Apartament pod Złotym Klonem - Barbara Kwinta - ebook
NOWOŚĆ

Apartament pod Złotym Klonem ebook

Kwinta Barbara

5,0

136 osób interesuje się tą książką

Opis

Jesienne love story ze szczyptą komedii romantycznej i nutą kardamonu

Liście wirują na wietrze, deszcz nie przestaje padać, a Amelia właśnie robi życiowy reset. Niespodziewanie kończy karierę, traci oszczędności i wraca do Krakowa. Do tego jej ukochany Vincent odszedł, a ona nie potrafi się z tym pogodzić. Dziewczyna zatrudnia się w hipsterskiej kawiarni i dorabia, sprzątając apartamenty. Jeden z nich, ten na ostatnim piętrze, pachnie jak nowy rozdział. W sam raz, by zaszyć się pod kocem, czytać thrillery i zapomnieć o świecie. Tylko że… ktoś już wpadł na ten sam pomysł. Kuba, brat właściciela, z bezczelnym uśmiechem i tajemnicą w oczach, też wybrał to miejsce na swoją kryjówkę. Czy to gotowy przepis na najbardziej zakręcone, miłosne Pumpkin Spice Latte sezonu? 

Przygotuj ciepły koc, chusteczki i ulubiony napój. Wstaw do piekarnika śliwki pod kruszonką, wejdź do Apartamentu pod Złotym Klonem i rozkoszuj się pełną ciepła i humoru najnowszą powieścią Barbary Kwinty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN 978-83-68577-26-6

Duchy rzadko pojawiają się komuś, kto w nie nie wierzy, a jeśli już to robią, to rzadko są dostrzegane.

Stephen King, Wszystko jest względne. 14 mrocznych opowieści

Pawłowi.

Na pamiątkę tego dnia, kiedy zgubiliśmyńparasol w indyjskiej knajpie.

KC

Wiecie, jak to jest, obudzić się w cudzym domu, w stroju sprzątaczki, obok nieznajomego faceta?

Ja też nie wiedziałam. Aż do pewnego październikowego poranka, ale po kolei.

I to nie będzie taka historia, jak Wam się wydaje.

PROLOG

Wrzesień

— Tylko spójrz, Vincencie, jakie gołe drzewa.

— Uliczna pornografia.

— To przez wczorajszą wichurę.

— I ludzie jacy skuleni. Omotani szalami.

— Myślisz, że z zimna?

— Albo chcą się przytulić i nie mają do kogo.

1. Uliczne poezje

Wracamy z Targu Pietruszkowego. Ja i Vincent. Mój Vincent. Słońce świeci, jakby tej wczorajszej wichury wcale nie było. Na rynku chuderlak w kraciastej kamizelce rozkłada swoje stoisko. „Pieczone kasztany”, czytam napis na drewnianej tabliczce. Z kościoła świętego Józefa wychodzą zakonnice z koszami chryzantem w rękach. Ciągnie się za nimi kwiatowo-kadzidlana woń. Idziemy na około. Przez Rękawkę i Taras Świętej Rodziny. No bo dokąd się spieszyć? Liście chrupią pod stopami jak ciastka w paszczy Ciasteczkowego Potwora. Ulice opustoszały, całe miasto dla nas, a do tego nie leje i nie wieje. Jesienny ewenement.

— Dopiero na emeryturze człowiek zaczyna dostrzegać szczegóły — mówię, gdy jesteśmy już na Zamoyskiego.

— Zjawisko paralaksy — popisuje się mój południowiec.

— To znaczy? — Wkładam dłonie w kieszenie tweedowego płaszcza.

— Obiekty blisko nas zdają się rozmywać, gdy pędzimy. Na przykład odrzutowcem na planetę Milion przed Trzydziestką.

Tylko my dwoje wiemy, dlaczego to ostatnie zdanie nas bawi. Ale nie tak jak wino. Raczej jak whisky. Wykrzywia twarz, a po wypiciu jest gorzko, chociaż ciepło w brzuchu.

Vincent jak zwykle ma rację. Na emeryturze życiowe pendolino hamuje, obraz przestaje się rozmywać i widać wyraźniej. Tak jak teraz. Bosa stopa bobasa wystająca z wózka. Tatuaż z tygrysem na karku motorniczego. Kolczyk w nosie pani na poczcie. Serce narysowane na szybie brudnego volkswagena. Pieprzyki na własnym ramieniu. Plamki na źrenicy. Okładki książek pasażerów w autobusach. Ogłoszenia na betonowych słupach. Na przykład to:

„Wymienię słoik żołędzi na worek kasztanów, pilne”. I podpis: „madka polka”.

Albo: „Zakaz wywieszania ogłoszeń”. Paradoks.

Ot, miejska poezja.

Codziennie odkrywamy z Vincentem coś nowego.

Tylko spójrzcie:

„Kocham cię mariola, myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”.

Kilka kroków dalej, na pasach w stronę Rynku Podgórskiego, następne, mniej romantyczne:

„Sprzedaj wszystko, schyłek blisko”.

Za sklepem muzycznym Riff, na chodniku:

„Anarchia nas wyzwoli, rząd niech się odpierdoli”.

I bez rymów, bo to Kraków, miasto prawdziwych artystów:

„Pamiętaj — ten kurz na butach, ten pyłek we włosach, ta nitka na swetrze to też kosmos”. Moje ulubione.

— Prawda, że piękne? — pytam Vincenta.

Uśmiecha się. Bardziej lewą stroną. Maniera Mona Lisy…

A już specjalną półkę na regale z miejskimi poezjami zajmuje poezja deweloperska. „Lawendowa Oaza”, „Sosnowa Enklawa”, „Zakątek Przy Strumyku” czy „Apartamenty pod Złotym Klonem”. To ostatnie brzmi jak trzygwiazdkowy dom pogodnej starości. A jednak, właśnie tak deweloperzy poeci, najpewniej odurzeni opium, nazywają osiedla, apartamentowce i odremontowane kamienice wciśnięte w miejską zabudowę. Jakby chcieli zaczarować świat. Hokus-pokus, niech w tym rzędzie betonowych klocków pojawi się Lawendowa Oaza! Czary-mary, niech na końcu szaroburej ulicy zabłysną Apartamenty pod Złotym Klonem. Zamoyskiego siedem. Oto i one.

Rozglądam się, a Vincent razem ze mną.

— Czy jest tu chociaż jakiś klon? — pytam.

— Tylko złoty liść nad drzwiami.

Dostrzegam błyszczące logo inwestycji nad wejściem. Strzepuję z butów liściową panierkę. Rozpinam płaszcz.

— Randka skończona. Do roboty. — Chwytam za zimną, śliską klamkę. Wciągam zapach remontu. Nowej elewacji, świeżo ciętego drewna i kleju do glazury. Zostawiam za sobą woń dymu i benzyny. Odcinam uliczne szumy.

Wchodzimy do środka.

2. The Crumble

Witamy w Apartamentach pod Złotym Klonem, luksusowej inwestycji w klimatycznej dzielnicy Podgórze. Kwadrans pieszo do Wisły. Gdyby ktoś chciał skoczyć. Żeby uniknąć ślubu z Niemcem. Albo popływać. Lub nacieszyć nozdrza zapachem ścieków.

Kamienica przeszła w ubiegłym roku gruntowny remont. Wymieniono okna, drzwi, dach, fasadę, podłogi, ściany… właściwie wszystko. Pozostała tylko dusza. Stara dusza. Hokus-pokus i betonowy klocek zmienił się w apartamentowiec.

Piwnica, parter i sześć pięter w górę. Na parterze najmodniejsza knajpka dzielnicy — The Crumble. Przeszklona witryna, drewniane stoliki, wiklinowe klosze, duże żarówki, ciepłe światło. Na ścianach plakaty z beżową abstrakcją, przy oknach sansewierie. Drewno, poduchy, lada wyłożona zielonymi kafelkami. I tylko menadżerka zimna, jak mięso w chłodni. Ale o niej za chwilę.

Nie uwierzycie, ale w The Crumble można kupić crumble, czyli sezonowe owoce zapiekane pod kruszonką. Do tego dodatki. Kawę, herbatę, napary ziołowe i rogaliki z ciasta francuskiego, które wystarczy nazwać Le Croissant, polać czekoladą i posypać pistacjami, by ludzie płacili za nie pół pensji.

Od tygodnia hitem w The Crumble jest zestaw „Fall in Love”. Zgrabna zagrywka słowna, biorąc pod uwagę, że fall to po angielsku również jesień. Zresztą „Upadku w miłość” nikt by raczej nie kupił. Choć czyż nie to właśnie robi się z miłością, Vincencie? Upada w nią? Jak w bagno.

W zestawie „Fall in Love” znajdziemy pistacjowy croissant lub śliwkowe crumble i napój do wyboru, w tym rozgrzewającą herbatę „Cynamon Bliss” lub kulturowy fenomen „Pumpkin Spice Latte”. Świat oszalał na jego punkcie i tylko Włosi podobno na sam widok dostają palpitacji serca i wznoszą modły do świętego Kajetana. Patrona kofeiny.

— Pumpkin spice co? — pyta Vincent, jak boomer z księżyca. Albo Włoch.

— Kawa z mlekiem, dyniowym musem ze słoika, syropem klonowym, bitą śmietaną i przyprawą do piernika — tłumaczę.

Wiem, bo sama ją przyrządzam. Pracuję w The Crumble od trzech miesięcy, czyli od początku emerytury. Zaparzam jesienne herbatki z gałązką rozmarynu, żurawiną, pomarańczą, goździkami, cynamonem i rzemieślniczym sokiem malinowym, próbuję złapać choć przelotny kontakt wzrokowy z klientami zapatrzonymi w telefony i uśmiecham się, tłumacząc, że mleko sojowe się skończyło, jest tylko owsiane. „Polecam zestaw kawa plus croissant. Czy wydrukować potwierdzenie? Klik. Dziękuję, do widzenia”.

Po pracy w The Crumble sprzątam. I tu wracamy do zimnej jak mięso w chłodni menadżerki. Ma na imię Ela, ale codziennie ciężko pracuje na swój przydomek — Cruella. Marynarki ściśnięte w talii, tak, że miażdżą kiszki, spodnie w kant, prześwitujące przez nie, kończące się w połowie poślaków, rozmiar za małe figi, niskie czółenka — jedyny objaw czułości, na jaki sobie pozwala, włosy, w których próżno szukać odstających kosmyków. Prywatnie żona właściciela Apartamentów pod Złotym Klonem. Razem prowadzą też firmę sprzątającą „Wróżka Czyścioszka”. Ot, dywersyfikacja dochodów, charakterystyczna cecha ludzi biznesu.

Zaraz po remoncie kamienicy, nazywanej apartamentowcem, bo wystarczy nazwać budynek apartamentowcem, przyczepić logo ze złotym liściem i już ma się plus dziesięć procent do każdego metra kwadratowego, szukali kogoś, kto codziennie umyje klatkę schodową i zapewni serwis sprzątający mieszkańcom. A ja, jak to emerytka, potrzebowałam forsy.

Dlatego mam klucze do wejścia, do każdego mieszkania, a nawet do piwnicy i jestem ubrana w firmowy kombinezon z napisem „Wróżka Czyścioszka, serwis sprzątający”. Odcień gumy balonowej to nie jest kolor, który noszę na co dzień, ale przywykłam do wkładania na siebie tego, co tylko wymyśli pracodawca. Bez dyskusji.

Otwieram drzwi do kantorka. Wyciągam wiadro z mopem. Pcham wózek pełen chemikaliów i innowacyjnych ściereczek z mikrofibry. Na ramię zawieszam torbę. Macham do Julki, z którą pracuję w The Crumble, i wchodzę do windy. Vincent ledwie się mieści.

Po drodze zgarniam reklamy nowej pizzerii. Mieszkańcy walczą z ulotkami jak przedszkola z wszawicą. „To niszczy planetę, zaśmieca teren, propaguje złe nawyki i my ręki do ulotkowej zarazy przykładać nie będziemy”, powiedziała ostatnio ta z trzeciego piętra. Niunia. Tak na nią mówię. Vincent też.

Zgarniam ulotki i wrzucam do worka na śmieci przyczepionego do wózka. Jedną wsadzam do kieszeni kombinezonu. Jest tam kupon na frytki.

Winda zatrzymuje się na pierwszym piętrze. Poprawiam włosy upięte w koku na czubku głowy. Pukam do drzwi. Wpuszcza mnie Tyczka. Tak go nazwałam. Vincent też. Determinują go warunki. Dwa metry wzrostu. W obwodach mniej niż ja. Mocniejszy podmuch jesiennego wiatru i Tyczka, jestem tego pewna, ląduje w kałuży.

Klasyczny przedstawiciel gatunku. Informatyk ze słuchawką przy uchu i skórą tak cienką, że widać żyłki. Jak na ilustracji dopływów Wisły i Odry w podręczniku. Tyczka wita się ze mną kiwnięciem głowy i wraca do biurka. Tłumaczy po angielsku komuś po drugiej stronie łącza, że to dziwne, bo u niego działa. Nakazuje reset systemu. Nachyla się przy ekranie, a ja staram się nie widzieć jego bokserek wyciągniętych pod żebra i luźnych sportowych gatek ledwie trzymających się tyłka.

Zaczynam od obchodu po osiemdziesięciu metrach kwadratowych. Zbieram rozrzucone koszulki, zgarniam stos pudełek po tajskim żarciu ustawiony przy wyjściu, wstawiam pranie. Nieużywana kuchnia wymaga tylko przetarcia kurzu. Układam w rzędzie kolekcję kubotów we wszystkich odcieniach granatu, od navy blue po indygo.

Gdy facet kończy rozmowę, włączam odkurzacz z funkcją mycia. Zakurzona podłoga odsłania teraz swój prawdziwy odcień drewna. Miodowy. Po dwóch godzinach żegnam się, wychodzę, biorę głęboki wdech i wydech, bo to dobre z neurobiologicznego punktu widzenia i świadczy o tym, że żyję. Wreszcie wjeżdżam na szóste piętro. Na poddasze.

3. Gawra

Niektórzy muszą szukać swojej gawry, a potem płacić za nią co miesiąc tyle, że zostaje tylko na pumpkin spice latte. Bez bitej śmietany. Inni dostają ją w spadku, bo — szczęście w nieszczęściu — babcia umarła i przepisała nam swoje em cztery. A nam się gawra przytrafiła. Jak porzucony w rowie szczeniak. Akurat gdy los włóczykija nam zbrzydł.

Od miesiąca sprzątałam już Apartamenty pod Złotym Klonem. Poniedziałek, wtorek, środa… Pierwsze piętro, drugie, trzecie, aż do szóstego.

I wtedy, w jeden z tych lipcowych dni, w które chcesz wcisnąć pauzę, bo jest dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, jesz lody poziomkowe ze Starowiślnej, jeżówki w kawiarnianych ogórkach pachną tak, że miękną nogi, a nad Wisłą serwują cierpkie piwo z sokiem malinowym, znaleźliśmy naszą kryjówkę. Trzygwiazdkowy dom pogodnej starości na szóstym piętrze pod Złotym Klonem.

Przestrzeń wykończona w stylu japandi. Top trendów wnętrzarskich Pinteresta. Teleport do japońskiego domu w lesie. Jesionowe drewno, lniane zasłony, kamienna wyspa kuchenna, ratanowe fotele, lampy z papieru ryżowego, niski stolik kawowy, ceramiczne kubki w szafkach, kanapa bardziej miękka niż futro misia z reklamy płynu Coccolino. Wszystko to w dwudziestowiecznej kamienicy po gruntownym remoncie. Jakby mistrz zen wpadł do polskiej babci na pierogi. I tylko właściciele mieszkania jak podstawieni.

Tego dnia wyjeżdżali właśnie na pół roku do Australii. Może na dłużej, zobaczą. Małżeństwo z dwójką dzieci. Facet rozkręca tam filię kliniki stomatologicznej „Perłowa Pełnia”.

— Biznes is biznes. Wie pani, jak sam nie dopilnuję, firma się rozkraczy, zanim wstanie — wytłumaczył właściciel, pakując do walizki płetwy. Koszulka polo, mokasyny bez skarpetek, apple watch na nadgarstku. Żadnego kimona. — Ale niech pani sprząta co tydzień, zgodnie z umową. I wietrzy. Żebyśmy nie wrócili potem do kłębów kurzu i pleśni na ścianie. Po remoncie czy nie, ta kamienica to stare próchno, a za projekt i wykończenie zapłaciłem tyle… Nie chce pani nawet wiedzieć ile.

Nie chciałam. Skinęłam głową jak tchórz, chociaż trzeba było stanąć w obronie stuletniego budynku o smukłych liniach i wielkich oknach. Powiedzieć coś w stylu: „Stare próchno? Te mury mają więcej klasy niż pan i te całe mokasyny ze złotymi klamerkami”, ale mając w głowie normy społeczne, trudno zawsze mówić to, co się myśli, więc zagryza się zęby na języku i nie daj boże jeszcze kiwa głową, jakby się zgadzało, a później przez tydzień przed snem odtwarza tę scenę, ale tak, żeby rozmówcy poszło w pięty.

Koszulka Polo pogonił dzieci, uśmiechnął się do żony swoją perłową pełnią i cała czwórka zjechała windą na parking. Spojrzałam na Vincenta, on na mnie, wtedy ja na klucze do drzwi.

— Wchodzimy? — spytał.

Posprzątałam, zgodnie z umową, jak co piątek, a potem się wprowadziliśmy. Osiemdziesiąt metrów kwadratowych to dużo. Jak dla naszej dwójki, zbyt dużo. Ale czy wypadało wybrzydzać? To tak, jakby dostać tort i grymasić, że chciało się tylko wisienkę.

Niedźwiedzie po znalezieniu gawry wyściełają ją mchem, trawą i liśćmi. Gdy schron jest gotowy, zapadają w stan hibernacji. Inspirowana naturą wsadziłam do szafy ciuchy Vincenta i moje. Przy lustrze w łazience ustawiłam szczoteczkę, pastę, jego perfumy, moje. Pod prysznicem szampony, mydło i peeling. Schron był gotowy.

Od tej pory co wieczór hibernujemy. Co innego robić jesienią? Wkładamy warstwy. Wełniane skarpetki, bluzy i mięsiste swetry, bo ciągle psuje się ogrzewanie. Miażdżymy skorupki orzechów włoskich, jeszcze świeżych. Tych gorzkich, soczystych i mlecznych, które barwią palce na żółto i wykrzywiają twarze w trakcie jedzenia.

Ja czytam thrillery, żeby zasnąć, Vincent słucha jazzu. Chciałby grać na tej swojej trąbce, ale wtedy wszyscy by się dowiedzieli, że tu jesteśmy. Dlatego gra tylko w parku, kiedy ja idę wymienić książkę na kolejną, w budce z wymianą książkową.

Czasem zabieram resztki z The Crumble i robimy sobie ucztę. Odgrzewam gruszki pod kardamonową kruszonką, Vincent parzy herbatę, gramy w „kim jestem” i „prawda czy wyzwanie”. Palimy świeczki, by nie nadwyrężać gościnności właścicieli i nie naciągnąć na koszty. Chowamy się pod kocem. Oglądamy nową wersję Stu lat samotności. I starą też. I głupie stand-upy. Gapimy się przez okno. Tańczymy sambę z butelką merlota w dłoni. Ot, jesień życia. Trzygwiazdkowy dom pogodnej starości. Nikt nie wie, gdzie jesteśmy. Nikt nie wie, czy jesteśmy. Nikt nie wie kim. I może tak już zostać, aż do wiosny. Właśnie wtedy niedźwiedzie budzą się ze snu.

4. Nożownik z Connecticut

W środę sprzątam na trzecim. Tym razem kończę później niż zwykle. Przez konsumpcjonizm, kapitalizm i Niunię, która zamówiła trzy pudła poliestrowych ciuchów. Głównie „wełniane swetry”, którym składem bliżej do opony niż do owcy.

A co z ekologią?, chcę zapytać. Zamiast tego, spętana przez normy społeczne, podwijam rękawy i napełniam wiadro wodą. Zbieram strzępy kartonów, metek i foliowych opakowań z podłogi. Segreguję. Osobno papier. Osobno tworzywo. Osobno mieszane. Kątem oka widzę, jak Niunia mierzy kolejne łupy. Nuci Rihannę. Wybiera zestaw na wieczór.

— Czyżby randka? — zastanawiamy się z Vincentem i wspominamy naszą pierwszą. Zawsze gdy to robimy, mam ochotę rzucić mu się na szyję i całować. Tak jak wtedy. W Rio. W Cafezinho Carioca.

Tylko teraz jest teraz, dlatego włączam odkurzacz i zaczynam taniec.

Niunia ściąga usta, jakby piła sok przez niewidzialną słomkę. Pozuje przed lustrem z każdej strony. Wybiera spódnicę szerokości gumki recepturki i włochaty pulower z perłowymi guzikami. Piersi ściska w push-up. Kipią z dekoltu jak pyzy na wrzątku. Pryska się Armanim i wychodzi. Na obcasach deformujących stopy.

— Tyłek jej zmarznie — mówię do mojego południowca, bo emeryci już tak mają. Nie rozumieją, że jesień to czas rykowiska i zimno, nie zimno, łania pragnie znaleźć swojego jelenia przed zimą.

Vincent wzrusza ramionami, jakby temat zimna zupełnie go nie dotyczył. Patrzy na tę sarnę w kusej spódnicy jak naukowiec. Aż dziw, że nie zaczyna wykładu o stosunku długości miniówki do czasu znalezienia partnera seksualnego.

Krztuszę się gorzkim, alkoholowym smakiem perfum, wyłączam odkurzacz, omiatam kurze z lamp w korytarzu, wycieram lustro. Teraz widzę bladoróżowy kombinezon i szary T-shirt wychodzący spod niego. Czerwone policzki. Kok na czubku głowy, kosmyki na około twarzy. Piwne oczy. Plamkę w lewej tęczówce. Ciemne brwi. Zadarty nos. Dwie zmarszczki przy oczach. Idę o zakład, że wczoraj jeszcze ich nie było.

Robię dziubek, naśladując Niunię. Wzdrygam się na ten widok i wracam do roboty. Roznoszę ułożone pranie do szafy i komody. Ładuję zmywarkę. Biorę głęboki wdech i wydech, wiadomo z jakiego powodu, i zbieram swoje klamoty.

Gdy docieram do gawry, za oknem jest już zupełnie ciemno. To jedna z wielu podłości września. Jest jak ten rodzic bez empatii, który gasi lampkę o dwudziestej i charczy „do spania”, chociaż ty chcesz jeszcze poczytać.

Przez okno wpada światło latarni. Zdejmuję kombinezon i wkładam bordową bluzę Vincenta. Oplata mnie ramionami, a ja wtulam się w niego, jak zawsze po powrocie do domu.

Zalewam dzban herbaty, moszczę się na parapecie i oglądam wyścigi deszczowych kropli. Jesienna Formuła Jeden. Niektóre mkną tak, że ledwie łapię je wzrokiem. Inne suną i mogę dokładnie przyjrzeć się ich kształtom. Są też takie, które się kręcą, jakby tańczyły.

Zapalam woskową świeczkę. Sięgam po koc i okrywam się po szyję, bo od okna ciągnie ziąb wrześniowego wieczoru. Przelewam herbatę do kubka. Obserwuję ciemne sylwetki pod parasolami.

— Są jak te krople, tylko w poziomie. — Vincent siedzi tuż obok. — Jedni pędzą, inni się wloką, tak że można przyjrzeć się szczegółom. I są tacy, co się kręcą, jak ta staruszka z psem.

Patrzymy to na ten deszcz, to na ludzi za oknem, aż do stygnięcia herbaty. Kiedy jest zimna, a świeczka gaśnie, czas na sen. Odświeżam się, wkładam piżamę i wchodzę do łóżka. Włączam lampkę na baterie. Chwytam za książkę.

Ostatni nabytek z parkowej książkodzielni. Nożownik z Connecticut. Farba z okładki spłowiała przy brzegach, a grzbiet jest tak wytarty, że ledwie widać nazwisko autora. Przez chwilę wyobrażam sobie, ile rąk wertowało tę historię przede mną. Wciągam zapach lekko zawilgoconego papieru i szukam mojej zakładki. A raczej tego, co pełni jej funkcję. Tym razem padło na rdzawy liść kasztanowca. Znalazłam go w parku, tam, gdzie zaczęłam czytać. Skończyłam na szesnastej stronie. Drugi rozdział. Przez chwilę szukam wzrokiem akapitu, na którym się zatrzymałam.

Wszystko zaczęło się po przeprowadzce. Karen od kilku miesięcy cierpiała na migreny. Tego przedpołudnia wiedziała, że znowu nadchodzi. Głowa ćmiła ją od rana, a teraz jakiś młot uderzał między skroniami, raz po raz. Próbowała skupić się na tym, co mówi jej szefowa, chociaż najchętniej chwyciłaby za leżący na biurku cienkopis i dźgnęła ją w gardło.

Zamiast tego zacisnęła pięści i wbiła swoje obgryzione paznokcie w skórę dłoni. Kiwnęła głową, uśmiechnęła się i zaczęła rozliczanie kolejnego klienta.

Do zasypiania przy mrocznych historiach przyzwyczaiłam się w dzieciństwie. Pierwsze dziesięć lat mojego życia mieszkała z nami ciotka Matylda. Przeprowadziła się do Krakowa ze wsi, gdy zachorowała na półpasiec. I tak już została. Niańczyła mnie, zajmowała duży fotel w salonie, ona i ten jej półpasiec, i dwa razy doprowadziła mamę do załamania nerwowego.

Miała jednak dar opowiadania mrocznych historii, jakby cała była nimi wypełniona. Większość zasłyszała od swojej babki, a tamta od swojej i tak dalej. Co wieczór po kielonku wiśniówki siadała na tym fotelu, a ja zwijałam się w kłębek na kanapie obok. I słuchałam. O płonącym zawsze w święto Wniebowstąpienia krzewie bzu. O boginkach wciągających w bagna dzieci urodzone w czerwcu. Ludzie znajdywali ponoć tylko ich buciki. O nawiedzonej kulawej Wiśce — gdy kogoś dotknęła, ciało nieszczęśnika zaczynało gnić. O czarcim moście za dworem, o zbieraczu kołtunów, co umiał rozmawiać z diabłem, o zielarce, co truła ruskich… Wiejskie życie minionej epoki zdawało mi się bardziej egzotyczne niż wszystkie wakacyjne kurorty i sok multiwitamina razem wzięte.

Zasypiałam w poczuciu, że tam, za drzwiami, czają się czarty, boginki, zbieracze kołtunów i sam diabeł, ale tu, przy ciotce pachnącej bazarową podróbką Poison od Diora, koniakiem i lekarstwami — jestem bezpieczna.

Gdy byłam w czwartej klasie, ciotka umarła. Na swoim wielkim fotelu. Ona, jej półpasiec i opowieści. I było to po stokroć straszniejsze niż wszystkie mroczne historie.

Od tej pory szukam jej w średniej klasy thrillerach. W swetrach z tureckim wzorem. Czasem w koszmarach.

5. Kuba Rozpruwacz

Październik

Odejście września czułam w kościach już tydzień wcześniej. Szósty zmysł emerytów. Ziębiło mnie w lędźwiach i musiałam wziąć wrzącą niemal kąpiel, choć pozwalałam sobie na to tylko od święta. Wysoki rachunek za wodę mógł zaniepokoić właścicieli, a my z Vincentem nie chcieliśmy opuszczać gawry teraz, gdy dni zrobiły się krótsze od nocy.

Wrześniowy Kraków, złotawy i kanciasty, jak zmalowany przez Klimta, powoli stawał się szary i nieostry. Późny Monet.

— Widzieliśmy jeden z takich obrazów w muzeum, w Nowym Jorku. Jakby za mgłą. Prawda, Vincencie?

— Ach, tak. Mroczna seria „Katedry w Rouen”. Monet miał już wtedy zaćmę i chorował na depresję — precyzuje mój południowiec.

Po sześciu godzinach za ladą w The Crumble cały świat wygląda jak za mgłą. Marzę tylko o powrocie do hibernacji. Książce, parapecie, cieple świeczki, muzyce kropli deszczu bijących o metalowy parapet i herbacie z miodem i cytryną w dłoni. Ale my, emeryci, rzadko możemy sobie pozwolić na takie fanaberie. Pędzimy z Vincentem do baru mlecznego Foczka, tego za spożywczakiem, z nadzieją, że zostały jeszcze jakieś placki ziemniaczane. Mży. Siąpi. Ulica pachnie ozonem. Późny, zamglony Monet. Brrr.

Są. Akurat cztery ostatnie. Zamawiamy wersję z kwaśną śmietaną. Zagryzam swojego ogórkiem kiszonym. Do tego herbata z miodem i cytryną. Przynajmniej ona. I kubek ze zbitym uchem. Siorbię z niego na pocieszenie, do dna. Zostają tylko cytrynowe pestki.

Ledwie zdążę rozgrzać się po biegu w mżawce, dobiega piętnasta. Wracamy. Czas na drugą zmianę. Wskakuję w kombinezon z logo Wróżki Czyścioszki, odpalam sprzątający pojazd i zjeżdżam na drugie piętro. To tu, na osiemdziesięciu metrach kwadratowych, mieszka trójka dzieci, żółw, jamnik z nieleczonym ADHD i dwójka rodziców o twarzach, na których kredyt, raporty kwartalne, owsiki, rotawirusy i zbieranie kasztanów odcisnęły głębokie piętno.

Sprzątam zabawki, empatyzując z Syzyfem, bo każda podniesiona przeze mnie plastikowa figurka generuje nową. Dzieciaki biegają wokół mnie, krzycząc i odprawiając rytuał przywitania Wróżki Czyścioszki. Jamnik kursuje wokół kuchennej wyspy, drapiąc pazurami lakierowany parkiet. Jak zapętlony. Driftuje na zakrętach. Żółw tymczasem człapie do obranego celu, nie ulega presji swojego uniwersum. Stoicyzm od łebka, przez czubek skorupy po ogonek.

— Wszyscy jak te krople na szybie. — Vincent jest tuż obok. Obserwuje ten dom wariatów z typową dla siebie ciekawością. Jeszcze chwila i zacznie przypisywać domownikom archetypy, zdefiniuje ich zależności i zacznie snuć odniesienia do postaci z literatury.

— Idź do parku. Pograj na trąbce, pozamiataj śmieci… Nic tu po tobie — mówię, choć w tym jazgocie nic nie słychać.

Po zebraniu żółwich odchodów i segregacji kolorowych skarpetek należących do pięcioosobowej rodziny zaczynam rozważać złożenie wypowiedzenia, napad na bank i ucieczkę na Kajmany.

Gdy wychodzę na korytarz, biorę aż dziesięć przeponowych oddechów, żeby złapać cień emocjonalnego balansu. Vincent wraca ze spaceru. Spotykam go na klatce. Jego koszulka nasiąka parkową mieszanką liści, dymu, gnijących jabłek i kasztanów.

— I pomyśleć — sapię — że kiedyś — wdech — chcieliśmy — wydech — mieć trójkę swoich.

Południowiec nic nie mówi. Podtrzymuje mnie, żebym jakoś dotoczyła się do gawry.

Chwytam się wózka i wjeżdżam na poddasze.

— Amelia. Amelia Wojtas. — Wchodzę do środka, przypominam sobie, jak się nazywam i przez chwilę kąpię się w ciszy słodszej niż miód.

Zdejmuję buty, uwalniam stopy pulsujące ze zmęczenia i padam na kanapę. Tylko na chwilkę. Za oknem szumi ulica. Czorty, boginki, wiedźmy, czarownice i wszelkiej maści tałatajstwo grasuje w ciemnych zaułkach. Ale tu, w gawrze, jestem bezpieczna. Okrywam się bluzą Vincenta. Przecieram oczy. Ziewam. Patrzę na okładkę. Przypominam sobie hasło reklamowe tuszów do rzęs L’Oréal. Jestem tego warta.

Jesteś tego warta, Amelia. Kwadrans z książką. Życiowy gratis dla zbolałej emerytki. Koc, poduszka i Nożownik z Connecticut.

Gdzie ja skończyłam? A tak, tak.

Nożownik śledził Karen od miesięcy. Wiedział, że skręci do parku, przy opuszczonym kościele świętej Judyty. Wybierała ten skrót, by zdążyć do domu na kolejny odcinek Piekielnej Kuchni Gordona Ramsaya. Domyślał się, że rozróby w telewizyjnej restauracji musiały ją uspokajać. Znała je z własnego domu. Wiedział to. Zawsze przed wytypowaniem ofiary robił rekonesans. Współczuł jej przeszłości i nie chciał dłużej patrzeć, jak się męczy. To się nazywa empatia. Czytał o tym w zakładowej czytelni.

— Tym razem nie dotrzesz na swój program, Karen. Tej nocy to ja zrobię z ciebie potrawkę. — Jacob zanurzył swoje długie palce w kieszeni luźnych, dresowych spodni. Chwycił za rękojeść. Zawsze, gdy to robił, dreszcz podniecenia przebiegał przez jego ciało.

Ostrze noża błysnęło w świetle księżyca. Deptane przez botki Karen mokre liście uwalniały zapach zgnilizny. Wkrótce podobna woń miała wydobyć się z jej ciała.

Zasypiam. Kto by nie zasnął? Październikowy wieczór. Kanapa pachnąca owieczką. Koc z alpaki. Ulewa za oknem i trzeciorzędny thriller znaleziony w budce z wymianą książkową. Niemal czuję, jak ciotka Matylda buja się w fotelu tuż obok.

Śni mi się Bangkok. Dzielnica prostytutek. Wędruję pustą ulicą z burgerem w dłoni, wciśnięta w zbyt ciasną sukienkę z gumek recepturek.

Budzi mnie słońce. Zły, zły znak. Skoro zdążyło wyjść ponad poranną mgłę, jest co najmniej dziewiąta. Za chwilę otwierają The Crumble.

Dobra wiadomość jest taka, że to zaledwie sześć pięter niżej. Zła jest taka, że ciągle jestem w ubraniu Wróżki Czyścioszki. Prostuję nogi, przeciągam się, sięgam po telefon. Dziewiąta trzydzieści.

— Fuck — mówię do Vincenta.

Druga dobra wiadomość jest taka, że na szóstym piętrze prawdopodobnie nikt nie zobaczy, jak paraduję po mieszkaniu w majtkach i staniku. Rozsuwam kombinezon. Wyskakuję z nogawek, obracam się w stronę łazienki, tłumaczę Vincentowi, że nie zdążymy razem zjeść śniadania w Foczce, i właśnie wtedy go widzę.

— Aaaaaaaaaa! — wrzeszczę. Kto by nie wrzeszczał?

W drzwiach sypialni stoi obcy facet. Ziewa. Patrzy na mnie, jakby oglądał kino akcji. Brakuje tylko popcornu.

Zamiast biec do łazienki, a najlepiej do wyjścia (lepiej być gołą, ale żywą, niż ubraną, lecz martwą, poćwiartowaną przez nożownika), miotam się przy kombinezonie, próbując wciągnąć go z powrotem pod szyję. Wrzeszczę jak kurczak w trakcie skubania.

— Czyli to mi się nie śni? — mamrocze typ i zakrywa oczy poduszką.

— Aaaaaaaaaa! — krzyczę dalej.

— Spokojnie, nie patrzę. Nie patrzę — mówi przez uchylone drzwi. — Ja… nic nie widziałem — próbuje mnie uspokoić. To tak skuteczne, jak rzucenie kamieniem w napotkanego rottweilera.

Potykam się o własne nogi, przewracam, wstaję, wrzeszczę dalej i w akcie desperacji wchodzę za zasłonę. Wychylam głowę i wrzeszczę do potencjalnego mordercy:

— Kim jesteś?! Skąd się wziąłeś?! Dzwonię na policję! — grożę, choć mój telefon leży teraz bliżej nieznajomego niż mnie.

— Jestem Kuba. — Typ otwiera drzwi i znowu staje w progu sypialni.

— Rozpruwacz?

— Szymański. A ty?

— Amelia.

— Jak z tego filmu o neurotycznej romantyczce, która chodzi po paryskim targu i wkłada ręce w nasiona czerwonej fasoli?

— Jak w tej historii o amerykańskiej pilotce, która samotnie przeleciała nad Pacyfikiem. Amelii Earhart. — Zadzieram nos. Zawsze to robię, gdy o tym mówię.

— Myślę, że możesz śmiało przejść do toalety, Amelio. Zamknę oczy. Albo schowam się w sypialni. Wyjdę dopiero, gdy będziesz w środku.

— Nie zbliżaj się, bo…

— Wydaje mi się, że ci z siłowni naprzeciwko mogą być nieco rozproszeni twoją…

Wtedy dociera do mnie, że ciało ludzkie jest trzy de i fakt, że przykryłam front, nie oznacza, że nie widać tyłu. Nawet z szóstego piętra.

— Nie waż się podglądać.

— Nie zaważę.

Kuba Rozpruwacz zamyka się w sypialni, a ja zgarniam strój sprzątaczki, przygotowane na dziś dżinsy i bluzkę, przelatuję, jak moja imienniczka, nie nad Pacyfikiem, tylko nad salonem, i wchodzę do łazienki. Odkręcam lodowatą wodę w kranie i wkładam pod nią kark.

— To omamy, to omamy, to omamy — mówię do Vincenta. Zbyt głośno. Kuba Rozpruwacz słyszy.

— Przykro mi, jestem tu naprawdę. — Słyszę przez ścianę. Omam wyszedł do salonu.

— Skąd mogę wiedzieć? Jeśli jesteś omamem, pochodzisz z mojej głowy. Możesz robić wszystko.

— Czy omam widziałby, że dzwoni twój telefon? Na ekranie wyświetla się… Eee… Cruella.

Zakręcam kran. Klepię się po policzkach. Brawo, Amelia. Zapamiętaj ten moment. Jesień dwa tysiące dwadzieścia pięć. Rozmawiasz z omamem z salonu, po nocy spędzonej w nie swoim mieszkaniu, w towarzystwie zmarłego faceta. Stoisz naga, jak drzewo w listopadzie, w nie swojej łazience, nie wiesz, gdzie jest szczoteczka do zębów, na koncie bankowym masz trzysta dwa złote, zaraz wyleją cię z roboty i być może przed chwilą piętnastu kulturystów widziało twój goły tyłek. I ty chciałaś studiować psychologię?

Strzelam się w czoło. Sięgam po tubkę miętowej pasty. Rozprowadzam po zębach palcem. Żywa czy martwa, bez umytych zębów z domu nie wyjdę. Płuczę usta, wkładam na siebie sprane dżinsy i biały T-shirt. Przeczesuję dłonią włosy. Walczę chwilę z przedziałkiem, wreszcie się poddaję. Vincentowi i tak się podobam.

Otwieram drzwi. W kuchni krząta się omam. Całkiem realistycznie smaruje bułkę masłem.

Kraciaste gatki, zielona koszulka, bose stopy, wisiorek na szyi.

— Czy omam robiłby śniadanie? — pyta.

— To zależy — mówię jak rasowa psycholożka.

— Od czego?

— Od tego, jak bardzo zaawansowane byłyby moje halucynacje. Kora wzrokowa w płacie potylicznym mogła wytworzyć każdy możliwy obraz. — Idę po telefon. Na ekranie widzę powiadomienie. Dwa nieodebrane połączenia od Cruelli.

— Załóżmy, że jesteś prawdziwy… — Odgarniam włosy z twarzy.

— Mhm…

— Co tu robisz?

— Co ja tu robię? — Omam akcentuje „ja”.

— Tak. Kim jesteś, co tu robisz i czy wiesz, że dwieście metrów stąd jest komisariat policji, a ja w podstawówce trenowałam siatkówkę i przeszłam kurs samoobrony?

— Kuba Szymański. Brat Ernesta Szymańskiego. — Wystawia dłoń w moją stronę.

Ernesta Szymańskiego. Ernesta Szymańskiego. Powtarzam kilka razy w głowie, próbuję połączyć kropki.

— Ernesta Szymańskiego, właściciela tego mieszkania. Jakub i Ernest. Matka miała kompleks ziemiańskiej rodziny. Nazwała synów jak paniczy — precyzuje Kuba i wgryza się w bułkę.

Wreszcie przyporządkowuję nazwisko do twarzy. A twarz do funkcji. Ernest Szymański. Koszulka polo. Mokasyny bez skarpetek. Apple watch. Klinika stomatologiczna „Perłowa Pełnia”. Żona o wydatnych kościach policzkowych, bez zmarszczek mimicznych, dzieci o białych zębach. Australia. Płetwy w walizce, biznes is biznes.

Przełykam ślinę.

— Pan Ernest nie mówił, że ktoś ma się pojawić…

— Nie mówił też, że ktoś tu sypia…

Przyglądam się zaspanemu blondynowi. Szukam podobieństw między postawnym biznesmenem bufonem, który pewnie nawet majtki ma uprasowane, a rozmemłanym, chuderlawym miśkiem jak psu z gardła wyjętym.

— Skąd mogę wiedzieć, że jesteś jego bratem?

— W kieszeni kurtki jest dowód osobisty, prawo jazdy, karta do parkowania, możesz mnie wylegitymować. — Wskazuje na puchówkę rzuconą na podłogę w korytarzu. — O, a tu mam klucze. — Prezentuje brelok z gumową piłką nożną, nie przestając mielić bułki w ustach. — Do tego nos.

— Nos?

— Ten sam, lekko zakrzywiony. Widzisz?

Przetwarzam chwilę sensowność argumentów.

— A ty? — Blondyn kończy śniadanie i wkłada talerz do zmywarki.

— Ja?

Zaraz zapyta, co ja tu robię, i muszę coś wymyślić.

Co ja tu robię? Co ja tu robię? Co ja tu robię?

— Mhm.

— Sprzątam… — Patrzę na zwinięte w kulkę bladoróżowe ogrodniczki, a później na wiadro z mopem stojące w korytarzu.

Przecież nie powiem mu, że hibernuję, żeby nie stawiać czoła przeszłości, nie zmierzyć się z rzeczywistością i nie myśleć o przyszłości.

— Sprzątasz w nocy?

— W nocy. — Chwytam za klamkę drzwi wejściowych. — I amortyzuję, żeby mieszkanie nie zaszło grzybem. Panu Ernestowi bardzo na tym zależało.

Blondyn unosi brew i spaceruje wzrokiem po mnie i moich akcesoriach.

— Mój brat wie o tej amortyzacji?

Otwieram drzwi. Właśnie straciłam gawrę. A zima nawet się nie zaczęła.

— Ja już wychodzę i… — pospieszam Vincenta. Jak zwykle się guzdra. Południowcy tak mają. Dużo gadają, mało robią. Siesta, fiesta, i tak w kółko.

— Okej. Okej. Tylko spokojnie. Nikt cię nie wygania. Zresztą to nie moje mieszkanie. — Rozmemłany brat zbliża się w moją stronę i rozkłada ręce, jakbym miała go zastrzelić.

Szarpię za wózek i próbuję wyjechać na korytarz. Kuba staje w przejściu. Pachnie wodą toaletową, taką jaką nosi się w wakacje.

— Zróbmy tak — mówi. — Ty nie powiesz Ernestowi, że ten gorszy brat zamknął swój startup po kłótni ze wspólniczką, która, tak się paskudnie złożyło, była też jego dziewczyną, wyjechał z Warszawy i w ramach oszczędności zatrzymał się w tymże nieużywanym, wygodnym mieszkaniu, w mieście artystów. Tylko na kilka tygodni.

— Słyszysz to, Vincencie?

— Ja nigdy nie wspomnę, że Wróżka Czyścioszka nie tylko sprząta, ale i… amortyzuje mieszkanie. Szczególnie kanapę, lodówkę i prysznic.

— To nie jest tak, jak myślisz — oburzam się, choć najpewniej jest zupełnie tak, jak myśli.