Czekamyyy! – poganiał mnie urzędnik.

Starałam się zapanować nad emocjami. Nad oddechem. Nad sobą.

– Jestem pewien, że aż tyle czasu do namysłu nie było tamtej pamiętnej nocy – odezwał się zadowolony z siebie funkcjonariusz.

Tak, przyłapał mnie na kłamstwie.

Jake się odsunął, a ja spojrzałam na Wohifa. Trzymał ten nieszczęsny kawałek drewna i wpatrywał się we mnie. Chciałam go przeprosić, ale zobaczyłam coś, co skupiło moją uwagę… on się bujnął. W pierwszej chwili myślałam, że kierował nim strach. Że mdleje w obawie o swoje życie. On jednak pokazał mi, abym przypomniała sobie, jak uczył mnie pracować ciałem.

Wzięłam głęboki oddech. Naciągnęłam łuk. Byłam silniejsza niż wtedy, bo o wiele więcej pracowałam. Jednocześnie strach sprawiał, że drżały mi dłonie. Bałam się, że jeśli go posłucham, jeśli rzeczywiście będę w niego celowała, to go niechcący zabiję. Pamiętałam o mierzeniu ponad cel, więc powinnam skierować strzałę w jego głowę. Dla pewności odchyliłam się trochę, unosząc łuk za pomocą ruchu ciała. Wygrzebywałam z pamięci tamten moment, kiedy mnie uczył. Przypominałam sobie, jak on to robił.

– Bo nas piątek tu zastanie – usłyszałam żart.

Nie słuchałam urzędnika. Wypuściłam powietrze i zwolniłam strzałę. Zamknęłam oczy, nie chcąc patrzeć na finał. Było cicho. Tak cicho, że mogłabym przysiąc, że słyszałam szum lotki w strzale, która zmierzając do celu, przecinała dzielący nas dystans. Słyszałam też śpiew ptaków i odgłos z lasu, którego nie umiałam zidentyfikować. Zaraz po tym nastąpiło głuche… plum.

Nikt nic nie mówił. Odważyłam się spojrzeć. Wohif nadal stał, ale z jego piersi wystawała strzała. W pierwszej chwili się ucieszyłam. Byłam pewna, że trafiłam w drewno. Dopiero po chwili zrozumiałam, że strzała dotknęła drewna, ale osunęła się i wbiła w jego ciało. Stałam biernie w miejscu, choć ponad wszystko pragnęłam do niego podejść.

– No proszę – skomentował urzędnik i zaczął bić brawo. – Czyli potrafi pani strzelać.

– Proszę go puścić – zażądałam.

Zamiast to zrobić, podszedł do mnie i przejął łuk. Oglądał go. Bałam się tego, co mogło zrodzić mu się w głowie. Tak jak przypuszczałam, poprosił o kolejną strzałę. Wszyscy zamarli.

– No już, brudasy! – krzyknął do Indian.

Pat mu ją podał. Ten naciągnął łuk i wycelował w Wohifa. Panikowałam do momentu, w którym zobaczyłam, co obrał za cel – nie uniósł łuku, więc strzała, tak jak u mnie kiedyś, uderzyła w ziemię.

– O proszę. Czyli jednak pani umie. – Pokiwał głową, przyglądając się strzale leżącej na ziemi. Jeśli uważał, że łuk sam strzela, pokazał, jak mało o nim wiedział. To działało na naszą korzyść.

– Proszę kończyć ten cyrk – warknęłam do niego.

Tym razem pewnie podeszłam do Wohifa. Krew wypłynęła spod strzały. Syknęłam zła na siebie, że nie trafiłam w korę. Poprosiłam o nóż, a kiedy go dostałam, tym razem nikt mnie nie zatrzymał. Przecięłam linę.

Urzędnik podszedł do mnie.

– Sakwy. Gdzie są ich sakwy? – zapytał.

– Jakie sakwy?

– Proszę nie udawać. Ci ludzi mieli przy sobie sakwy. Ktoś je zabrał.

– Ktoś, jak pan słusznie zauważył. Nie rozumiem, dlaczego pan zakłada, że to ja je wzięłam. Przecież ciała leżały na otwartej przestrzeni. Ktoś je musiał ukraść po tym, jak już odjechaliśmy – powiedziałam.

– A konie?

– Poszły za nami, za stadem.

– Czyli jeśli pojadę do rezerwatu, znajdę te konie, tak? To chce mi pani powiedzieć?

– Tak, skoro poszły za nami, potrzebowały kogoś do opieki, więc oddałam je Indianom, bo nie miałam co z nimi zrobić. Oni nie wiedzieli, że to nie są moje konie.

– Aha. – Skinął. – Wie pani, że jeśli znajdę w rezerwacie konie i sakwy, pani wersja zostanie podważona.

Prychnęłam.

– Ależ ma pan fantazję. Myśli pan, że ludzie nie przemierzają prerii w poszukiwaniu łatwego łupu?

– Ludzie może tak, ale nie Indianie – upierał się przy swoim. – Jeśli znajdę je w rezerwacie, wrócę po niego – zagroził.

– To niczego nie potwierdza. Pan się myli w swoich przypuszczeniach.

– Doprawdy? – Uniósł zaczepnie brew.

– Owszem, Indianie zamknięci w rezerwacie i pozbawieni środków do życia mogli wziąć sakwy leżące na prerii. Skoro właściciele sakw leżeli martwi, ich dobytek był niczyj. To nie jest kradzież. Tak czy siak ktoś by to wziął, a pan nie miałby o tym pojęcia.

– Czyli pani wie, że te sakwy są właśnie w rezerwacie?

– Nie, nie wiem – powiedziałam, tym razem zgodnie z prawdą. – Ale nie wykluczam tego. Tak jak nie wykluczam tego, że inny kowboj je wziął. Może nawet ktoś z naszych ludzi, kto usłyszał o napadzie, odłączył się od spędu w nocy, kiedy spaliśmy, wrócił po sakwy, zabrał dla siebie i uciekł.

– Tak pani myśli?

– Oczywiście. My tych ludzi nie znamy. Brakuje rąk do pracy, więc zatrudniamy każdego. Nie znamy ich przeszłości. Równie dobrze mogą być bandytami.

– Tak jak Indianie – podkreślił.

– Może – odparłam.

Wohif ani razu nie zabrał głosu. Nawet nie jęknął, kiedy w niego strzeliłam. Na pewno go bolało, ale w milczeniu czekał na rozwój wydarzeń. Bałam się, że im dłużej tak stoi, tym gorzej dla niego. Potrzebował natychmiastowej pomocy.

– Panowie – zwrócił się do swoich towarzyszy urzędnik – jedziemy do rezerwatu.

Ruszył do konia.

– Aaa, i jeśli któryś z was będzie chciał mnie prześcignąć, wybiję was wszystkich w pień. Niech no tylko zobaczę jednego zgrzanego konia – zagroził Indianom.

Wykręcił swojego wierzchowca i już szykował się do opuszczenia mojego rancza.

– Aaa i jeszcze jedno. – Uśmiechnął się szeroko. – Jeśli do wieczora wszyscy tam nie wrócicie, to też wybiję was w pień. Nie macie prawa opuszczać rezerwatu, a panu – spojrzał na Jake’a – daję ostrzeżenie.

Po tych słowach odjechał. Jego banda za nim.

Chwyciłam nóż, żeby przeciąć sznur na dłoniach Wohifa, który uchylił usta. Oddychał przez nie, pokazując, że w końcu emocje go dopadły. Mimo to nadal stał, co oczywiście mnie cieszyło. Gdyby rana była głęboka, padłby na kolana jak bandyci, których zabił w Drummond. Przecięłam sznur na jego nadgarstkach, w tej samej chwili, kiedy Pat podbiegł do niego. Przejął ode mnie nóż i zwinnie przeciął ubranie brata. Oglądał strzałę wystającą z piersi Wohifa.

– Nie weszła aż tak głęboko – stwierdził.

– Przepraszam – szepnęłam.

– Nie, nie przepraszaj. Uratowałaś mu życie. Teraz trzeba wyjąć strzałę.

Chwycił brata pod ramię. Gdy tylko to zrobił, Wohifowi ugięły się nogi. Tak jakby dopiero po otrzymaniu pomocy pozwolił sobie na słabość. Teraz widoczne było, że z każdą chwilą słabł.

– Czy jest… – urwałam, bojąc się zadać to pytanie wprost. – Czy jest ryzyko, że… że… on od tego umrze?

– Nie umrę, Pahaveveke’so – odezwał się do mnie po raz pierwszy.

Pat zaczął mówić w ich języku. Nastąpiło poruszenie między Indianami. Wohif coś do nich mówił, oni odpowiadali.

– Co oni robią? – zapytałam.

– Jadą do rezerwatu.

– Nieee! – sprzeciwiłam się. – On nie blefował, on to naprawdę zrobi. Zabije waszych ludzi.

– Mamy swoje sposoby – powiedział Pat. – Nie martw się tym. Będzie dobrze. Najważniejsze teraz jest wyjęcie tej strzały.

Zabrali Wohifa do chaty Indian, a ja poszłam za nimi. Położyli go na sienniku leżącym na podłodze. Cały czas komunikowali się w swoim języku.

– Mogę coś zrobić? – zapytałam, kręcąc się po chacie. Schodziłam im z drogi, aby nie przeszkadzać.

– Wyjdź – powiedział Pat. – Nic tu po tobie.

– Ale…

– Trzeba będzie to wyjąć, wypalić ranę od środka i na skórze, on będzie krzyczał. To nic miłego.

– Mnie to nie przeraża – upierałam się.

Pat uśmiechnął się do mnie.

– Wiem, jednak będzie nam wygodniej bez ciebie.

Część mnie chciała zaprotestować, ale posłuchałam. Opuściłam chatę.

– Mamo… – Podszedł do mnie Tim. – Modliłem się, abyś trafiła, ale nie wierzyłem, że ci się uda.

– Ja też nie wierzyłam.

Poruszona, wyciągnęłam ręce i objęłam go. Przycisnęłam jego głowę do ramienia i trwaliśmy tak chwilę. Każde z nas oddychało ciężko. Wreszcie Tim się poruszył, więc go puściłam.

– Myślisz, że on przeżyje? – Spojrzał mi w oczy.

Chciałabym zapewnić, że Wohif jest silny, że takich ludzi nie tak łatwo zabić, jednak nie miałam co do tego pewności.

– Oby – odparłam.

– Katie… – Podszedł do mnie Jake. Objął mnie tak, jakby chciał mnie pocieszyć. Zamiast słów pocieszenia, szepnął: – Nigdy więcej tego nie rób.

– Tego, czyli czego? – Chciałam się odsunąć, aby na niego spojrzeć, ale mnie przytrzymał.

– Nie bierz na siebie winy innego człowieka.

– Ale ja zabiłam czterech – przypomniałam mu. – To ja nas wpakowałam w tarapaty. To ja odpowiadam za finał…

– Ślubowałem cię chronić – zaczął – więc będę to robił. Jeśli będzie to konieczne, dowiozę im Matta osobiście.

Zachłysnęłam się powietrzem.

– Nie daj się zamknąć czy powiesić. Jeśli nie dla mnie, to dla Tima – dodał i mnie puścił.

Stanęłam przed nim zdezorientowana. Mieszały się we mnie skrajne uczucia – od złości, że był gotowy wystawić Matta, aby mnie ochronić, po podziw za to, jak poważnie traktował swoją nową rolę. Co więcej, przez cały ten czas zachował spokój. Ani razu nie okazał złości czy zdenerwowania.

Zapewne zaskoczyłam go tym odważnym sprzeciwieniem się urzędnikom w kwestii Indianina. On w ogóle nie poczuwał się do odpowiedzialności za te wydarzenia. Przecież gdyby wtedy nie poprosił Indian o pomoc, nie pojechalibyśmy do ciotki i, co najważniejsze, nie wpadlibyśmy w tarapaty. Zdumiewało mnie więc, że po tym wszystkim tak otwarcie przyznał, że oddałby im Wohifa i pewnie nawet pozwolił powiesić. Może tak łaskawie traktował siebie i winił jedynie Indianina, bo nie widział całego zdarzenia? Sądził, że gdybyśmy się nie rozdzielili, nie doszłoby do porwania. Mylił się. Gdyby nas porwali razem, Wohif zginąłby jako pierwszy, nikt by nas nie odbił, a mnie spotkałaby niewyobrażalna krzywda. Wohif ocalił życie dzieci i moje. Będę mu za to dozgonnie wdzięczna. Jeśli Jake tego nie pojmuje, nie będę na nim niczego wymuszała. To w sumie zrozumiałe, bo nie znał ani tego uczucia drżenia o własne życie, ani wdzięczności za to, że ktoś je uratował. Postanowiłam nie tłumaczyć mu niczego ani nie pytać, co dalej. Bałam się, co mogłabym usłyszeć. Zgodnie z obyczajami Jake mógł teraz decydować za mnie. Zakazać mi czegoś albo przeciwnie – nakazać coś, a ja zobowiązana byłam do wypełniania jego poleceń. Jeśli wierzył w takie małżeństwo, w którym kobieta staje się częścią mężczyzny, dojdzie do momentu, kiedy przyjdzie nam omówić wzajemne oczekiwania. Niestety teraz nie najlepszy na to czas.

– Pójdę się przebrać – oznajmił. – Robota na mnie czeka.

Skinęłam, Jake się jednak zawahał. Być może chciał, abym za nim poszła. Uchylił kapelusz w geście pozdrowienia i ruszył, powłócząc nogami. Stałam przed chatą Indian jak porzucona sierota. Usiadłam na pieńku. Koło mnie miejsce zajął Tim.

– Myślisz, że jakby ci kazał strzelić drugi raz, trafiłabyś?

– Nie wiem. – Nie chciałam już o tym myśleć.

Z chaty wyszło kilku Indian, co zatrzymało Jake’a w połowie kroku. Kiedy oni się kręcili, zbierając drewno, my bezczynnie się przyglądaliśmy. Zaoferowałam im ponownie pomoc, ale konsekwentnie odmawiali. Jake jedynie śledził ich wzrokiem.

Indianie w pośpiechu rozpalili ognisko przed nami i włożyli w nie metalowy pręt. Wiedziałam, do czego go użyją, a mimo to zadrżałam. Ogień buzował. Ciepło docierało nawet do mnie, znajdującej się bliżej chaty. Czas płynął jakoś tak dziwnie wolno.

Dwóch Indian czekało dość długo, aż pręt rozgrzeje się do czerwoności. Następnie krzyknęli do Pata znajdującego się w środku, on odpowiedział coś w ich języku. Zaraz potem ciszę przeszył krzyk Wohifa, co mogło oznaczać tylko jedno: Pat wyciągnął strzałę. Jeden z tych na zewnątrz uniósł pręt i wszedł z nim do chaty. To, jak sekundę potem Wohif krzyknął, zjeżyło mi włosy na głowie. Czekałam, aż przestanie. Moment przypalania skóry zdawał się trwać wieki. Dobrze, że tego nie widziałam. Nawet pracownicy się zatrzymali. Wszystkich przerażał ten dźwięk. Krzyk człowieka, który tak bardzo cierpi, jest specyficzny – dociera gdzieś głęboko. Budzi strach, chęć walki i ucieczki jednocześnie. Zerknęłam na Jake’a. Pokręcił głową, zapewne współczując Wohifowi, a może dając mi sygnał, że nijak nie można mu pomóc. Zamiast cokolwiek mówić, skinął do mnie, tak jak zawsze pociągając za rondo kapelusza i odszedł.

Doczekaliśmy się ciszy. Z trudem wypuściłam wstrzymywane powietrze. Byłam przytłoczona odpowiedzialnością. Przecież cierpiał z mojego powodu. Wyrzucałam sobie zbyt małe skupienie, kiedy mnie uczył. Traktowałam to jak zabawę. W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że będę strzelała z łuku i to jeszcze mierząc w człowieka.

Tak jak nie pomyślałam o konsekwencjach zabicia napastników. Ani razu nie wróciłam myślami do tamtej nocy. Chciałam o niej za wszelką cenę zapomnieć, a przecież powinnam się tym zainteresować. Zwłaszcza że Mary Wilson wspominała mi o tych ciałach znalezionych na prerii.

Jej słowa potwierdzały zainteresowanie ludzi tym nieszczęsnym wydarzeniem, a ja zupełnie je zlekceważyłam. Nie dopytałam jej, kto o tym wie, co wie i czy szeryf potraktował to jako sprawę wymagającą jego interwencji. Na Zachodzie w wielu przypadkach, o których zresztą słyszałam nie tylko w Garnet, ale i od pracujących dla nas kowbojów, zabijanie było usprawiedliwione. Obrona przed napadem stanowiła argument nie do zbicia. Przy zagrożeniu życia nikt nie podważa zasadności sięgnięcia po broń i oddania strzału. Nigdy.

Zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z mężczyznami żyjącymi z napadów. Przecież te sakwy, cokolwiek zawierały, na pewno były skradzionym łupem. Śmierć tych łotrów powinna być traktowana jako wyrównanie rachunków. Powinni nam jeszcze podziękować za to, że pomogliśmy szeryfowi wyeliminować niebezpieczną szajkę. Dlaczego więc urzędnicy tutaj przyjechali?

Zamknęłam oczy. Doskonale wiedziałam dlaczego: strzały. Gdyby tamci nędznicy zginęli od kul, funkcjonariusze machnęliby ręką. Skoro mieli tak wygodny dowód, nie przepuścili okazji, aby pozbyć się choć jednego Indianina. Osadnicy, mimo że łamali prawo i krzywdzili, nadal mieli większą wartość niż Indianie. W ich przypadku nie miało znaczenia, kto był winny. Odpowiedzialność zawsze spadała na nich.

Wyrzucałam sobie, ile nas kosztuje ten mój bezmyślny pomysł odwiedzenia ciotki. Niczego nie osiągnęłam. Nic mi to nie dało. Naraziłam tylko dzieci, siebie i Wohifa. Jeśli on umrze od tej strzały, ja będę temu winna. Nikt inny.

Wszyscy Indianie poza Patem opuścili już chatę. Widziałam desperację w ich zachowaniu. Nerwowość zdradzała, jak poważny był uraz. Choć nikt nic nie mówił, zjadał ich strach. Być może bali się tylko o Wohifa, a być może o to, co znajdą urzędnicy. Biegali teraz po ranczu i zbierali swoje rzeczy. Zapewne szykowali się do powrotu do rezerwatu. Chciałam do nich przemówić, poprosić o to, aby nie traktowali słów tego urzędnika jako wyroczni. Z drugiej strony, co ja im mogłam zagwarantować, skoro sama nie miałam pewności co do własnego losu?

Tim, zawołany przez Agnes na obiad, zostawił mnie samą przy chacie Indian. Zanim odszedł, pytał, czy czegoś od niego potrzebuję. Nie był w stanie nikomu pomóc. Ja zresztą też. Równie dobrze oboje moglibyśmy odejść, ale ja i tak nie dałabym rady niczego przełknąć. Odpowiedzialność za życie Wohifa trzymała mnie w stanie gotowości. Czułam potrzebę pozostania przy nim. Poprosiłam syna, aby zjadł, a potem spytał Jake’a, czy w czymkolwiek będzie potrzebował pomocy. Od momentu naszej rozmowy nie widziałam go. Gdzieś się pewnie kręcił. Może dał mi przestrzeń, widząc jak zjadają mnie wyrzuty sumienia?

Pracownicy najpierw zebrali się na jedzenie, a następnie po bardzo długiej przerwie wrócili do swoich zajęć. Zdawało się, że stracili zainteresowanie Indianami. Kończyli rozpoczęte prace, a następnie pakowali się i odjeżdżali do miasta, do swojego życia. Tylko ja zostałam jak pies warujący pod drzwiami. Jake z tym samym zacięciem nie odrywał wzroku od stawianej właśnie zagrody. Jack, Harold i dwóch ludzi kręcili się obok. Gdy zaczęło się ściemniać, przyszedł do mnie Tim z miską jedzenia, jakie dla mnie zostawili, ale odmówiłam.

W międzyczasie Indianie zapakowali dobytek na konie i odjechali do rezerwatu. Zostało tylko trzech. Już nie pomagali przy budowie rancza. Usiedli na ziemi i czekali. Z ruchu warg mogłam domyśleć się, że rozmawiają, ale może śpiewali?

Ścisnęłam dłońmi skronie. Dawno tego nie robiłam, więc czułam się dziwnie, wymawiając słowa modlitwy. Dlaczego to tak długo trwało? Przecież wypalili już ranę. Na co Pat czekał? Po raz kolejny to czyścił? A może robił jakieś indiańskie obrzędy?

Choć czekałam na wiadomość i non stop zerkałam na zamknięte drzwi, kiedy usłyszałam ich skrzypnięcie za plecami, podskoczyłam. Pat wreszcie wyszedł.

– I jak? – zapytałam pełna nadziei, ale gdy na niego spojrzałam, serce zakłuło mnie z przerażenia. Wyglądał na przegranego. – Bardzo źle – odgadłam, a on usiadł na pieńku obok mnie.

– Weszła jednak mocno – odparł. – Wypaliłem w środku i na zewnątrz. Powinno się skleić wszystko to, co przeciął grot. – Czyli dobrze? – odetchnęłam.

– Nie, nie jest dobrze.

– Jak to?

– On ma zawsze dwa rodzaje strzał – wyjaśnił. – Te zatrute i te niezatrute.

– O Boże… – jęknęłam.

– Strzałę przyniósł jeden z chłopaków, który o tym nie wiedział.

Schowałam twarz w dłoniach.

– Wypalałem, ile się dało – dodał.

– I to wszystko, co można zrobić? Nie ma innego sposobu?

– Nie.

– Ale nie jest powiedziane, że ta strzała go zatruje, prawda? Skoro zareagowałeś od razu, ryzyko jest minima…

Przerwałam, bo Pat nawet na mnie nie patrzył. Milczał. To nie wróżyło nic dobrego. Minęło tyle godzin, więc powinien coś wiedzieć. Skoro nie odpowiedział, oznaczało to jedno. Trucizna zadziałała.

– Umiera się od gorączki – odparł ogólnikowo.

– Jest rozpalony?

Skinął.

– Od tego się zaczyna – stwierdził.

– A potem?

– Potem to tylko kwestia czasu, aż z rany zacznie się sączyć ropa…

– Czyli zakażenie – spostrzegłam.

– Tak – potwierdził.

– Musi dostać arszenik – wypaliłam, a on w końcu podniósł wzrok.

Zerwałam się na równe nogi. Zastanawiałam się, skąd mogłabym wziąć lek i ile czasu musi upłynąć, zanim zacznie działać. Wiedziałam jedno – przy zakażeniu nie mogliśmy dłużej czekać.

– Masz to lekarstwo? – zapytał Pat i stanął obok mnie.

– Nie mam, ale w szpitalu na pewno mają. Pojadę – zaoferowałam.

– Nie możesz jechać.

– Niby dlaczego?

– Dlatego, że my musimy wracać do rezerwatu.

– On też?

– Też. Niestety.

– W takim stanie?

Pat pokręcił głową.

– Dla takich jak my choroba to żadna wymówka, nie ma znaczenia, czy go wywieziemy na wpółmartwego, czy martwego. Dla nich Wohif nie ma żadnej wartości.

– Jestem pewna, że rannego możecie zostawić tutaj – powiedziałam, spodziewając się choć odrobiny współczucia ze strony armii i urzędników.

– Nogi ma sprawne, może iść.

– Wolne żarty – zbulwersowałam się. – Ma pokonać ten dystans na pieszo?

– Nie, nic z tych rzeczy… Miałem na myśli, że nie jest aż tak ranny, żeby leżeć. Żeby przetransportowanie go było niemożliwe. My go zabierzemy. Musimy.

– Ale…

– Nie ma żadnego „ale”. To jedyna gwarancja. Nie możemy go zostawić samego.

– Nie byłby sam – zapewniłam przekonana, że nie odeszłabym od niego choćby niebo miało mi spaść na głowę.

– Wybacz, ale wśród białych jest więcej zagrożeń niż podczas przejazdu do rezerwatu.

– Przepraszam… – szepnęłam.

– Nie, nie przepraszaj. – Pokręcił głową. – Ty jesteś inna. Chyba jedyna tutaj, która myśli inaczej.

– Tak, ale przepraszam też za to, że go postrzeliłam. Ja naprawdę…

– Nie, Katie – wszedł mi w słowo. – Strzelałaś raz. Jeden jedyny raz, a i tak osiągnęłaś coś niesamowitego, bo częściowo trafiłaś w korę. Pewnie jakbyś nie trafiła, strzała wbiłaby mu się w serce. Tak wyhamowała na korze i zsunęła się na klatkę. Mięsień przyjął. – Dotknął swojego ciała, pokazując, gdzie się wbiła. – Zatrzymała się na kości żebra.

Wzdrygnęłam się na myśl o grocie przecinającym ciało.

– Jedźcie, przywiozę wam arszenik do rezerwatu.

– Nie możesz – odpowiedział natychmiast.

– Niby czemu?

– Nie wiem… ja… w sumie…

– Musimy spróbować. Zaraz pojadę – oświadczyłam, gotowa ruszać w drogę.

– Zaraz. – Zatrzymał mnie, chwytając za ramię. – Chcesz jechać teraz? Jeszcze dzisiaj?

– Tak, musi dostać arszenik jak najszybciej. Im dłużej będziemy zwlekać, tym gorzej dla niego.

Pat przyglądał mi się zdumiony. Po chwili się odezwał:

– Zaraz będzie noc. Ja niestety nie mogę z tobą jechać do miasta, a ty nie powinnaś być sama.

– Poproszę Jake’a – powiedziałam pewnie i zaczęłam się rozglądać.

Odszukałam go wzrokiem wśród pracowników. Pewność co do tego, że nam pomoże, czmychnęła, gdy tylko na niego spojrzałam. Sposób, w jaki mnie świdrował spojrzeniem, budził we mnie niepokój. Tak jakby mnie krytykował bez wypowiedzenia choćby słowa. Teraz jak nigdy potrzebowałam od niego aprobaty, więc postanowiłam nie skupiać się na tych drobnostkach, tylko zmobilizować go do osiągnięcia celu.

Skoro nawiązałam kontakt wzrokowy, poczuł się zobowiązany podejść. Szybko mu wyjaśniłam, jak wygląda sytuacja. Przepraszałam go za to, ile godzin już spędził w siodle i jednocześnie prosiłam o pomoc. Zgodził się jechać do miasta, ale kazał mi zostać w chacie. To był moment, w którym powinnam ustąpić, posłuchać polecenia męża. Zaufać mu… Jednak po tym, co powiedział zaraz po wypadku, powątpiewałam w jego oddanie sprawie. Jeśli doktor odmówi leczenia Indianina, czy Jake będzie walczył? Będzie na niego naciskał albo zapłaci za fatygę, czy też odejdzie, używając argumentu doktora jako wyjaśnienia, dlaczego wrócił bez lekarstwa? Musiałam mieć pewność, że Wohif je jak najszybciej dostanie, ale… nie mogłam się tak jawnie sprzeciwić i postawić na swoim. Nie, kiedy powiedział wszystkim o ślubie. Już pierwszego dnia po zawarciu małżeństwa miałabym okazać mu nieposłuszeństwo? Dla wielu mężczyzn, czego nadal nie potrafiłam zaakceptować, posłuszeństwo żony wobec męża zdawało się oczywiste, a jeśli kobieta się sprzeciwiała, wystawiała małżonka na pośmiewisko. Tak jakbyśmy z chwilą złożenia przysięgi traciły prawo do własnego zdania.

Wobec tego postanowiłam, jak przystało na dobrą żonę, poprosić go o pozwolenie.

– Jake… – Podeszłam bliżej i chwyciłam jego twarz w obie dłonie. – Proszę, zabierz mnie ze sobą. Jeśli Wohif umrze, będzie mnie to prześladowało do końca życia. On walczył dla mnie, ja muszę walczyć dla niego. Błagam, zrozum mnie.

– Ale, jak sama zauważyłaś, spędziliśmy cały dzień w siodle.

– Dam radę – zapewniłam. – Muszę mu pomóc. Muszę czuć, że zrobiłam wszystko. Wiem, że to ciężko zrozumieć, ale prześladuje mnie myśl, że to się stało z mojej winy. Moja głupota doprowadziła nas do śmierci tamtych ludzi i zranienia Wohifa.

Westchnął.

– Jesteś pewna? – zapytał płasko, oschle. Bez okazywania emocji.

– Tak.

– Wydaje mi się, że przeceniasz swoje możliwości. Przecież zemdlałaś podczas spędu…

– To nic, dam radę. Odpocznę, gdy on otrzyma lekarstwo.

Patrzyłam w jego oczy i szukałam w nich zrozumienia. Chciałam mu powiedzieć coś jeszcze, coś, co go przekona, ale innych argumentów nie miałam.

– Skoro tak mówisz… – Jake odsunął się ode mnie, odszedł dwa kroki i gwizdnął, a jeden z jego ludzi się obejrzał. – Siodłaj konie! – wykrzyczał polecenie, po czym zwrócił się do mnie: – Nie chcesz się przebrać?

– Nie mamy czasu.

– To ja zabiorę brata do rezerwatu – odezwał się stojący do tej pory w milczeniu Pat.

– Nie gnaj koni – przypomniał mu Jake, a on w odpowiedzi skinął.

Zniknął w chacie. Chciałam zobaczyć Wohifa. Upewnić się co do jego stanu, jednak nie dane mi było wejść do środka, bo przyprowadzono dla mnie i Jake’a dwa konie. Wsiedliśmy. W trakcie jazdy do Bearmouth w ogóle nie rozmawialiśmy. Jake był zły. Jeszcze nie umiałam określić, czy to z powodu gnania go po raz kolejny w drogę, wzięcia przeze mnie winy na siebie czy też ostrzeżenia, jakie dostał od urzędnika w sprawie zatrudniania Indian. Prawdopodobnie wyszłoby to nam na dobre, jakbyśmy omówili sytuację, jednak byłam zbyt zmęczona, żeby się teraz czymkolwiek przejmować. Liczył się tylko upływający czas. Wyobrażałam sobie, jak trucizna pływa po ciele Wohifa, jak go zatruwa i jak z każdą sekundą mi go zabiera.

W szpitalu przyjęła nas Mary. Oczywiście nie zaprosiła nas do środka. Nawet nie zawołała doktora. Trzymała nas przy drzwiach jak nieproszonych gości. Naprędce wytłumaczyłam jej, czego potrzebuję. Jej zaskoczona mina i zasypywanie nas pytaniami działały mi na nerwy. Chciała koniecznie zobaczyć pacjenta. Kiedy jej powiedziałam, że to pół-Indianin, odmówiła. Odmówiła! Ta sama kobieta, która potrzebowała pomocy po postrzale, o której losie decydowała wola dobrych ludzi, miała śmiałość odmówić wsparcia innemu potrzebującemu. Co ona tu w ogóle robiła?! Przecież zawód, którego się podjęła, wymagał od niej ratowania każdego. No tak, każdego białego.

– Nie leczymy ludzi z rezerwatu – powiedziała takim tonem, jakby odprawiała obcą osobę. Jakby mnie wcale nie znała.

– Mary – wypowiedziałam jej imię ostro. Jak reprymendę. – Daj nam arszenik! – zażądałam.

– To odgórne wytyczne. Rząd nie uznaje…

– Rządu tu nie ma. Jestem ja i proszę cię o pomoc.

– Niestety, muszę odmówić. Zgodnie z rządowym rozporządzeniem…

– Jake, daj broń – poprosiłam, nie dając jej nawet dokończyć tych bredni.

Mary, jak przystało na tchórza, chciała szybko zamknąć drzwi. Na szczęście byłam szybsza. Włożyłam but w szparę pomiędzy skrzydłem a futryną i uniemożliwiłam jej ucieczkę.

Kobieta spanikowała. Zaczęła lamentować. Wzywać pomocy.

SPIS TREŚCI

Garnet, 30 sierpnia 1911