Śmierć w cichym zakątku życia - Bottini Oliver - ebook + książka

Śmierć w cichym zakątku życia ebook

Bottini Oliver

3,5

Opis

Komisarz Ioan Cozma zdecydowanie nie pasuje do nowych porządków w rumuńskiej policji: usunął się w cień i próbuje spokojnie doczekać do emerytury. Wszystko się zmienia, kiedy – ku swojemu zaskoczeniu – zostaje wyznaczony do prowadzenia sprawy brutalnego zabójstwa młodej Niemki. Cozma szybko się orientuje, że musi znaleźć nie tylko mordercę, ale również tego, kto z jakichś przyczyn postanowił wciągnąć komisarza w wir wydarzeń i tym samym skłonić go do bolesnej konfrontacji z przeszłością.

Śmierć w cichym zakątku życia to intrygująca powieść kryminalna, pełna odniesień do ciemnych kart dziejów Rumunii. Wszechobecna korupcja, spekulowanie ziemią i bezwzględne procesy globalizacyjne stanowią tło dla poruszających ludzkich historii, które w przypadku bohaterów Bottiniego są w istocie historiami ran. Czy rozwikłanie zagadki i dotarcie do prawdy pozwoli uleczyć przynajmniej niektóre z nich?


"Niepokojący kryminał, w którym bohaterowie nie mogą uwolnić się od własnej przeszłości, chciwość pustoszy ziemię, a miłość splata się ze śmiercią. Świetna książka."
Wojciech Chmielarz

"Melancholia rozpadającego się świata i krwawe morderstwo. Mieszanka, która nikogo nie pozostawi obojętnym!"
Marta Guzowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (48 ocen)
9
14
18
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Puella52

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisana,ciekawa,zawiera wiele informacji historycznych,o których nigdy dotąd nie słyszałam.Smutna,ale warta przeczytania
00

Popularność




© Hans Scherhaufer

Oliver Bottini (ur. 1965 r. w Norymberdze)

Niemiecki pisarz, scenarzysta, autor cenionych przez krytykę, wielokrotnie nagradzanych powieści kryminalnych. W 2008 roku w Polsce ukazała się jego książka Morderstwo w znaku zen. Za Śmierć w cichym zakątku życia otrzymał najważniejszą niemiecką nagrodę przyznawaną kryminałom Der Deutsche Krimipreis, oraz nagrodę Fundacji Heinricha Bölla. Jest również autorem książek o buddyzmie i medytacji. Mieszka we Frankfurcie nad Menem.

Katarzyna Sosnowska

Tłumaczka z niemieckiego, hiszpańskiego, angielskiego i baskijskiego. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Studiowała filozofię i historię w Warszawie oraz mediewistykę w Budapeszcie. Stypendystka projektu „Itzultzaile Berriak” (Nowi Tłumacze) zorganizowanego przez Baskijski Instytut Etxeparego i Baskijskie Stowarzyszenie Tłumaczy w ramach programu „Donostia / San Sebastian Europejska Stolica Kultury 2016”. Miłośniczka gotyckich katedr, piłki nożnej i niekoniecznie ciepłych mórz. Mieszka nad Zatoką Biskajską.

Postacie występujące w tej powieści są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do żyjących lub zmarłych osób jest przypadkowe i niezamierzone. Fikcyjne są także firmy Flying Banat, JM Romania, Rothauser Gruppe Immobilien – inaczej Agrar (ROGA) – i Tayma Group / Tayma Cereals oraz miejscowości Coruia i Prenzlin.

Oliver Bottini

Zbieranie materiałów do tej powieści zostało sfinansowane przez Fundację im. Roberta Boscha w ramach programu „Grenzgänger”.

Pamięci Giselhera W. Hoffmana, mojego przyjaciela na odległość, który zdecydowanie za wcześnie przestał odbierać telefony

Zaznałem w całej pełni pożegnania.Jak dziś pamiętam: czarne i okrutnienieopłakane Coś, co znów odsłania,przedkłada piękny splot, aż wątek utnie.

Rainer Maria Rilke, Pożegnanie

2011

Meklemburgia-Pomorze Przednie 7 – 8 kwietnia 2011

Piątkową noc spędzili w domu w Prenzlinie, koło południa pojechali dalej, choć dzieci nie chciały nigdzie się ruszyć, bo kochały ten dom i uważały, że Dania jest głupia.

– Nigdy nie byliście w Danii – powiedział Winter.

– Bo uważamy, że jest głupia – wyjaśniła Emmy.

– Ale to tylko weekend.

– A jeśli umrzemy tam z nudów? – spytał Leon.

Na autostradzie rozchmurzyli się i przestali wspominać o umieraniu. Winter przypomniał im o obietnicach, o tym, co będą robić w Blåvand. Grali w swoją ulubioną grę: zgadywanie piosenkarzy.

– On the Floor – powiedziała Emmy i zaczęła śpiewać.

– Jennifer Lopez i Pitbull! – krzyknął Leon, po czym zawtórował jej wyższym głosikiem.

Winter jak zwykle z trudem rozumiał tekst, i nic dziwnego, skoro angielski miał w szkole tylko przez dwa lata, w dodatku z nauczycielką, która nigdy nie ruszyła się poza Güstrow. Zerknął do tyłu i nie mógł powstrzymać uśmiechu. Delikatnie kołysząca głową Emmy, jeszcze nie do końca przyzwyczajona do nowego aparatu ortodontycznego, wpatrywała się w widok za oknem. Przypuszczał, że myślała o obiecanej przejażdżce konnej na plaży w Blåvand. Winter nie wiedział jeszcze, skąd wytrzaśnie konie.

„Obiecaj mi, że zrobimy coś w Danii, tato”.

„Co na przykład?”

„Nie wiem, coś superfajnego”.

„Mnie też, tato!”

Leonowi obiecał wyścig quadami po wydmach, ojciec przeciwko synowi i potem rewanż. Winter nie miał zielonego pojęcia, czy w Blåvand są quady. Czy dziewięciolatki w ogóle mogą prowadzić taki pojazd?

Ponoć były tam wydmy.

A więc quady i konie na piasku w Blåvand, pomyślał zadowolony. Wyczarował coś z niczego.

– La-la-la, la-la – zaśpiewały dzieci. To przynajmniej rozumiał.

Silny podmuch wiatru uderzył w samochód: burza zapowiadana dla Meklemburgii teraz faktycznie się rozpętała. W samochodzie zapanowało napięcie. Wiatr o najwyższej sile dął z kierunku północno-wschodniego. Podczas burz Winter nadal dostawał kopa adrenaliny. W młodości zbyt często biegał po polach, ratował, co się dało, gdy płaskie tereny, na których mieszkał, nawiedzała zła pogoda.

Czubki palców Claudii dotknęły jego ramienia.

– Możesz jechać wolniej?

– Nie, szybciej! – powiedziała Emmy. – Jesteśmy na autostradzie.

– O wiele szybciej! – krzyknął Leon.

– Śpiewajcie dalej – odparł Winter, zwalniając.

Wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń. Wiatr dudnił, tymczasem dzieci wróciły do śpiewania.

Składanie obietnic również wywodziło się z przeszłości, jak respekt przed burzą. Inne życie, inny świat. Inna kobieta… Czasami nad tamto życie nadciągały ciemne chmury, a tamtą kobietę ogarniał jakby paraliż. Obietnice Wintera stanowiły wówczas delikatne próby przywoływania światła.

„Tak, w Rzymie byłoby super. Obiecaj, że kiedyś pojadę do Rzymu… Że kiedyś będę mogła wyjechać i nie będę musiała tam zostać, chyba że zechcę, a ty oczywiście pojedziesz ze mną”.

„Obiecuję, Anett”.

On pewnego dnia został w jednym miejscu. Anett nie.

Następny podmuch wiatru sprawił, że samochód skręcił. Winter utrzymał citroëna na środku pasa.

– To pitbull Jennifer Lopez umie śpiewać? – spytała Claudia.

Leon wybuchł śmiechem, Emmy skrzywiła się z niesmakiem. Emmy i jej matka – od jakiegoś czasu coś w tej relacji nie grało. Winter rzucił okiem na Claudię. Miała zaciśnięte, blade usta, jej twarz wyrażała upór. Dostrzegł wiele nowych zmarszczek pod jej wąskimi oczami. Wiedział, że mierzyła się sama ze sobą, wbrew swoim uczuciom walczyła o rodzinę. O niego. Zakochała się w kimś z pracy. Nagle trzeba było postawić sprawy na ostrzu noża.

„Odejdź więc”, starał jej się czasami powiedzieć.

Nie chciał, by odeszła.

A Emmy to wyczuwała. Jedenastolatka wyczuwa takie rzeczy.

– Co w tym śmiesznego? – spytał.

Leon wyjaśnił mu pobłażliwym tonem, że Pitbull to pseudo rapera.

– Misza? – Claudia pokazała coś przed nimi i Winter ponownie skoncentrował się na drodze. Prawie nic nie było widać. Podmuchy wiatru wzniecały tumany kurzu na jezdni. Drobne ziarenka i kamyczki bębniły w samochód od strony kierowcy. Winter zobaczył, jak zapalają się światła stopu, i gwałtownie przyhamował do osiemdziesiątki. Leon w przesadny sposób zaprotestował, a potem się zaśmiał, ale w jego głosie brzmiało przerażenie. Winter zjechał na lewy pas. W lusterku wstecznym zobaczył światła drogowe, dobiegły go stłumione klaksony. Szybko dodał gazu.

– Dlaczego nazywa się Pitbull? – spytał.

Claudia znowu podniosła rękę i powiedziała coś, co zagłuszył jęk wiatru. Jakieś dwieście, trzysta metrów przed nimi nad autostradą zawisła piaskowa chmura wielkości domu. Winter pomyślał, że najlepiej byłoby się zatrzymać, ale przecież na autostradzie nie było jak. Zaraz znaleźli się w środku chmury, otoczyły ich wirujące drobinki piasku, które zalepiły okna tak, że nie widział nawet maski samochodu, tylko czerwone światła zbliżające się z niesłychaną prędkością.

Usłyszał krzyk Claudii, gdy nacisnął na hamulec. Za późno, zderzyli się z autem przed nimi. Głośno huknęły poduszki powietrzne, silny cios w pierś i twarz. Winter z trudem łapał oddech, widział, jak poduszka flaczeje, co go dziwnie uspokoiło. Już dobrze, pomyślał, wszystko za nami…

Przez chwilę nie był w stanie się poruszyć. Gorączkowo oddychał i gapił się na popękaną przednią szybę: drobinki piasku wciskały się przez szczeliny do środka, gdzie mieszały się z białym talkiem z poduszki powietrznej. Widoczność nie sięgała nawet pięciu metrów.

Pojawili się jacyś ludzie, biegli w kierunku pasa awaryjnego.

Wreszcie udało mu się poluzować pas bezpieczeństwa i obrócić się w fotelu. Szybko spojrzał do tyłu: wyglądało na to, że dzieciom nic się nie stało. Claudia siedziała nieruchomo, trzymała się za przedramię. Winter nakazał sobie spokój, odpiął jej pas i ostrożnie pomógł żonie oprzeć się na siedzeniu – chyba złamała rękę. Claudia była trupioblada, nic nie powiedziała, skinęła tylko głową, że wszystko w porządku. Winter stłumił strach i mimo bólu w klatce piersiowej skinieniem głowy potwierdził, że u niego też.

Odwrócił się w stronę dzieci. Emmy siedziała wyprostowana, dłońmi zasłaniała uszy, oczy miała zamknięte, a z nosa ciekło jej nieco krwi. Obok niej łopotała boczna poduszka powietrzna. Nagle dziewczynka z jękiem potrząsnęła głową. Szok przyszedł z opóźnieniem.

Leon pocierał nogę i cicho popłakiwał.

– Wszystko w porządku? – rzucił Winter.

Zupełnie zdezorientowana, jakby wybudzono ją z głębokiego snu, Emmy przetarła oczy i zaczęła krzyczeć, a potem sięgnęła do klamki. Tylko nie wysiadaj, pomyślał, a głośno powiedział:

– Emmy, siedź spokojnie!

Nie zwracała na niego uwagi. Gdy pchnęła drzwi, ostry podmuch wiatru sypnął mu piaskiem w oczy. Winter usłyszał roztrzęsiony głos Claudii, położył jej rękę na ramieniu, ale nie miał teraz dla niej czasu, krzyki Emmy stawały się coraz bardziej dzikie. Dziewczynka jedną nogę wystawiła już prawie na zewnątrz, obiema rękami szarpała za pas, podczas gdy on próbował ją powstrzymać.

– Nie wysiadaj, Emmy! Proszę, Emmy!

Szamotała się z pasem, próbowała się wyśliznąć, więc Winter szybko otworzył swoje drzwi. Walczył z wyjącym wiatrem, chcąc przejść na drugą stronę samochodu. Ziarenka piasku kłuły niczym setki cienkich igieł, wciskały się do uszu, nosa i ust. Pomyślał skonsternowany, że musieli trafić na coś w rodzaju burzy pustynnej, aż w końcu zdał sobie sprawę, że to nie był piasek, tylko ziemia z otaczających ich pól uprawnych. Winter czuł jej smak, przecież dobrze wiedział, jak smakuje ziemia.

Ochraniając oczy ramieniem, poddał się wiatrowi spychającemu go w stronę bagażnika, i minął drzwi, za którymi siedział Leon. Przez chwilę musiał mocno przytrzymać się relingu dachowego, by wiatr nie popchnął go dalej. Niespełna metr za nimi stało kolejne auto: miało otwarte drzwi od strony pasażera i było puste. Nagle w polu widzenia Wintera pojawił się ogromny cień i ostre światła. Zbliżała się do nich wielka ciężarówka. Próbował szybko cofnąć się o krok, wpadł na barierkę ochronną pomiędzy pasami i przewrócił się, uderzając się w głowę. Nadal słyszał trąbienie, wszystkie inne odgłosy ginęły pod tym dźwiękiem, nawet jego krzyk i huk wiatru. Zostało tylko trąbienie, nieznośny, agresywny hałas, który zdawał się go mijać, a który mimo to nie cichł. Winter przycisnął dłonie do uszu. Po kilku sekundach – a może minutach? Winter stracił poczucie czasu – hałas się urwał. Wszystko będzie dobrze, byle tylko Emmy nie wysiadła, pomyślał, opierając się na kolanach, byle cała trójka została w samochodzie i tam czekała na pomoc.

Chwiejąc się, stanął na nogi. Przez tumany piachu rozpoznał zarys kilku samochodów, tyle że kolory karoserii się nie zgadzały – brakowało czerwonego. Ciężarówki też nigdzie nie widział, musiał trafić na niewłaściwą stronę, może bezwiednie przesunął się o kilka metrów.

Wiatr prawie zdarł z niego kurtkę, gdy Winter parł wzdłuż wąskiej bariery. Po obu stronach pod różnymi kątami stały zaklinowane, porysowane pojazdy, wśród nich również czerwone, ale żaden z nich nie był citroënem. Winter widział ciasno stłoczone ciężarówki i małe dostawczaki, a między nimi widmowe postacie. Ktoś starał się wyjść przez okno samochodu, ktoś przykucnął na dachu auta. Uderzenie w plecy sprawiło, że Winter się zachwiał – jakiś człowiek wyłonił się ze ściany piachu, walnął go i pobiegł dalej. Nagle rozległ się stłumiony odgłos wybuchu, pojawił się ogień, wiatr pchał płomienie w kierunku Wintera. Postacie ruszały się teraz szybciej, on też zaczął biec, tyle że ku ogniowi. Wiedział dobrze, że biegnie w sam środek koszmaru, choć nie powinien, ale przecież były tam Claudia i dzieci…

Odwrócił się, wiatr dął mu teraz w plecy. Citroën musiał być gdzieś na lewo, blisko barierki, więc Winter skoncentrował się na tej stronie, mijał jeden rozbity samochód za drugim, w tym również czerwone, ale nie citroëny, o ile w tej zamieci w ogóle mógł to stwierdzić. Piasek, który burza przewalała nad samochodami, który wciskał się do oczu, pokrywał wszystko żółtą warstwą. Za oknem jednego z aut Winter dostrzegł prawie niewidocznych ludzi, ale nie była to Claudia ani dzieci – miał przed sobą kombi, przypuszczalnie białe: jego pasażerowie czekali być może na pomoc, tak jak Claudia i dzieci czekały na niego. Potem znów coś czerwonego, mały transporter. Gdzie, na litość boską, jest citroën? Winter przebiegł w jego poszukiwaniu trzydzieści, czterdzieści metrów, a auto jakby zapadło się pod ziemię, a może zostało zupełnie zasypane. Jeszcze jedna przewrócona ciężarówka, kabina kierowcy wisiała ukośnie – przypominała znarowionego ciemnożółtego konia. Konia w Blavånd, pomyślał Winter i nagle poczuł, że nie może już dłużej biec, musi tu zostać, obok rozsierdzonego konia, jakby nie było ciągu dalszego, niczego poza tym…

Wyczerpany, osunął się na pas zieleni i skulił się, opierając się o barierkę. Czuł, jak ta wibruje na silnym wietrze. Spuścił oczy, wiedząc, że znarowiony koń jest tutaj i nigdzie się stąd nie ruszy, stawi czoło burzy. Pomyślał o domu w Prenzlinie, o niczym innym nie mógł myśleć, jakby nie istniało nic poza tym domem. Gdyby tylko zostali tam na weekend, jak tyle razy wcześniej. Dzieci to uwielbiały, ten cichy zakątek, starodawne obce zapachy, podłogę z desek, opowieści z przeszłości, do których Winterowi niekiedy udawało się przeszmuglować Anett, występującą w nich zawsze jako siostra Jörga – wiecie, tego z Rumunii, byliśmy tam kiedyś. Anett nie zaglądała do rodzinnego domu, zwiedziła już cały świat, a najchętniej wpadała do Rzymu, z całą pewnością widziała też Danię… „Nie chcemy jechać do Danii”, powiedziała Emmy, na co Leon dodał: „Możemy tam umrzeć”. Wtedy Winter oznajmił: „Więc zawrócimy i pojedziemy do domu, zostaniemy tam tak długo, jak zechcemy”, a Leon zawołał: „Na zawsze!”.

Winter skinął głową, pomyślał: na zawsze, i zaczął płakać. Wiedział już, że to, co tu i teraz, było już na zawsze.

2014

I NA ZAWSZE

1 Timişoara, stolica okręgu Temesz, Rumunia Koniec września 2014 roku

Jak prawie każdego ranka, od kiedy piętnaście lat temu przeniesiono go do policji kryminalnej w Timişoarze, Ioan Cozma o siódmej rano stał na swojej werandzie – w jednej ręce filiżanka kawy, w drugiej papieros – i błogo wpatrywał się w Begę, rzekę przepływającą po przeciwnej stronie ulicy, dziesięć metrów od jego domku. Tak naprawdę trudno było nazwać ją rzeką, wyglądała raczej jak kanał, przynajmniej na długich odcinkach swoich dwustu pięćdziesięciu kilometrów. Na początku osiemnastego wieku cesarski urzędnik o niedorzecznym nazwisku, noszący równie niedorzeczną perukę, rozkazał osuszyć błota. Nurt dzikiej Begi wyprostowano i dumna rzeka stała się kanałem, a z mokradeł po obu stronach rumuńsko-serbskiej granicy wyłonił się step Banatu – jak mawiano, ziemie pierwszej klasy.

Niedawno włoski inwestor zapłacił tu pięćdziesiąt tysięcy euro za hektar. Cozma nie miał pojęcia, ile to hektar. Ani trochę nie interesował się rolnictwem, ale znał Liviu, który prowadził ten program radiowy, i chętnie go słuchał. Przed laty z ulgą odstąpił mu swoją drugą żonę, gdy ta – tak jak pierwsza – okazała się katastrofalnym błędem. Cozma i kobiety – taka tam mała tragedia. Nawet teraz, w wieku pięćdziesięciu trzech lat, nadal nie wiedział, które kobiety do niego pasują, a których powinien koniecznie unikać.

Zgasił niedopałek na trawniku i wrócił do domu. Bega pasowała do niego. Jego także wyprostowało życie. Niekontrolowana, nieokiełznana część Cozmy, właściwa jego młodości, została wybetonowana, a niebezpieczne mokradła osuszone. Tak jak Bega, Ioan Cozma posuwał się do przodu ze znużonym fatalizmem.

Kobiety tego nie lubiły.

Tyle że on tak wolał. Nie rzucać się już w oczy. Więcej nie ryzykować. Nie kierować żadnym śledztwem. Nie mieszać się w nic politycznego. Poruszać się zawsze przy ziemi, żeby nie zostać wykrytym przez radar. Jak mawiał Cippo, najstarszy stażem komisarz policji w Timişoarze, niech inni wystawiają się na strzał, my trzymamy się ziemi.

„Pięćdziesiąt tysięcy! – dobiegł z kuchni oburzony głos Liviu. – Pięćdziesiąt razy więcej niż przeciętna cena hektara! W dwa tysiące piątym roku jeden hektar kosztował ledwie czterysta euro! Nic dziwnego, że nasi rolnicy sprzedają ziemię, gdy obcokrajowcy zamachają im czekiem przed nosem!”

Cozma przeczłapał przez groteskowo obszerny – jak na tak mały dom – przedpokój i udał się do kuchni. W tyradach dochodzących znad lodówki Liviu stawał się coraz bardziej radykalny i zapalczywy. W jego głosie słychać było narastające zwątpienie. Dążył do prowokacji, do katastrofy. Druga była żona Cozmy też stopniowo tym nasiąkała.

„Nie będzie panu z nią łatwo – powiedział Cozma na początku 2008 roku. – Ona jest bardzo wymagająca. Mały dom nad Begą z dwoma pokojami i widokiem na betonowy silos jej nie wystarcza. Musi mieć coś więcej. Ciągle musi mieć więcej”.

„Ja mam więcej – odparł Liviu. – Dziękuję za dobrą radę, Cozma”.

„Proszę zadzwonić, gdyby potrzebował pan kolejnych”.

– Wiesz, ile to hektar, ojcze? – Cozma wstawił do zlewu filiżankę i talerz, następnie odwrócił się do stołu. Przejechał po ceracie prawą dłonią i zgarnął okruchy chleba w lewą. W radiu leciała teraz piosenka zespołu Bere Gratis. Od tygodni Liviu puszczał prawie wyłącznie rumuński pop, oficjalnie jako wyraz niezgody na globalizację i związaną z nią kulturową urawniłowkę, a nieoficjalnie jako akt protestu przeciwko nadwerężeniu własnej męskości i własnego człowieczeństwa przez jedną taką humorzastą dawną królową piękności z dalekiego Vaslui, która chciała podbić Zachód, a która dotarła tylko do Timişoary, jedynego „zachodniego” miasta Rumunii.

– A teraz dla odmiany dobra wiadomość! – krzyknął Liviu. – Nasi przyjaciele z Instytutu Rozliczania Zbrodni Komunizmu prą jak burza. Po Alexandru Vişinescu kolejni zbrodniarze czasów dyktatury mają zostać postawieni przed sądem…

Cozma wyłączył radio, wyjął kurtkę z szafy w przedpokoju i wyszedł z domu. Ostatni tego ranka rzut oka na Begę – wzajemnie dodawali sobie odwagi przed tym wszystkim, co mógł przynieść dzień. Na niegdyś białego opla kadetta opadły pierwsze jesienne liście. Cozma wyjął je zza wycieraczki i wsiadł do samochodu, jak zawsze zirytowany tym, że w środku nadal czuć zapach mentolowych papierosów jego drugiej byłej żony.

Znowu głos Liviu. Cozma ściszył radio.

– Widzisz, ojcze – wymamrotał z rękami na kierownicy, podczas gdy dieslowski silnik niechętnie odpalał. – Nie wiedziałem, że wezmą się za wszystkich, nieważne, jak wysoko postawionych, nieważne, jak wiekowych. To tylko kwestia czasu. Na tym polega demokracja. Czekamy na nią, ale gdy już nadejdzie, zaczyna się ból.

Alexandru Vişinescu miał prawie dziewięćdziesiąt lat i jako pierwszy został oskarżony przez Instytut Rozliczania Zbrodni Komunizmu. Był niegdyś dyrektorem więzienia, w którym, jak chodziły słuchy, nie patyczkowano się z więźniami politycznymi – wielu z nich zmarło. Instytut tłumaczył to tak: najpierw zabierzemy się za starych, z grzechami z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zanim poumierają, potem za młodszych – „siepaczy Ceauşescu”.

Cozma ruszył, skręcił w zjazd 591 w kierunku centrum. Tak, to była tylko kwestia czasu. Sytuacja się powtórzyła, tylko że teraz demokracja prześwietlała najciemniejszą przeszłość Rumunii, co miało swoje dobre i zarazem złe strony.

Demokracja zapanowała także w Serviciul de Criminalistică, wydziale kryminalnym, chociaż nie, to raczej globalizacja, pomyślał Cozma, wspinając się miarowo po schodach (winda, ten widmowy relikt dyktatury, zbyt często zatrzymywała się między piętrami). Większość młodych kolegów była bardziej dumna i obyta w świecie niż on czy Cippo. Tamci nie ruszali się nigdzie bez laptopa lub iPada, a dzięki smartfonom dokonywali niemożliwego. Jeździli na staże do krajów Europy Zachodniej, a nawet do Ameryki, i tak dobrze mówili po angielsku, że przypisywano im znajomość trzech albo nawet sześciu języków obcych. Paru z nich nauczyło się hiszpańskiego lub włoskiego, ponieważ bezrobotni krajanie nadal jeździli zbierać owoce nad Morze Śródziemne i od czasu do czasu jakiś śledczy z Timişoary musiał się tam udać, gdy z ulicy ściągnięto kolejne pozbawione rodzicielskiej pieczy dziecko. Inny policjant kaleczył język chiński, jako że pięćdziesiąt tysięcy tutejszych świń Smithfield należało do Chińczyków. Kolejny miał papier potwierdzający ukończenie kursu arabskiego, ponieważ od pewnego czasu arabskich inwestorów uprawiających pola w okręgu Temesz trapiły kradzieże maszyn i zbiorów. Zresztą nie tylko ich.

Cozma minął windę i w tym samym momencie otworzyły się jej drzwi. Wysiadł z niej Cippo i podszedł do kolegi, jak zawsze oddychając z pewnym trudem, choć to nie on wspiął się tu po schodach, i roztaczając delikatną woń alkoholu. Z żelazną dyscypliną zaczynał pić dopiero w południe, lecz ten zapach na stałe przywarł do jego skóry. Unikając kontaktu wzrokowego, uścisnęli sobie dłonie – nawyk zrodzony podczas piętnastu lat wspólnej służby. Cozma nie był pewien, czy chciałby choć jeden dzień pracy zaczynać bez tego uścisku.

– Słuchałeś radia? – mruknął Cippo.

Cozma przytaknął.

– Pięćdziesiąt tysięcy euro za hektar, niesamowite.

– Nie tej audycji, tej… drugiej.

Skręcili w stronę ich wspólnego pokoju.

– A właściwie ile to jest hektar? – spytał Cozma.

Cippo otworzył drzwi do biura, jak zawsze przepuszczając przodem wyższego rangą Cozmę. Nie pozbył się tego przyzwyczajenia z czasów komuny, mimo że łączyła ich trwała przyjaźń.

– No, sto metrów na sto, dziesięć tysięcy metrów kwadratowych.

Oczywiście, pomyślał Cozma, Rusu to rodzina małorolnych chłopów, zapomniał o tym. Rodzice Cippa uprawiali kilka hektarów na północ od miasta, niedaleko Firiteazu. Ponieważ syn wstąpił do policji, po rewolucji sprzedali ziemię.

Usiadł po swojej stronie biurka i wbił wzrok w brudne okna. Próbował wyobrazić sobie powierzchnię o wymiarach sto metrów na sto. Boisko piłkarskie? Nie, raczej półtora boiska. Pięćdziesiąt tysięcy euro za półtora boiska…

Porzucił tę myśl i powiedział:

– Ovidiu znowu jedzie do Berlina. W zeszłym roku tak zachwycił Niemców, że zaprosili go jeszcze raz.

Cztery tygodnie stażu w berlińskim wydziale kryminalnym pod koniec 2013 roku: codziennie tylko kradzieże kieszonkowe na dworcach i jarmarkach świątecznych, nic więcej. Ovidiu wrócił oczarowany i zawstydzony. Trzy czwarte złodziei to cudzoziemcy, z których dwie trzecie to Rumuni, często młodociani. Jednego Ovidiu rozpoznał. „Victor Nica, ty draniu! – ryknął na peronie kolejki. – Wyciągaj łapy z tej torby albo zadzwonię do twojego starego i poproszę o pozwolenie, by sprać cię na kwaśne jabłko!” Trzech chłopaków uciekło, a jeden, klnąc, padł na bruk.

– Ioan. – Cippo stał blisko i pocierał załzawione oczy.

– Bez obaw – powiedział Cozma. – Są ciągle w latach pięćdziesiątych. Zanim zajmą się osiemdziesiątymi, nas już tu nie będzie.

– Nas? – Cippo zastygł.

– Ciebie i mnie.

– Sobą się nie przejmuję. – Cippo wzruszył ramionami i obrócił dłonie do góry. Sądząc po jego teatralnej gestykulacji, w samotne wieczory oglądał za dużo włoskich oper mydlanych. Większość wieczorów w swoim życiu Cippo spędzał samotnie. – Niezależnie od wszystkiego, u mnie to jeszcze potrwa, alkohol konserwuje. Ty za to może będziesz miał szczęście i umrzesz młodo.

Cozma uśmiechnął się pod nosem, otworzył akta na biurku i uruchomił komputer. Jeden ze śledczych poprosił go o sprawdzenie, czy świadek kłamie. Najpierw przyglądał się aktom, potem słuchał zeznań z zamkniętymi oczami – to była jego specjalność, odkąd wycofał się do tylnego szeregu i miał więcej czasu. Widział i słyszał uczucia oraz półcienie tam, gdzie „młodzi” widzieli tylko ruchy i słyszeli słowa. Nie udawało im się wyłapać emocji. Logikę i fakty tak, ale uczucia często im umykały. Nie dawało się ich przenieść do systemu zero-jedynkowego, nie za bardzo pasowały do tabelek Excela – były tam, choć zarazem ich nie było. Stawały na drodze do uzyskania szybkiego efektu, ponieważ zmuszały do powtarzania wszystkiego po cztery albo pięć razy. W założeniach budżetowych oraz w time schedules nowoczesnej rumuńskiej policji zabrakło miejsca na uczucia i niuanse. W tym biurze jednak trochę się go jeszcze znalazło.

– Ten, o którym mówili, ma pięćdziesiąt pięć lat – powiedział Cippo i usiadł na swoim miejscu za biurkiem. – Jeden z nas. Z Transylwanii.

Cozma nie podniósł wzroku.

– Popracujmy trochę.

– Nie spałem przez to w nocy.

– Ale czy nie powiedzieli tego w radiu dziś rano?

– Przeczucia. Już kiedyś mi się to zdarzyło. Dwudziestego czwartego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, noc przed tym, jak zgarnęli Ceauşescu. Źle skończysz, Ioan.

– Dam ci dwadzieścia lei, jeśli się zamkniesz.

– Od ciebie nie biorę pieniędzy.

– Trzydzieści?

– Czterdzieści.

Cozma rzucił cztery dziesiątki na biurko. Cippo włożył je do puszki na drobne.

– Pięćdziesiąt tysięcy euro za hektar, a przecież kupili tylko dwa i pół. Tak w ogóle w naszym okręgu płaci się trzy, cztery tysiące. Mówiłem ci już, że na dole spotkałem szefa?

Cozma spojrzał na niego.

– Nie.

– Chciał z tobą pomówić.

– Teraz?

– Natychmiast.

Cozma podniósł się, wzdychając.

– Pewnie już się bez ciebie obył – powiedział Cippo. – „Natychmiast” minęło jakiś czas temu.

2 Okolice Corui, okręg Temesz

Niemka nie przestawała się bronić, więc ją uderzył.

Napędź jej trochę strachu, nakazał mu szef. Powiedz, że co rano obserwujesz, jak pływa w rzece. Że nie możesz przestać o niej myśleć. Każdego dnia, każdej nocy myślisz tylko o niej. Wyobrażasz sobie, jak ją pieprzysz. Powiedz, że pewnej nocy już tego nie wytrzymasz i zakradniesz się do domu, do jej pokoju i ją przelecisz. Napędź jej trochę strachu, sam wiesz.

Szef nie kazał mu bić, ale ona nie przestawała się bronić, więc ją walnął.

A ponieważ była prawie naga i jej skóra błyszczała wilgocią, wyobraził sobie, że ją pieprzy, i nagle nie mógł wytrzymać, a skoro ona już się ocknęła, uderzył raz jeszcze. Potem pomyślał, że powinna widzieć, jak to robi, więc spryskał jej twarz wodą z rzeki, a kiedy otworzyła oczy, położył jej dłoń na ustach i widział, jak ona patrzy, gdy on to robi.

Napędź jej trochę strachu, nie za bardzo, powiedział szef. Co za dużo, to niezdrowo. Nic nie może jej się stać. Nic poważnego w każdym razie. Strach to nic poważnego. Strach jest właśnie tym, czego nam trzeba. Tylko tyle.

Ale ona po prostu nie przestawała się bronić, nawet teraz, gdy na niej leżał. Gryzła, drapała, próbowała krzyczeć i kopać, więc musiał ją znowu walnąć, aż wreszcie się uspokoiła.

Gdy skończył, przestraszył się tego, co zrobił, i ten lęk wywołał w nim wściekłość.

– Adrian! – krzyknęła spod jego dłoni i znowu zaczęła się bronić, a jego wściekłość narastała.

Sięgnął więc po nóż i uwolnił się od strachu i wściekłości.

3 Timişoara

Stali przy oknie, z trzeciego piętra budynku przy bulwarze Take Ionescu patrzyli na Timişoarę pokrytą kurzem i smugami, wyblakłą i słabo zarysowaną – jak na starych zdjęciach. Widok na przeszłość. Rozmowa o przyszłości.

– No dobrze – powiedział podekscytowany Paul Bejenaru. – Grudzień dwa tysiące piętnastego roku. Cztery miesiące. Ani chwili dłużej.

– Luty dwa tysiące szesnastego – obstawał przy swoim Cozma. – Takiego jak on nie możesz zwolnić na Boże Narodzenie.

Bejenaru odwrócił się w jego stronę.

– Takiego jak on?

– Trzydzieści pięć lat służby.

– O dwadzieścia za dużo jak dla mnie.

– Nie ma żony, dzieci ani rodzeństwa. Co będzie robił przez cały dzień?

– Takiego jak on? – powtórzył Bejenaru, potrząsając głową. – To alkoholik i wcielona nieefektywność.

– Nie będziesz aż tak nieludzki, Paul.

– Muszę wprowadzić racjonalizację. Bukareszt obciął budżet. Wydział musi być bardziej efektywny. Wiele trzeba zmienić. – Jęknął. – No dobrze, sześć miesięcy. Luty dwa tysiące szesnastego.

Cozma zgodził się, choć przyszło mu to z trudem. Wystąpił o dwa lata przedłużenia, dostał sześć miesięcy. Bejenaru bardziej nie pójdzie już Cippowi na rękę, Cozma wiedział o tym. Bądź co bądź sześć miesięcy to lepsze niż nic – początkowo szef zupełnie odrzucał taką możliwość.

Dwoma palcami Cozma dotknął szyby, starł nimi brud. Bez tego brudu Timişoara, z wyjątkiem starówki, wyglądała inaczej – uznał, że jest brzydsza. Widać było wszystkie braki tego miasta: odpychające, szare, wysokie bloki przy bulwarach, niezliczone domki po obu stronach ulic, podupadłe i posklecane byle jak, takie jak jego własny. Sypały się tysiące historycznych budynków – kiedyś wreszcie trzeba będzie je zburzyć. Ta odrobina brudu na okiennej szybie dobrze robiła Timişoarze.

Bejenaru podszedł do ekspresu i przygotował dwa kubki kawy. Cozma wytarł palce o spodnie i powoli ruszył za nim.

– Dwa tysiące szesnasty to rok przestępny – powiedział. – Pożegnamy go dwudziestego dziewiątego lutego. To go ukoi. Odejście w dniu, który przydarza się raz na cztery lata. W dniu, którego nie będzie rok później.

– Powiesz mu to?

– Wiosną.

Wiosną wszystko jest łatwiejsze, pomyślał. Wiosną koniec nie wygląda na ostateczny. Człowiek jest pełen energii i może coś zaplanować na czas po końcu. Cippo kocha wiosnę. Gdy dookoła wszystko kwitnie, czuje przypływ energii. Wiosną mniej pije. Nie spędza wieczorów w domu przed włoskimi operami mydlanymi, lecz siedzi w ukochanych miejscach w mieście i planuje.

„Ioan, musimy kiedyś razem gdzieś pojechać, ruszyć w rejs po Morzu Śródziemnym czy coś w tym rodzaju. Ioan, myślę o tym, żeby zaadoptować mopsa, ta rasa wykazuje pewne podobieństwo do mnie. Mógłbym, że tak powiem, spędzać czas ze sobą samym”.

Bejenaru podał Cozmie kubek.

– Jak chcesz.

Pili w milczeniu, unikając patrzenia sobie w oczy. Odsuwali nieuniknione.

Paul Bejenaru, choć dla Cozmy również jeden z „młodych”, jakiś czas temu skończył czterdzieści lat. Znacznie dłużej żył w Rumunii postkomunistycznej niż w tej komunistycznej. Subtelny, elegancki mężczyzna, który siwe włosy pokrywał farbą w swoim naturalnym kolorze. W wieku trzydziestu pięciu lat odbył staż w FBI. Świetnie wyglądał z podwiniętymi rękawami na tle skomplikowanych prezentacji w PowerPoincie. Najlepszy w strzelaniu, kurs krav magi. Błyskotliwy, niepozbawiony serca, dumny. Może zbyt dumny. Kierowanie wydziałem kryminalnym w Timişoarze postrzegał jako przystanek w drodze do Europy, z pominięciem Bukaresztu. Celem był Europol w Hadze, tak słyszał Cozma.

Odstawił pusty kubek.

– A kiedy ja mam odejść, Paul?

Cozma pojechał na dach budynku, gdzie Bejenaru zesłał palaczy. Z papierosem w ustach i rękami w kieszeniach stał w zimnym świetle porannego słońca przy betonowej balustradzie, walcząc z niepokojem i strachem.

Nie będzie przedłużenia. Odejdzie ze służby zgodnie z oficjalnymi ustaleniami – w listopadzie 2016 roku. Jeszcze dwa lata i dwa miesiące zamiast, jak sądził, czterech lat.

To będzie za rok od przyszłego roku.

Dwa lata i dwa miesiące. Czyli to koniec, pomyślał. Dni i noce staną się tysiąckrotnie dłuższe niż teraz, a cisza jego domu – nieskończona. Nawet jeśli uda mu się zachować rytuały: słuchanie o siódmej rano programu Liviu, pierwszy papieros na werandzie, wpatrywanie się w Begę, kwadrans później odjazd kadettem – tylko po co? Gdzie miałby jechać? Dlaczego miałby wrócić? Jak miał znieść wspomnienia, kłopoty i samotność w swym cichym domu z malutkimi pokojami?

O nic się nie targował, uważał, że to poniżej jego godności. Dla takiego kolegi i przyjaciela jak Cippo owszem, ale nie dla siebie. Bejenaru patrzył na niego i czekał, ale Cozma nie wyświadczył mu tej przysługi. „No tak”, powiedział i nalał sobie jeszcze jeden kubek wspaniałej kawy – z ziaren etiopskich, z całą pewnością produkt fair trade. Bejenaru ostrożnie ją wydzielał, podawał tylko w wyjątkowych chwilach, na przykład wtedy, gdy odrzucał wnioski o przedłużenie dla starych funkcjonariuszy.

„No tak, no tak”.

„Bardzo mi przykro, Ioan”.

„Tja”.

„Powinno się odchodzić po trzydziestu, trzydziestu pięciu latach służby. Coraz mniejsza motywacja. Dopada zmęczenie, czyż nie?”

„Tak musi być”.

Cozma wypił duszkiem kawę, jakby to była woda i rzucił: „Każ umyć okna, Paul, zanim zupełnie stracisz widok”. Opuścił gabinet Bejenaru z dziwnym uczuciem, że to już na zawsze.

Zgasił niedopałek na balustradzie. Dwa lata i dwa miesiące, by znaleźć sobie hobby, kobietę, która by do niego pasowała, może jakąś pracę, nowe życie.

Pojawił się Cippo.

– Tylko nie zaczynaj – powiedział Cozma.

– Niby o czym?

Cozma podsunął mu paczkę i palili w milczeniu, od czasu do czasu chrząkając, byle tylko przez niedopatrzenie czegoś nie powiedzieć.

Gdy szli w stronę schodów, Cozma zapytał:

– Zaplanowałeś już coś na Boże Narodzenie dwa tysiące szesnastego?

– Nic, czego nie mógłbym zmienić.

– Pojedźmy więc w ten rejs. Ty, ja i twój mops.

– Jest tak źle? – spytał Cippo.

– Nie, nie – zaprzeczył Cozma. – Wszystko w najlepszym porządku.

4 Góry Banackie, okręg Caraş-Severin

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Złatko Enew, Requiem dla nikogo

Przełożyła Hanna Karpińska

Przymusowa zmiana nazwisk bułgarskich Turków w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, która miała doprowadzić do ich wynarodowienia, pozostaje jednym z najbardziej traumatycznych wydarzeń w najnowszej historii Bułgarii.

Powieść Złatka Enewa to pierwsza poważna literacka próba zmierzenia się z tym tematem. Jej trzon stanowi panorama życia prowincjonalnego miasteczka w końcowych latach reżimu totalitarnego. Korupcja, zakłamanie i przemoc osiągają niebywałe rozmiary. Zwykły przejaw przyzwoitości może doprowadzić do represji.

Przedstawiając mechanizmy politycznej demoralizacji, losy ludzi krzywdzonych i upokarzanych, oddając głos dręczonym, wykorzystywanym kobietom, autor stworzył przejmującą opowieść o okrucieństwie, namiętnościach i ranach, które bolą do dziś.

Peter Pišťanek, Rivers of Babylon

Przełożyła Olga Stawińska

Podobno ludzie „nawet śmierci tak się nie boją, jak tego, że im będzie zimno”. I podobno kiedy nie wiadomo, co wolno, to wolno wszystko. Wie o tym Rácz – prymityw i cham, który właśnie został palaczem w hotelu „Ambassador”. Rácz chce się dorobić, ale nie bardzo mu się uśmiecha harówka w kotłowni. Żeby zmienić układ sił, któregoś dnia po prostu zakręca kurek, odcinając dopływ ciepła. I tak następuje katastrofa. Bo Rácz chce wszystkiego i potrafi to sobie wziąć.

Bestsellerowy debiut Pišťanka to rysowana grubą kreską powieść gangsterska, w której bohaterowie są bezkompromisowo paskudni, a język – ostry i soczysty. Satyra na agresywny słowiański kapitalizm wczesnych lat dziewięćdziesiątych do dziś zdumiewa swoją aktualnością.

Bernardo Atxaga, Samotny mężczyzna

Przełożyła Katarzyna Sosnowska

Pięć pełnych napięcia dni w upalnej Katalonii 1982 roku. Reprezentacja Polski w piłce nożnej zatrzymuje się w podbarcelońskim hotelu. Podczas gdy Piechniczek obmyśla strategię na mecz ze Związkiem Radzieckim, a Boniek świętuje transfer do Juventusu, w budynku hotelowej piekarni ukrywa się dwójka członków ETA. Policja wpada na ich trop, zmuszając dawnego szefa komanda do działania…

Samotny mężczyzna, poruszający thriller, który sam autor nazwał swoją „najbardziej intelektualną powieścią”, mówi o tym, jak trudno zerwać z własną przeszłością, przede wszystkim jednak o tym, co się dzieje, gdy walka z dyktaturą traci swój romantyczny rys i przeradza się w terror.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
2011
Meklemburgia-Pomorze Przednie. 7 – 8 kwietnia 2011
2014
I NA ZAWSZE
1. Timişoara, stolica okręgu Temesz, Rumunia. Koniec września 2014 roku
2. Okolice Corui, okręg Temesz
3. Timişoara
4. Góry Banackie, okręg Caraş-Severin
5. Coruia
6. Neu-Prenzlin, okolice Corui
7. Timişoara
8. Południowa część okręgu Temesz
9. Zachodnia część okręgu Temesz
10. Neu-Prenzlin
11. Neu-Prenzlin
12. Coruia
13. Okolice Haţeg, okręg Hunedoara
14. Neu-Prenzlin
15. Coruia
16. Prenzlin
17. Timişoara
18. Coruia
19. Prenzlin
20. Timişoara
21. W pociągu, tuż przed granicą czesko-niemiecką
22. Neu-Prenzlin
23. Coruia
24. Neu-Prenzlin
25. Coruia
26. Güstrow
27. Neu-Prenzlin
28. Na południe od Timişoary
29. Timişoara
II INNE ŻYCIE
30. Prenzlin
31. Timişoara
32. Timişoara
33. Berlin
34. Timişoara
35. Prenzlin
36. Prenzlin
37. Niemcy północno-zachodnie
38. Okolice Prenzlina
39. Okolice Prenzlina
40. Prenzlin
41. Okolice Prenzlina
42. Prenzlin
43. Okolice Prenzlina
44. Prenzlin
45. Południowa część okręgu Temesz
46. Prenzlin
47. Timişoara

Tytuł oryginału: Der Tod in den stillen Winkeln des Lebens

Redakcja: Karolina Macios, Olga Czernikow

Opieka redakcyjna: Urszula Pieczek

Korekta: Anna Gądek, Agnieszka Kwaterska / e-DYTOR

Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski

Projekt układu typograficznego: Mimi Wasilewska

© Copyright by DuMont Buchverlag GmbH & Co. KG, Köln 2017

© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska, 2021

© Copyright for the Polish edition by Książkowe Klimaty, 2021

The translation of this work was supported by a grant from the Goethe-Institut

Motto – fragment wiersza Pożegnanie Rainera Marii Rilkego – w przekładzie Adama Pomorskiego

Fragment pieśni Gelem, gelem Žarka Jovanovicia w przekładzie Adama Bartosza

ISBN 978-83-66505-30-8

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja: [email protected]

Promocja: [email protected]

Sprzedaż: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek