Tamto złote lato - Carley Fortune - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tamto złote lato ebook

Fortune Carley

4,6

646 osób interesuje się tą książką

Opis

„Nad jeziorem dzieją się dobre rzeczy” – lubi powtarzać Nan.

To właśnie tam, w małym domku nad wodą, Alice i jej babcia spędziły niezapomniane lato. Dziewczyna miała siedemnaście lat, gdy uchwyciła w kadrze trzech roześmianych nastolatków w żółtej motorówce. Wciąż pamięta tamten dzień, choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że to jedno zdjęcie na zawsze odmieni jej życie.

Dziś Alice chowa się za obiektywem, to inni mają błyszczeć. Ale ostatnio coraz częściej czuje, że potrzebuje odmiany. Kiedy po niefortunnym upadku Nan wymaga opieki, Alice wraca do Barry’s Bay, by w tym magicznym miejscu spędzić z babcią jeszcze jedno lato.

Nie spodziewa się jednak, że spokój jeziora zmąci znany jej dźwięk. Żółta motorówka wraca, a za jej sterem siedzi Charlie Florek – ten sam chłopak, którego sfotografowała przed laty. Teraz jest mężczyzną – pewnym siebie, czarującym i niebezpiecznie bliskim.

Pod gwiaździstym niebem i wśród ciepłych fal wspomnień Alice jest szczęśliwa. Ale zaczyna się martwić o swoje serce.

Zawsze widziała ludzi takimi, jacy są – dlatego jest tak dobra w tym, co robi. Ale nigdy nie spotkała kogoś, kto patrzy i widzi tylko ją.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (9 ocen)
5
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
halcik28

Dobrze spędzony czas

Książki tej autorki coś w sobie mają. Są przyjemne, ciepłe i komfortowe. Poprawiają nastrój. Bardzo dobrze się czyta jej historię.
00
Stream_of_consciousness

Dobrze spędzony czas

Bardzo podoba mi się styl tej autorki - jest lekki, plastyczny, świetnie oddaje klimat wakacji nad jeziorem. Alice jest bardzo spójnie skonstruowaną postacią i podoba mi się jej otwieranie się na świat. Wkurzył mnie tylko główny plot twist - był naciągany, niewiarygodny i miałam wrażenie, że stworzony na siłę. Może jakieś rozdziały z perspektywy Charliego coś by tu pomogły? Ogólnie jego postać jest dla mnie trudna go ugryzienia, nie uwierzyłam w szczerość jego uczuć i chemię pomiędzy głównymi bohaterami.
00



Tytuł oryginału: One Golden Summer

Copyright © 2025 by Carley Fortune All rights reserved Copyright © for Polish translation by Anna Hikiert-Bereza, 2025 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025

Redaktorka inicjująca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Jóźwiak, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Elizabeth Lennie

Oryginalny projekt okładki: © Vi-An Nguyen

Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch

Fotografia autorki na skrzydełku: Jenna Marie Wakani

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-68479-77-5

CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego Sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel. 61 [email protected],www.czwartastrona.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Jezioru, wzgórzom, niebu.

PROLOG

DZIĘKI ŚWIETNEMU ZDJĘCIU WYDAJE NAM SIĘ, ŻE ZNAMY TO, CO zostało na nim uwiecznione, nawet jeśli nigdy nie byliśmy w danym miejscu ani nie spotkaliśmy osoby, którą przedstawia. Znakomite zdjęcie wyciąga do nas rękę i przenosi do danej chwili, dzięki czemu możemy ją poczuć, powąchać i jej posmakować. A to – pod każdym względem – jest zdjęcie znakomite.

Wpatruję się w nie i tak po prostu znowu mam siedemnaście lat.

Słyszę głosy dobiegające z drugiej strony zatoki. Jest koniec lata, a te trzy głosy są tak znajome, jak ciężar aparatu w moich rękach. Starszy chłopiec woła pozostałą dwójkę – swojego brata i dziewczynę, rozciągniętych w słońcu na pływającym pomoście.

Jestem w domku od końca czerwca, obserwuję, jak pływają, flirtują i prują po jeziorze w swojej żółtej motorówce. Są piękni – tacy opaleni i wolni.

Wskakują do łodzi. Starszy chłopak siedzi za sterem. Jego brat i dziewczyna zajmują miejsca na dziobie. Stoję na skraju pomostu, regulując przysłonę.

Wystarczy mgnienie oka.

Słyszę warkot silnika i ich śmiech. Podnoszę wzrok i widzę, jak płyną w moją stronę. Chowam się za obiektywem. Wchodzą w kadr...

Pstryk!

1

Piątek, 13 czerwca

TO PIĘĆ NAJBARDZIEJ OSZAŁAMIAJĄCYCH KOBIET, JAKIE W ŻYCIU widziałam. I nie ma to nic wspólnego z oświetleniem ani z tym, ile czasu spędziły na układaniu fryzur czy robieniu makijażu. Chodzi raczej o te szczere uśmiechy na ich twarzach. Wentylator szumi, muzyka dudni, a fotoedytorka rozpływa się w zachwytach, patrząc, jak zdjęcia pojawiają się na ekranie mojego laptopa. Nie muszę ich widzieć, by wiedzieć, że są spektakularne. Czuję to wraz z każdym kliknięciem migawki.

Rozsypię się później, sama w pustym mieszkaniu, ale teraz jestem w swoim żywiole. Kiedy stoję za obiektywem, potrafię zdobyć się nawet na krzywy uśmieszek lub lekko unieść podbródek. Panuję nad sytuacją. To jeden z powodów, dla których ostatnio tak dużo pracuję. Potrzebuję tego uczucia. Gwar idealnie przygotowanego planu to mój narkotyk.

Najmłodsza z kobiet ma dwadzieścia lat, najstarsza – siedemdziesiąt i żadna z nich nie jest profesjonalną modelką. Potrzeba było nieco czasu, by zdobyć ich zaufanie, gdy zjawiły się w moim studiu. Doskonale wiem, jak stresujące bywa ustawianie się do zdjęć. Teraz wszystkie tańczą bez skrępowania i pozują śmiało w strojach kąpielowych. Widać wyraźnie ich rozstępy, zmarszczki i cellulit – piętna odciśnięte na ich ciałach przez życie, uwieczniane z należytą czcią w każdym kadrze.

– Ciężko będzie wybrać – wzdycha Willa, fotoedytorka, gdy kończymy, pochylone nad moim komputerem. Najlepsze ze zdjęć zostaną opublikowane na łamach „Swisha”, tygodnika modowego, który zadebiutował wiosną tego roku. – Są świetne, Alice!

– Cieszę się, że tak myślisz – mówię, pękając z dumy.

Nigdy wcześniej nie pracowałam z Willą i bardzo mi zależy, żeby była zadowolona. „Swish” jest dystrybuowany przez największą sieć prasową w kraju, a znajomi z branży nie rozmawiają o niczym innym. To moje pierwsze zlecenie dla magazynu i chcę wypaść jak najlepiej. W tym biznesie nie płacą zbyt dobrze, ale taka praca jest o wiele bardziej kreatywna niż to, co robię dla klientów komercyjnych – a podobne fuchy trafiają się coraz rzadziej.

Zatrzymuję się na ujęciu Moniki, świeżo upieczonej mamy, która była najbardziej zdenerwowana z całej grupy. Ma szeroko rozłożone ramiona i głowę odrzuconą na plecy: chwila czystej, nieskrępowanej radości.

– Mamy dwa tygodnie – mówi Willa.

– Nie ma problemu.

To będzie mało wymagająca edycja. W briefie opisano ten projekt jako „odświeżająco prawdziwą” sesję w strojach kąpielowych z „normalnymi kobietami” prezentującymi stylizacje. To kolejny powód, dla którego byłam podekscytowana tym zleceniem: brak agresywnego Photoshopa.

– Poprawię tylko odrosty i przebarwienia. Szybko pójdzie.

– Cóż, być może będziesz musiała włożyć w to ciut więcej pracy – informuje mnie Willa, po czym nieco ciszej dodaje: – Zależy nam na zachowaniu autentyczności, ale powiedzmy, że chcemy, by te grudki i nierówności były bardziej jak sugestia cellulitu. Jestem pewna, że zdziałasz cuda.

Mój uśmiech blednie. Zgromadziłam wystarczająco dużo eufemizmów dla cyfrowych modyfikacji kobiecego ciała, by zapełnić tezaurus. Proszono mnie, bym sprawiła, że kobiety będą wyglądały na zdjęciach bardziej pociągająco, powabnie, atrakcyjnie... ogólnie rzecz biorąc, seksowniej. Ale nigdy nie poproszono mnie o zasugerowanie cellulitu.

– Myślałam, że ta sesja miała być „odświeżająco prawdziwa” – mówię spokojnie, jakbym nie miała ochoty cisnąć aparatem o ścianę.

– To znaczy tak, oczywiście – zapewnia mnie Willa. – To naprawdę super, że możemy przedstawić różne typy sylwetek, ale po prostu... zróbmy z tym trochę porządku.

Patrzę na nią bez mrugnięcia zza swoich okularów w szylkretowych oprawkach. Na pozór jestem oazą spokoju i profesjonalizmu: kasztanowe loki spięte w elegancki kucyk, skromny, ale gustowny makijaż. Na rubinowoczerwonych paznokciach nie ma ani jednego odprysku. Ale w środku rozpadam się na tysiąc kawałków.

Nie po raz pierwszy poproszono mnie o zrobienie czegoś, czemu jestem przeciwna – całym sercem. Bycie fotografką freelancerką oznacza, że czasami muszę się ugiąć, pójść na kompromis i odsunąć na bok swoje przekonania lub wizję, aby zadowolić klientów. Na tym etapie kariery zdarza się to częściej, niżbym sobie tego życzyła.

– Cóż, skoro tak mówisz – odpowiadam zrezygnowana. – To twój magazyn.

Nie lubię się wykłócać, a nawet gdyby było inaczej, jestem zbyt zmęczona, by się z nią użerać. Działanie przez cały dzień na pełnych obrotach wymaga mnóstwa energii, a ja zasuwam w pocie czoła od bardzo dawna. Zaczynam podejrzewać, że mój przycisk „wyłącz” jest zepsuty.

I nie tylko ja to zauważyłam. W zeszłym tygodniu spotkałam się na kawie z Elyse, moją genialną instruktorką, mentorką, a teraz również przyjaciółką, która powiedziała mi, że wyglądam jak zjawa. Poprzedniej nocy miałam sen – ten, w którym przed kimś uciekam – i byłam jeszcze bardziej wyczerpana niż zwykle.

– Masz dar do wydobywania z innych ich wewnętrznego blasku – dodała. – Ale martwię się, że utraciłaś swój własny. Odzyskaj go, Alice. Chcę zobaczyć, jak lśnisz.

Kazała mi przystopować. A ja po raz pierwszy zignorowałam jej radę. Przez ostatnie sześć miesięcy jakoś się trzymałam – wyłącznie dzięki pracy. Cóż, przynajmniej tak mi się wydawało. Jednak gdy tylko Willa znika, ogarnia mnie ścinające z nóg znużenie. Siadam na podłodze swojego studia, pocierając skronie opuszkami palców. Przyjmowałam całe mnóstwo zleceń, by się czymś zająć, ale to miało być dla mnie. A mimo to osiągnęłam skutek odwrotny do zamierzonego.

Potrzebuję wolnego wieczoru. Tylko jednego, podczas którego nie będę ślęczała nad laptopem i poprawiała kolorów, aż wypalą mi się oczy. Kilku godzin, gdy będę udawać, że terminy mnie nie gonią, będę mogła zapomnieć o sierpniowej wystawie i wyrazie troski, który pojawił się na twarzy Elyse, gdy mnie zobaczyła. Potrzebuję wieczoru bez rozmyślań o Trevorze – i ten wieczór jest dzisiaj. Umówiłam się na wyjście z moją starszą siostrą.

W końcu podnoszę się z podłogi. Gdy zamykam drzwi, telefon wibruje serią esemesów. Wiem, że to ona, zanim jeszcze sięgnę po komórkę. Heather rzadko poprzestaje na jednej wiadomości.

Heather: WSKAKUJ W WYJŚCIOWE BUTY! Właśnie załatwiłam nam stolik w Jaybird.

Heather: Chwila, czy Ty w ogóle masz wyjściowe buty?

Heather: Kupię Ci parę, jak będę po Ciebie jechała.

Piszę właśnie odpowiedź, gdy przychodzi kolejna wiadomość. Ale tym razem to nie moja siostra.

2

TO WIADOMOŚĆ NA CZACIE GRUPOWYM RODZINY EVERLYCH. OD mojego ojca.

Tata: Nan jest w karetce.

Moja babcia, Nanette Everly, którą nazywamy pieszczotliwie Nan, od zawsze była dla mnie wzorem do naśladowania. Odkryła we mnie zamiłowanie do sztuki i pielęgnowała je niczym jedną ze swoich ukochanych piwonii. Kiedy miałam sześć lat, zabrała mnie do Art Gallery of Ontario na lekcję rysunku. Siedziałyśmy wśród rzeźb Henry’ego Moore’a ze szkicownikami na kolanach, eksperymentując z cieniami, kształtami i liniami. Kiedy miałam jedenaście lat, nauczyła mnie obsługiwać maszynę do szycia, a gdy byłam w szkole średniej, podarowała mi mój pierwszy aparat fotograficzny. Zawsze starałam się naśladować jej opanowanie, to, jak potrafiła sprawić, że wszyscy wokół niej czuli się dostrzegani – i doceniani. Nan jest bardziej praktyczna niż mapa drogowa i ma niesamowity dar do wychodzenia cało z każdej opresji oraz znajdywania rozwiązań wszystkich, nawet najgorszych problemów. Podziwiam ją równie mocno, co ją kocham.

Tak więc kiedy okazało się, że niefortunnie upadła na zajęciach tanecznych i złamała sobie kość biodrową, zamieniłyśmy wraz z siostrą nasze wieczorne wyjście na drinki na nocowankę w Sunnybrook Hospital, a gdy Nan wymieniono staw biodrowy, zmieniłam swój grafik tak, aby mieć dla niej czas i pomagać jej podczas rekonwalescencji. Padło na mnie, ponieważ ojciec jest w trakcie wyboru członków ławy przysięgłych, zresztą grafik Heather również jest koszmarnie napięty. Jest prawniczką jak tata, w dodatku samotnie wychowuje dziecko. Nasze młodsze rodzeństwo, bliźnięta Luca i Lavinia, są... cóż, to Luca i Lavinia. Kocham ich bezgranicznie, ale mają po dwadzieścia cztery lata i nadal są traktowani przez resztę naszej rodziny jak dzieci.

Rankiem, gdy Nan zostaje wypisana ze szpitala, Heather idzie ze mną, aby pomóc zabrać ją do domu.

– Dziewczyny, macie inne rzeczy do roboty niż opiekowanie się mną – ruga nas Nan, gdy prowadzimy ją do domu, wspierającą się na swoim nowym chodziku.

Jak na osiemdziesięciolatkę, która trzydzieści sześć godzin temu przeszła dość poważną operację, trzyma się zaskakująco dobrze. Cóż, w zasadzie to zawsze dobrze wygląda. Raz w tygodniu układa u fryzjera swoje krótkie włosy, zawsze jest elegancko ubrana i dba o aktywność. Ma nienaganną postawę – do tego stopnia, że za każdym razem, gdy z nią przebywam, odruchowo prostuję plecy, nawet teraz.

– Nie w tej chwili – protestuje Heather. – Muszę być w sądzie dopiero po południu.

– A ja mogę ci teraz poświęcić tyle czasu, ile będzie trzeba – dodaję.

Nan marszczy brwi.

– Czuję się koszmarnie z myślą o tym, że będziesz go marnotrawiła na zajmowanie się taką staruszką jak ja, Alice. Masz przecież własne sprawy, własne życie!

– Jakie życie? – mamrocze pod nosem Heather.

– Z przyjemnością dotrzymam ci towarzystwa – zapewniam Nan, ignorując jej uwagę. – Wiesz przecież, że uwielbiam się u ciebie zatrzymywać.

Nan mieszka w Leaside, zielonej dzielnicy w centrum Toronto. Podczas tych pierwszych szalonych lat po tym, jak urodziły się bliźniaki, w weekendy Heather i ja spałyśmy u Nan i dziadka częściej niż we własnych łóżkach. Nasz dom znajdował się kilka ulic dalej, ale to miejsce było dla mnie jak magiczna przystań. Okazałe piwonie wzdłuż chodnika, ręcznie szyte zasłony we wzór w łezki w oknach z ołowianego szkła... Dzwonek do drzwi, który dzwonił, jakby ogłaszał przybycie młodej pary... Jego uroczysty ton słychać w każdym zakątku domu z czerwonej cegły w stylu georgiańskim, ale dla mnie jest to dźwięk ciszy i spokoju. Żadnych krzyczących dzieci. Żadnej przemęczonej matki. Moja własna sypialnia...

– Pozwól mi samej wspiąć się po schodach – prosi Nan, gdy Heather chwyta ją za łokieć.

Babcia rzadko bywa drażliwa, ale doskonale ją rozumiem. Mieszka sama od śmierci dziadka, który zmarł dwadzieścia lat temu, i strzeże swojej niezależności jak smoczyca. Poza tym w przyszłym tygodniu miała wypłynąć w rejs na Alaskę. Na jej miejscu też byłabym wkurzona.

– Biedna Nan – szepczę, gdy ona przenosi swój chodzik przez próg.

Heather potrząsa głową.

– Biedna ty!

– Damy radę.

Po dobrze przespanej nocy Nan z pewnością odzyska swój zwykły optymizm i energię.

Mijają jednak trzy dni, a Nan jest coraz bardziej opryskliwa. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Rankiem w dniu rejsu jest tak milcząca i ponura, jak burzowe chmury, które zbierają się na zachodzie. Nawet nie tknęła swojej krzyżówki. Kiedy deszcz zaczyna bębnić o szyby, zerkam na nią. Uwielbia burzę, ale tym razem jej twarz kompletnie nie zdradza zainteresowania pogodą. Z zaskoczeniem dostrzegam, że wygląda naprawdę... staro. Czasami łapię się na tym, że zapominam, iż jej włosy nie są już siwe, tylko wręcz białe. Ale nagle przypominam sobie o piwoniach.

Wybiegam z domu w piżamie z nożyczkami w dłoni, ale łodyżki są już przygięte do ziemi – dziesiątki różowych i białych kwiatów chylą się nisko, a zmierzwione płatki ociekają wodą. W normalnych okolicznościach Nan byłaby tutaj w swojej podomce, zanim spadłyby pierwsze krople – woli oglądać swoje kwiaty w wazonie niż patrzeć, jak ulewa czyni pośród nich spustoszenie. Ścinam je pośpiesznie, ale kiedy wracam do domu z naręczem wonnych piwoni i mokrymi włosami przyklejonymi do policzków, patrzy na mnie pustym wzrokiem i mówi tylko:

– Nie zauważyłam, że się rozpadało.

Muszę jakoś temu zaradzić – nie ma innego wyjścia.

KIEDY NAN UCINA sobie poobiednią drzemkę, siadam w tym samym miejscu, w którym siadywałam jako dziecko: na szczycie schodów, wpatrując się w ścianę zapełnioną rodzinnymi zdjęciami w ramkach naprzeciwko balustrady. Pierwszy kroczek mojej siostrzenicy. Kolacja z okazji ukończenia szkoły przez Lucę i Lavinię. Nan i dziadek w domku ich najlepszych przyjaciół w Barry’s Bay. Co roku odwiedzali tam Johna i Joyce. To jej najukochańsze miejsce na świecie. Spędziłam nad tym jeziorem tylko dwa miesiące, ale tamten pobyt trwale zapisał się w mojej pamięci.

Tamtego lata skończyłam siedemnaście lat. Na urodziny dostałam od Nan aparat – świetną lustrzankę. Pstrykałam, co tylko się dało, ucząc się obsługi sprzętu fotograficznego i stopniowo nabierając wprawy. Najlepsze zdjęcia umieszczałam w albumie, który podarowałam Nan ostatniego dnia naszego pobytu nad jeziorem. Schodzę teraz do piwnicy, odnajduję go na jednej z półek i siadam po turecku na czerwonym dywanie, kładąc go sobie na kolanach.

Jeszcze zanim go otwieram, wracają wspomnienia. Moje pierwsze wakacje bez rodziców. Smak wolności. Dwa miesiące budzenia się w promieniach słońca odbijających się od tafli jeziora i malujących na suficie łagodne poblaski. Nurkowanie z pomostu, a potem pływanie pod wodą – tak daleko, jak tylko się dało. Grillowanie na tarasie. Stale wilgotne włosy. Projekty artystyczne w hangarze na łodzie. Czerwone kapoki. Wycieczki kajakiem. Pikniki na wyspie. Harlequiny, które podkradałam Joyce. Krem do opalania o kokosowym zapachu, pokrojony w plastry arbuz i mój kostium kąpielowy z tkaniny frotte. Dzieciaki po drugiej stronie zatoki. I ich żółta motorówka.

Przerzucam zdjęcia linii brzegowych i koron drzew, dzikich kwiatów i skał, bliźniaków, ich głów tuż nad taflą jeziora, niemal niemożliwych do rozróżnienia. Jest też jedna fotografia, którą zrobiłam sobie w lustrze w sypialni, z mokrymi włosami. Myślałam wtedy, że to takie oryginalne: ja, Alice, po drugiej stronie lustra.

Większość z nich to zdjęcia Nan – mojej pierwszej muzy. Nan czytająca w hamaku, z bliźniakami tulącymi się do jej boków. Nan cerująca rozdarcie w spodenkach Lavinii, z okularami na czubku nosa. Nan w kajaku, z promiennym uśmiechem na twarzy i wiosłem w dłoni, machająca do mnie stojącej na brzegu.

Na ostatniej stronie jest zdjęcie, od którego wszystko się zaczęło.

Wyciągam je z foliowej kieszonki i studiuję twarze trojga nastolatków w żółtej łodzi. Od momentu, w którym zrobiłam to zdjęcie, bezustannie gonię za tym rodzajem doskonałości uwiecznionej obiektywem. Emocje. Ruch. Poczucie ponadczasowości. To zdjęcie udało mi się zrobić podczas jednego z moich ostatnich dni nad jeziorem, po całym lecie spędzonym na ćwiczeniu sztuki fotografowania. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak dobrze wyszło. Nawet teraz czuję zapach benzyny, słyszę ich krzyki niosące się po wodzie...

Starszy chłopak siedzi za kierownicą, a młodszy wpatruje się w dziewczynę, która wystawia do wiatru uśmiechniętą twarz. Światło jest niesamowite, ale w tym akurat nie ma żadnej mojej zasługi. Cała scena jest cudownie naiwna, pozbawiona sztuczności. Minęły lata, odkąd ostatni raz je oglądałam, ale z jakiegoś powodu nadal czuję się głęboko związana z tą trójką dzieciaków, utrwalonych w niekończącym się lecie niczym owady uwięzione w bryłce bursztynu.

To zdjęcie jest pierwszym rozdziałem mojej historii, początkiem mojego romansu z fotografią. Było moim pierwszym krokiem na ścieżce, którą kroczę – uczyniło mnie tym, kim dziś jestem.

Wracam do zdjęcia promiennie uśmiechniętej Nan w kajaku i nagle mój pomysł zaczyna nabierać kształtu. Sposób na wyleczenie Nan z depresji i wyciągnięcie jej z domu. Zmiana scenerii. Powiew świeżości. Bezkresne niebo. Roziskrzona woda.

Moja druga wyprawa nad jezioro.

Wspólny powrót do Barry’s Bay.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki