Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
155 osób interesuje się tą książką
Jak królowa Elżbieta II odkryła swoją smykałkę do rozwiązywania spraw kryminalnych....
Rok 1957. Młoda kobieta zostaje znaleziona martwa w domu położonym milę od pałacu Buckingham. Ofiara ubrana jest jedynie w jedwabną bieliznę i diamentową tiarę. Nieopodal zostaje znaleziony starszy mężczyzna, który ma oko przebite długim ostrym narzędziem.
Kiedy ktoś jej bliski zostaje wplątany w sprawę, młoda królowa Elżbieta II nie ma wyjścia i potajemnie bierze śledztwo w swoje ręce.
Wie jednak, że nie może stawić czoła temu wyzwaniu sama. Potrzebuje wsparcia kogoś sprytnego, dyskretnego i lojalnego, kogoś, komu może zaufać. Wtedy nawiązuje współpracę z Joan McGraw, byłą łamaczką kodów z Bletchley Park. To może być początek długiej przygody kryminalnej....
Królewsko błyskotliwa czwarta książka z serii Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim babciom – Joan i Jessie
Potrzeba nam odwagi zdolnej przeciwstawić się subtelnemu zepsuciu cyników, abyśmy mogli zademonstrować światu, że spoglądamy w przyszłość bez lęku. Nienawiść i zniszczenie zawsze przychodziły człowiekowi z łatwością. Znacznie trudniej jest budować i cenić to, co już się ma…
Nie poprowadzę was w bój, nie dam wam praw ani nie wymierzę sprawiedliwości, ale mogę oddać wam coś innego – swoje serce i miłość do tych starych wysp oraz wszystkich ludzi tworzących nasze braterstwo narodów.
Świąteczne orędzie królowej Elżbiety II wygłoszone w 1957 roku
CZĘŚĆ I
Niech żyje królowa!
Paryż, kwiecień 1957 roku
Królowa od razu zrozumiała, że – mówiąc metaforycznie – popełniła fatalny błąd.
– Mais bien sur, madame. Ça arrive*.
Rzeczywiście, w trakcie kolacji przy świecach w Luwrze, uświetniającej drugi dzień wizyty królowej we Francji, wspomniała – być może nieco zbyt tęsknym tonem – że nigdy dotychczas nie miała okazji ujrzeć na własne oczy Mona Lisy. W Salle des Caryatides, w której odbywało się przyjęcie, zgromadził się le tout Paris – cały Paryż. Można było odnieść wrażenie, że przy stołach zasiedli dosłownie wszyscy ministrowie, wszystkie wielkie damy i wszelkiego rodzaju wybitne osobistości francuskiej stolicy. Ludzie ci, wystrojeni elegancko, siedzieli teraz blisko siebie i z uwagą śledzili każdy, choćby najmniejszy ruch znakomitego gościa. Królowa tymczasem, mimo że tu i ówdzie dostrzegała ciekawą kolumnę czy zdobiony strop, na razie nigdzie nie widziała żadnych dzieł sztuki.
Po krótkiej naradzie odbytej przez kierownictwo muzeum dwóch portierów wniosło do sali dzieło Leonarda we wspaniałej pozłacanej ramie. Ustawili je na podłodze i oparli o krzesło, tak by monarchini mogła je wygodnie podziwiać. Był to dla niej absolutnie nadzwyczajny moment: kiedy królowa popatrzyła w słynne, jak gdyby lekko senne oczy Mona Lisy, kobieta z płótna wbiła w nią swoje nieprzeniknione spojrzenie. Elżbieta świetnie znała ten portret z niezliczonych reprodukcji, tym większe było więc jej zdumienie, gdy wreszcie mogła stanąć twarzą w twarz z oryginałem. I nagle w przebłysku intuicji pojęła, co być może czuło wielu ludzi, gdy stawali przed jej obliczem.
Legendarny portret rozbudzał wielkie oczekiwania, chociaż w rzeczywistości, w ruchliwym świetle świec, okazał się zaskakująco ludzki, bliski światu oglądających. W ukazanej na płótnie modelce królowa dostrzegła zwyczajną młodą kobietę, pięknie upozowaną i być może nieco zakłopotaną faktem, że jest z taką uwagą obserwowana. „Wiem, co czujesz”, pomyślała królowa. Maestria, z jaką namalowano obraz, była niezaprzeczalna, aczkolwiek królowej trudno było chłonąć jego piękno, gdy wszyscy wkoło wyciągali szyje, aby zobaczyć jej reakcję.
– C’est merveilleux, n’est-ce pas?* – powiedziała w końcu, w pełni świadoma, że ocenie takiej można by zarzucić skandaliczną wręcz powściągliwość.
Niedługo potem, gdy goście przenieśli się do innego, równie olśniewającego pomieszczenia, tłum otaczających królową znakomitości jeszcze zgęstniał, a ona sama poczuła, że jest obserwowana ze zdwojoną uwagą. Wokół niej nieustannie kłębiły się setki osób chcących przywitać się z brytyjską monarchinią. Jej uwadze nie uszły momenty, gdy bardziej energiczni goście pomagali sobie łokciami, próbując zająć najlepsze miejsce. Kiedy ruszyła na nią jedna z takich fal, królowa nagle stała się dojmująco świadoma tego, że ze wszystkich stron otacza ją ściana stłoczonych ludzkich ciał. Napierająca ciżba sprawiała, że nie było czym oddychać. Niemal ogarnęła ją trwoga, ale trwało to tylko ułamek chwili. Oczywiście tak wielka popularność musiała cieszyć, ale, prawdę mówiąc, królowa wolałaby przetrwać ten wieczór bez uszczerbku na zdrowiu i uszkodzeń odzieży.
Odzyskała równowagę i przywołała na twarz uprzejmy uśmiech – lekcje udzielane jej przez babkę, królową Marię, nie poszły w las. Kiedy wodziła wzrokiem po morzu podekscytowanych twarzy, dwie przykuły jej uwagę. Pierwsza osoba, mężczyzna, nie patrzyła na nią, lecz na kogoś stojącego za plecami królowej. Zarejestrowała moment, gdy jego twarz wykrzywił gniewny grymas, a w oczach rozgorzała nienawiść. Znała takie spojrzenie, ale dotychczas widziała je tylko parę razy, gdy jako nastolatka słuchała, jak oficerowie lub ich najbliżsi wspominali największe koszmary wojenne. Królowa wiedziała, kim jest ten człowiek, znała jego historię i dzięki temu mogła się domyślić, w kogo wbija wzrok.
Druga osoba, także mężczyzna, z nieskrywaną pogardą, wodziła spojrzeniem po otaczających ją ludziach. Grymas ust wyrażał frustrację. Kiedy spojrzenia monarchini i jego w końcu się spotkały, błyskawicznie się zreflektował, nadając twarzy neutralny wyraz. Ale królowa widziała już dość. Bardzo dobrze znała tego mężczyznę.
Zrozumiała, że zaraz po powrocie do ojczyzny czeka ją sporo pracy – było jasne, że ktoś z kręgu jej najbliższych współpracowników próbuje sabotować tę wizytę. Musi zareagować, ale jej odpowiedź powinna być dyskretna, co uczyni całą akcję trudniejszą. Na razie nie wiedziała, komu może zaufać.
W drodze powrotnej do ambasady brytyjskiej zagadnęła Filipa:
– Zwróciłeś uwagę, że poczęstowali nas dziś ostrygami?
– Owszem, i to całkiem pysznymi – odparł z uśmiechem mąż. Ale już po chwili zaniepokojony zmarszczył brwi. – Ale ty za nimi chyba nie przepadasz. Spróbowałaś ich?
– Nie. Chociaż tak naprawdę to całkiem lubię ostrygi. – Królowa odwzajemniła uśmiech. – Po prostu wolę nie jadać ich za granicą.
– Wydaje mi się, że w tym przypadku możemy zaufać żabojadom. Raczej mało prawdopodobne, żeby chcieli cię otruć. Poza tym w przyrządzaniu ostryg nie mają sobie równych. Zawsze tak było.
– Nie wątpię. Ale nie chodzi mi o Francuzów, tylko o same ostrygi. Z nimi nigdy nie wiadomo. A gdybym nabawiła się rozstroju żołądka, byłaby to przecież katastrofa.
– Faktycznie. No cóż, szkoda, bo były pierwsza klasa.
Królowa otuliła się szczelniej futrem i spojrzała w okno, za którym migotały światła Place de la Concorde. Do ambasady nie było daleko, wkrótce mieli dotrzeć na miejsce. Królowa zawsze uwielbiała ten ogromny plac nad rzeką. W tle dostrzegła klasyczną bryłę hotelu de Crillon, na środku starożytny obelisk zwieńczony złotem. Miejsce to zawsze tchnęło rozmachem. Inna sprawa, że to właśnie tutaj stanął szafot, na którym stracono króla Ludwika XVI i jego żonę Marię Antoninę.
Czy powinna zdradzić Filipowi, gdzie tak naprawdę błądzi teraz myślami?
Limuzyna objechała plac i potoczyła się dalej wzdłuż rue Ro-yal. Kiedy poprzednio bawiła z Filipem w Paryżu, w 1948 roku, była w ciąży z Karolem. Ach, znów być dwudziestodwuletnią dziewczyną, świeżo po ślubie i zakochaną do szaleństwa. Była to jej pierwsza wizyta w stolicy Francji, a do tego przedsięwzięta w wyjątkowym momencie, gdy w powietrzu nadal wyczuwało się dziką radość z powodu wyzwolenia. Cóż to była za podróż.
Kiedy zjawili się tu dwa dni temu, królowa nie oczekiwała, że dane jej będzie jeszcze raz przeżyć podobne uniesienia – wszak była już kobietą w kwiecie wieku, trzydziestoletnią, matką dwójki dzieci, które zostały w ojczyźnie; osobą, która stale ma na głowie rozliczne problemy państwowe, a w dodatku musi znosić bezpodstawne plotki na temat rzekomej niewierności swojego męża. Ale tego wieczoru paryżanie witający ją tłumnie na ulicach wydawali się autentycznie uradowani jej widokiem. Ich reakcje bardzo ją wzruszały. Filip miał rację: nie było powodów, by podejrzewać, że Francuzi chcą ją otruć, podsuwając do zjedzenia nieświeże ostrygi.
A mimo to…
Podczas podróży zagranicznych królowa ograniczała swoje wymagania do minimum. Jako osoba obdarzona końskim zdrowiem i będąca w całkiem niezłej kondycji fizycznej chętnie pracowała do upadłego i zjadała niemal wszystko, czym ją częstowano. Tyle że akurat skorupiaki stanowiły rzadki wyjątek. Kancelaria królowej zawsze stawiała sprawę jasno – z dokuczającym bólem brzucha pełnienie królewskich obowiązków będzie niemożliwe. A mimo to z jakiegoś powodu podano jej na kolację sześć ostryg w sosie mignonette z truskawkami i szampanem, zupełnie jak gdyby wytyczne kancelarii trafiły w próżnię.
Oczywiście można by to wytłumaczyć zwykłym niedopatrzeniem, tak byłoby najłatwiej. W przypadku wizyt zagranicznych zawsze jakiś drobiazg szwankował, było to nieuniknione, z reguły zresztą dawało komiczny efekt. Tyle że tutaj dochodziło jeszcze zaginięcie tekstu jej przemowy.
Dwadzieścia cztery godziny wcześniej królowa miała wygłosić krótkie przemówienie w odpowiedzi na toast francuskiego prezydenta. Plan przewidywał, że będzie to pièce de résistance, gwóźdź programu pierwszego dnia wizyty. Wystąpienie miało być pretekstem do przypomnienia Francuzom, że królowa brytyjska biegle włada ich językiem. Treść przemowy wysławiała entente cordiale – sojusz między dwoma narodami, których wielkie poświęcenia umożliwiły na przekór wszystkiemu zwycięstwo w wojnie. Sam tekst nie był co prawda zbyt długi, jednak pracowano nad nim od wielu tygodni, a królowa poświęciła sporo czasu, żeby go sobie dobrze przyswoić.
Niespodziewanie, gdy zaledwie godzina dzieliła ją od wyjazdu do Pałacu Elizejskiego, gdzie miała wygłosić mowę, jej osobisty sekretarz, blady jak trup, poinformował ją, że tekst, wraz ze wszystkimi kopiami oraz arkuszami kalki maszynowej, gdzieś przepadł. Sekretarz oraz ambasador starali się szybko sklecić coś nowego, ale królowa wiedziała, że to nie będzie to samo. Całkiem możliwe, że gdy będzie wypowiadać nieprzećwiczone wcześniej frazy w języku niebędącym przecież jej językiem ojczystym, mowa utraci swoją moc.
Na szczęście przypomniała sobie, że gdy jedna z późniejszych wersji tekstu wróciła od stenotypistek w pałacu Buckingham, znajdowało się na niej kilka świetnych uwag poczynionych bezbłędną francuszczyzną. Królowa pomyślała, że być może maszynistka, która pracowała nad tekstem, zachowała własną kalkę, na której go przepisała. I rzeczywiście, pięćdziesiąt minut później kobieta przedyktowała przez telefon cały tekst mowy osobistemu sekretarzowi. W ten sposób o włos uniknięto katastrofy.
Gdyby na jakiś czas zawieruszył się sam oryginał, można by to tłumaczyć zwyczajnym pechem. Ale żeby zniknęły również wszystkie kopie i kalki?
A do tego dochodził, jakby nie dość było tych przykrych wpadek, wyraz absolutnej odrazy malujący się na twarzy mężczyzny, gdy lustrował tłum napierający na nią ze wszystkich stron. I właś-nie jego zachowanie pozwalało spojrzeć na pozostałe wydarzenia w nowym świetle. Stawało się jasne, że komuś bardzo zależało na tym, żeby zepsuć jej wizytę. Komuś z jej bliskich współpracowników. Komuś, kogo aż do dzisiaj darzyła zaufaniem.
Zarazem królowa zdawała sobie sprawę, że gdyby nawet podzieliła się z Filipem swoimi podejrzeniami, na ich poparcie miała niewiele – zaginione kalki maszynowe, skorupiaki, których się nie spodziewała w menu, czyjaś skwaszona mina. Zyskałaby tyle, że zostałaby posądzona o nazbyt bujną wyobraźnię odziedziczoną po matce albo że po prostu po dwóch pracowicie spędzonych dniach za granicą zmęczenie dawało się jej we znaki i zaczęła się u niej rozwijać jakaś obsesja. Wolała nie ryzykować, że do tego dojdzie w sytuacji, gdy ta wizyta miała tak kolosalne znaczenie.
Poza tym cóż właściwie mogła w tej chwili zrobić ona albo Filip? Kiedy wioząca ją limuzyna skręcała w lewo, w rue du Faubourg Saint-Honoré, postanowiła, że zachowa te przemyślenia dla siebie.
*Mais bien… (fr.) – Ależ oczywiście, proszę pani. To się zdarza (przyp. red.).
* C’est merveilleux… (fr.) – To wspaniałe, nieprawdaż? (przyp. red.)
Brawo, Wasza Wysokość – pochwalił ją osobisty sekretarz rankiem następnego dnia. Być może zabrzmiało to odrobinę zbyt protekcjonalnie. – Wydaje mi się, że wczorajszy wieczór możemy uznać za kolejny sukces.
– Dziękuję, Hugh. Prawdę mówiąc, ten tłum trochę mnie zmęczył. Momentami bałam się, czy nie zostanę stratowana.
Sir Hugh Masson uśmiechnął się uprzejmie, zupełnie jakby w jego odczuciu ta wypowiedź królowej nie mogła być niczym innym jak tylko niewinnym żarcikiem. On, w przeciwieństwie do niej, nie musiał stawać w obliczu tego dzikiego tłumu.
W ambasadzie czekali na nią ustawieni w rzędzie trzej dworzanie wysokiego szczebla ubrani w prążkowane liberie, gotowi omówić plany na rozpoczynający się dzień. Oprócz sir Hugh stawili się major Miles Urquhart, zastępca osobistego sekretarza, a także Jeremy Radnor-Milne, rzecznik prasowy królowej. Panowie, których charakteryzowały solidność, tradycjonalizm i niezawodność, stanowili elitę wśród „wąsaczy”, jak określał ich Filip, czyli starej gwardii dworzan odziedziczonych przez królową po ojcu.
Przeciwwagę dla budzących respekt bujnych siwych bokobrodów stanowiły okulary sir Hugh Massona w dużej czarnej oprawie, pozwalające domyślać się w nim miłośnika książek.
– Premier prosił, abym przekazał pani, jak bardzo jest rad, że wizyta przebiega zgodnie z planem. Szczególną sensację wzbudzają kreacje wieczorowe Waszej Wysokości. Duży podziw budzi też dobór francuskich kwiatów na haftach.
– Pan Hartnell rzeczywiście bardzo się postarał przy zdobieniach sukni.
– Wypada się cieszyć, gdy udowadniamy, że umiemy konkurować na polu mody z Francuzami – zauważył radośnie Miles Urquhart, zastępca osobistego sekretarza. – A nawet, ośmielę się dodać, ich prześcignąć.
Jego bujny rudy wąs zdawał się emanować zachwytem i dumą narodową. Urquhart był zawsze absolutnie przekonany, że monarchia brytyjska jest najwspanialszą instytucją polityczną na świecie i zarazem stanowi rozwiązanie niemal każdego problemu, nie wyłączając tych związanych z modą. Dla królowej konieczność sprostania tak wysokim wymaganiom wydawała się niekiedy dość deprymująca.
– Cóż, nie wydaje mi się, żebyśmy prześcignęli Diora czy Balmaina – zaoponowała skromnie królowa. – Ale to dobrze, że nie mamy się czego wstydzić.
– Teraz staje się zrozumiałe, dlaczego Francuzi nalegali, żeby została pani głową państwa.
– To było trochę dziwne, nie sądzicie? – spytała.
Nadal nie mogła w to uwierzyć, a przy tym bynajmniej nie pomagało to w temperowaniu oczekiwań Urquharta, ale gdy francuski premier w zeszłym roku przedstawił projekt unii francusko-brytyjskiej, zaproponował, by głową powołanego w ten sposób organizmu państwowego została królowa – o czym wiedzieli jedynie brytyjski premier i jego najbliżsi współpracownicy. Dla brytyjskiej delegacji pomysł taki był wielkim zaskoczeniem.
– No ale ostatecznie Francuzi poszli po rozum do głowy – dodała królowa. – Eden postąpił mądrze, odmawiając. Poza tym wydaje mi się, że ta intryga była inicjatywą wyłącznie monsieur Molleta. Od tamtej pory nikt ani razu o niej nie wspomniał.
Jeremy Radnor-Milne zaśmiał się, odrobinę za głośno:
– Ha, ha! Było, minęło. W ostatnim czasie Francja ma złą passę. Wydaje się wręcz, że Francuzi są dość zdesperowani.
Rzecznik prasowy nosił cieniutki wąsik, wyraźnie wzorowany na aktorze Davidzie Nivenie, co miało chyba sugerować, że zarówno wojskową brawurą, jak i nienagannymi manierami dorównuje gwieździe kina. Podobnie jak Urquhart lubił obnosić się ze swoim patriotyzmem i gdy wspomniał o złej passie, zapewne miał na myśli zakończone niepowodzeniem militarne wysiłki Francji na rzecz utrzymania kontroli nad egipskim Kanałem Sueskim. Nawiasem mówiąc, Zjednoczone Królestwo również wysłało tam wojska, a kryzys sueski zakończył się dla niego równie wielką katastrofą jak dla Francji.
Epoka dyplomacji kanonierek, gdy do rozwiązania problemów wystarczyło, aby stare potęgi imperialne wysłały parę okrętów w ramach pokazu siły, należała już do przeszłości. Obecnie niezbędne było zaangażowanie Amerykanów, a ponieważ ci nie zamierzali się mieszać, o czym wprost z Waszyngtonu poinformował prezydent Eisenhower, Francuzi i Brytyjczycy zostali zmuszeni do upokarzającego odwrotu. Porażka w kryzysie sueskim kosztowała Edena tekę premiera.
– We Francji dużo mówi się o sojuszu ze szkopami – stwierdził Urquhart, kręcąc głową z dezaprobatą. – Chodzi o nowy Traktat rzymski, „Wspólnotę Gospodarczą”. Jak zwał, tak zwał. Kto by pomyślał, przecież przez większość ostatniego stulecia Francja i Niemcy skakały sobie do gardeł.
– Podejrzewam, że inicjatywa taka miałaby zapobiec powtórce z historii – zauważyła królowa. – Ale nie wydaje mi się, żeby wszyscy potencjalni sygnatariusze byli skłonni przystąpić do takiego paktu. – Królowa zwróciła się teraz do swojego osobistego sekretarza. – Chciałabym, Hugh, abyś wiedział, że hrabia de Longchamp jest przeciwny traktatowi. Wiesz, jakim koszmarem były dla niego lata wojenne; ile wycierpiał z rąk nazistów. Z depesz dyplomatycznych, jakie do mnie docierają, wynika, że z jego zdaniem liczy się prezydent.
– Skąd pani wie o takim jego nastawieniu? Kto pani powiedział?
– Miał to wypisane na twarzy wczoraj wieczorem – wyjaśniła królowa. Hrabia był pierwszym z mężczyzn, u których dostrzegła osobliwy wyraz twarzy podczas uroczystości w Luwrze. – Z jego spojrzenia wyzierała czysta nienawiść, a patrzył na niemieckiego ambasadora stojącego za mną. Skąd wiem, że był to akurat niemiecki ambasador? No cóż, tak się składa, że temu mężczyźnie wyjątkowo paskudnie śmierdzi z ust. Słowo daję, ktoś powinien mu zwrócić na to uwagę. Komu jak komu, ale dyplomacie naprawdę to nie wypada.
– Przekażę te informacje, komu trzeba – zadeklarował sir Hugh.
– Tylko nie tę o oddechu ambasadora.
– Tę też, proszę pani. W ministerstwie spraw zagranicznych będą zachwyceni, kiedy to usłyszą. Dziękuję.
Następnie rozmowa zeszła na harmonogram dnia – składał się z pięciu części, dzień królowej miał się zakończyć o północy. Grafik w najdrobniejszych szczegółach określał, gdzie monarchini znajdzie się o danej porze i z kim się tam spotka, poczynając od pracowników fabryki Renault, a na burmistrzu Paryża kończąc. Uwadze królowej nie uszedł fakt, że plan przewidywał tylko dwie pięciominutowe przerwy na skorzystanie z toalety, i postanowiła dostosować do niego spożycie płynów.
Dopiero na zakończenie rozmowy wspomniała o ostrygach.
W odpowiedzi dwie pary krzaczastych brwi zmarszczyły się, a ich właściciele spojrzeli ze zgrozą na szefową. Jeremy Radnor-Milne, wyraźnie zbity z tropu, wydął usta, nad którymi przebiegała pozioma czarna kreska wąsika.
– Skorupiaki – pospieszył z wyjaśnieniem sir Hugh, po czym odwrócił się z powrotem do królowej. – Czy zjadła je pani?
– Nie. Postąpiłam bardzo niegrzecznie. Za to skosztowałam nieco sosu mignonette.
Radnor-Milne ze zdumienia otworzył szeroko usta.
– Ja… ja… nie mam pojęcia, po jakie licho mieliby… – jąkał się.
– Pewnie któryś z kucharzy zaszalał, ustalając menu – uciął Urquhart. Następnie prychnął z oburzeniem, jak gdyby wyręczając w tym szefową. – Pomówię z nimi.
– Nie trzeba – oznajmiła królowa. – Stało się.
Przypatrywała im się teraz bardzo uważnie. Wszyscy trzej wąsacze wydawali się tak samo wstrząśnięci. Identycznie wyglądali dwa dni wcześniej, gdy wyszło na jaw, że tekst przemowy królowej rozpłynął się w powietrzu. Byli to mężczyźni, których służbę cenił jej ojciec i na których królowa zdawała się bez reszty w codziennych obowiązkach. Teraz zyskała pewność, że jeden z nich ją okłamuje. A co z pozostałymi dwoma?
Bobo Macdonald – Margaret albo panna Macdonald dla wszystkich z wyjątkiem rodziny królewskiej – sama co prawda też doczekała się wąsika, jednak zdecydowanie nie należała do wąsaczy. Była garderobianą królowej, ale na tym nie kończyła się jej rola: we wczesnym dzieciństwie Elżbiety była jej nianią, a obecnie powierniczką. Stanowiła jedyną, oprócz siostry, osobę, która lata temu dzieliła pokój z księżniczką. Obecnie zaś tylko jej królowa ufała na tyle, by powierzyć zadanie doboru i przechowywania odzieży. Monarchini nigdzie nie ruszała się bez Bobo. Nawet na miesiąc miodowy garderobiana udała się razem z parą królewską.
Gdy Elżbieta szykowała się na ostatni wieczór we Francji, Bobo też trwała na posterunku.
– I co powiesz?
Królowa zerkała z obawą na swoje odbicie w lustrze. Obie panie przebywały w garderobie na terenie rezydencji ambasadora. Suknia, którą monarchini teraz przymierzała, będąca już trzecią kreacją, w jakiej zaprezentuje się w trakcie swojej francuskiej wizyty, miała zarazem stanowić pewne novum: po raz pierwszy królowa zdecydowała się na sukienkę kolumnową, w stylu preferowanym przez jej matkę, zamiast jednej z rozkloszowanych spódnic do kolan, które stały się jej znakiem rozpoznawczym.
Jedwab skrzył się w świetle lampy, liczne ponaszywane ręcznie kryształy migotały. Suknia niewątpliwie była efektowna, ale czy przypadkiem nie za bardzo? A może wręcz przeciwnie – niewystarczająco? Projektant, Hardy Amies, odpowiadał również za kreację w kolorze pawim, w której królowa wystąpiła poprzedniego wieczoru. Kiedy zaprezentował jej wstępny projekt, wyraziła powątpiewanie, czy aby na pewno dobrym pomysłem jest tak zdecydowany kolor. Projektant rozwiał jej wątpliwości, tłumacząc, że wybrał taką, a nie inną kolorystykę, ponieważ – jak to ujął: „Jest pani femme de trente ans”. Czyli kobietą trzydziestoletnią. Był to najbardziej nieuprzejmy komentarz, na jaki się zdobył w stosunku do niej, o czym nie omieszkała go poinformować.
I być może, żeby zatrzeć złe wrażenie, pan Amies wystroił ją teraz w tę kolumnę migotliwego srebra. Przeglądając się w lustrze, królowa nie umiała oprzeć się myśli, że była to kreacja, po którą mogłaby sięgnąć Marilyn Monroe. Czy femme de trente ans nie wywoła skandalu, pokazując się w niej publicznie?
– Wyglądasz olśniewająco. To najlepsza z dotychczasowych kreacji. Ach, Lilibet, przecież sama wiesz. Spójrz na siebie!
Bobo suknia najwyraźniej przypadła do gustu, dobre i to. Królowa przez chwilę obracała się wokół własnej osi, sprawdzając, jak jej sylwetka prezentuje się z różnych stron. Brakowało jej swobody, jaką zapewniały ulubione spódnice z lekkich, zwiewnych materiałów. W listopadzie zeszłego roku, gdy na premierze filmowej poznała pannę Monroe, gwiazda miała na sobie obcisłą złotą sukienkę, w gruncie rzeczy niewiele się różniącą od kostiumu kąpielowego. Tamtego wieczoru królowa zaprezentowała się w czarnej aksamitnej sukni z krynoliną, zebranej w talii, a rozłożystej wszędzie indziej. W stroju takim czuła się pewnie, co wtedy bardzo jej się przydało. Nim obie panie uścisnęły sobie dłonie, biedna Marilyn, wciśnięta w tę swoją złotą kreację, tak mocno przygryzała usta ze zdenerwowania, że zjadła z nich całą szminkę.
Ale za to okazała się przeuroczą rozmówczynią. Jako że w tamtym czasie zatrzymała się niedaleko Windsoru, obie panie zgodziły się, że chętnie spotkałyby się również tam. Inna sprawa, że ani jedna, ani druga nie miały na to czasu. Na królowej aktorka zrobiła wrażenie śmiałej, lecz zarazem kruchej. Skojarzyła jej się z młodym koniem wyścigowym albo dziką łanią. Najchętniej pożyczyłaby jej swoje futro i szczelnie ją nim otuliła.
No ale to już przeszłość. Teraz to ona miała pójść między ludzi wystrojona w obcisłą suknię. I dlatego chciała zawczasu zasięgnąć drugiej opinii.
– Bobo, mogłabyś z łaski swojej zawołać księcia?
Bobo zamieniła parę słów z paziem czekającym za drzwiami, który poszedł do garderoby księcia Edynburga, żeby przekazać mu prośbę królowej. Filip odpowiedział, że przyjdzie za kilka minut. Elżbieta miała chwilę, żeby pomalować usta i założyć biżuterię, którą Bobo już dla niej przygotowała. Widząc, że królowa w zadumie bawi się kolczykami leżącymi na toaletce, garderobiana w mig pojęła, że monarchini przeżywa chwilę zwątpienia, i pospieszyła z pomocą.
– Widziałaś nagłówki prasowe? Francuzi określają się jako monarchiści! A w krajowych gazetach na pierwszych stronach piszą tylko o tobie i morderstwach w Chelsea.
– Morderstwach w Chelsea? – powtórzyła królowa, odwracając się do rozmówczyni. W dłoni trzymała lewy kolczyk.
– Ach, okropna historia. Dwa trupy znalezione w jednym z tych małych budynków stajenno-mieszkalnych przy Old Brompton Road. Rozpisywały się o tym „The Times” i „Daily Express”.
– Skąd wiesz?
– Ambasador sprowadza bieżące wydania gazet z Londynu pocztą lotniczą. Gospodyni mi pokazała.
– Wiadomo, kim są zabici?
– Na razie nie. To mężczyzna i kobieta. Podobno dziewczyna nie wiodła zbyt cnotliwego życia. Najgorsze, że wszystko wskazuje na to, iż tych biedaków zamordował dziekan opactwa w Bath albo któryś z jego gości. – Bobo pokręciła głową z niedowierzaniem. – Dziekan wynajmuje ten dom na czas swoich wizyt w Londynie. Na zdjęciu wygląda na przyzwoitego mężczyznę. Ale podobno odsłużył swoje na wojnie, więc pewnie bez przesady z tą przyzwoitością.
– Czy to już przesądzone, że ktoś ich zamordował?
Tak się składało, że królowa trochę znała dziekana, o którym mówiła Bobo. Uchodził za przykładnego duchownego Kościoła anglikańskiego. Podczas okazjonalnych wizyt w Windsorze, gdzie zdarzało mu się spotkać z królową przy obiedzie, zawsze robił na niej wrażenie przemiłego człowieka.
– Tak. Podobno zginęli bardzo gwałtowną śmiercią. W dodatku w dość dwuznacznej sytuacji. Otóż dziewczyna miała na sobie tylko satynową bieliznę i diamenty. W gazecie pisali, że gdy ją znaleziono, leżała na łóżku niczym Królewna Śnieżka. Ale to akurat pewnie podkoloryzowali, żeby uatrakcyjnić tekst dla czytelników, prawda? I jakoś nie przypominam sobie, żeby Królewnę Śnieżkę przedstawiano w samej bieliźnie.
– Kogo przedstawiono w samej bieliźnie? – zainteresował się Filip, który akurat w tej chwili energicznym krokiem wszedł do garderoby królowej. Jego uwagę absorbował krnąbrny mankiet, w który bez powodzenia usiłował wsunąć spinkę.
– Martwą kobietę znalezioną w Chelsea, proszę pana – wyjaś-niła Bobo.
– Ach tak? – mruknął książę, nadal nie unosząc wzroku. Spinki do mankietu były ze złota, spięte razem cieniutkim łańcuszkiem. Całość wymagała nie lada biegłości w użyciu. – Jak zmarła?
– Jeśli wierzyć gazetom, obie ofiary zostały uduszone. Mężczyzna dodatkowo został dźgnięty w oko. Obrzydliwe, do czego zdolni są niektórzy ludzie. Aż wierzyć się nie chce.
– Prawdę mówiąc, są ludzie, po których wszystkiego można się spodziewać – odparł Filip. Unosząc spojrzenie znad mankietu na żonę, dodał: – Chciałaś mnie o coś spytać, Lilibet?
Królowa zdążyła już założyć kolczyki. Teraz jeszcze umieściła na czubku głowy tiarę i wstała. Nie powiedziała ani słowa, bo prawdę mówiąc, nie wiedziała, jak poprosić o to, na czym jej zależało.
Filip zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.
– Nowa suknia?
– Tak.
– Nigdy nie ubierałaś się w takim stylu.
– To prawda.
– Ta suknia różni się od tych, w których zazwyczaj się pokazujesz. Jest taka… migocząca.
– Aha.
Zapadło milczenie.
– Do twarzy jej, prawda? – pospieszyła z odsieczą Bobo. W jej głosie dał się teraz wyczuć charakterystyczny dla Szkotów mentorski ton.
Filip w końcu złapał aluzję.
– Kochanie, wyglądasz zachwycająco. – Wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu i podszedł do niej sprężystym krokiem. – Gdyby Ava Gardner była parę centymetrów niższa…
Ujął dłonie żony i złożył na nich pocałunek, najpierw na jednej, potem na drugiej. Królowa przypomniała sobie, jak zniewalająco szarmancki potrafił być jej mąż. I jak wielkie oddanie w niej budził. I to nie tylko ze względu na wygląd kojarzący się z blond Wikingiem. Ważniejsze było co innego: Filip umiał rozbawić ją do łez, a już chwilę później być śmiertelnie poważny. I właśnie teraz wyraz jego twarzy zdradzał, że zdaje sobie sprawę z tego, jak ważna jest ta wizyta, jak dużo od niej wymaga i jak bardzo żona potrzebuje jego wsparcia.
– Świetnie. No dobrze, to mamy zatem załatwione – skwitowała Bobo. – Kochanie, tiara lekko się przekrzywiła. Nie zapomnij o naszyjniku. Ja przyniosę futro.
Na korytarzu, u szczytu schodów, zebrała się mała grupa składająca się z ambasadora, dwóch koniuszych, którzy pomagali parze królewskiej w pełnieniu oficjalnych obowiązków, a także sir Hugh i nowego osobistego sekretarza Filipa. Wszyscy panowie oczekiwali na parę królewską, by wspólnie zejść. Rozmowa toczona była przyciszonymi głosami, ale królowa zdołała wyłapać słowa „Cresswell Place”.
– O co chodzi? – spytał Filip. – O czym rozmawiacie?
– O morderstwach w Chelsea – odparł ambasador. – Słyszałeś już?
– Owszem. Uduszenie i cios ostrym narzędziem – oświadczył Filip, gmerając przy drugim mankiecie. – O te wam chodzi?
– Właśnie o te. To raczej nie wygląda na metody działania typowe dla członków Klubu Artemidy.
– Co takiego? – Filip gwałtownie uniósł głowę.
– Podobno wieczorem tamtego dnia dziekan zjadł kolację na mieście, a po posiłku wrócił do domu w towarzystwie paru osób. Zamierzali pograć w karty. Nikt inny, z wyjątkiem ofiar, ani nie wchodził do domu, ani go nie opuszczał. Wniosek nasuwa się sam… – Ambasador nagle zamilkł i nerwowo odkaszlnął. – Czy przypadkiem pan też nie należy do Klubu Artemidy?
– Owszem – przyznał Filip. Twarz mu stężała.
Ambasador zaśmiał się nerwowo.
– Nie chciałbym, żeby powstało wrażenie, że sugeruję… Chodzimi o to, że znajomi, z którymi dziekan wrócił z kolacji, wydawali się w porządku. Przyzwoici ludzie o nieposzlakowanej opinii. Swoją drogą, jednemu z nich w zeszłym roku nadała pani tytuł arystokratyczny – dodał ambasador, zwracając się do królowej. Na razie żaden z obecnych nie skomentował w żaden sposób jej sukni. Ale ponieważ byli mężczyznami, nie należało niczego innego oczekiwać. – Ponoć zamierzali zagrać w kanastę.
Tu sir Hugh uznał za zasadne się wtrącić. Odkaszlnąwszy cicho, stwierdził:
– Tak w każdym razie utrzymują. Zastanawia mnie jedno: z artykułów w prasie wynika, że dziekan nazajutrz poprosił sprzątaczkę, żeby nie zmywała schodów, jak miała w zwyczaju. Sam wrócił potem do Somerset. Na zwłoki kobieta natknęła się dopiero po tygodniu, gdy poszła na piętro.
– Boże. Kiedy zatem zginęli? – zainteresowała się królowa.
Sir Hugh szybko policzył.
– Podejrzewam, że w niedzielę tydzień temu. Trzydziestego pierwszego marca. To wtedy towarzystwo zebrało się w domu, żeby grać w karty. Ciała musiały tam leżeć przez cały…
– Psiakrew. – Spojrzenia wszystkich skierowały się na Filipa. – Urwałem spinkę do mankietu. Ej, ty! – Zwrócił się do stojącego najbliżej młodego koniuszego, wciskając mu do ręki urwaną spinkę. – Skocz do mojego lokaja i każ mu poszukać zapasowych spinek. Tylko z życiem, bo inaczej się spóźnimy.
Na ułamek chwili spojrzenia królowej i męża się spotkały. Od razu się zorientowała, jak bardzo jest poirytowany. O ile wzrok jej nie mylił, były to spinki Britannia: osobiście zaprojektowane przez Filipa, stanowiły pamiątkę po jego niedawnych wojażach na półkuli południowej.
– W gazetach niewątpliwie będą dowodzić, że w jakiś sposób byłem zamieszany w te zbrodnie – burknął.
Osobisty sekretarz księcia odchrząknął.
– Już to robią. Przykro mi, ale nie miałem okazji wcześniej księcia o tym poinformować. Przed chwilą sam przeczytałem artykuł. Autor wspomina w nim, że tamtego wieczoru również książę bawił w tym samym klubie co dziekan.
Filip spiorunował go wzrokiem.
– A czy łaskawie zaznaczyli, że o dwudziestej trzeciej byłem już w łóżku?
– Nie.
– No oczywiście. – Wzruszył ramionami z pewną ostentacją, po czym zerknął na żonę. – Alibi zapewnić mi mogą jedynie pracownicy ochrony i Jej Wysokość.
W tym momencie pięć paru oczu skierowało się na królową i utkwiło w niej pytające spojrzenia. Królowa, odczekawszy ułamek chwili, uniosła brew i też lekko wzruszyła ramionami. Panowie zareagowali śmiechem.
– W prasie brak sugestii, jakoby książę znalazł się wśród osób towarzyszących tego wieczoru dziekanowi – zapewnił go osobisty sekretarz. – Mowa jest tylko o tym, że książę przebywał w tym samym lokalu.
– No jasne, że nie spędzałem go z dziekanem. A tak w ogóle to kim jest ten cały dziekan?
– To dziekan opactwa w Bath – wyjaśniła królowa.
– Ach, ten. Faktycznie znamy się, choć niezbyt blisko. Porządny facet. Pomagał przy kaplicy Świętego Jerzego. Nigdy się bliżej nie kolegowaliśmy.
– Są już spinki, proszę pana.
Różowy na twarzy koniuszy przybiegł z powrotem, podzwaniając ostrogami przy butach. Na wyciągniętej dłoni leżały zapasowe spinki, o które prosił Filip.
– No to chodźmy – odezwał się książę. – Uporam się z mankietami w samochodzie. Weź też gazety. Rozłożę je na kolanach i poczytam, nikt się nie zorientuje. Czas znowu wejść w rolę zwierząt w zoo.
Ukoronowaniem tego dnia miał być rejs Sekwaną, którego królowa wprost nie mogła się doczekać. Był kwiecień, a oni – ona z mężem – będą prześlizgiwać się pod mostami Paryża, za plecami mając wieżę Eiffla, a w oddali podświetlone wieże katedry Notre Dame. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej romantycznego?
W rojeniach tych królowa pominęła pewien istotny szczegół, na który powinna była zwrócić uwagę, ponieważ został wyłuszczony czarno na białym w rozpisce jej zajęć na ten dzień: otóż towarzyszyć miał im francuski prezydent. Nic dziwnego, wszak płynęli jego łodzią. Pan prezydent i Filip zostali usadzeni po obu stronach monarchini, na tyle jednak daleko od niej, że nie dało się prowadzić sensownej pogawędki z prezydentem, a już na pewno nie dość blisko, by Filip mógł jej wyznać, co naprawdę sądzi o tych wszystkich rekonstrukcjach historycznych w formie żywych obrazów, jakie zorganizowano specjalnie dla nich na brzegach Sekwany.
Zresztą możliwości podziwiania czegokolwiek były dla niej dość ograniczone, jako że przez cały czas świecił jej w twarz reflektor punktowy zainstalowany na pokładzie parę kroków od niej. Oślepiona królowa zarejestrowała jedynie, że na brzegach zgromadziło się więcej ludzi niż zwykle. Wszyscy wyciągali szyje, żeby lepiej widzieć. Tłum był naprawdę wielki, królowa momentami bała się, że ci stojący najbliżej zostaną zepchnięci z brzegu i powpadają do wody. W rezultacie był to najmniej romantyczny paryski wieczór, jaki tylko mogła sobie wyobrazić.
Przynajmniej jej nowa suknia posłusznie migotała w świetle reflektorów, a policzki miała odrętwiałe od ciągłego uśmiechania się. Filip chyba bawił się całkiem nieźle – zauważyła, że z uśmiechem ślizgał się spojrzeniem po rzęsiście oświetlonej rekonstrukcji ukazującej żołnierzy Napoleona niedaleko kompleksu Les Invalides. Zresztą on zawsze świetnie się bawił na wodzie.
W pewnym momencie królowa przypomniała sobie, co Bobo powiedziała na temat Klubu Artemidy i nocy, kiedy doszło do morderstw. Przed oczami stanął jej obraz uduszonej dziewczyny ubranej wyłącznie w jedwab i diamenty. W momencie śmierci dzieliła pokój z mężczyzną, którego praktycznie nie znała. Wyobrażenie to poskutkowało ukłuciem niepokoju, gdy monarchini zdała sobie sprawę, że sama też w tej chwili ma na sobie głównie jedwab i diamenty.
Cóż za okropna śmierć. Gdy to się działo, biedaczka zapewne czuła się bardzo samotna.
Królowa zorientowała się, że zatopiona w tych rozmyślaniach przestała zwracać uwagę na to, co się wokół niej dzieje. Jej spojrzenie padło na chórzystów pod katedrą Notre Dame, których subtelny śpiew wznosił się w wieczornym powietrzu. Kiedy łódź mijała wyspę Świętego Ludwika, ciemne niebo nagle roziskrzyło się od fajerwerków.
Królowa była zaskoczona, ale już po chwili pierwszy szok stopniowo ustąpił miejsca zachwytowi. Wyobraziła sobie parę nikomu nieznanych młodych ludzi stojących gdzieś w tłumie. Mężczyzna stał za kobietą, obejmował jej ramiona, a ona wyczuwała na plecach dotyk jego ciepłego twardego torsu. Ludzie ci z zadartymi głowami podziwiali pokaz fajerwerków, sami pozostając niewidzialni.
Tak byłoby pięknie.
Królowa odwróciła się do prezydenta i wygłosiła jakiś sympatyczny, i dyplomatyczny, komentarz. Rzecz jasna po francusku. Przez całą drogę powrotną reflektor nadal świecił jej prosto w twarz.
Zwyczajny lunch, tylko my trzy – powiedziała królowa matka. – Domyślam się, że jesteś wykończona po podróży. Musisz odzyskać siły, Lilibet.
Po pięciu pracowitych dniach we Francji królowa cieszyła się, że znów jest na zamku w Windsorze. Wieczór poprzedniego dnia spędziła wesoło z dziećmi i rano też poświęciła im godzinkę na wspólną zabawę. Dzieci nie mogły się doczekać, aż dostaną obiecane prezenty, które i tak zapewne miały okazać się zbyt delikatne i kruche do zabawy. Wkrótce jednak zapomniały o tym, zatraciwszy się całkowicie w zwariowanej zabawie w berka z tatą, który równie jak one cieszył się, że znowu są razem.
Po ekscytacjach ostatnich dni dobrze było znaleźć się znowu w otoczeniu znajomych dzieł sztuki i antyków zgromadzonych w matczynej rezydencji Royal Lodge nieopodal zamku. Trzy panie – królowa, jej matka oraz siostra – siedziały teraz w pokoju zalanym porannym światłem. Kiedy matka zaproponowała, żeby napiły się szampana, królowa, którą tego dnia czekało parę spotkań, odmówiła. Matka i siostra skusiły się i wzięły po kieliszku z tacy przyniesionej przez lokaja.
– A jakie plany na popołudnie ma Filip? – zainteresowała się starsza królowa Elżbieta.
– Zamierza polatać. Chce wykorzystać dobrą pogodę. Jeśli się nie mylę, wybiera się do Southampton – wyjaśniła królowa, uśmiechając się dziarsko, tak jakby w każdej minucie, gdy mąż był w powietrzu, nie towarzyszył jej lęk. Jej obawę budziło nie tyle samo latanie, co moment lądowania. W pamięci utkwiło jej zdanie wypowiedziane przez pilota myśliwca spitfire, mającego doświadczenie z czasów lotów podczas drugiej wojnie światowej, który stwierdził przy jakiejś okazji, że każde lądowanie to tak naprawdę kontrolowany upadek. Raz czy dwa Filipowi przytrafiły się już niebezpieczne sytuacje. Uważał je za bardzo zabawne. Ona – wręcz przeciwnie.
– Szczęściarz – skomentowała królowa matka, uśmiechając się do niej. Doskonale wiedziała, co córka sądziła o lotniczym hobby męża, ale nie zamierzała się w to mieszać. – Oboje wyglądaliście uroczo w Paryżu. Francuzi cieszyli się, że znowu cię widzą?
– Mmm – potwierdziła królowa z nieśmiałym uśmiechem. – Momentami nawet za bardzo.
Opowiedziała im wtedy o ścisku, jaki panował w Luwrze.
– Boże, muzeum – jęknęła Małgorzata. – Mogli przynajmniej zabrać cię na Montmartre albo do kabaretu. Obiło mi się o uszy, że w Crazy Horse mają nowy, świetny program.
– Tam na pewno by mnie nie zabrali! – stwierdziła królowa. – Poza tym podczas naszej wcześniejszej wizyty w Paryżu obejrzeliśmy tam występ Édith Piaf.
– Édith Piaf, też mi coś. – Małgorzata zrobiła minę udającą kogoś, kto właśnie najadł się cytryny. – Yves Montand, na niego teraz się chodzi. À propos, spotkałaś może Diora?
– Owszem, mieliśmy przyjemność się spotkać, ale tylko przelotnie. Biedaczek, kiepsko wyglądał. Wypowiadał się o tobie, mamusiu, w samych superlatywach. Powiedział, że kiedy szuka w pamięci czegoś naprawdę pięknego, przychodzą mu na myśl kreacje, które zaprojektował dla ciebie pan Hartnell w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku.
Królowa matka aż pokraśniała z zadowolenia.
– Chodziło mu o moją białą garderobę? Tę, którą zabrałam do Paryża? Jakże miło z jego strony. Byłam wtedy w żałobie po waszej babci, ale we Francji żałobę obchodzi się zupełnie inaczej niż u nas. Le deuil blanc. W dobrym tonie są suknie w stylu Marii Stuart.
– Tylko że ty chętnie nosiłaś parasolki chroniące przed słońcem – dodała Małgorzata. A zwracając się do siostry, powiedziała: – Wydaje mi się, że miałaś na sobie suknię Diora. Uważaj, ryzykujesz, że zarzucą ci bycie staroświecką!
Uśmiech na twarzy ich matki stał się bardziej wymuszony. Zdarzało się, że młodsza córka, lecząca złamane serce po ostatnim związku, okrzykniętym najsłynniejszym nieudanym romansem dziesięciolecia, bywała niemożliwa. Zwłaszcza w stosunku do starszej siostry, która nie dość, że była szczęśliwą mężatką, to jeszcze władała państwami, których łącznym terytorium można by opleść cały glob.
– Podano lunch, proszę pani – oznajmił kamerdyner ku wielkiej uldze królowej matki.
Panie przeszły do jadalni, gdzie przy nakrytym stole czekali na nich lokaje gotowi im usługiwać. Królowa matka wiedziała, że jej starsza córka ceni prostą kuchnię, dlatego poprosiła o przygotowanie bulionu consommé oraz łososia w cieście z dodatkiem zielonych warzyw i ziemniaków z ogrodów w Sandringham. Na deser był cytrynowy pudding, do którego podano całkiem niezłe wino Pouilly-Fuissé z jej prywatnej piwniczki. Przy deserze rozmowa zeszła na Clementa Moretona, czyli biednego dziekana diecezji Bath, którego cnotliwe życie duchownego prasa rozbierała teraz na czynniki pierwsze.
– Bardzo mu współczuję – powiedziała królowa matka. – To taki uroczy człowiek. Przy tym świetnie gra w karty, ale nie jest hazardzistą. To po prostu uroczy, rozsądny partner do gry. A jego kazania zawsze są takie króciutkie. Cissy jest zrozpaczona. Zresztą nie tylko ona, lecz także cała jego rodzina.
Cissy, kuzynka dziekana i przyjaciółka królowej matki z dzieciństwa, była jedną z jej dam dworu. Królowa, wyraziwszy w dość ogólny sposób współczucie, spytała matkę, czy dziekan przyjaźni się z Filipem. Było to osobliwe pytanie, gdyż zdaniem starszej z Elżbiet to królowa powinna znać na nie odpowiedź.
– Teoretycznie mogli się poznać na wojnie – przyznała królowa matka. – Tylko że Filip był w marynarce, a Clement służył w królewskiej artylerii, więc to raczej mało prawdopodobne. Clement dosłużył się wysokiej rangi w wojsku. Moim zdaniem to niemożliwe, żeby miał coś wspólnego z tą okropną sprawą, i wcale nie dlatego, że tak twierdzi Cissy. Na własne oczy widziałam, jak ten facet nakrywa pająka szklanką, a potem wsuwa pod nią kartkę, wynosi z domu i wypuszcza w bezpiecznym miejscu. Owszem, niewątpliwie naoglądał się w życiu koszmarów, gdy walczył w Niemczech. Wojna rządzi się jednak swoimi prawami, nieprawdaż? A do tego jeszcze ta mewka w tiarze. Jak ona się nazywała?
– Gina Fonteyn – przypomniała Małgorzata. – Tak samo jak Margot.
– Jak kto?
– Ta balerina, mamusiu.
– Margot Fonteyn? Mój Boże, one są spokrewnione?
– Nie! Margot tak naprawdę nazywa się Peggy Hookham. A kto wie, jak brzmi prawdziwe nazwisko prostytutki. W gazetach piszą, że była Włoszką.
– No dobrze. I co z nią? – Królowa starała się trzymać tematu.
– Bardziej niż ona zastanawia mnie tiara – przyznała starsza Elżbieta. – Clement wspomniał Cissy, że policja pokazała mu zdjęcia diamentów, licząc, że może będzie wiedział, skąd się wzięły na głowie prostytutki. Oczywiście nie miał bladego pojęcia. Ale zdradził kuzynce, że tiara ozdobiona była różami i liliami z różowych i białych diamentów, liście tworzyły bladozielone perydoty. To dość niespotykane połączenie i od razu skojarzyło mi się z tiarą Zellendorf z tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku. Wyjątkowo delikatna, zaprojektowana przez Cartiera dla Lavender Hawksmoor-Zellendorf. Miała budzić skojarzenia z angielskim wiejskim ogrodem. Prześliczna. Kiedy w zeszłym roku pojawiła się na aukcji, przez chwilę się zastanawiałam, czy by jej dla ciebie, Małgorzato, nie wylicytować. Ale oczywiście była za droga. – Z westchnieniem dodała: – Człowiek musi się teraz liczyć z każdym groszem.
Małgorzata zrobiła rozczarowaną minę.
– Małgorzato Różo – powiedziała z naciskiem na swoje drugie imię.
– Tak, naturalnie.
– I kto ją zakupił, mamusiu?
– Szkopuł w tym, że nie wiem. Pytałam, ale wszyscy nabrali wody w usta. Pewnie jakiś facet z zagranicy. Teraz to oni mają najwięcej pieniędzy do wydania. Amerykanin albo jakiś szejk. W każdym razie tiara zapadła się pod ziemię. Wielka szkoda, bo jest naprawdę niezrównanej urody.
Umilkła, gdy się zorientowała, że o ile młodsza z córek nadal spogląda na nią ze smutkiem zmieszanym z lekką irytacją z powodu diamentów, o tyle w spojrzeniu starszej wyczuwała krytycyzm. Wyciągnęła przed siebie ręce w geście samoobrony.
– Chodzi mi o to, że co prawda nie wiem, co to za dziewoja, ale za to znam się na tiarach. No i teraz warto się zastanowić: jeśli to rzeczywiście była tiara Zellendorf, skąd wytrzasnęła ją ofiara?
Po lunchu królowa zaproponowała spacer, ale Małgorzata miała inny pomysł. Na końcu długiej lufki umieściła papierosa, po czym poprosiła o ogień jednego z lokai.
Wydmuchała kłąb dymu i spojrzała przed siebie w zadumie.
– Cresswell Place. Ta ulica ma dość specyficzną reputację. Wydaje mi się, że jeśli ktoś miałby gdzieś znaleźć trupa i kradzione diamenty, to byłoby idealne miejsce.
Królowa odwróciła się do siostry.
– Tak sądzisz?
– Oczywiście. Byłam tam raz czy dwa. Mieszka tam artystka, która urządza urocze imprezki. Stoją tam budyneczki, niegdyś wznoszone dla koni i woźniców. Są tak maleńkie, że bardziej niż z ludzkimi domostwami kojarzą się z domkami dla lalek. W trakcie imprez u tej artystki panuje rzecz jasna wielki ścisk. Ktoś gra na saksofonie, ludzie tańczą na schodach, świetna zabawa. I nigdy nie wiesz, kogo poznasz: maklera giełdowego, lwicę salonową czy szpiega. Albo mnie. – Uniósłszy brew, dodała: – Wcale się nie dziwię dziekanowi, że tak mu się tam podobało.
Ale matka Małgorzaty nie chciała o tym słyszeć.
– Szczerze wątpię, żeby to był powód, dla którego wybrał tę ulicę. Cissy twierdzi, że dla Clementa to wszystko jest bardzo upokarzające. I trudne do pojęcia. Po prostu nie mieści mu się w głowie, że coś takiego działo się pod jego dachem! A co, gdyby był w domu, kiedy przyszedł morderca?
– Raczej trudno pomylić dziekana dużej angielskiej katedry ze złodziejem diamentów i jego kochanką – zauważyła przytomnie Małgorzata, otaczając się obłokiem dymu. Zerknąwszy na matkę, spytała: – Zdajesz sobie sprawę, że ja nadal nie mam tiary?
Królowa nie zareagowała na słowa siostry, ale wewnętrznie zżymała się na jej upór. Tiara nie była tu wcale najważniejsza. Być może Małgorzata drążyła ten temat, bo nie posiadała żadnej tiary na własność, podczas gdy królowa dysponowała zbyt wieloma, by mogła je wszystkie spamiętać. To by usprawiedliwiało irytujące zachowanie siostry. Małgorzata, kiedy miała dobry dzień, potrafiła być bardzo wspaniałomyślna.
– …przekonała się na własne oczy.
– Proszę? – Królowa się zorientowała, że nie słuchała uważnie i uciekło jej, co mówiła siostra.
– Powiedziałam, że niedługo się tam wybierasz, więc będzie okazja, żebyś przekonała się na własne oczy.
– Naprawdę?
– Mamusiu, wspomniałaś, że wybieracie się z wizytą do Deborah Fairdale. Mieszka przy The Boltons. Cresswell Place jest za rogiem.
– Tak jest! Wpadniemy do niej na drinka w piątek – potwierdziła królowa matka.
– No to miejcie się na baczności. Będziecie po sąsiedzku z domem mordercy.
W głosie Małgorzaty, gdy wypowiadała te słowa, pobrzmiewała ekscytacja. Królowa bardzo cieszyła się na spotkanie z przyjaciółką, ale dotąd nie brała pod uwagę, że wizyta będzie miała również taki wymiar. Było to dla niej pewnym zaskoczeniem, ale szybko sobie uświadomiła, że również może stanowić szansę.
Fred Darbishire zachodził w głowę, jak to się stało, że w ogóle przydzielili mu tę sprawę. Teoretycznie powinna była trafić do nadkomisarza George’a Venablesa, który tradycyjnie już zgarniał najlepsze dochodzenia w Chelsea i Kensington. Venables był o krok od awansu na stanowisko inspektora wydziału dochodzeniowo-śledczego, co miało go uczynić pierwszym oficerem, który zaszedł tak wysoko w tak młodym wieku. Sprawiało to, że wszyscy krążyli wokół niego niczym planety wokół Słońca. Podwójne morderstwo na podlegającym Venablesowi terenie? W tle popularny pastor? Wzmianka o księciu Edynburga – temat, któremu krajowa prasa poświęcała nie mniej miejsca niż paryskiej wizycie królowej i Filipa? W normalnych okolicznościach Venables rzuciłby się na tę sprawę niczym jastrząb.
Najwidoczniej jednak ulubieniec wydziału dochodzeniowo-śledczego był aktualnie „niedysponowany”. Albo miał zaklepany urlop. Oczywiście nie brakowało plotek, ale Darbishire nie dawał wiary żadnej z nich. Prócz śmierci nie było siły zdolnej powstrzymać George’a Venablesa przed zdobyciem tego, na czym mu zależało. Tak czy inaczej cały ten burdel trafił się Darbishire’owi, zwykłemu komisarzowi z wydziału dochodzeniowo-śledczego, a także jego zaufanemu i kompletnie nieprzydatnemu w pracy dochodzeniowej partnerowi, sierżantowi Woolgarowi. Oczekiwano przy tym, że Darbishire zdusi w sobie podejrzliwość i przyjmie ten dar losu z wdzięcznością, co skądinąd faktycznie robił.
Stał teraz u wylotu Cresswell Place odchodzącej od Old Brompton Road. Był to brukowany kocimi łbami zaułek, przy którym znajdowały się przylegające do siebie dwukondygnacyjne wąskie mews houses, czyli budyneczki stajenno-mieszkalne. Tak się składało, że jego wuj, Bill, zawsze interesował się pochodzeniem słów, dzięki czemu Fred wiedział teraz, że mew oznacza gubienie piór przez ptaki drapieżne, a pierwszy mews house – wzniesiony w miejscu obecnie zajmowanym przez National Gallery na Trafalgar Square – zbudowano z myślą o sokołach wykorzystywanych przez króla do polowań, które zamykano w nim na czas gubienia piór. Jako że wujek Bill niezbyt interesował się sprawami monarchii, Darbishire nie wiedział, za rządów którego króla się to działo. No, ale musiało to być dawno, skoro urządzano wtedy polowania z sokołem.
Tamten dom spłonął i na jego miejscu postawiono stajnie dla królewskich koni, które zachowały starą nazwę. Z czasem zaczęły powstawać całe tak zwane mews streets – były to ulice z zabudowaniami przeznaczonymi dla koni, powozów, a w późniejszym czasie również samochodów i służby pracującej w największych londyńskich rezydencjach. Ponieważ po wojnie prawie nikogo nie było stać na służbę, zmienił się charakter tych miejsc: ze względu na swoją lokalizację w centrum stolicy teraz stały się nieco pretensjonalnymi drugimi domami dla przedstawicieli wyższych sfer. Pokonały długą drogę: pierwotnie zapewniały schronienie sokołom, potem były stajniami, następnie gnieździła się w nich służba, w końcu zaś oferowały dach nad głową zamożnym paniczykom. Fred domyślał się, co miałby do powiedzenia na ich temat wujek: „W miejscu, w którym srały konie, zawsze pozostanie smród”. Ale najwidoczniej dziekanowi z Bath i jemu podobnym to nie przeszkadzało. Ani mężczyznom bywającym tam ze swoimi ekskluzywnymi paniami do towarzystwa lubującymi się w diamentach.
Dom pod numerem 44 z bladoróżową frontową elewacją, wynajęty przez dziekana z Bath, mieścił dwa pokoje na piętrze, jeden na parterze. Został zbudowany, by służyć jako zaplecze mieszkaniowe dla służby zatrudnionej w jednej z rezydencji przy The Boltons w dzielnicy Chelsea. Podobnie jak większość sąsiednich budynków, miał wbudowany garaż. Zdaniem dziekana garaż wynajmowany był osobno, by przechowywać w nim zabytkowy motor. Potwierdzał to właściciel pojazdu. Drzwi, pierwotnie łączące garaż z wnętrzem domu, zostały zamurowane. Nic nie wskazywało, żeby ktoś przebywał tamtej nocy w garażu. Właściciel motoru na razie pozostawał zatem poza kręgiem podejrzanych.
– Nie rozumiem, po co musimy tam wracać. Przecież mamy zdjęcia – mruknął sierżant Woolgar.
Len Woolgar mierzył ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, był barczysty i nadzwyczaj leniwy jak na mężczyznę w tak świetnej formie fizycznej. Kiedy zasiadał w łodzi i chwytał za wiosła, zmieniał się w demona – dorównywał niemal wioślarzom olimpijczykom, takie przynajmniej plotki krążyły w Scotland Yardzie. To właśnie ze względu na swoją ponadprzeciętną tężyznę fizyczną postanowił wdziać mundur. Tak się bowiem składało, że Policja Metropolitalna miała drużynę wioślarską na najwyższym poziomie. Gdy przychodziło jednak do klasycznej policyjnej roboty, wymagającej myślenia i oddania, Woolgar okazywał się zbędnym balastem. Ten facet prawie zawsze był głodny. Teraz też burczałoby mu w brzuchu, ale na szczęście przed wyjściem zmłócił dwie kanapki z jajkiem i napił się herbaty. Trzecia, wepchnięta do kieszeni kurtki, czekała na swoją kolej.
– Nie zaszkodzi się rozejrzeć – wyjaśnił Darbishire. – Możliwe, że coś przeoczyliśmy.
W jego ustach oznaczało to, że on mógł coś przeoczyć. Woolgar przeoczyłby wszystko, to pewne.
Posterunkowy pilnujący wejścia do domu oznaczonego numerem 44 skinął im głową.
– Dzień dobry panu. – Spoglądając na Woolgara, dodał: – Sierżancie.
– Jakieś kłopoty? – zainteresował się komisarz.
– Tylko paru dziennikarzy. Ale pogoniłem ich. Jeden przyczaił się na drugim końcu ulicy i właśnie robi panu zdjęcie.
– Rzeczywiście.
Darbishire wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Wszedł do środka, Woolgar ruszył za nim.
– Uważaj na…
– Psiakrew!
Sierżant kolejny już raz grzmotnął głową o niskie nadproże. Ktoś mógłby pomyśleć, że facet mierzący metr dziewięćdziesiąt dwa w końcu nauczy się schylać.
Od razu wchodziło się do długiego wąskiego pokoju dziennego z małym aneksem kuchennym z tyłu. Połowa pomieszczenia z prawej strony należała do garażu. Z małego okna na przeciwległej ścianie, pod którym stał jednokomorowy zlewozmywak, otwierał się widok na nieduże podwórko i mur porośnięty bluszczem. To tutaj, w części pokoju pełniącej funkcję salonu, feralnej nocy grano w kanastę. Teraz ciasną przestrzeń zdawała się rozsadzać zwalista sylwetka sierżanta Woolgara. Stały tu dwa chybotliwe stoły do gry w karty i kilka starych mahoniowych mebli, na których gdzieniegdzie nadal widoczna była warstewka proszku daktyloskopijnego.
Jedynym nowym sprzętem był rzucający się w oczy chromowany barek na kółkach z wieloma dobrymi alkoholami. Darbishire podejrzewał, że ten element wystroju znalazł się tu z inicjatywy najemcy. Teoretycznie nie należało oczekiwać po wysoko postawionym członku Kościoła anglikańskiego, że będzie mistrzem w posługiwaniu się shakerem do drinków, poznawszy tego człowieka osobiście, Darbishire gotów był jednak dopuścić taką możliwość.
Było jasne, że w nocy trzydziestego pierwszego marca Clement Moreton oraz jego trzej koledzy z Klubu Artemidy nie żałowali sobie alkoholu. Dziekan poczęstował gości koktajlem własnego przepisu, którego głównymi składnikami były sok cytrynowy i wódka. Twierdził, że to właśnie ten napitek winny był potwornemu kacowi, z jakim obudził się nazajutrz rano. Ból głowy miał skłonić go do poproszenia pani sprzątającej, żeby tego dnia ograniczyła swoją obecność do minimum i nie sprzątała na piętrze. Stwierdził, że: „Jest okropnie hałaśliwa. Tłucze się po domu jak słoń w składzie porcelany. A ja nie robię wokół siebie bałaganu. Spędziłem tam tylko jedną noc, tego samego dnia miałem wyjechać. Uznałem, że jeśli przez tydzień nie zmieni pościeli, świat się nie zawali…”.
Wśród gości, którzy tamtej nocy dotrzymywali mu towarzystwa, był profesor akademicki, kolega Clementa Moretona z czasów studiów w Oksfordzie, a także powszechnie poważany sędzia sądu koronnego oraz kanonik z opactwa westminsterskiego. Panowie się znali, ale wcześniej nie spędzali ze sobą czasu w takim gronie. Wszyscy zgodnie zeznali, że przez cały czas wizyty, z wyjątkiem paru minut, przebywali w swoim towarzystwie i mogą za siebie wzajemnie ręczyć.
Po prawej ręce Darbishire’a, przy ścianie oddzielającej część mieszkalną od garażu, znajdowały się schody na piętro. Między partyjkami kanasty zarówno Moreton, jak i jego trzej goście udawali się na górę za potrzebą. Na parterze nie było toalety, na którą po prostu nie starczyłoby tu miejsca.
Darbishire wrócił myślami do komentarza lekarza medycyny sądowej, z którym rozmawiał półtorej godziny wcześniej: „Wiem, że to twoja, a nie moja działka, ale kaktus wyrośnie mi na dłoni, jeśli się okaże, że ta zbrodnia to sprawka któregoś z tych dżentelmenów”.
Darbishire spore nadzieje wiązał z wizytą w siedzibie Klubu Artemidy, ale wczorajsze odwiedziny przyniosły mu rozczarowanie. Instytucja, a przynajmniej jej zaplecze lokalowe, jak się okazało, było mniej imponujące, niż wynikałoby to z antycznej nazwy: lokal mieścił się niedaleko Piccadilly, prowadziła do niego niepozorna brama. W środku było parę sal do picia i gier, a także jadalnia. Komisarz zastanawiał się, czy tak wyglądał Drones Club, do którego należał Bertie Wooster*. Ale tamten wyposażony był w basen, więc chyba nie.
Mimo skromnego wyglądu przybytku lista członków Klubu Artemidy była imponująca: należał do niego co drugi arystokrata i większość członków rządu brytyjskiego. Darbishire wiedział to i owo na temat rozrywek, jakim oddawali się panowie tego pokroju, i wcale by się nie zdziwił, gdyby któryś z nich dopuścił się zbrodni. To nie miejsce, z którego przyszli dziekan i koledzy, stanowiło problem, lecz rozkład domu, w którym spędzili resztę wieczoru. Było po prostu niemożliwe, żeby jeden z nich zamordował na piętrze dwie osoby, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił na parter, a żaden z jego kolegów się nie zorientował. Oznaczało to jedno z dwojga: albo wszyscy byli w to zamieszani, albo byli niewinni. Twierdzili zgodnie, że nie mieli pojęcia, iż na górze zabawia się jakaś para. No ale z drugiej strony czegóż innego można by się po nich spodziewać?
Darbishire ciężkim krokiem ruszył na górę. Wiedział, co za chwilę zobaczy.
– Jednego nie mogę zrozumieć – odezwał się Woolgar, gdy wspinali się po schodach. Darshire nadstawił uszu; zapowiadało się ciekawie, bo jeśli chodzi o niego, to mógłby wymienić co najmniej kilkanaście rzeczy, które na razie w jego głowie były wielką niewiadomą. Sierżant produkował się dalej: – Ta cała para… Dlaczego oni… no wie pan… nie robili tego?
– Hmm.
Krok Woolgara był cięższy. Kiedy wchodził po schodach, zdawało się, jakby cały dom trząsł się w posadach.
– Chodzi mi o to, że ona była wystrojona. To prostytutka, tak? Mieli cały dom dla siebie. Świadek zeznał, że przyszła o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć, kwadrans później wpuściła do środka gacha. Jeżeli wierzyć zeznaniom, mieli czterdzieści, czterdzieści pięć minut, zanim panowie wrócili z klubu… A mimo to… No wie pan…
Wcześniej patomorfolog potwierdził początkowe ustalenia, że ofiary przed śmiercią nie uprawiały seksu, o czym Darbishire poinformował sierżanta.
– Zapewne nie zdążyli, bo ktoś im przeszkodził – stwierdził półgłosem.
– Ale przecież nikt inny nie wchodził frontowymi drzwiami do domu przed powrotem dziekana z kolegami – przypomniał Woolgar. – A nic w stanie tylnych drzwi nie wskazuje na włamanie. Czterdzieści pięć minut, szefie. A może nawet dłużej, jeżeli przez jakiś czas czekali, podczas gdy mężczyźni na parterze grali w karty, aż wreszcie dziekan poszedł na piętro i z jakiegoś powodu ich zamordował. Co robili przez ten czas?
– Może też grali w karty. Albo prowadzili filozoficzne dysputy.
– Naprawdę sądzi pan… Aha, no tak. Przepraszam. – Woolgar nadal nie nauczył się rozpoznawać, kiedy przełożony mówi serio, a kiedy żartuje. – No to co…
– Nie wiem, sierżancie.
Darbishire dotarł już na piętro. Po lewej stronie znajdowała się sypialnia Clementa Moretona. Urządzona po spartańsku i nieciekawa, z wyjątkiem wazonu z zielonego szkła, który zabrano już do laboratorium kryminalistyki, gdzie miał zostać poddany analizie. Ze schodów wchodziło się też do łazienki: niedużej, ze ścianami pokrytymi żółtymi kafelkami, urządzonej nowocześnie i kiczowato. Technicy kryminalistyki spędzili w niej dużo czasu, ponieważ najwidoczniej to samo zrobił zabójca, czy też zabójcy, jak się niestety okazało, bardzo sprawnie zacierając po sobie ślady.
Z prawej strony znajdowała się druga, większa sypialnia ciągnąca się od ściany frontowej do tylnej mieszkania, bezpośrednio nad garażem. To tutaj znaleziono ciała zabitych. Moreton zaklinał się na wszystkie świętości, że nigdy nie wchodził do tego pokoju. Podobno ludzie z agencji pośredniczącej w wynajmie uprzedzili go, że to pomieszczenie służy jako skład rupieci właścicielowi domu i jest stale zamknięte. Duchowny stwierdził, że raz spróbował nacisnąć klamkę, ale tak jak się spodziewał, drzwi były zamknięte na klucz. Ponieważ nie narzekał na brak miejsca, więcej nie zaprzątał sobie głowy tym pokojem. Nawiasem mówiąc, tak niski czynsz zawdzięczał właśnie faktowi, że jedno pomieszczenie było wyłączone z użytku. Sprzątaczka potwierdziła tę wersję, aczkolwiek zeznała, że kiedy tydzień po morderstwach w końcu poszła na piętro, zobaczyła, iż drzwi do pokoju są uchylone, i to rozbudziło jej ciekawość.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
* Bohater powieści satyrycznych pióra P.G. Wodehouse’a (przyp. tłum.).
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ II
Na ratunek – Daphne
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ III
Kobieta lekkich obyczajów
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ IV
The Single Petal of a Rose
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
JUŻ WKRÓTCE KOLEJNY TOM SERII
Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
A Death in Diamonds
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Agnieszka Trzebska-Cwalina
Korekta: Anna Jasińska
Projekt okładki: Nick Stearn
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Ilustracje na okładce i wyklejce: © Iker Ayestaran
Copyright © S.J. Bennett, 2024
First published in the UK in 2022 by ZAFFRE. An imprint of Zaffre Publishing Group
A Bonnier Books UK Company
All rights reserved.
The moral rights of the autor have been asserted.
Treść niniejszej książki jest fikcją literacką. Wszelkie odniesienia do prawdziwych osób, wydarzeń, organizacji lub lokalizacji mają na celu wyłącznie wywołanie poczucia autentyczności. Wszystkie inne postacie oraz wszystkie sceny i dialogi zostały wymyślone przez autorkę.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Andrzej Goździkowski, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-737-1
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka