Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
47 osób interesuje się tą książką
Anna snuje swoją opowieść o przeszłości. Tej z końca lat osiemdziesiątych i tej nieco wcześniejszej. Opowiada o próbach ucieczki od bólu – często prowadzących do jeszcze większych ran. Jeden kieliszek wina, potem drugi...
Czy można dalej budować przyszłość, gdy przeszłość zostawiła tak ogromny ślad?
W retrospekcjach odkrywamy dalsze losy bohaterów. Nowe wyzwania, marzenia i dramaty. Anna, dziewiętnastoletnia matka, stara się pogodzić młodość z macierzyństwem i skomplikowanym małżeństwem. Ukryte życie, pełne tajemnic, nabiera jeszcze większego znaczenia, gdy angażuje się w działalność opozycyjną, próbując zachować to w sekrecie. Jednak odnajduje wsparcie tam, gdzie się tego zupełnie nie spodziewa. Kolejne sekrety wychodzą na światło dzienne, odsłaniając bolesne prawdy.
„Wiatr od morza. Sztil” to historia o dojrzewaniu, zdradzie, przebaczeniu i nadziei.
W spokojnych wodach kryją się emocjonalne burze, które wciąż potrafią odmienić życie.
Czy cisza po sztormie przyniesie ukojenie, czy odkryje nowe tajemnice?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki:
Adam Kosik
W projekcie okładki wykorzystano ilustracje:
Adam Kosik
Ilustracje w książce:
124875662, 238352575, 309766161, 533275031, 567071793, 416825987, 557608182, 558884783, 577642541, 581501458, 616872737 / AdobeStock;
Adam Kosik
Redakcja:
Anna Żochowska
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej:
Andrzej Lademann / komart.com.pl
Korekta:
Karolina Tuszyńska
Anna Żochowska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Gdańsk 2025
tekst © Magdalena Witkiewicz, 2025
© Pracownia Dobrych Myśli
ISBN 978-83-68351-10-1
Druk i oprawa:
Abedik SA
Promocja wydawnictwa została zrealizowana przy wsparciu Gdańskiego Funduszu Promocji Wydawnictw
Patronat honorowy
Patronat medialny
Pawłowi PłaczkowiJedynej osobie na całym świecie, która wzrusza się tak, jak ja.Pawełku, jak dobrze, że jesteś! I jak cudownie, że zawsze mogę na Ciebie liczyć.Ty na mnie też. Zawsze!LOVE
Wiele dni, wiele lat, czas nas uczy pogody
Zaplącze drogi, pomyli prawdy
Nim zboże oddzieli od trawy
Bronisz się, siejesz wiatr
Myślisz jestem tak młody
Czas nas uczy pogody, tak od lat, tak od lat
Czas nas uczy pogody
Tekst: Jacek Cygan
Nie mogłem uwierzyć, że od tamtych wydarzeń minęło już czterdzieści lat. Tak wiele się zmieniło. My się zmieniliśmy, zmienił się świat wokół nas. Niektóre wspomnienia wyblakły, inne wciąż potrafiliśmy przywołać w jednej chwili, jakby wydarzyły się wczoraj.
Przeżyliśmy komunizm i jego upadek. Niektórzy wyszli z tego bardziej poturbowani, inni mniej. Przeżyliśmy śmierć naszego przyjaciela, jego pożegnanie i tym samym nasze ekspresowe, zdecydowanie zbyt brutalne, rozstanie z dzieciństwem. Bardzo szybko musieliśmy dorosnąć…
Studniówka, matura, bal maturalny… i odważne decyzje, których nigdy w życiu nie żałowałem.
Niektóre przyjaźnie przetrwały, inne odfrunęły, niczym balony napełniane helem, które staraliśmy się wypuszczać w każdą rocznicę śmierci Władka.
Różnie z tym bywało.
Na początku spotykaliśmy się regularnie. Z czasem coraz rzadziej. Zazwyczaj chodziliśmy na cmentarz tylko we dwójkę. Ania i ja. Kilka razy byłem z naszymi córkami. Sam czasem też go odwiedzałem. Niekiedy myślę, że przecież z Władkiem kochaliśmy tę samą kobietę, więc dużo nas łączyło.
Najczęściej bywałem tam w tych naszych najtrudniejszych dniach. Tych, kiedy rozumiałem, dlaczego on zechciał odejść. Jakbym wtedy chciał od niego dostać odpowiedź, co robić? Jak sobie, nam pomóc. Dopiero teraz, z perspektywy czasu wiem, że życie dawało mi wiele wskazówek, ale nie umiałem ich dostrzec.
Z Markiem, Bożeną, Jarkiem i Anią pilnowaliśmy jednak, żeby co dziesięć lat zebrać się znowu, powspominać i… wypić za jego duszę. Kolorowe balony też leciały w niebo. Z każdym rokiem stawało się to coraz trudniejsze – trzeba było odpowiednio wcześnie zgłaszać takie wydarzenia do Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej i uzyskać jej zgodę. Jeśli tego nie dopełniliśmy, nie było ich dziewięćdziesiąt dziewięć, jak śpiewała w latach osiemdziesiątych ulubiona piosenkarka Władka, Nena, tylko zaledwie kilka. Pewnie wypuszczonych nielegalnie. Tak, by ktoś pomyślał, że uleciały przez przypadek.
Wzruszały nas tak samo. I tak samo nam przypominały, jak kruche jest życie.
Nasze towarzystwo się trochę rozsypało. W codziennym zabieganiu nie mieliśmy czasu, by pielęgnować dawne relacje. Ale to, co wydarzyło się w latach osiemdziesiątych, na zawsze nas połączyło.
Jarek wyjechał za granicę. Zawsze to planował. Wciąż zmieniał miejsca pobytu – tu, tam, znowu gdzie indziej. Ostatnio pisał chyba ze Stanów. Od kiedy pamiętam, marzył o wyrwaniu się na Zachód. I udało mu się to dość szybko – zaraz po maturze wyjechał do NRD, potem do wujka do RFN, a następnie wyruszył do Kalifornii. Przysyłał zdjęcia z wielkiego świata – palmy, ocean, niekończące się autostrady i zachody słońca jak z filmów. W Kalifornii szybko poczuł się jak u siebie. Tam skończył studia – opowiadał, że wykłady odbywały się pod gołym niebem, a biblioteka była otwarta całą dobę. Zrobił karierę naukową, zdobywał kolejne stopnie – myślę, że ma już wszystkie możliwe. Ostatnio przez Skype opijaliśmy to, jak został profesorem.
Jarek, a właściwie Jerry, jak na niego teraz mówiono, wykładał ekonomię na różnych amerykańskich uniwersytetach. Rodziny nie założył. Twierdził, że najlepsze kobiety to te, które dopiero co przestały być jego studentkami.
Mówił też, że nie zamierza wiązać się z nikim na stałe, bo nie mógłby znieść jakichkolwiek ograniczeń.
– Nawet nie wiesz, jak kręci młode kobiety to, że jestem profesorem – mówił. – W czasach naszej młodości dziewczyny szalały za wypchanym dewizami portfelem i umięśnioną klatą. A teraz? Robisz to, co kochasz, wszyscy dokoła cię podziwiają, a najbardziej – najpiękniejsze i najmądrzejsze kobiety. Chociaż klatę też mam niczego sobie. I portfel wypchany dewizami również. Ale okazuje się, że teraz nawet nie dewizy są ważne, obecnie bardziej liczy się karta kredytowa…
Jerry wyglądał całkiem nieźle jak na prawie sześćdziesiątkę. Wyjawił Ani, że chętnie korzysta z medycyny estetycznej. I, muszę przyznać, wychodziło mu to na dobre. Ja nie miałem odwagi. Potrzeby zresztą też nie. Chyba byłem z tego pokolenia, które do lekarzy chadza tylko, kiedy coś boli, a nie gdy trzeba coś poprawiać, szczególnie urodę.
Z Bożeną mieliśmy kontakt sporadyczny – i wcale nam jej nie brakowało. Zawsze, gdy się pojawiała, coś się komplikowało… Jej obecność nieodmiennie wprowadzała zamieszanie w nasze życie. Choć… im dłużej o tym myślę, tym bardziej skłaniam się ku przekonaniu, że to właśnie jej, paradoksalnie, zawdzięczamy spokój, który dziś osiągnęliśmy. Gdyby nie ona, wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej.
Pewnie nic się nie zmieniło od naszego ostatniego spotkania dziesięć lat temu. Wtedy mieszkała w Niemczech. Wyjechała jeszcze podczas studiów, z jakimś marynarzem. Wkrótce zaszła z nim w ciążę. Potem, tuż przed czterdziestką, urodziła drugie dziecko – zapewne już innemu marynarzowi, dodałbym złośliwie… Nie wnikaliśmy.
Krzysztof kilkanaście lat temu wybudował ogromny dom pod samym lasem, w Matemblewie. Byliśmy tam kilka razy. Pod jego okna podchodziły sarny i lisy, a on wciąż narzekał, że dziki ryją ziemię wokół ogrodzenia. Zawsze był przedsiębiorczy – jeszcze w latach dziewięćdziesiątych zaczynał od wypożyczalni kaset wideo, którą prowadził w jednej z klatek falowca. Miał całą kolekcję pirackich filmów, zgrywanych nie wiadomo skąd, ale zawsze „na czasie”. W tamtym czasie zajmował się też handlem na rynku na Przymorzu – wraz ze swoją dziewczyną, a obecną żoną, rozkładali na łóżkach polowych sprowadzane z Turcji jeansy i sprzedawali je z dwukrotnym zyskiem. Ten drobny handel z czasem zaowocował powstaniem firmy odzieżowej, która zaczęła projektować własne kolekcje i szybko zdobyła popularność w kraju, a nawet za granicą.
Choć studiował ekonomię, jego droga akademicka nie była łatwa – długo ciągnął studia, bo zawsze ważniejszy był dla niego biznes. Na wykładach bywał rzadko, ale finalnie dyplom zdobył dla świętego spokoju, albo dla ojca, któremu na tym bardziej zależało. Firma rosła, a wraz z nią jego majątek – w końcu zaczęła przynosić kilkudziesięciomilionowe dochody. Obecnie sprawiał wrażenie człowieka, który nie do końca wie, co zrobić ze swoją kasą. Czasem myślę, że chciałbym mieć takie problemy.
Z Markiem mieliśmy stały kontakt – zgodnie z przewidywaniami został lekarzem i doglądał nasze coraz starsze wnętrzności. Ufaliśmy mu jak nikomu innemu, więc przychodziliśmy do niego z każdą dolegliwością, której nie dało się wyleczyć przez telefon, zapominając, że jest jednym z najlepszych kardiochirurgów w kraju i nie powinien tracić czasu na nasze bolące gardła. Marek zawsze znajdował dla nas czas – cierpliwy, konkretny, uśmiechnięty.
Ożenił się późno. Żona, sporo młodsza od niego pielęgniarka, pracowała na jego oddziale. Kiedyś żartował, że tyle czasu spędza w szpitalu, że po prostu nie ma kiedy chodzić na randki. I rzeczywiście – Kasię spotkał podczas dyżuru.
Zakochał się późno, ale ta miłość trwała i wciąż była świeża – jakby poznali się zaledwie wczoraj. Tworzyli zgrany duet i choć nie epatowali nadmiernie czułością, wystarczyło jedno spojrzenie, gest czy półuśmiech, by wiedzieć, że są dla siebie wszystkim.
Chodziliśmy do niego z każdą zdrowotną duperelą. Albo dzwoniliśmy.
– Stary, serca potrafisz naprawiać, to przeziębienie również wyleczysz.
– Katar leczony znika po tygodniu, nieleczony po siedmiu dniach. – Mawiał Marek.
– Ale zawsze jest pretekst, by odwiedzić cię z katarem.
– Możecie mnie odwiedzać również bez kataru.
– No tak, on zwykle przychodzi do ciebie niezaproszony. – Zgadzałem się. – Będę o tym pamiętać.
A my?
My z Anią staraliśmy się żyć zwyczajnie. Mimo sekretów, które oboje skrywaliśmy. Czasem o nich zapominałem, a potem myśli wracały ze zdwojoną siłą. Może tak bardzo przyzwyczaiłem się do tajemnic, że sam uwierzyłem w wykreowaną przeze mnie, a w zasadzie przez nas, prawdę. Nasi przyjaciele i znajomi rozwodzili się, zdradzali, zakochiwali po raz kolejny – „tym razem naprawdę, tym razem na całe życie”. A my? My wciąż byliśmy razem. Nadal podążaliśmy razem w tym samym kierunku. Czasem nasze ścieżki biegły blisko siebie, czasem oddalały się na tyle, że nie mogliśmy już trzymać się za ręce. Ale chyba nigdy nie straciliśmy siebie z oczu. Przynajmniej ja zawsze dostrzegałem Annę. A ona?
Był czas, gdy pewne sprawy przysłoniły jej spojrzenie. Nie widziała wtedy prawie nic. Zachowywała się jak krótkowidz, który mruży oczy, próbując dostrzec świat, ale widać, jak bardzo go to męczy.
Bardzo chciałbym już do tego nie wracać, jednak moje niepokorne myśli często galopowały w tamtą stronę. Nie traciłem czujności, bojąc się, że to co złe, może powrócić.
Moja rodzina była dla mnie najważniejsza – stanowiła fundament, na którym mogłem budować całą resztę: życie zawodowe, towarzyskie, codzienne sprawy. Bez niej wszystko inne wydawało się chwiejne, jak dom postawiony bez solidnych fundamentów.
Decyzja, którą podjąłem tamtego letniego wieczoru tuż po balu maturalnym, gdy siedzieliśmy z Anną na plaży w Sopocie pod Grand Hotelem była jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. Tym bardziej, że w tym życiu sam nieźle namieszałem i tamtego dnia po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę.
Często śni mi się tamten wieczór, gdy powiedziała mi po prostu:
– Andrzej… Jestem w ciąży.
Przytuliłem ją wtedy mocno, wydarzenia ostatnich tygodni przeleciały mi przed oczami, niczym film puszczany w przyspieszeniu.
– To już trzeci miesiąc. Za chwilę wszyscy zauważą. Nie będę umiała tego ukryć.
W mgnieniu oka podjąłem wtedy tę najważniejszą życiową decyzję. Nie mogła iść sama przez życie. Wiedziałem, że pragnę z nią być. Byłem pewien, że chcę dzielić z nią smutki i radości.
I wiedziałem jeszcze coś, o czym nie mogłem jej nigdy w życiu powiedzieć. I wtedy miałem nadzieję, że to nigdy, przenigdy nie wyjdzie na jaw.
Trzeci miesiąc.
Tuląc ją, próbowałem gorączkowo liczyć tygodnie od jej przyjęcia urodzinowego. Od tamtego dnia, kiedy ją chyba jedyny raz w życiu oszukałem. Czułem, że konsekwencje tego oszustwa będą trwały latami.
Tak. Od tamtego dnia minęły jakieś trzy miesiące.
Tym bardziej nie mogłem jej stracić. Do dziś pamiętam to uczucie, jak bardzo się bałem, że nie zgodzi się na moją – pewnie według niej – irracjonalną propozycję. Tłumaczyłem jej, że zdecydowanie łatwiej dzielić tę odpowiedzialność za małego człowieka z drugą osobą, że w życiu jest łatwiej we dwoje, że ja naprawdę chcę z nią dzielić wszystko, najlepiej całe życie!
Nigdy nie byłem religijny, ale w tamtym momencie modliłem się po cichu, by się na to wszystko zgodziła. Zapewne zdecydowałbym się nawet zaprzedać duszę diabłu, gdyby tylko to miało wpłynąć w jakikolwiek sposób na jej decyzję, ale niestety – żaden diabeł nie złożył mi takiej propozycji.
– Andrzej, nie wiesz o czym mówisz. Ta twoja propozycja to decyzja chwili. – Łzy ciekły jej po policzkach, a ja nie wiedziałem, czy je ocierać, czy całować te zapłakane policzki.
– To nie jest tylko chwila. – Miałem ochotę rzucić się na kolana i błagać ją, by po prostu była ze mną. – Wiesz dobrze, że gdybyś kiedykolwiek chciała… Znam cię już cztery lata i… – głos mi drżał. Miałem wrażenie, że zaraz rozpłaczę się jak beksa. – Kocham cię od czterech lat. Wiesz o tym. Gdybyś nie była w ciąży, pewnie mielibyśmy więcej czasu. Mógłbym cię przekonać do siebie. I jestem pewien, że… Że w końcu bylibyśmy razem. Ja to wiem. Teraz tego czasu jest mniej, ale czasem szybkie decyzje są lepsze…
– Jeżeli bym się zgodziła, wszyscy myśleliby, że to twoje dziecko. – Powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.
Zamilkłem na chwilę. Co miałem powiedzieć? Że to całkiem możliwe? Że sam od kilku minut się nad tym zastanawiam? Że targające mną emocje przypominają sinusoidę – od euforii po przerażenie?
Chciałem powiedzieć jej tyle rzeczy jednocześnie. O wszystkim, co działo się w mojej głowie. Ale równie mocno bałem się, że jeśli się o tym wszystkim dowie – stracę ją na zawsze. A nie chciałem jej przecież stracić.
Nie mogłem jej stracić! Czy życie w kłamstwie miało być ceną za wspólną przyszłość? Najwyraźniej tak. Byłem gotów zachować sekret tak długo, jak to będzie konieczne, być może na zawsze.
Przez tyle lat tak bardzo obawiałem się, że jeżeli wyznam jej prawdę, wszystko między nami się skończy. Bałem się tego wtedy na tej plaży, drżałem ze strachu, kiedy braliśmy ślub, wtedy kiedy pozwoliła mi się dotknąć, kiedy po raz pierwszy powiedziała „kocham”. Byłem przepełniony lękiem, że to się wyda chyba przez wszystkie lata naszego wspólnego życia!
Wtedy, tamtej letniej nocy na plaży pod Grand Hotelem zdawałem sobie sprawę, że będę musiał z tym żyć, ale nie spodziewałem się, jakie to będzie trudne.
Cóż. Każda decyzja pociąga za sobą konsekwencje.
Żyłem z tajemnicą, co się wydarzyło tej nocy. I z fałszywą obietnicą daną o poranku, która spowodowała, że Ania wciąż widziała we mnie porządnego faceta.
Przez wiele lat zastanawiałem się, jak mam jej to powiedzieć? Bo przecież nie można tak po prostu, po latach, powiedzieć: „Muszę ci coś wyznać. Pamiętasz tamtą noc? Skłamałem. Stało się wtedy coś między nami. Coś, o czym nie miałaś pojęcia i pewnie, gdyby nie ten alkohol, który wówczas wypiłaś, nie zgodziłabyś się na to, a w zasadzie nie namawiałabyś mnie na to tak bardzo…”
Nie da się. A jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że im dłużej milczałem, tym było gorzej. Brnąłem w tę tajemnicę, z jednej strony modląc się, by Ania nigdy nie poznała prawdy, a z drugiej strony tak bardzo chciałem zrzucić z siebie ten ciążący mi na duszy sekret. Krótka rozmowa na plaży.
Myśli zwykle wirują w naszej głowie dużo szybciej niż słowa, które w tym czasie moglibyśmy wypowiedzieć.
Od jej słów, że wszyscy myśleliby, że to moje dziecko nie minęła nawet minuta, a ja już zdążyłem przerobić setki możliwych scenariuszy mojego przyszłego życia.
– Bo to byłoby moje dziecko. – Powiedziałem. – Bylibyśmy rodziną. A dla dziecka lepiej, gdy ma ojca. Mam już dwadzieścia jeden lat, możemy wziąć ślub…
– Andrzej… Mam wrażenie, że umawiamy się na zabawę w dom. Poczekajmy z tym trochę…
– Przepraszam, masz rację. Trochę to tak wygląda. Nie planowałem tego dzisiaj. Ale marzyłem, że kiedyś dasz mi szansę z tobą stworzyć dom. Za szybko? Nie wiem. Czasem życie podsuwa ci prezent od losu, który musisz złapać i trzymać mocno. Jesteś moim prezentem od świata, Aniu.
Wiele razy myślałem o tamtej nocy. Nocy, kiedy moja żona świętowała to, iż stała się pełnoletnia, a ja wykorzystałem jej słabość, gdy była pijana, a później wszystkiego się przed nią wyparłem.
Brzmi strasznie, prawda?
Czy chcę siebie w jakiś sposób wybielić?
Nie.
Czy żałuję?
Kiedyś chyba zadałem to pytanie Ani, zapytałem, czy ona żałuje tego wszystkiego, co wydarzyło się tamtej nocy i zaraz potem.
– To nie jest dobre pytanie. – Zamyśliła się. – Na to pytanie po prostu nie ma odpowiedzi.
Też tak myślę.
Niczego w życiu nie żałuję. Ufam, że wszystko, co się zdarzyło, miało jakiś cel. Gdyby nie tamta noc, pewnie nie byłbym teraz tak szczęśliwy.
Gdybym jej powiedział o wszystkim wcześniej – na pewno nie bylibyśmy nigdy razem. A tak, od czterdziestu lat tworzymy całkiem udane małżeństwo.
To wszystko było cholernie skomplikowane.
Postąpiłem źle, ale gdybym jeszcze raz miał wybór, postąpiłbym dokładnie tak samo.
Chciałoby się powiedzieć górnolotnie – kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Osiemnastka Ani. Marzec 1985.
Byłem oczywiście zaproszony na prywatkę, przecież się przyjaźniliśmy. Ona doskonale wiedziała, że mi nie wystarcza sama przyjaźń. Mówiłem jej o tym wielokrotnie. Śmiała się wtedy, głaskała mnie po policzku i obiecywała, że w innym życiu może zarezerwować mi miejsce u swojego boku.
Tak bardzo wtedy chciałem, by faktycznie kiedyś zaistniało to inne życie, choć wówczas wydawało mi się, że to niemożliwe…
Teraz myślę, że mógłbym zawołać „uważaj o czym marzysz”.
Pochodziliśmy z dwóch różnych światów. Mój ojciec – dumny posiadacz partyjnej legitymacji, brat – zomowiec. Ania zaś wywodziła się z inteligenckiej rodziny lekarskiej. Zdawałem sobie sprawę, że jej rodzina wyznawała inne poglądy. Wiedziałem też, że cała nasza szkoła działała w opozycji. Czasem się zastanawiałem, jak to w ogóle się stało, że do tej szkoły trafiłem. Tak bardzo tam nie pasowałem!
Bunt, przerwy milczenia, Anioł Pański szeptany na długich przerwach, rozrzucane przez uczniów ulotki. Wszystko to widziałem.
Oczywiście udawałem, że niczego nie zauważam. Bo po co? Po co miałem narażać się przyjaciołom, po co miałem wywoływać konflikty w domu? Nie chciałem opowiadać się po żadnej ze stron.
Kochałem moją rodzinę, a za przyjaciółmi skoczyłbym w ogień. Najważniejsi byli dla mnie ludzie, nie ich polityczne przekonania.
Choć – jak się okazało tamtej nocy – niektórzy dla tych politycznych przekonań ryzykowali wszystko. Tak jak Władek.
Karol, mój brat, był bez reszty oddany ówczesnej władzy. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
W tamtym czasie byłem przekonany, że koledzy z milicji zrobili mu porządne pranie mózgu.
Bardzo długo wierzyłem, że w imię systemu stracił wszystko, co kiedyś czyniło go człowiekiem – rozum, sumienie, godność. Dopiero po latach miałem się przekonać, że nie tylko ja miałem swoje tajemnice. Dlaczego mi ich wcześniej nie zdradził? Nie wiem.
Zawsze chciał być postrzegany jako prawdziwy mężczyzna – twardziel z żelaza, który nie okazuje emocji, nie płacze, nie wątpi. Silny jak dąb, niewzruszony, zasadniczy. Miłość? Słabość. Wrażliwość? W żadnym wypadku. Według niego to był kobiecy wymysł. Głęboko wierzył, że mężczyzna musi iść prosto, bez względu na okoliczności nie zbaczać z kursu – nawet jeśli ten prowadził w przepaść. Był przekonany, że prawdziwy facet nie zmienia poglądów. Nawet jeśli świat się wali, on musi stać wyprostowany, z zaciśniętymi zębami. W jego życiu nie było miejsca na litość, słabość czy łaskę. Liczyły się tylko dyscyplina, siła i posłuszeństwo. Karol nigdy nie chciał być – jak mawiał z pogardą – „miękką fają”. Przez długi czas byłem przekonany, że mnie za taką właśnie uważał. Przez te wszystkie lata nie umiałem mu patrzeć w oczy, bo myślałem, że właśnie on stoi za złem, na które nie chciałem się godzić.
– Może cię podwieźć? – Zapytał tamtego dnia, w marcu osiemdziesiątego piątego roku, gdy przygotowywałem się do wyjścia na imprezę urodzinową Ani. Wparował do łazienki, bez pukania, gdy się goliłem.
– Innym razem. – Powiedziałem.
Nie lubiłem, gdy podwoził mnie gdziekolwiek nyską milicyjną. Tym bardziej na prywatkę, gdzie większość osób milicją gardziło. Takie towarzystwo. Poza tym tamtego popołudnia zdecydowanie nie miałem dobrego humoru. Wiedziałem, że połowę wieczoru spędzę z kieliszkiem w dłoni, smętnie wpatrując się we wtulonych w siebie Anię i Władka. Na samą myśl o tym robiło mi się niedobrze.
– A co ty taki naburmuszony? – Zapytał Karol.
Nic nie odpowiedziałem, wzruszyłem ramionami.
– Impreza u tej małej, co ci się podoba? – Dopytywał mnie mój brat.
– Tak. – Burknąłem. Nie za bardzo chciało mi się z nim gadać, tym bardziej o Ani. Ucieszyłem się, że wyszedł z łazienki. Jednak po chwili wrócił i rzucił we mnie jakąś butelką. Szybko ją złapałem. Brutal, woda toaletowa.
– Masz, użyj po goleniu.
– Dzięki. – Otworzyłem butelkę i powąchałem. Pachniała mężczyzną, jakim chciałbym być.
– Niech stracę. – Powiedział Karol serdecznie. – Starzeje mi się mój młodszy brat.
Nie odpowiedziałem. Wylałem na dłoń trochę płynu i wklepywałem go w twarz, w sposób jaki niemalże codziennie widziałem u ojca.
Mój brat przypatrywał mi się z uwagą.
– Dziewczyny to lubią. – Powiedział w końcu. – A ta mała, co ci się podoba nie jest z tym wysokim chudym? – Zapytał.
– Z Władkiem. Tak. Są parą. – Odpowiedziałem, jakby czując to, że fakt pożyczenia mi wody kolońskiej zobowiązywał mnie do odpowiadania na wszelakie pytania zadawane przez mojego brata.
– Nie przejmuj się. – Poklepał mnie po ramieniu. – Jest Władek i go nie ma. – Roześmiał się. – Każdą konkurencję można wyeliminować z gry. I to szybko.
– Gdyby to było takie proste, od razu bym to zrobił. – Starałem się żartować, ale słowa Karola zabrzmiały jednak trochę złowrogo.
– Jest prostsze niż myślisz.
– Jasne. – Chciałem uciąć tę rozmowę jak najszybciej.
– No nic. – Westchnął Karol. – Mimo wszystko baw się dobrze, bracie. Jak chcesz, możesz włożyć moje jeansy. Będziesz w nich dobrze wyglądał.
Kiedy wyszedłem z łazienki, Karol wręczył mi swoje najlepsze spodnie. Nie wiem nawet, skąd je miał, nie sądzę, żeby rodzice mu je kupili.
– Dzięki. – Powiedziałem.
– Bracia są od tego, by pomagać. – Mój brat poklepał mnie po ramieniu.
Gdyby ktoś kazał mi narysować oś czasu mojego życia i potem na tej osi polecił zaznaczyć punkt, dzielący dzieciństwo od dorosłości, to właśnie byłby ten punkt. Dokładnie ten dzień. Takie miejsce zerowe funkcji mojego życia. Ileż razy na matematyce musieliśmy wyznaczać miejsca zerowe funkcji… Nie wiadomo po co.
Ja tamtej nocy stałem się dorosły. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tej dorosłości, ale to był początek zmian w nas wszystkich. Zmieniła się Ania, zmieniła się cała nasza paczka: Jarek, Krzysztof, Marek, Bożena i… Władek.
Zupełnie nie chodzi mi o tę symboliczną przecież granicę wieku, ale o to, że zaczęliśmy sobie zdawać sprawę z tego, że każdy życiowy wybór, nawet ten najmniejszy, ma wpływ na całe nasze życie. To był dzień, w którym przestaliśmy być dziećmi. Może jeszcze tego nie rozumieliśmy, ale dorosłość właśnie wtedy z impetem weszła do naszego życia i została na dobre.
Dokładnie pamiętam ten moment, kiedy dowiedziałem się, że Władka zgarnęło ZOMO.
Krzysztof wpadł zziajany do mieszkania z tą straszną nowiną, a impreza nagle się skończyła.
Ania zaczęła płakać, my zastanawialiśmy się, co się stało. Rozmawialiśmy o tym, że pewnie wywieźli go do lasu. Ja wiedziałem, że zomowcy tak robią, koledzy mojego brata nieraz się przechwalali swoimi działaniami. Jarek albo Krzysiek mówili, że pewnie Władka spałowali, że trzeba go szybko znaleźć, by zdążyć go uratować, a ja nie mogłem przestać myśleć o słowach mojego brata.
O tym, kiedy powiedział, że każdą konkurencję można wyeliminować w sposób prostszy, niż mi się wydaje.
I o tym, że bracia są po to, żeby sobie pomagać.
Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że i tym razem mój brat postanowił mi „pomóc”.
Nie chciałem wierzyć, że mógłby posunąć się aż tak daleko… ale może?
Wciąż próbowałem sobie tłumaczyć, że nie jest złym człowiekiem. Że pod grubą skórą umięśnionego twardziela kryje się ten sam chłopak, z którym kiedyś przeszukiwaliśmy szafki w poszukiwaniu świątecznych prezentów, słuchaliśmy bajek opowiadanych przez dziadka, wspólnie rysowaliśmy laurki na Dzień Matki czy śmialiśmy się z żartów, które opowiadał nam co wieczór tata.
Naprawdę nie chciałem uwierzyć, że w imię braterskiej lojalności albo źle rozumianej przysługi byłby zdolny zrobić coś złego.
Pojechałem wtedy z nimi szukać Władka. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Kręcili nosem. Gdzie ja, syn swojego „czerwonego” ojca miałem ratować opozycjonistę z rąk zomowców.
Chciałem jechać. Musiałem na własne oczy zobaczyć, czy za tym stał mój brat. I z całego serca pragnąłem się przekonać, że byłem w błędzie.
To przecież się zupełnie nie kleiło. Wiedziałem od Ani, że Karol przywiózł ojca do szpitala, w którym jej rodzice mieli dyżur.
Ale też wiedziałem, że miał wystarczająco dużo czasu, by przedtem załatwić jeszcze jedną sprawę. W jego rozumieniu „przysługę” dla brata. Naprawdę chciałem się mylić.
Przez długi czas nie miałem pewności, jak było naprawdę.