Śmierć w Żelazowej Woli - Tomasz Sobieraj - ebook

Śmierć w Żelazowej Woli ebook

Tomasz Sobieraj

4,0

Opis

Są tacy, którzy dla muzyki gotowi są zabić.

Na terenie parku-muzeum w Żelazowej Woli dochodzi do zbrodni. Podczas codziennego obchodu terenu ochroniarz Emil Marchewka znajduje ciało młodego pianisty, który tego dnia koncertował w dworku Chopinów. Zmarły trzyma w ręku kartkę z tajemniczym szyfrem. Aspirant Ireneusz Fatalny wraz ze swoim pomocnikiem Edwardem Nurzałą rozpoczyna dochodzenie w sprawie tragicznej śmierci. Niespodziewanie nawet dla samego siebie z alternatywnym śledztwem rusza również… ochroniarz Marchewka, wspomagany przez uroczą bibliotekarkę Kasię Mannę. Wydaje się jasne, że najważniejszym motywem zbrodni jest owiany tajemnicą, zaginiony siedemnasty polonez autorstwa Fryderyka Chopina. Ale kto byłby na tyle szalony lub zdesperowany, by dla niego zabić? Wkrótce okaże się, że podejrzanych miłośników muzyki poważnej jest więcej, niż można by się spodziewać…

Kiedy ochroniarz przechodził koło rozłożystego cisu, coś przykuło jego uwagę.
– Ki diabeł? – mruknął i choć jeszcze było widno, sięgnął po latarkę. Ku swemu zdumieniu dostrzegł, że jej światło wyłowiło leżący w trawie męski skórzany but. – Że też ci ludzie sumienia nie mają – zazgrzytał zębami. – Żeby buty w parku wyrzucać?
Gdy oburzony irytującym postępowaniem turystów Emil Marchewka zajrzał głębiej pod drzewo, zamiast spodziewanego drugiego buta niespodziewanie natknął się na… ludzką stopę.
Chłopak opadł na kolana i w tej pozycji badał teren. Niestety, potwierdziły się jego najgorsze przypuszczenia. Pod cisem leżał na wznak młody mężczyzna. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało, aby miał jakieś obrażenia, i można było odnieść wrażenie, że śpi. Jednak jego pierś się nie poruszała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edyta8585

Dobrze spędzony czas

"Śmierć w Żelazowej Woli" - nie jest to typowy kryminał (a to może sugerować tytuł i wygląd okładki), ale bardziej komedia kryminalna. Przyznam, że początkowo niezbyt pociągała mnie treść tej książki, może właśnie dlatego że spodziewałam się bardziej mrocznego kryminału. Ale zawsze daje książce drugą szansę, całe szczęście, bo nie zawiodłam się i tym razem. Gdy już akcja się rozkreciła, lektura stała się lekka i przyjemna. Znajdziecie tu kilka nawiązań do historii i rzeczywistych miejsc. Może i Was zdopinguje to, tak jak mnie, do wyszukania w Internecie jak wygląda np. Biblioteka Publiczna w Sochaczewie. Przyznam też, że książka kilkukrotnie rozbawiła mnie do łez. Ogólnie pisząc, jeśli ktoś poszukuje lekkich kryminałów z mało dynamiczną akcją, to polecam.
00

Popularność




Żonie mojej Małgorzacie utwór ten dedykuję.

Drobne krople letniego deszczu spadały na nagrzane słońcem liście, przynosząc im krótkotrwałą ulgę od upału. Ich monotonne kapanie mieszało się z delikatnymi dźwiękami fortepianu sączącymi się gdzieś spomiędzy kwiatów, traw i krzewów. Te, które trafiły na fontannę, jeziorko czy rzeczkę, tonęły bezpowrotnie, pozostawiając po sobie maleńkie bańki. Inne, uchwycone w locie przez przeganiające chmury słońce, stały się konstrukcją, na której wsparła swe ramiona półkolista tęcza. Tak. Park w Żelazowej Woli zdecydowanie nie jest zwykłym parkiem, jakich wiele w naszym kraju. Jest to bowiem miejsce niezwykłe – żeby nie powiedzieć magiczne – i niewątpliwie jedna z największych atrakcji turystycznych Mazowsza. Głównym jej atutem jest możliwość zwiedzenia dworku państwa Chopinów – z gwoździem programu, to jest pokojem, w którym przyszedł na świat genialny Fryderyk; ale nie jest to walor jedyny. Park to również wspaniałe miejsce wypoczynku, w którym można uciec od ludzi, od hałasu i miejskiego zgiełku, zanurzając się w urokliwe żwirowe alejki wijące się pośród wspaniale wypielęgnowanej roślinności. Można także pomedytować, „gapiąc się” z drewnianego mostku na swoje oblicze odbijające się w lustrze wody leniwie płynącej rzeczki Utraty, lub puścić łobuzerskie oko do czerwonopłetwych płotek tkwiących dostojnie pośród wodorostów czy baraszkujących przy powierzchni srebrzystych uklejek i dorodnych kleni.

Melomanom, i nie tylko, park oferuje niezwykłą atrakcję. W letnie weekendy można zasiąść na drewnianej ławce przed wyjściem na taras dworku i wysłuchać koncertu chopinowskiego. Utwory genialnego kompozytora są tu wykonywane na żywo – często na instrumencie historycznym, pochodzącym z epoki, w której żył Fryderyk – przez współczesnych mistrzów światowej pianistyki, poczytujących sobie za wielki zaszczyt możliwość koncertowania w tym niezwykłym miejscu. Okna są wtedy otwierane na oścież i dźwięki fortepianu dobiegają wprost z pokoju, w którym urodził się geniusz. Wystarczy wówczas zamknąć oczy, wziąć głęboki wdech przesyconego wonią kwiatów powietrza i wyobrazić sobie, że przy instrumencie zasiada nie kto inny jak on sam…

*

Zwyczajowo w każdy weekend park tętnił wzmożonym rytmem, zaś w sezonie wakacyjnym można nawet powiedzieć, że pękał w szwach. Na parkingu przed ogrodem od samego rana meldowały się rodzinne auta oraz autokary pełne turystów z Polski i całego świata. Znamienne, że jako miejsce swoistych „pielgrzymek”, szczególnie upodobali je sobie Japończycy, jak nikt rozmiłowani w muzyce wielkiego Fryderyka. Alejki pełne były spacerowiczów – nierzadko dostojnych mam z wózkami – wyprowadzających swe rodziny na spacer1. Po trawnikach – nie zważając na eleganckie rabaty obsypane delikatnymi różnokolorowymi kwiatami – biegały samopas niesforne dzieci, którym egoistyczni, niefrasobliwi rodzice w ogóle nie zwracali z tego tytułu uwagi, gdyż nie widzieli w postępowaniu swych pociech niczego złego2. Ławeczki oblegali turyści i melomani, oczekujący na południowy koncert.

Nie inaczej było tego lipcowego dnia. Pracownik ochrony parku, trzydziestodwuletni Emil Marchewka, spojrzał w niebo i jęknął przeciągle.

– Co tak jęczysz, Emilu, jak jakiś stary dziadek? – spytała nieco obcesowo jego koleżanka, pani w wieku przedemerytalnym, mająca służbę przy wejściu do parku.

– No jak to, pani Czesiu? Zapowiada się tęgi upał, a ja od stóp do głów w czarnych ciuchach. I jeszcze te cholerne klamoty przy pasku, które ważą chyba z dziesięć kilo! Oj, będzie prawdziwa męka – kontynuował narzekanie mężczyzna.

– Wstydziłbyś się! – ofuknęła go koleżanka. – Przecież taką masz pracę, kawalerze. A poza tym, jak możesz tak zrzędzić, będąc jeszcze młodym chłopakiem? Ja rozumiem, tak ma prawo stękać mój stary, ale on jest na rencie i po dwóch zawałach! Toż żadna dziewczyna nie będzie chciała takiego marudy i nigdy się nie ożenisz!

– Ależ, droga pani Czesiu! Kiedy ja się wcale do żeniaczki nie palę! – Marchewka uśmiechnął się trochę sztucznie.

– Nie? To jak to tak?

– A po co mi żona, droga pani?

– Hej, kawalerze? Nie wiesz, po co jest żona?

– Wiem. Po to, żeby wiecznie narzekać, że człowiek za mało zarabia, ewentualnie, że nigdy go nie ma w domu, bo woli gdzieś łazić z kolegami.

– Emilu? Czy ty próbujesz być dowcipny? Przekomarzasz się ze mną, czy rzeczywiście nie wiesz, co mam na myśli?

– Oj wiem, wiem, pani Czesiu. Kobieta – jak to kobieta. Zaraz narodzi mi dzieci i przez resztę życia będę musiał się z nimi cackać. Odpada!

– Odpada? Jak możesz tak mówić?! Gdyby każdy tak uważał…

– To Ziemia nie byłaby tak przeludniona! – dość nieelegancko przerwał Marchewka. – To już nie te czasy, droga pani, że trzeba za wszelką cenę odrabiać wojenne straty w ludziach. Zasoby ziemskie powoli się wyczerpują i niedługo ludzkość zacznie zjadać własny ogon. O ile już tego nie robi.

– Kochany chłopcze! Z takim podejściem do życia to ty dale­­­­­ko nie zajedziesz! Będziesz jak ten kołek w płocie. Sam jak palec!

– Pani Czesiu. A czy ja koniecznie muszę mieć kogoś, z kim będę się stale kłócił? A to o pieniądze, a to o serial w telewizji kontra mecz, a to o kapcie, skarpetki, niepozmywane naczynia, rozrzucone ubranie i inne głupstwa. Czy koniecznie mam wysłuchiwać, że jestem nieodpowiedzialnym nieudacznikiem i ogólnie to do niczego?

– Widzę, Emilu, że jeszcze nie spotkałeś tej jednej, jedynej. Poczekaj, jak trafi cię strzała Amora, inaczej będziesz śpiewał!

– E tam. Miłość przemija dość szybko, droga pani Czesiu. Niektórzy mówią, że zaraz po miodowym miesiącu. I po co mi jakaś jędza, która będzie zalotna i przymilna tylko do czasu, aż się z nią ożenię i spłodzę potomka?

– Dlaczego zakładasz, że ta, z którą się ożenisz, zmieni się w jędzę?

– Bo takie są kobiety. Kiedy już urodzi swoje upragnione dziecko, stanę się dla niej maszynką do zarabiania pieniędzy na utrzymanie jej i „jej dziecka” i najprawdopodobniej pieńkiem do ciosania kołków.

– Dzieciaku! Nie rozumiesz, że w ten sposób, nigdy potomka mieć nie będziesz?

– I co z tego?

– To, że twój ród zaginie.

– Mnie wcale nie zależy na tym, żeby trwał. Czy ja jestem jakimś królem Lulem, żebym miał obowiązek pozostawienia po sobie męskiego potomka?

– Dziwne poglądy wśród młodych teraz panują. – Zbita z tropu pani Czesia wzruszyła ramionami. – Za moich czasów wszystko było jasne i proste. Teraz młodzi za dużo kombinują. Zdecydowanie za dużo! Emilu? A może ty jesteś ten, no… odmieniec?

– Kto?

– No wiesz… Ten, co to inaczej kocha. Nie wstydź się. Mnie możesz powiedzieć. Mogłabym przecież być twoją matką. Nie powtórzę nikomu. Obiecuję.

Marchewka popatrzył z boku na panią Czesię i dostrzegł wpełzający na jej lica rumieniec chorej ciekawości. Z trudem powstrzymał się, by nie ryknąć śmiechem.

– Droga pani – rzekł uroczyście – zaręczam, że ze mną wszystko jest w porządku, i że nie jestem żaden „ten”!

Kobieta, wyraźnie nieprzekonana, tylko wzruszyła ramionami.

Emil – jak każdy normalny facet – oczywiście miał obiekt, ku któremu kierował swe zainteresowanie, lecz nie zamierzał trąbić o tym na prawo i lewo. W dodatku nie lubił ludzi wściubiających nos w nie swoje sprawy. Nie uważał za słuszne wtajemniczać obcych w swe życiowe plany czy zakamarki swej duszy. Tę dziedzinę zachowywał wyłącznie dla siebie.

Ponieważ rozmowa z panią Czesią urwała się nagle, Marchewka, korzystając ze sposobności, poprawił swe oporządzenie i dziarsko ruszył na obchód parku. Ze wszystkich służbowych obowiązków ten odpowiadał mu najbardziej. Nie musiał wtedy z nikim rozmawiać, za to mógł do woli przyglądać się rozkwitłym tęczowo kwiatom, obserwować motyle i owady zbierające nektar – zwłaszcza trzmiele, które wyjątkowo go fascynowały – wsłuchiwać się w śpiew ptaków. Szczególnie zaś lubił iście hipnotyzujący chrzęst żwiru pod swymi ciężkimi butami, zmieszany z delikatnymi dźwiękami chopinowskiej muzyki dobiegającej z głośników umieszczonych dyskretnie pośród parkowej roślinności.

*

Gdy w pokoju dyrektora parku Anastazego Niedzisiejszego zaterkotał staromodny telefon stacjonarny, ten dobrze wiedział, że nie oznacza to niczego dobrego. Aparat ten bowiem odzywał się zawsze wtedy, kiedy ktoś chciał przekazać dyrektorowi jakieś niedobre wiadomości. Zbieg okoliczności sprawił, że najczęściej były to informacje o zmniejszeniu liczby etatów, obcięciu budżetu lub niespodziewanej wizycie jakichś bubków3. Doszło do tego, że Niedzisiejszy zaczął nawet nazywać urządzenie „telefonem złego”.

– Ciekawe, czego dowiem się tym razem – mruknął dyrektor, podnosząc słuchawkę.

Wbrew oczekiwaniom, po drugiej stronie zalegała cisza.

– Halo! Proszę się odezwać! – zawołał dyrektor.

Odpowiedziały mu trzaski i jakiś zniekształcony męski głos. Coś mu jednak podpowiadało, że to ważny telefon i nie należy pochopnie zrywać połączenia.

– Halo, tu dyrektor parku-muzeum w Żelazowej Woli. Kto mówi? Słabo słyszę, więc proszę mówić powoli, głośno i wyraźnie.

W słuchawce pogrzechotało, popiszczało, potrzeszczało. Nagle doleciał czysty – na tyle, że można było coś zrozumieć – młodzieńczy głos.

– Halo? Tu Jaś Drewnicki! Witam, panie dyrektorze!

– O, witam cię, przyjacielu! – ucieszył się Niedzisiejszy. – No? Co u ciebie? Jak rozumiem, widzimy się niebawem. Grasz dziś u mnie o dwunastej i piętnastej, nieprawdaż?

– Ja właśnie w tej sprawie, panie dyrektorze. Utknąłem w koszmarnym korku na autostradzie i za nic nie zdążę do pana na dwunastą. Tu na szosie był jakiś karambol. Podobno są ofiary, kogoś wycinają z rozbitego auta. Służby czekają na helikopter ratowniczy.

– A ty? Co z tobą, Jasiu?

– Ze mną? Wszystko w porządku, panie dyrektorze. Zdołałem w porę wyhamować. Jednak jestem zablokowany przez inne pojazdy. Nie mam ruchu ani wprzód, ani wstecz. Że tak powiem, kompletny kotlet!

– No trudno, siła wyższa. A na piętnastą? Wyrobisz się? To znaczy: zdążysz?

– Spodziewam się, że tak. To jest, bardzo bym chciał. Tyle tylko, że tu niewiele zależy ode mnie, panie dyrektorze. Utknąłem na dobre.

– Rozumiem. W każdym razie popołudniowy koncert ma szansę odbyć się normalnie?

– Mam taką nadzieję.

– Dobra, Jasiu. Wobec tego na razie niczego nie odwołuję. Gdyby coś się zmieniło, informuj mnie na bieżąco. Posadzę przy telefonie dziewczynę, żebyś mógł zadzwonić w każdej chwili. Pamiętaj, że liczę na ciebie!

– A dużo jest ludzi?

– Mnóstwo, mój kochany. Prawdziwe mnóstwo! Mamy pełen dworek zwiedzających, pełne ławki, pełen park. Od rana poszło dwa razy tyle biletów co przez cały miniony tydzień. Stań na głowie, chłopie kochany, i przybądź, a nie pożałujesz! – zachęcał Niedzisiejszy, lecz w słuchawce znów rozlegały się tylko trzaski. Dyrektor z rezygnacją odłożył ją na widełki.

Wstał zza biurka i wyszedł z gabinetu.

– Panno Haniu! – rzekł od progu.

Szczupła blondynka o dziecięcej, piegowatej twarzy przerwała pisanie na komputerze i spojrzała na dyrektora pytającym wzrokiem.

– Mamy mały problem. Jaś Drewnicki – wie pani. Ten, co miał dziś u nas grać.

– Wiem, panie dyrektorze. Co z nim? – przerwała dyrektorowi sekretarka, co w innym miejscu pracy z pewnością uznane byłoby co najmniej za niegrzeczne. Jednak w tych szczególnych okolicznościach i w tym specyficznym zbiorowisku ludzkim stanowiło przejaw najwyższego zainteresowania i zaangażowania w sprawy firmy.

– Dzwonił właśnie z informacją, że stoi w gigantycznym korku gdzieś pod Katowicami. Na południowy koncert z pewnością nie zdąży, ale na ten o piętnastej – hm… Nie wszystko jeszcze stracone. Dlatego niech pani zbierze swe manatki i zajmie miejsce przy biurku w moim gabinecie. Proszę bezwzględnie odbierać każdy telefon stacjonarny, gdyż pianista ma na bieżąco informować, co się z nim dzieje. Rozumie pani?

– Słucham, panie dyrektorze! – niemalże po wojskowemu wyrecytowała sekretarka, co potwierdzało zrozumienie polecenia. Następnie wstała z krzesła i poczęła zbierać swoje rzeczy.

– Nie musi pani taszczyć ze sobą tego wszystkiego. Proszę bez skrępowania korzystać z mego laptopa – uprzejmie zezwolił dyrektor.

Panna Hania kiwnęła ze zrozumieniem głową. Z miejsca przekopiowała na pendrive’a potrzebne pliki i była gotowa do desantu. Jednakowoż jako sekretarka odpowiedzialna duszą i ciałem za całokształt działania firmy, zatrzymała swego szefa pytaniem:

– A pan, dyrektorze, gdzieś się wybiera?

– Owszem. Muszę powiadomić zgromadzonych melomanów, że planowany koncert nie dojdzie do skutku. Muszę też zrobić coś, co wynagrodzi im trud czekania i złagodzi rozczarowanie związane z odwołaniem występu.

– Cóż takiego pan dyrektor im zaoferuje?

– Jeszcze nie wiem. Będę improwizował.

*

Kilka minut później dyrektor Anastazy Niedzisiejszy pojawił się przed zgromadzoną na ławeczkach publicznością. Ukłonił się nisko i rzekł:

– Szanowni państwo. Z wielką przykrością muszę państwa poinformować, że południowy recital chopinowski, na który państwo czekają, z przyczyn od nas niezależnych nie odbędzie się. Jest to przypadek losowy, albowiem artysta, który bardzo chciał przed państwem wystąpić, jedzie do Żelazowej Woli z Katowic. Niestety ugrzązł w monstrualnym korku na autostradzie.

– Czy aby nic mu się nie stało? W radio mówili, że tam był jakiś straszliwy karambol. Zderzyło się kilkanaście aut, była straż pożarna, przyleciał helikopter i w ogóle – odezwał się jakiś turysta, który nawet podczas wycieczki do miejsca urodzenia Fryderyka Chopina nie wyciągał z ucha miniaturowego radia. Prawdopodobnie chciał w ten sposób zaprezentować się pozostałym członkom grupy jako współczesny, nowoczesny człowiek, który zawsze jest „na czasie”, „na czacie” i jeszcze w paru miejscach jednocześnie.

– Proszę państwa – odparł dyrektor – wszystkich szczegółów nie znam. Z tego, co zdołałem ustalić, pianiście nic się nie stało. Nie może tylko wydostać się z drogowego zatoru. Nie jest wykluczone, że na drugi z zaplanowanych na dziś koncertów – ten o godzinie piętnastej – zdąży do nas dotrzeć i z przyjemnością przed państwem wystąpi. Do tego czasu zachęcam, aby spędzili państwo kilka relaksujących godzin w naszym wspaniałym parku.

– A co tu można robić tyle czasu? Nie ma budki z piwem ani nawet kiosku z hot-dogami – wyrwał się jakiś chłopina, zanim żona dała mu ostrzegawczą sójkę w bok.

– Drogi panie – zwrócił się do niego Niedzisiejszy. – Rzeczywiście, nie ma na naszym terenie przybytków, o których pan wspomniał. Jest tak, gdyż takie mamy tu zasady. To nie jest kino z horrorem, podczas którego wszyscy objadają się popcornem. Tu obcuje się ze sztuką na najwyższym poziomie i do tego nie jest potrzebne ani piwo, ani hot-dogi.

– Co pan taki niedzisiejszy, panie dyrektorze? – spytał ktoś z głupia frant.

– Rzeczywiście, prawdopodobnie jestem niedzisiejszy. I powiem panu więcej. Nawet tak się właśnie nazywam!

– Przepraszam, nie chciałem pana urazić – zmitygował się anonimowy rozmówca. – Jednak chciałbym podkreślić, że na całym świecie jest tak, że tego typu atrakcje towarzyszące są dostępne niejako w uzupełnieniu. Przy okazji.

– W pakiecie?

– O, właśnie tak, panie dyrektorze!

– Na całym świecie – w którym, jak rozumiem, pan bywał – być może jest tak, jak pan mówi. Jednak u nas, dopóki ja tu będę dyrektorem, będzie inaczej. Jeśli ktoś jest głodny lub spragniony, może zaspokoić te potrzeby przed wejściem na teren parku. Tutaj tego rodzaju przybytki są zbędne.

– Ale restaurację przecież na terenie macie.

– Drogi panie, chyba się nie rozumiemy. Niech pan nie porównuje budki z piwem i hot-dogami do restauracji, która serwuje wyśmienite dania kuchni polskiej! To tak, jakby porównać wykwintne danie, serwowane przez kelnera w ekskluzywnym pomieszczeniu, do kupionej na ulicy ryby z frytkami zawiniętej w gazetę! Zapewniam, że nasza restauracja, do której państwa serdecznie zapraszam, prezentuje najwyższy poziom światowy i z pewnością zadowoli najbardziej wyrafinowane gusta. Nie dam jednak głowy, że mają hot-dogi.

Towarzystwo, ku wyraźnemu zadowoleniu dyrektora, gruchnęło nieskrępowanym śmiechem. Ten, ukontentowany, że jego talent krasomówczy wreszcie na coś się przydał, ciągnął dalej.

– Jeśli państwo pozwolą, darujemy sobie rozważanie na temat atrakcji kulinarnych. Sądzę, że poza konsumpcją w naszym parku jest co robić. Zachęcam państwa do przechadzki po alejkach i podziwiania wspaniałej wegetacji naszych egzotycznych roślin przy dźwiękach muzyki Chopina wydobywających się z głośników rozmieszczonych w całym parku. Nietuzinkową rozrywką wydaje mi się także cicha kontemplacja połączona z medytacją, na naszym Mostku Westchnień nad rzeką Utratą. To jedna z rzeczy, z której jesteśmy dumni. Albowiem w nie tak odległych czasach – bo w mrocznych odmętach PRL-u – owa rzeczka była cuchnącym kanałem o buro-zielonkawej wodzie, wprawiającym w osłupienie turystów z całego świata. Obecnie, odcięta od ścieków, uległa samooczyszczeniu i powróciło do niej życie. Jeśli okażecie się państwo bystrymi obserwatorami, z pewnością dostrzeżecie pływające w niej ryby.

– Cicha medytacja, powiedział pan? Ciekawe, jak to zrobić, kiedy wszędzie dookoła kotłują się po trawie rozwrzeszczane bachory! – nie odpuszczał mężczyzna, pomimo iż poprzedni cios pomiędzy żebra zadany mu przez małżonkę (karatekę amatorkę po kilku kursach i wtajemniczeniach) odebrał mu oddech na kilkanaście sekund.

– Taaak. To się nazywa walnąć z grubej rury – westchnął dy­­­­rektor, który nie mógł puścić mimo uszu uszczypliwej uwa­­­­gi. – Moi mili państwo. Szanowny pan – jak sądzę nieświadomie – dotknął pewnego nękającego nas od dawna problemu. Nie jestem tylko pewien, czy państwo mają ochotę w tej chwili o tym rozmawiać.

– Mamy, mamy. Przecież jak już tamten pan zauważył, nie ma tu ani budki z piwem, ani kiosku z hot-dogami. Coś zatem trzeba robić – rzucił ktoś ironicznie. – To jaki jest ten problem?

– Jak z pewnością państwo zauważyli, w naszym parku nie zabraniamy najmłodszym niczego. Uważamy, że rodzice najlepiej wiedzą, co dla ich pociech dobre. Niestety, mamy sygnały od bywalców obiektu, że niektórzy pozwalają swoim dzieciom na zbyt wiele.

– Święta racja! To nie jest jakiś ogródek jordanowski, tylko miejsce urodzin Fryderyka Chopina! Należy to miejsce uszanować jak narodową świętość! Skłaniałbym się do opinii, że obowiązywać w nim powinno raczej pewne dostojeństwo, a nie dzika ganiatyka rozwrzeszczanej hałastry! – powiedział starszy pan wspierający się na rzeźbionej lasce.

– Ma pan słuszność, drogi panie. – Inny jegomość w słomkowym kapeluszu skłonił się dostojnie. – Ja – jeśli państwo pozwolą – poszedłbym jeszcze o krok dalej. Jestem stałym gościem w ogrodzie i namiętnym słuchaczem sobotnio-niedzielnych koncertów. Nie mam nic przeciwko naszym najmłodszym obywatelom i uważam, że dobrze się dzieje, iż odwiedzają to sanktuarium. Jednak szalenie irytujące jest, kiedy mamy ciągną na siłę – czy wręcz zmuszają – swe pociechy, by na żywo słuchały muzyki wielkiego Fryderyka. Zwykle po kilkunastu minutach koncertu dzieci są kompletnie znudzone. Zaczynają się wiercić, wierzgać nogami, kopać, skakać, czym szalenie przeszkadzają innym w odbiorze. Co więcej, rodzice wcale na to nie reagują! Kładę to na karb tak modnego ostatnio bezstresowego wychowania dzieci. Ale, do licha ciężkiego, bez przesady! Dla mnie jest jednak niedopuszczalne, by rozkapryszony dzieciak, którego rodzic nie potrafi przywołać do porządku, odbierał wszystkim dookoła radość z obcowania z muzyką Chopina! Słuchania muzyki też należy dzieci uczyć. Jeśli rodzice tego nie potrafią lub w ogóle nie dostrzegają problemu, niech lepiej idą do wesołego miasteczka lub na parafialny odpust, a nie tu!

– Mili państwo – przemówił dyrektor. – Widzę – czy raczej odkrywam – że problemów z funkcjonowaniem naszego parku jest znacznie więcej, niż sądziłem. Poznając po powadze dyskusji, jaka nam się wywiązała, muszę stwierdzić, że warto byłoby kilka rzeczy przemyśleć. Namawiam państwa gorąco, abyście zechcieli przelać swe opinie na papier i wrzucić je – naturalnie anonimowo – do skrzynki znajdującej się przy stanowisku ochrony obok głównych drzwi. Obiecuję, że owe opinie, postulaty czy zwykłe uwagi zostaną wnikliwie rozpatrzone na najbliższym zebraniu zarządu parku. A tymczasem mam dla państwa niespodziankę. W ramach skromnej rekompensaty w zamian za koncert, który się nie odbędzie, zapraszam wszystkich państwa do wnętrza dworku. Przewodnikiem będę osobiście. Mam nadzieję, że nie będą państwo zawiedzeni.

*

Dzień był rzeczywiście upalny. Starsi goście parku w Żelazowej Woli oblegali ławeczki – zwłaszcza te zacienione – niczym mszyce na kwiatkach i oddychając ciężko, prowadzili leniwe rozmowy o nękających ich chorobach, czekających operacjach, cenach zażywanych leków. Matki dzieci biegających po parku pozakładały im na głowy kolorowe czapeczki, a te, które woziły dzieci w wózkach, porozpinały nad nimi białe parasolki z falbankami. Parkowe ptactwo licznie zgromadziło się w okolicy jeziorka i z rozchylonymi dziobami przechadzało się nad brzegiem, zaniechawszy zwyczajowych bitew i przepychanek.

Pianista Jaś Drewnicki, który dotarł do Żelazowej Woli około godziny trzynastej, był ledwie żywy. Twierdził, że chyba wszystkie złe moce sprzysięgły się w tym dniu przeciwko niemu, gdyż w jego samochodzie zepsuła się klimatyzacja. Co to oznaczało podczas tkwienia w korku na autostradzie w upalny dzień, można sobie wyobrazić.

– Ale będzie pan mógł wystąpić? – spytał zaniepokojony dyrektor parku-muzeum.

– Naturalnie, panie Anastazy. Będzie to dla mnie jak zawsze nie lada zaszczytem!

– To kamień spadł mi z serca. Bo musi pan wiedzieć, panie Jasiu, że niektórzy z gości, którzy przyjechali do nas specjalnie na południowy koncert, pozostali w parku w nadziei, że popołudniowy popis wynagrodzi im oczekiwanie.

– Proszę się nie kłopotać, panie Anastazy. Dam z siebie wszystko. Pozwoli pan, że jedynie nieco odpocznę i się zrelaksuję.

– Ależ naturalnie, panie Jasiu! Do koncertu mamy jeszcze prawie dwie godziny. Zostawiam pana i proszę odpoczywać!

Pianista poczekał, aż dyrektor opuści gościnny apartament utrzymywany w stałej gotowości jako kwatera dla artystów. Po jego wyjściu zdjął marynarkę, krawat i zrzucił przemoczoną koszulę. Po chwili pozbył się reszty ubrania i wskoczył pod prysznic.

Odświeżony, usiadł w wygodnym fotelu. Wziął na kolana swój skórzany neseser i otworzył szyfrowy zamek. Na samym wierzchu leżał pokaźny plik nut, który odłożył na podłogę. Pod nutami natomiast znajdowało się kilkanaście paczek studolarowych banknotów. Mężczyzna lekko pogładził je delikatną dłonią pianisty.

„Czy to w ogóle jest możliwe? – pomyślał. – Przecież wszyscy historycy i badacze zgodnym chórem krzyczą, że było ich tylko szesnaście4. A jeżeli się mylą i nie jest to całkowita prawda? Może jeden sugeruje się opinią drugiego i żaden nie chce się przed szacownym gronem wygłupić? A może ten ktoś, kto odkrył coś niespodziewanie – lub jedynie podejrzewa istnienie «czegoś jeszcze» – woli siedzieć cicho i nie chce w konfrontacji z autorytetami wyjść na ignoranta? A jeżeli rzeczywiście istnieje ten legendarny siedemnasty, zaginiony? Przecież plotki o tym dziele krążą w środowisku nie od dziś! Podobno powstał w okresie, w którym Fryderyk przebywał w Nohant. Ale czemu nigdy nie został wydany, oficjalnie skopiowany, rozpowszechniony? Może kompozytor uznawał go za gorszy, nieudany lub nawet niedokończony? Może chciał jeszcze nad nim pracować, lecz z jakichś względów odłożył na półkę i już nie zdążył doń powrócić? Tego nie jestem w stanie rozstrzygnąć, ale jedno jest pewne. Już nie raz w historii zdarzyło się tak, że coś, co powszechnie uważano za historię wyssaną z palca, okazywało się prawdą. Gorliwy badacz odsądzany od czci i wiary zostawał nagrodzony, a sceptyczne autorytety «stały w płaczu wbite w najdalszy kąt» i przeżuwały porażkę. A jeśli tak jest i w tym przypadku? I ja miałbym przepuścić taką okazję? No dobrze, wiem. Cała historia zakrawa na wielką bujdę. Możliwe, że ten Niemiec ma mnie za naiwniaka i zwyczajnie mnie nabiera. Lecz ja, do cholery, nie jestem w tej dziedzinie dyletantem! Znam wszystkie oficjalnie opublikowane dzieła Fryderyka Chopina i jeśli tylko zobaczę nuty, będę mógł z łatwością rozpoznać styl genialnego kompozytora. A że rękopis został wykradziony z jakiejś prywatnej kolekcji? Może to właśnie tłumaczy jego niezbyt wygórowaną cenę. Cóż to jest trzysta tysięcy dolarów za taki manuskrypt? Towar jest gorący, więc złodziej chce go szybko upłynnić. Nie może zażądać piętnastu milionów dolarów i miesiącami oczekiwać propozycji. Musi się go natychmiast pozbyć i wiać, gdzie pieprz rośnie! Przynajmniej ja bym tak zrobił. Rękopis zaginionego utworu Chopina to nie jest coś, co można ot tak sobie wystawić na aukcji na Allegro!”

Pianista przerwał dywagacje. Odłożył neseser na stół i pod­­­szedł do małej lodówki. Nalał sobie pełną szklankę soku po­­­­­marańczowego i wypił ze smakiem. Duża ilość soku pomarańczowego to była jedyna „ekstrawagancja”, jakiej żądał w każdym miejscu, w którym koncertował.

– Chyba niezbyt wygórowane żądania – mruknął pod nosem. Nalał sobie kolejną szklankę soku i podszedł do lustra. Oznaki zmęczenia wyraźnie ustępowały. Odstawił napój, przyczesał się, stanął profilem i wyprostował lekko przygarbione plecy. – Tak, Jasiu – przemówił do siebie. – Najwyższa pora przestać myśleć o głupotach, a zacząć myśleć o koncercie! Jeśli już teraz nie zaczniesz się koncentrować, dasz plamę, bo pomyłek będzie bez liku!

To powiedziawszy, młody artysta – wschodząca gwiazda polskiej pianistyki – począł się szykować do występu. Na szczęście jego koszula z monogramem wisiała w szafie od zeszłego roku (wtedy w dniu koncertu również był upał). Została jedynie starannie wyprana i wyprasowana. Teraz była jak znalazł. Pozostała garderoba nie nadawała się co prawda na wieczór w Filharmonii Narodowej, ale na dzisiejszy koncert jak najbardziej.

Gdy pianista skończył się ubierać, ponownie stanął przed lustrem. Krytyczne oko wyłowiło kilka większych i kilkanaście pomniejszych mankamentów, lecz na ich poprawienie bądź wyeliminowanie nie było szans – a przede wszystkim czasu. Jaś Drewnicki nie był zbytnim pedantem i choć uważał, że: „Artysta powinien zawsze wyglądać jak artysta. Tak aby w każdym momencie był gotowy do wyjścia na scenę. Bo bycie artystą do tego zobowiązuje” – od czasu do czasu pozwalał sobie na odrobinę luzu i przymykał oko na drobne uchybienia. „W końcu jestem w trasie. Na gościnnych występach, nieprawdaż?”

Do rozpoczęcia koncertu pozostawało jeszcze pół godziny, a on już był gotów. Tak właśnie lubił. Chciał zawsze mieć dla siebie te kilkanaście minut, aby móc się „spokojnie podenerwować”. Pomagało to oswoić się z tremą, która nieodłącznie towarzyszyła mu od samego początku artystycznego życia. Mawiał nawet żartobliwie, że artysta, który nie ma tremy, jest jak marynarz niecierpiący na morską chorobę.

Pianista odruchowo rozejrzał się po pokoju. Podniósł z podłogi nuty i przykrył nimi paczki z pieniędzmi leżące w neseserze. Pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Jeszcze nigdy nie miałem przy sobie tyle forsy – wyszeptał. – To wszystkie moje honoraria z ostatnich lat, które udało mi się odłożyć… Czy ja jestem niespełna rozumu, że dałem się wciągnąć w tę grę?

Poza nutami w neseserze było coś jeszcze. Najnowszy nabytek artysty – rewolwer smith&wesson kaliber 38. Młody mistrz klawiatury Jaś Drewnicki wziął go do ręki, przez chwilę ważył, po czym z uśmiechem wycelował do swego odbicia w lustrze.

*

Popołudniowy koncert poszedł jak z płatka. Nawet ci z gości, którzy czekali nań kilka godzin, byli usatysfakcjonowani, ponieważ artysta przedłużył swój występ niemal o pół godziny. Co więcej, po koncercie wyszedł do publiczności i – co się niezmiernie rzadko zdarza – rozdawał autografy na programach recitalu. Na samym końcu podszedł do niego barczysty mężczyzna w kapeluszu i z twarzą do połowy zasłoniętą wielkimi przeciwsłonecznymi okularami.

– Proszę pamiętać, panie pianisto, że jesteśmy umówieni. Mam nadzieję, że jest pan odpowiednio przygotowany? – wyszeptał z obcobrzmiącym akcentem w chwili, kiedy Jaś podpisywał się na programie.

– To… pan? To pan ma… eee… to? – zająknął się Drewnicki, próbując poprzez okulary dojrzeć twarz mężczyzny.

– Proszę czekać na sygnał – szepnął tamten.

– Sygnał? Ale jaki?

Mężczyzna nic więcej nie powiedział, tylko delikatnie wyjął program z rąk artysty, uchylił kapelusza i odszedł gdzieś w głąb parku. W tym momencie do pianisty podszedł dyrektor Anastazy Niedzisiejszy.

– No? Jak tam, panie Jasiu?

– Doskonale! Oj, dałby pan spokój z tym „panem Jasiem”, panie dyrektorze.

– Jak sobie życzysz. Widzę, że ci się spodobało? – W głosie dyrektora zawibrowała fałszywa nutka, którą wrażliwe ucho muzyka natychmiast wychwyciło.

„Niedzisiejszy robi mi jakieś wyrzuty?” – pomyślał.

– Słucham? Spodobało? Co mi się miało spodobać, panie dyrektorze? – Jaś Drewnicki był wyraźnie zaskoczony.

– No jak to? Status gwiazdy! Musisz wiedzieć, że mało kto rozdaje u nas autografy po koncercie. Jak dotąd zdarzyło się to zaledwie kilkakrotnie.

Pomimo przyjaznego uśmiechu goszczącego na twarzy dyrektora, pianista wyczuł w jego głosie kolejną nutkę wyrzutu, której ten nie zdołał ukryć.

– Przepraszam, panie dyrektorze. Ja wiem, że nie powinienem, że nie ma tego w zwyczaju, ale trochę mnie poniosło. W ogóle dzisiejszy dzień należy do najbardziej trudnych i zwariowanych w moim życiu. Rano ten komunikacyjny koszmar i w ogóle…

– Doskonale cię rozumiem i nie ganię za te autografy. Gorzej, jak przyjadą grać – nie gniewaj się – naprawdę wielkie gwiazdy, a publiczność będzie się domagać autografów także od nich. No ale to już mój problem. Cieszę się, że dobrze się u nas czujesz.

– Jak można źle się czuć w takim miejscu! – żachnął się pianista. – Przecież to są miejsca, ścieżki, po których stąpał sam wielki Fryderyk!

– No tak, oczywiście. Cieszę się podwójnie, że to doceniasz. Bo muszę ci się przyznać, że nie wszyscy artyści mają takie podejście. Niektórzy są tak zmanierowani, że zachowują się, jakby zapomnieli, gdzie się znajdują i komu zawdzięczają – choćby pośrednio – swój sukces.

– Pan żartuje, panie dyrektorze?

– Niestety nie. Mówię całkiem poważnie. Ale zostawmy to. Chciałbym tylko powiedzieć, że jeśli jesteś zmęczony – co uważam za oczywiste – i o ile nie gonią cię terminy, nie musisz dziś gnać z powrotem. Przenocuj w naszym gościnnym apartamencie, a pojedziesz rano. Jedzenie z naszej doskonałej restauracji zostanie dostarczone wprost do twojego pokoju na nasz koszt. Odpowiada ci takie rozwiązanie?

– Ależ panie dyrektorze! Ja tak nie mogę.

– Nie wzbraniaj się, Jasiu. Należy ci się godne traktowanie. Pomimo upału i piętrzących się trudności dotarłeś do nas i za to jestem ci bardzo wdzięczny. Inni być może nie mieliby takiej woli i machnęliby ręką. Ty jednak pokazałeś charakter prawdziwego artysty i mówiąc wprost, uratowałeś nasze dobre imię. Przyjmij zatem w podzięce tę odrobinę luksusu należną największym gwiazdom. Mam nadzieję, że nie przewróci ci to w głowie?

– Co też pan, panie dyrektorze! – Jaś Drewnicki szczerze się roześmiał. – Będzie mi bardzo miło być państwa gościem. Prawdę mówiąc, nie miałem śmiałości o to poprosić. Jutro wieczorem mam koncert w Filharmonii Bałtyckiej i przyznam otwarcie, że nocna podróż do Gdańska trochę mnie przerażała.

– No widzisz, kochany Jasiu, jak wszystko doskonale się składa? Ja myślę… nie! Jestem pewien, że niebagatelny wpływ na to mają dobre fluidy tego miejsca.

– Ja również jestem o tym przekonany, panie dyrektorze. – Pianista skłonił się z gracją i obaj mężczyźni uścisnęli sobie prawice.

– Nie chciałbym cię zatrzymywać, ale nie mógłbym odejść, nie zapytawszy, czy mogę, drogi Jasiu, coś jeszcze dla ciebie zrobić? – po chwili milczenia spytał Anastazy Niedzisiejszy.

– Czy ja wiem…? – Jaś zawiesił głos.

– Mów śmiało. W niczym się nie krępuj!

– Nie chodzi o moje potrzeby, panie dyrektorze. O nie zadbał pan po królewsku. Ja chciałem zapytać, czy może zna pan mężczyznę, który jako ostatni przyszedł do mnie po autograf. Taki postawny, w kapeluszu i z dużymi okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Odszedł potem gdzieś w głąb parku.

– Nie, nie sądzę, abym go znał. Czy zaszło coś nieprzyjemnego?

– Nie, zdecydowanie nie. Jednakże wydał mi się nieco dziwny.

– Niestety, mój drogi Jasiu. Tylu ludzi codziennie się tu przewija, że mogą się wśród nich znaleźć także jacyś dziwacy.

– No tak. Naturalnie, panie dyrektorze. To cóż, jeśli pan pozwoli, udam się do pokoju. Zaczynam poważnie odczuwać trudy dzisiejszego dnia.

– Zatem żegnam. Życzę ci spokojnego wypoczynku i dobrej nocy.

Anastazy Niedzisiejszy odszedł żwirową alejką ku domowi państwa Chopinów, a Jaś Drewnicki stał jeszcze przez chwilę, wsłuchując się w chrzęst żwiru pod butami dyrektora. (Odkąd pamiętał, zawsze fascynował go ten dźwięk. Od dawna podejmował próby odtworzenia go na fortepianie, lecz jak dotąd nie znajdował na to sposobu). Wreszcie ruszył w stronę kompleksu biurowo-hotelowego.

*

Gdy młody pianista znalazł się w apartamencie gościnnym, od progu uderzył go zapach, jaki w nim panował. Coś jakby… – nie, nie potrafił tego określić.

„Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyłem. Ciekawe, kto tu mieszkał przede mną – pomyślał. – Może jakaś zwiewna dama?”

Jaś zrzucił buty i pierwsze kroki skierował ku kanapie, na której pozostawił swój drogocenny neseser, dość nonszalancko „ukryty” pod koszulą podróżną. Drżącymi z emocji rękami manipulował przy szyfrowym zamku. Gdy wreszcie się z nim uporał, uniósł wieko, odłożył nuty na bok i… odetchnął z ulgą. Cała zawartość była na swoim miejscu. Uspokojony, pozbył się ubrania – starannie układając je na kanapie – i udał się do łazienki, by wziąć kolejny tusz. „Jestem jak jakiś sportowiec relaksujący się po meczu” – pomyślał. Oparł się rękami o seledynowe kafelki i zastygł w tej pozie, jakby trenował jogę. Czuł, jak przyjemnie chłodna woda spływa mu po głowie, łaskocze szyję, ramiona, uda i kończy swój bieg na stopach. Kiedy tak stał, naszła go nagła refleksja.

„Czy to jest właśnie to, co chciałbym robić w życiu? Czy tak jak ten hotelowy apartament ma wyglądać cały mój świat? Muzyka – i owszem. To bezsprzecznie. Ale ta niekończąca się tułaczka? No dobrze. To jest cena popularności czy sławy. Niedościgłym przykładem – mistrz Paderewski. Ale czy ja, Jan Drewnicki, jestem na to przygotowany? W porządku, ciekawość świata mam ogromną, ale to domena młodych. Lecz co potem? A jeśli poznam jakąś dziewczynę, z którą będę się chciał ożenić i mieć dzieci – lub mieć dzieci bez ożenku – co wtedy? Czy mam ich wszystkich zostawiać na długie tygodnie, czy też ciągać ze sobą po koncertowych szlakach? Całe życie w trasie? A gdzie spokojny dom, szkoła dla dzieciaków, trzepak i zabawy na podwórku, kumple, przyjaciele? Mam je pozbawić tego wszystkiego, bo tatuś koncertuje? A jeśli zdecydowałbym się jeździć po świecie samotnie, czy mam za każdym razem wracać do domu z duszą na ramieniu, żyjąc nadzieją i umierając z niepewności, czy nic się nie zmieniło? Po ilu latach takiego życia moja żona stanie się dla mnie – a ja dla niej – obcą osobą? I co wtedy? Powiem sobie stop, koniec z koncertowaniem, więcej nigdzie nie jadę? I z czego będę żył? Z czego utrzymam rodzinę, skoro umiem tylko grać na fortepianie? Brrr!”. Zatrząsł się od mrocznych myśli. Dla odmiany przeregulował kran i przemienił kąpiel z chłodnej w gorącą.

Szczęśliwie dla młodego pianisty, jego niewesołe rozważania przerwał narastający głód. Był tak nagły, że w jednej chwili zdominował całą jego świadomość. Jaś Drewnicki zakręcił wodę i wyszedł spod prysznica. Przez telefon stojący na szafce skomunikował się z restauracją i zamówił kilka dań. Ku swemu zaskoczeniu, po niecałych piętnastu minutach dostrzegł przez okno dwóch kelnerów podjeżdżających pod hotel elektrycznym wózkiem. „Ciekawe, czy zawsze się tak starają, czy tylko dziś, dla mnie?” – pomyślał, lecz głośno pytania nie zadał.

Dania – pomijając fundamentalny fakt, że zostały dowiezione gorące – smakowały wybornie. Widać szef kuchni doskonale rozumiał rangę i charakter miejsca, w którym przyszło mu gotować, toteż dokładał wszelkich starań, aby potrawy miały możliwie najbardziej polski charakter.

Po skończonym posiłku młody pianista postanowił uciąć sobie półgodzinną drzemkę. – Czekają mnie przecież nie lada emocje związane z transakcją, więc odrobina wypoczynku nie zaszkodzi – rozumował. Nastawił alarm w zegarku, zestawił neseser na podłogę i wyciągnął się na kanapie. Ledwie położył głowę na poduszce i zamknął oczy, już spał kamiennym snem.

#1

Padał rzęsisty deszcz. Dorożka kolebała się niezgrabnie na wyboistej paryskiej ulicy. Końskie kopyta ślizgały się i stukotały głośno na mokrym kamiennym bruku, aż echo odbijało się od fasad mijanych kamienic. Rynsztokowy język przemokniętego fiakra mieszał się z wodą obficie nimi płynącą i unoszącą ze sobą rozchybotane światła gazowych latarni. Wreszcie pojazd zatrzymał się naprzeciw okazałego teatralnego gmachu. Jaś Drewnicki raźno wyskoczył z dorożki. Hojnie wynagrodził woźnicę za kurs, w podzięce poklepał konia po szyi i pognał w stronę wejścia.

W teatralnym foyer panował ścisk i zapierający dech w piersiach zapach wytwornych perfum zmieszanych z tytoniowym dymem, co tworzyło pod sufitem zawiesinę iście wybuchową. Kilkunastu młodych ludzi okupowało kasę, próbując wszelkich sposobów, by zdobyć choćby pół biletu, nawet płacąc za wstęp niebagatelną sumkę, byle tylko dostać się na widownię.

Wyelegantowane do granic towarzystwo tłoczyło się w korytarzu, spiesznie kierując się ku wejściom do głównej sali. Ci, którzy mieli miejsca na balkonach, dostojnie wspinali się po schodach, tłumiąc pojękiwanie i postękiwanie. Wysiłek związany z pokonaniem kilku kondygnacji był znaczny, toteż panowie podawali swym damom ramiona do wsparcia; damy za to z gracją unosiły swe obfite krynoliny. Ach, ten Paryż…

Jaś wyciągnął z kieszeni zegarek na srebrnej dewizce. Było dość późno, więc czym prędzej oddał płaszcz, cylinder, rękawiczki i laseczkę do szatni, po czym zdecydowanym krokiem – biegać wszak nie wypadało – ruszył ku drzwiom prowadzącym na parter.

W sali panował taki rozgardiasz, że młodzieniec w pierwszej chwili odruchowo chciał zawrócić, gdyż pomyślał, że znalazł się w zupełnie innym miejscu, niż zamierzał. Sala teatralna przypominała bowiem… wschodni bazar. Ci, którzy mieli miejsca siedzące, twardo trwali na swoich pozycjach, kurczowo trzymając się poręczy. Ci, którzy mieli miejsca stojące bądź znaleźli się w sali w wyniku „dziwnego splotu wydarzeń prowadzącego do nabycia biletu”, okupowali schody oraz przestrzenie pomiędzy rzędami foteli. Podenerwowane damy okazywały swe zaniepokojenie przyspieszonym trzepotaniem kolorowych wachlarzy, powodującym kołysanie fantazyjnie ułożonych piór w ich kapeluszach. Gładko wygoleni i wypomadowani mężczyźni stroszyli się niczym indyki i niebywale surowymi minami dawali do zrozumienia, że są gotowi do końca bronić swych terytoriów, choćby za cenę życia – niejeden z pewnością żałował, że broń musiał pozostawić w szatni.

Pomiędzy złaknionymi wrażeń widzami z kocią wręcz zręcznością i wprawą przemykali pracownicy teatru, próbujący zaprowadzić w sali jako taki porządek i usiłujący zapanować nad ogólnym harmidrem. Było wiadomo, że spektakl nie rozpocznie się dopóty, dopóki na widowni nie zapanuje ład. Do tego jednak było jeszcze bardzo daleko.

Jaś Drewnicki, widząc, co się dzieje w teatrze, kolejny raz robił sobie wyrzuty, że nie przybył doń o godzinę wcześniej. Dałoby mu to komfort swobodnego zajęcia przynależnego miejsca, a nie walki o nie. Spostrzegł bowiem, że na jego fotelu spoczywa rozparty jegomość w nieco wygniecionym smokingu. Gdy się tam dopchał, stanął oko w oko ze skośnookim dżentelmenem o zdecydowanie żółtym zabarwieniu skóry, odcinającym się od białego kołnierzyka.

– Bardzo pana przepraszam, czy pan ma bilet na to miejsce? – wycedził Jaś, starając się nadać swemu głosowi adekwatną do sytuacji moc.

Mężczyzna wbił w niego nienawistne spojrzenie, przy czym nie wypowiedział ani jednego słowa. Najprawdopodobniej niczego nie zrozumiał. Wobec powyższego Jaś wyciągnął z kieszeni swój bilet i pomachał nim Azjacie przed nosem. Ten nawet nie mrugnął okiem. Siedział zastygły w bezruchu niczym terakotowy wojownik z dalekich Chin.

– Szanowny panie, proszę łaskawie opuścić to miejsce, gdyż właśnie ja posiadam na nie bilet. Jeśli pan mnie rozumie, proszę dać jakiś znak! – napierał Drewnicki.

Odpowiedzią było niecierpliwe przeganianie ręką. Zupełnie tak, jak robi to ktoś, kto próbuje odpędzić od siebie natrętną muchę.

– Drogi panie, jeśli moje słowa do pana nie docierają, będę musiał udać się po pomoc do pracowników teatru. Ci zaś z pewnością nie omieszkają wezwać policji, a co za tym idzie…

W tym momencie osobnik wyglądający na wschodniego władcę wykonał ruch dłonią nakazujący milczenie, po czym ukłonił się i wstał bez słowa. Uczynił zapraszający gest i nawet trochę się przy tym uśmiechnął. Drewnicki, wyraźnie zaskoczony, natychmiast klapnął na siedzenie.

Tymczasem ci, którzy siedzieli w fotelach, słownie oraz gestykulacją starali się uświadomić tym, którzy wciąż trwali pomiędzy rzędami, że całkowicie przesłaniają im widoczność. Owi osobnicy, widząc, że stoją na straconych pozycjach, poczęli powoli wycofywać się na schody, czym powiększali jeszcze panujący tam ścisk. Robili to z taką złością i niechęcią, że ci, którzy znaleźli się na ich drodze, czym prędzej im z niej schodzili. Potęgowało to napięcie, lecz dawało nadzieję, że sporo już opóźnione przedstawienie wreszcie się rozpocznie.

Jaś Drewnicki nie czuł się zbyt komfortowo. Piły go pożyczone buty, uwierał przyciasny kołnierzyk, gniotły w pasie zbyt wąskie spodnie. To była cena, jaką należało zapłacić za pobyt w tak prestiżowym miejscu. Był jednak zadowolony, że przestrzeń pomiędzy rzędami została jako tako oczyszczona. Dzięki temu mógł po raz pierwszy dojrzeć, co też ciekawego dzieje się na scenie. I tu srogo się zawiódł, gdyż tam, dokąd biegł jego wzrok, działo się niewiele. Niemalże całą przestrzeń zajmował ogromny, błyszczący ciepłym brązem fortepian marki Pleyel. Poza nim zionęła pustka.

Gdy w teatralnej sali rozległ się głuchy gong, przez widownię przeszedł dreszcz. Spowodowało to, że rozmowy prowadzone dotychczas bez skrępowania, poczęły przycichać i zanikać. W całym teatrze wrzało teraz jak w ulu. Po drugim gongu wrzenie przeszło w szept. Po trzecim cisza była taka, że słychać było tykanie zegarków. Nikt nie odważył się nawet zakasłać. Wtedy na środek sceny wyszedł sam dyrektor teatru.

– Wielce szanowni państwo! Witam was wszystkich bardzo serdecznie w naszych progach i dziękuję, że zechcieliście w niepogodę tak licznie do nas przybyć! – rozpoczął. – Sądzę, że nie pomylę się zbytnio, jeśli powiem, że spotykamy się w zacnym gronie wielbicieli talentu wspaniałego artysty. Genialnego pianisty i kompozytora, szanownego pana Fryderyka Chopina!

W sali rozległy się gromkie brawa.

– Aplauz, z jakim witacie swego ulubieńca, utwierdza mnie w przekonaniu, że nie ma w tym gmachu ani jednej osoby, która znalazłaby się tutaj przypadkowo. Czyż nie przyszliśmy wszyscy słuchać gry naszego geniusza?

Owacja jeszcze się zwiększyła.

– Zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić na scenę naszego mistrza. Panie i panowie! Przed wami niezwykły gość z odległej Polski. Szanowny pan Fryderyk Chopin!

Dyrektor zszedł ze sceny, pozostawiając ją na moment pustą. Nagle wrzawa ucichła jak nożem uciął i na sali zrobiło się cicho jak w kościele podczas podniesienia. Wtedy pojawił się na scenie szczupły, wątły mężczyzna. Lekko niepewnym krokiem podszedł do fortepianu. Wsparłszy się o instrument, głęboko ukłonił się publiczności. Widownia ponownie ożyła i dosłownie oszalała. I to zanim rozległ się choćby jeden dźwięk.

Jaś Drewnicki – jak wielu innych wkoło niego – wstrzymał oddech i wpatrywał się w postać Fryderyka. Jak mógł, wyciągał szyję, by dostrzec spomiędzy piór tkwiących w kapeluszu siedzącej przed nim damy każdy gest, każdy grymas twarzy, każdy najdrobniejszy szczegół zachowania wielkiego artysty.

Ten usiadł przy fortepianie i wyjął z kieszeni dużą białą chusteczkę. Najpierw osuszył nią czoło, potem ręce. Na koniec przeciągnął wzdłuż całej klawiatury i zastygł w bezruchu. A potem rozległy się dźwięki. Zrazu spokojne, delikatne, niemal usypiające, by nagle przejść w burzowe gromy i kaskady spadające na widzów jak ulewa. Widać było, że artysta nie trzyma się ustalonego programu, tylko swobodnie improwizuje według własnej fantazji. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Pianista, z początku nieco usztywniony, rozegrał się. Czarował widownię bogactwem brzmień. Potęgą forte i delikatnością piana. Naturalną maestrią i niewymuszoną wirtuozerią. Był to niezwykły popis. Pan Fryderyk grał jak w transie. Utwory praktycznie przechodziły jeden w drugi, przenikając się wzajemnie. I chyba właśnie o to chodziło artyście, gdyż specjalnie nie robił żadnych przerw. Widownia słuchała jak zahipnotyzowana. Nikt nie wiedział, jakiej części którego utworu właśnie słucha i jaka nastąpi za chwilę.

Nagle, gdy artysta zagrał ostatnie akordy siarczystego poloneza, zaniósł się okropnym, duszącym kaszlem. Próbował jeszcze opanować słabość, lecz bezskutecznie. Przerwał grę i z chusteczką przyciśniętą do ust zbiegł ze sceny. Widownia zamarła…

*

Jaś Drewnicki poderwał się z kanapy, jakby nad uchem strzelono mu z armaty. Usiadł i półprzytomnym wzrokiem popatrzył na zegarek.

– No tak, znowu nie usłyszałem alarmu – westchnął. – Ale sen to miałem straszny – mruknął. – Zupełnie, jakbym był w tym paryskim teatrze. Swoją drogą, ciekawe, czy tak wyglądały ostatnie koncerty wielkiego Fryderyka. Kto wie?

Pianista wstał i podszedł do okna. Dzień był jeszcze w pełni, a w parku było sporo spacerowiczów.

„I co ja mam teraz robić? – zadał sobie kardynalne pytanie. – Przecież tak w zasadzie wcale się z tym facetem nie umówiłem. Owszem, jestem przygotowany na spotkanie, ale co z tego? Nie ustaliliśmy żadnych konkretów poza tym, że mam czekać na jakiś sygnał! Ba, ale jaki? Czy będzie to błysk na niebie, czy cztery takty poloneza A-dur Chopina nadane w Pierwszym Programie Polskiego Radia?

Jaś Drewnicki denerwował się coraz bardziej. To było gorsze niż trema przed występem. Z tego rozdrażnienia nagle zapragnął napić się kawy. Już wyciągał rękę w stronę telefonu, kiedy na kuchennej szafce spostrzegł elektryczny czajnik. Idąc tym tropem, znalazł w szafce duży słoik rozpuszczalnej kawy oraz wszystkie akcesoria potrzebne do jej przyrządzenia. W niewielkiej lodówce było także mleko skondensowane i śmietanka.

„Co będę zawracał gitarę tym chłopakom z restauracji – pomyślał. – Oni zapewne mają urwanie głowy z gośćmi, a ja z powodzeniem mogę obsłużyć się sam. Nie mam przecież dwóch lewych rąk!”

Po kilku minutach siedział w fotelu z kubkiem parującego napoju w dłoni. Kawa była całkiem smaczna. W szafce znalazł nawet paczkę maślanych ciasteczek, którymi się poczęstował, z przyjemnością je pochrupując. Z nudów sięgnął po pilota od telewizora. Na jednym z kanałów obejrzał krótkie wiadomości. Później nie było już na czym zawiesić oka. Po minucie pstrykania dał sobie spokój i wyłączył odbiornik. Taka rozrywka stanowczo nie była dla niego.

„Żeby jakaś książka lub chociaż lokalna gazeta”. Prychnął rozeźlony, że nie zabrał ze sobą żadnego tomu. I wtedy nagle zadzwonił telefon. „Czyżby to do mnie? – zdziwił się pianista. – Nie, niemożliwe… A jeśli?”

Po którymś dzwonku podniósł słuchawkę. Okazało się, że telefon był jak najbardziej do niego. Z restauracji pytali, czy czegoś mu nie trzeba i czy mogą przysłać kogoś po naczynia.

– Bardzo miło z państwa strony, ale kawę zrobiłem sobie sam. Jeśli zaś chodzi o naczynia, można je zabrać w każdej chwili. Przede wszystkim jednak proszę przyjąć najlepsze podziękowania za obiad. Dania były wspaniałe.

– Szalenie nam miło, że panu smakowało – powiedział sympatyczny męski głos. – Pozostało nam jeszcze ustalić, co pan sobie życzy na śniadanie i o której godzinie?

– Śniadanie? To mogę liczyć również na śniadanie?

– Naturalnie! Nigdy nie wypuszczamy naszych gości bez śniadania.

– W takim razie, skoro państwo są tak mili, poprosiłbym jajecznicę na boczku, powiedzmy na godzinę… siódmą trzydzieści. Mam jutro przed sobą długą drogę i muszę wcześnie wyruszyć. Czy to nie za wczesna pora dla państwa?

– Nie. Pora jest doskonała.

– Zatem jesteśmy umówieni. I jeszcze raz bardzo dziękuję za obiadowe wspaniałości. Proszę przekazać ukłony szefowi kuchni.

– Z pewnością nie omieszkam tego zrobić – powiedział rozmówca z nieskrywaną dumą w głosie. – Po naczynia zaraz kogoś przyślemy. Jeśli to wszystko, dziękuję panu za rozmowę.

W słuchawce szczęknęło, a kilka minut później pod oknem pojawił się elektryczny wózek.

Po wyjściu pracownika restauracji Jaś Drewnicki poczuł, jak stan jego emocji wzbiera do niebezpiecznego poziomu.

– Jeszcze chwila, a eksploduję! – mamrotał. – Może jeszcze raz wejść pod prysznic? Nie. To nic nie da. Najbardziej gotuje się w mojej głowie, a jej zimnym prysznicem nie ochłodzę.

I wtedy pianista pomyślał o alkoholu. Nie miał w jego spożywaniu żadnego doświadczenia, ale słyszał, że pomaga w takich sytuacjach. Pozostawała jedynie kwestia, skąd go wziąć. Do restauracji wstydził się zadzwonić. „Toż z miejsca zyskałbym miano drobnego pijaczyny. Na takie zszarganie opinii nie mogę sobie pozwolić. Ale żadnego sklepu na terenie parku nie ma. Musiałbym wyjść na zewnątrz, a to już pachniałoby sensacją. A może znajdę coś na miejscu, w tym pokoju?”

Artysta nie sądził, ażeby kuchenne szafki czy też lodówka zawierały tego rodzaju używki, lecz sprawdził to dla świętego spokoju. I cóż się okazało? Że – jak to często w życiu bywa – coś, czego szukamy w najdalszych zakątkach świata, znajduje się tuż pod samym nosem! Bowiem Jaś Drewnicki odkrył w lodówce pękatą butelkę doskonałej szkockiej whisky.

– Przeznaczenie mi cię tu zesłało. – Uśmiechnął się i nalał sobie do kubka po kawie słuszną porcję słomkowego płynu.

Zdawał sobie sprawę, że takim postępowaniem profanuje szlachetny trunek, ale sytuacja była na tyle wyjątkowa, iż można było usprawiedliwić tę niezbyt wyszukaną formę.

Pierwszy łyk poraził jego kubki smakowe i storpedował przełyk. Reakcja organizmu była tak gwałtowna, że w oczach pianisty pojawiły się łzy.

– Ależ to palące! – jęknął Jaś, ledwo łapiąc oddech. Gdy doszedł do siebie, z ciekawości wziął drugi łyk. Teraz poszło dużo lepiej. Przy trzecim począł nawet zauważać subtelności smakowe, zaś po czwartym musiał nalać sobie następną porcję. Co ciekawe, poczuł rozchodzące się promieniście od żołądka ciepło, a na jego rozedrgane nerwy spłynął dziwny spokój. Gdzieś odeszło napięcie ściskające mu gardło, przestało go gnieść w dołku. – To naprawdę działa! – niemalże wykrzyknął, patrząc z podziwem na butelkę.

Kiedy był w połowie trzeciej szklaneczki, ponownie zadzwonił telefon.

– Czyżby znowu restauracja? Pewnie chcą mi zaproponować kolację – wypowiedział na głos nieco rozbawiony. Tanecznym krokiem podszedł do aparatu.

– No? Co macie dla mnie tym razem? – rzucił do słuchawki.

– Niech pan uważnie posłucha. – Po drugiej stronie odezwał się ponury męski głos.

Jaś Drewnicki błyskawicznie wrócił z obłoków na ziemię. Poczuł, jak sztywnieją mu mięśnie, a po krzyżu przechodzi dreszcz.

– Halo, jest pan tam? – dopytywał się mężczyzna.

– Jestem… Naturalnie, że jestem… – wybąkał pianista. – Skąd pan wiedział, że można mnie znaleźć pod tym telefonem?

– To nieistotne. Ważne, że pana znalazłem. Przejdźmy zatem do rzeczy. Czy nasza umowa jest aktualna?

– Nasza umowa? Jaka umowa?

– Przecież umawialiśmy się wstępnie?!

– Ach tak! Telefonicznie! Już sobie przypominam. Oczywiście, że aktualna! Czy mam rozumieć… że pan to ze sobą ma?

– Naturalnie, że mam. A czy pan jest odpowiednio przygotowany do rozmów? Tak jak to wcześniej ustalaliśmy?

– Tak, jestem przygotowany – choć powiem szczerze, że to są oszczędności całego mojego życia i jeszcze trochę musiałem pożyczyć.

– To mnie nie interesuje. Interesuje mnie, czy potwierdza pan swoje zainteresowanie i czy jest pan zdecydowany na sfinalizowanie transakcji.

– Tak, potwierdzam i jestem gotów.

– W takim razie spotkamy się za dziesięć minut w okolicy stawu. Proszę tam przyjść z… sam pan wie, z czym.

– Wiem, wiem. A pan? Jak rozumiem, będzie pan to miał?

– Oczywiście.

– To świetnie. Tylko wie pan co? Zastanawiam się, czy to dobre miejsce na nasze spotkanie. Bo przecież ja muszę gdzieś usiąść i w spokoju zapoznać się z tym, co pan mi pokaże.

– Nie ufa mi pan?

– To nie jest kwestia zaufania. Niech pan mnie zrozumie. Ja chciałbym to szczegółowo obejrzeć, zapoznać się, przeanalizować, a za godzinę będzie zmierzch. Może przełożymy wszystko na jutro? Spotkajmy się na przykład o ósmej w parkowej restauracji?

– Wykluczone. Albo zaraz, albo wcale, mój panie. I jedyne, na co mogę przystać, to to, że będzie pan mógł przez pięć minut obejrzeć nuty na parkowej ławce. Pięć minut, nie dłużej! Na szczegółową analizę nie ma czasu. Ja jeszcze dziś muszę być w Berlinie.

– To co? Mam kupować kota w worku?

– Ależ drogi panie! W żadnym wypadku nie musi pan niczego kupować! Ja idę panu na rękę, bo chciałbym, aby właścicielem tego skarbu stał się ktoś, kto potrafi tę rzecz należycie docenić, a nie jakiś bezduszny kolekcjoner, który oprawi manuskrypt w ramki i powiesi sobie na ścianie. Ale cóż, jak pan nie chce, znajdę kupca gdzie indziej. I zapewniam, że weźmie to, co oferuję, z pocałowaniem ręki!

– Zaraz, zaraz. Niech pan nie będzie taki drażliwy. Spotkajmy się nad tym cholernym stawem. Jeśli coś wzbudzi moje wątpliwości, to najwyżej rozejdziemy się każdy w swoją stronę.

– Jest pan pewien, że pan tego chce? Bo jeśli nie, szkoda mojego i pańskiego czasu.

– Jestem pewien. Przyznam, że twardy z pana negocjator. Nie daje mi pan wyboru.

– Wyboru? Tu nie ma żadnego wyboru! I żeby było jasne, to nie są negocjacje! Albo akceptuje pan moje warunki, albo adieu! Zrozumiał pan?… Halo, jest pan tam?

– Jestem, jestem. Zrozumiałem pana dobrze. Widzę również, że przedłużanie tej rozmowy nie ma najmniejszego sensu.

– Wreszcie gada pan do rzeczy. Więc widzimy się za dziesięć minut nad stawem. Tylko, panie, bez żadnych sztuczek! Jak nabiorę choćby cienia podejrzeń, natychmiast się ulatniam, a panu okazja przejdzie koło nosa. Bezpowrotnie!

– Dobra, dobra. Nie kontynuujmy jałowej gadaniny. Zbieram się i idę. Jak pana poznam?

– Przecież już mnie pan dziś widział! No ale dobrze. Wystarczy, że pan tam przyjdzie. Podejdę do pana.

W słuchawce szczęknęło. Jaś Drewnicki wolno wypuścił powietrze z płuc. Podszedł do kanapy i po raz kolejny sprawdził zawartość walizeczki. Wyjął z niej rewolwer i zawadiacko zakręcił bębenkiem, który naładowany był gazowymi pociskami. Nie schował broni do kieszeni, tylko na wzór hollywoodzkich bohaterów gangsterów zatknął za pasek spodni. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze i z wyraźnym zadowoleniem pokiwał głową. Następnie starannie zablokował szyfrowy zamek neseseru, wziął go pod pachę i wyszedł z pokoju, zatrzaskując drzwi. Powstały przy tym pęd powietrza porwał nuty z kanapy i rozrzucił na podłodze.

*

Dzień zbliżał się ku końcowi. Kwadrans po zamknięciu parku Emil Marchewka ruszył w ostatni obchód. Wszyscy pracownicy doskonale wiedzieli, jak bardzo lubił to robić, toteż nikt nie próbował go w tym wyręczać. Co było powodem takiego upodobania młodego ochroniarza do wieczornych obchodów? Pora dnia. Kolegom mówił, że idzie powiedzieć kwiatom, owadom i ptakom „dobranoc”. I rzeczywiście to robił, choć współpracownicy szczerze powątpiewali w te jego przyrodnicze zamiłowania. Wszyscy jak jeden podejrzewali, że chodzi po kryjomu wyławiać z fontanny drobne monety wrzucane tam przez turystów na szczęście. Nikt jednak nigdy nie pokwapił się, by zweryfikować te oszczercze plotki.

Emil Marchewka dobrze wiedział, co złośliwcy rozpowiadają za jego plecami, lecz obchodziło go to tyle co zeszłoroczny śnieg. Kroczył niespiesznie i niemalże dostojnie żwirowymi alejkami, starając się żadnej nie pominąć. Obserwował zamykające się kielichy kwiatów, spóźnione pszczoły i trzmiele zbierające ostatnie porcje pyłku lub łapczywie spijające ostatnie krople nektaru. Z lubością wdychał kwiatowe zapachy nabierające wieczornej intensywności. Życzył dobrej nocy ptakom sadowiącym się na gałęziach drzew na nocny spoczynek. Wsłuchiwał się w wieczorne cykanie koników polnych i z satysfakcją dostrzegał pierwsze wyloty parkowych nietoperzy lub czasem bezgłośny przelot sowy. Nic dziwnego, że jego wieczorny obchód noszący znamiona rytuału trwał zwykle dwukrotnie dłużej niż powinien.

Tego wieczoru Marchewka zaczął inspekcję od okrążenia zabudowań oficyny. Pojawiały się bowiem od parkowych gości sygnały, że gdzieś pod dachem założyły gniazdo szerszenie. Skoro tak, należało jak najszybciej je wyeksmitować, gdyż ukąszenie rozdrażnionego owada mogło być nawet dla dorosłego człowieka fatalne w skutkach, nie mówiąc o dzieciach, których w parku przebywało wiele. Niestety, pomimo wnikliwej obserwacji Emil niczego nie wypatrzył. Przeszedł mimo fontanny, nawet na nią nie zerkając, minął ławeczki, na których turyści słuchają chopinowskich koncertów, i skierował się ku rzeczce. Wkroczył na drewniany mostek i jak zwykle w tym miejscu zrobił sobie przerwę. Uwielbiał patrzeć na przepływającą bezgłośnie wodę. Wyobrażał sobie, że tak oto wraz z nią przepływa ludzkie życie. Ani go zatrzymać, ani zawrócić. Jedyne, co można zrobić, to wskoczyć w nurt i dać się ponieść.

Wtem stojący na mostku ochroniarz posłyszał tuż koło głowy zwielokrotniony wysoki wibrujący dźwięk. To komary zwiedziały się o jego obecności. Próbował machaniem rąk odpędzić krwiożercze bestie, lecz był to trud daremny. Chcąc nie chcąc, trzeba było ruszać dalej. Emil przeszedł przez mostek i zagłębił się w bardziej mroczną część parku. Rosły tam wysokie drzewa i gęste zarośla, które stanowiły dom dla pokaźnego stadka parkowych wróbli. Dalej wąska ścieżka wiodła nad staw. Było to właściwie oczko wodne, sztucznie stworzone na potrzeby parku. Stale przebywało nad nim kilkanaście par różnych gatunków kaczek i niezliczone zastępy żab. Marchewka już z daleka słyszał ich skrzekliwy, aczkolwiek uroczy koncert.

Kiedy przechodził koło rozłożystego cisu, coś przykuło jego uwagę.

– Ki diabeł? – mruknął i choć jeszcze było widno, sięgnął po latarkę. Ku swemu zdumieniu dostrzegł, że jej światło wyłowiło leżący w trawie męski skórzany but. – Że też ci ludzie sumienia nie mają – zazgrzytał zębami. – Żeby buty w parku wyrzucać? Bo przecież to niemożliwe, żeby ktoś tylko jeden zgubił. Pewnie gdzieś leży drugi.

Gdy oburzony irytującym postępowaniem turystów Emil Marchewka zajrzał głębiej pod cis, zamiast spodziewane­­­­go drugiego buta niespodziewanie natknął się na… ludzką stopę.

– O Jezu, o rany!!! – jęknął, krztusząc się od nagłego kaszlu.

W pierwszej chwili odskoczył od znaleziska jak oparzony. W następnej jednak opanował się, przemógł i wrócił pod drzewo. Podniósł z trawy jakiś patyk i lekko trącił stopę w nadziei, że w ten sposób obudzi kogoś śpiącego czy może pijanego. Nic z tych rzeczy. Stopa pozostała bezwładna. Wobec takich okoliczności Emil Marchewka musiał okiełznać strach, zmobilizować wszystkie siły i wykazać się wymaganym w takich sytuacjach hartem ducha. W końcu był pracownikiem ochrony! Kto jak nie on powinien podjąć natychmiastową interwencję? A jeśli tam, pod drzewem – na co wszystko wskazuje – naprawdę leży człowiek? Toż należy bezwzględnie sprawdzić, czy żyje! Może trzeba mu udzielić pierwszej pomocy? Podjąć tyle razy ćwiczoną w czasie szkoleń resuscytację?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Od autora

Dostępne w wersji pełnej

1 Kroczący przy nich mężczyźni w znakomitej większości dużo bardziej byli zainteresowani możliwością skoczenia gdzieś na piwko niż wleczenia się noga za nogą obok wypachnionej matrony popychającej „dyliżans” z potomkiem.
2 W ogóle niewiele widzieli, ponieważ byli wpatrzeni w ekraniki swych elektronicznych gadżetów.
3 Owymi „bubkami” byli najczęściej dygnitarze partyjno-państwowi, obrzydliwie bogaci, znudzeni wszystkim biznesmeni, delegacje zagranicznych dyplomatów. Jednym słowem ludzie kompletnie niezainteresowani osobą i twórczością Fryderyka Chopina.
4 Spośród szesnastu fortepianowych polonezów Chopina tylko siedem zostało opatrzonych mianem opusu i uznanych przez kompozytora za godne wydania. Pozostałe dziewięć pochodzi z wczesnych lat twórczości artysty i nie zostały one wydane za jego życia. Źródło: https://culture.pl/pl/dzielo/fryderyk-chopin-polonezy

Śmierć w Żelazowej Woli

ISBN 978-83-8313-380-5

© Tomasz Sobieraj i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Paweł Pomianek JęzykoweDylematy.pl

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

FOTO: Wojsyl / CC

BY-SA 3.0 © 2022 Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk