Sekrety domu Wintera - Alicja Czarnecka-Suls - ebook + audiobook

Sekrety domu Wintera ebook i audiobook

Czarnecka-Suls Alicja

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Grupa przyjaciół, słońce, plaże i… mroczna tajemnica

 

Lula przyjeżdża ze znajomymi na Fuerteventurę, by zebrać materiały do książki o owianym legendą domu Wintera i ukrytym pod nim niemieckim U-Boocie. Miały być wakacje łączące pracę i wypoczynek, a zamiast tego są zwłoki wiszące na płocie, wybuch łodzi, porwanie i coraz więcej pytań. Miejscowi okazują się równie tajemniczy jak historia samego domu Wintera.

Czy Lula i jej przyjaciele rozwiążą zagadkę, zanim ta całkiem ich wciągnie? A może odkryją, że w tej grze chodzi nie tylko o tajniki drugiej wojny światowej, ale też o ich własne rodzinne tajemnice?

„Sekrety domu Wintera”to pełna humoru, przygód i zagadek historycznych opowieść osadzona w egzotycznej scenerii wyspy, gdzie przeszłość wciąż potrafi zaskakiwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 55 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Katarzyna Nowak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ 1

We all live in a yellow submarine

Yellow submarine, yellow submarine

We all live in a yellow submarine

Yellow submarine, yellow submarine

 

Wszyscy mieszkamy w żółtej łodzi podwodnej

Żółtej łodzi podwodnej, żółtej łodzi podwodnej

Wszyscy mieszkamy w żółtej łodzi podwodnej

Żółtej łodzi podwodnej, żółtej łodzi podwodnej

The Beatles, Yellow Submarine, słowa: John Lennon, Paul McCartney, tłum. własne

MORRO JABLE, WSPÓŁCZEŚNIE

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Lula choć raz powstrzymała łakomstwo i pamiętała, że kawa z mlekiem to dla niej samo zło, a wznoszenie toastów czerwonym winem za dobre wakacje to już wręcz samobójstwo. Może nie musiałaby teraz wbijać z całych sił w dłonie czerwonych paznokci ze świeżo zrobionym na wakacje manikiurem, kiedy kierowca taksówki, któremu na lotnisku pomachała przed nosem plikiem euro i wpakowała się na tylne siedzenie, zanim cokolwiek zdążył odpowiedzieć, łamał wszystkie przepisy, pędząc wygodną, szeroką drogą wzdłuż wybrzeża, częściowo zasłoniętego wzgórzami po obu stronach asfaltowych pasów. To była malownicza nadmorska droga i normalnie Lula rozkoszowałaby się widokami, ale teraz mogła tylko podśpiewywać „tralala, tralala” dla odwrócenia uwagi.

Wjeżdżali już właściwie do Morro Jable i mijali pierwsze z wielu rond w tym mieście („Ile ich można mieć, doprawdy”, jęknęła w duchu), gdy kątem oka zauważyła stojące na środku ronda czerwonawe terakotowe rzeźby kilkudziesięciorga dzieci z twarzami wzniesionymi do nieba („Muszę je kiedyś porządnie obejrzeć, ale nie teraz, o matko, niech on jedzie szybciej”). Kierowca zauważył, że przestała śpiewać i odwróciła głowę.

– Camino!* – Podniósł prawą rękę w dumnym geście.

– Co camino? Droga jak droga, długa, ładne te palmy na poboczach. Kiedy wreszcie dojedziemy?

– Tak się nazywa projekt naszej rzeźbiarki.

– No nie, znawca i wielbiciel sztuki mi się trafił! – jęknęła Lula, tym razem zupełnie głośno, i walnęła dłonią w kanapę. Znowu zaczęła śpiewać „tralala, tralala”, zaciskając kurczowo pięści na pasach.

Kierowca rzucił zaniepokojone spojrzenie najpierw na nią, potem na elegancką tylną kanapę taxi VIP odzianą w beżową skórę (że też ona, Lula, zawsze trafi na najdroższe rzeczy w każdym sklepie i tutaj też akurat tę najdroższą musiała spotkać na postoju), ale w końcu zrozumiał i razem z nią głośno śpiewał „tralala, tralala”, przyciskając pedał gazu. Te obicia były naprawdę wyjątkowe.

Na widok pędzącej taksówki policjanci, którzy leniwie grzali się w słońcu na poboczu, poderwali się z ożywieniem.

– Zapłacę za ten mandat – wrzasnęła – nie zatrzymuj się, no te pares!

Policjanci rzucili się do samochodu, kiedy oni przemknęli obok pomimo wystawionego lizaka ze znakiem stop. Wyjechali już za Morro Jable, droga nagle się zwęziła i zmieniła w szutrową. Lula przesadziła przypuszczalnie z tym uporem, żeby wynająć coś za miastem. „Nie mogę przecież pracować w tłumie turystów i z imprezami pod oknami”, powtarzała i kręciła przecząco głową na każdą propozycję wynajęcia innego domu niż ten wybrany przez nią.

Zjechali stromym zboczem między skałami, gonieni sygnałem policji. Na samym dole u stóp wzgórza kłębiło się ogromne stado łaciatych kóz. W życiu nie widziała tylu kóz naraz.

– Cabras majoreras!** The best cheese in the world!*** – Kierowca podniósł kciuk i obrócił się do niej z dumą.

Zniecierpliwiona prychnęła i pokazała mu, żeby patrzył przed siebie. Najpierw sztuka, a teraz rolnictwo. Trafił się jej lokalny patriota.

Taksówkarz zrobił obrażoną minę. Ci turistas nie potrafią docenić prawdziwych wartości. Zaczął trąbić jak szalony, pasterze wraz z psami zaczęli w panice zganiać kozy na pobocze.

– Musimy przejechać! – Wiedziała, że nie mogą stanąć nawet na sekundę.

Radiowóz zrównał się z nimi, choć było to ryzykowne ze względu na wąską drogę i spadające ku morzu strome zbocze. Przez chwilę policjanci jechali nawet dwoma kołami w powietrzu nad przepaścią, dając znaki taksówkarzowi, żeby się zatrzymał.

„Prawdziwi dżygici”, pomyślała z uznaniem Lula.

Taksówkarz pokręcił głową i najpierw wskazał na Lulę na tylnym siedzeniu, a potem pokazał policjantom, żeby wskoczyli przed niego. Kiwnęli głowami ze zrozumieniem i przyspieszyli. Jeden z nich wrzucił na dach koguta, dając znak wszem wobec, że są na czele kolumny i prowadzą kogoś ważnego. Syrena zadziałała tym razem pomocnie, stado rozstąpiło się przed nimi i zamknęło jak morze.

W dolinie otoczonej czerwonobrunatnymi górami stały tylko dwa domy okolone wspólnym wysokim białym murem, z którego zwisały pęki czerwonych kwiatów. Obie działki dzieliło ażurowe, otynkowane ogrodzenie. Budynki wyglądały na jeszcze większe niż na zdjęciach i filmach.

Przed białą bramą przykrytą dachówkami stała pani z agencji. Lula wyskoczyła z taksówki i przebiegła obok niej, kiwając jej tylko głową w przelocie, ale kobieta zatrzymała ją stanowczym gestem i pokazała, żeby pobiegła za nią po asfaltowej krętej ścieżce prowadzącej do domu. Lula wiedziała, że posesja jest rozległa, ale nie sądziła, że aż tak. Zgodnie z prośbą Luli drzwi wejściowe były szeroko otwarte i pani wymownym gestem pokierowała ją wprost do łazienki obok salonu.

– Eduardo, qué te pasa, co się dzieje, dlaczego tak gnałeś? Jak z porodem, to w przeciwną stronę, szpital jest w centrum… – Policjanci, rechocząc, podeszli do taksówkarza opartego o samochód, wyciągając bloczki z mandatami i paczki papierosów.

Kierowca wzruszył ramionami, częstując się jednym z wyciągniętego w jego stronę pudełka.

– Juan, z d… nie wygrasz. Musiałem tak jechać. Sen˜ora płaci. – Wskazał na Lulę, która po kilkunastu minutach pojawiła się w drzwiach, ocierając czoło czerwoną serwetką, którą zgarnęła z ciemnobrązowej drewnianej konsolki przy drzwiach.

Musiała przyznać, dom został ładnie udekorowany na przyjazd gości. Czerwone serwetki, czerwone kwiaty w wazoniku przy lustrze, wielki stół bilardowy z czerwonym suknem, wszystko razem dobrane kolorystycznie robiło przyjemne wrażenie. Teraz tylko trzeba jakoś rozmasować sprawę z policją. Ten starszy robi przyjaźniejsze wrażenie, patrzy raczej życzliwie, ten młodszy nie reaguje na kokieteryjny uśmiech. Kiedyś dawała radę w takich sytuacjach… No cóż, trzeba zmienić strategię na biedną, chorą starszą panią.

Dwieście euro ekstra dla taksówkarza poza normalną taryfą za przyspieszony przejazd oraz trzysta euro mandatu. Wyjątkowo niskiego ze względu „na zdarzenia siły wyższszej”. Z całą życzliwością i zrozumieniem, że w pewnym wieku, jak to uprzejmie określił ten starszy, już się nie da zapanować nad organizmem jak kiedyś. Ten młodszy miał zmrużone oczy jak złośliwy kot i wcale nie wyglądał na życzliwego ani rozumiejącego. Kpiąco uśmiechnięty ledwie skrywał, że nie jest pod wrażeniem gry aktorskiej Luli, która ostentacyjnie bez sił opadła na kanapę przy drzwiach wejściowych, trzymając się za brzuch. W końcu pożyczyli jej zdrowia, zarekomendowali wypicie szklaneczki ron miel**** i pojechali. Razem siedemset euro, a to dopiero początek wakacji, będą musieli zacisnąć pasa, bo poszło z żelaznej rezerwy. Lula stała przez chwilę na podjeździe i ze zbolałą miną oraz ręką nadal na brzuchu patrzyła, jak samochód policyjny wykręca na szutrowym placyku przed bramą. Pomachała funkcjonariuszom słabo drugą ręką na pożegnanie, równocześnie mamrocząc do siebie pod adresem młodszego: „Ażeby cię…”. Gabriel i reszta jeszcze nie nadjeżdżali. Widać formalności z wynajęciem auta rzeczywiście trwają tak samo długo wszędzie na świecie, Gabryś słusznie zaproponował, kiedy miotała się między dwiema toaletami na lotnisku, do których stały długie kolejki, żeby wskoczyła w jedną z taksówek przed lotniskiem i pojechała sama do domu. Oni odbiorą resztę bagażu, wynajmą samochód i dojadą. Pani od wynajmu meldowała, że już na nich czeka.

– Będziesz bliżej własnej łazienki, jedź.

Lula nagle się zorientowała, że po drugiej stronie ogrodzenia na wiklinowym fotelu siedzi stary mężczyzna i wbija w nią wzrok. Pomachała mu ręką.

– Hola! Witam!

Mężczyzna odmachał i machał dalej, więc znowu mu odmachała, ale on nie przestawał. Zmrużyła oczy, w tym słońcu słabo było widać, ale wydawało się jej, że on macha jakimś kijem czy patykiem. Wstał z trudem, opierając się o oparcie fotela, i zrobił dwa kroki w kierunku ogrodzenia, po czym runął na trawnik. Upadł na lewy policzek i znieruchomiał.

– Halo! Czy coś się panu stało? – Rozejrzała się. – Halo, jest tam kto?! Halo!

Powietrze pomimo przedpołudnia już dawało się prawie kroić, tak było gęste i wilgotne. Gdzie ten słynny wiatr, Fuerteventura ma przecież wiatr nawet w nazwie, a tu ledwo można oddychać, choć to dopiero marzec. On zaraz dostanie udaru albo już dostał, albo… nawet strach pomyśleć.

Pchnęła furtkę w kamiennym portalu i pochyliła się nad starszym mężczyzną, który coś wymamrotał z zamkniętymi oczami. Uff, żyje. Zaczęła się zastanawiać, czy lepiej pomóc mu usiąść, żeby oparł się plecami o fotel, czy zostawić go tak do przyjazdu lekarza. Z bliska wydawał się jeszcze bardziej kruchy. W tym momencie z domu wybiegła niewysoka kobieta z wałkami na siwych włosach. Fartuch w czerwono-czarną kratkę opinał obfite piersi.

– Qué hace aquí? Was machen sie hier? Co pani tu robi, sen˜ora? Kim pani jest? Ay, Dios mío! Znowu upadł! – Załamywała ręce i biegała wokół mężczyzny w desperacji. W końcu zaczęła dźwigać bezwładne ciało.

Lula chciała ją przez chwilę powstrzymać, bo przecież może sobie uszkodził kręgosłup, jęczał cicho, ale w końcu podparła mężczyznę z drugiej strony i razem wciągnęły go na fotel. Był znacznie cięższy, niż na to wyglądał. Może przez bezwładność. Teraz prawie zniknął w wyściełających fotel poduszkach.

Mężczyzna otworzył oczy i wbił w nią spojrzenie. Miał ciemnobrązowe tęczówki, a w nich ani cienia uśmiechu. Lula pojęła, że nie machał do niej przedtem przyjaźnie, tylko jej wygrażał laską. Poczuła się nieswojo. Wstrętny stary dziad.

– To ja już pójdę, wynajęliśmy dom obok, tę Czerwoną Magnolię, na prawie sześć tygodni. Chciałam nawet na dłużej, ale tylko na tyle się dało, bo potem już jest następna rezerwacja. Ten dom ma akurat tyle pokoi, na ilu nam zależało, wygląda na wygodny, no i cena była wyjątkowo przystępna. – Lula szczebiotała jak mała dziewczynka. – Szkoda, ale tyle musi mi wystarczyć, żeby napisać szczegółowy konspekt powieści. Mam oddać drugi tom za trzy miesiące. Zależy od pogody, no i jak mi pójdzie. Opracowuję teraz dokumentację, więc trochę będziemy jeździć po wyspie i na kontynent. – Mówiła szybko, jak zazwyczaj, kiedy czuła się zakłopotana. Machnęła ręką w kierunku, gdzie mniej więcej powinna być Hiszpania, po czym się zawiesiła na chwilę. Gdzie jest ten cholerny ląd? Pokazywała chyba na Afrykę. Wszystko jedno.

– Czekam na resztę rodziny. O, już są. – Gabriel, Ada i Kris podjechali właśnie pod sąsiednią bramę. – Dobrze, że nic się panu nie stało. – Uśmiechnęła się najcieplej, jak mogła, do mężczyzny, ale on, nie spuszczając z niej wzroku, wymamrotał coś w rodzaju: „diese verfluchte”*****, ale może jej się tylko wydawało. Niemieckim nie władała przecież tak biegle.

Kobieta wytarła pulchną dłoń o fartuch i wyciągnęła ją do Luli.

– Dolores. Gracias por su ayuda. Me hace esto a menudo******. Ja sama już nie daję rady, chociaż syn mi pomaga. Odkiedy biedna pani Herta zmarła, Bettina, córka jej i pana Ottona, nie chciała tu mieszkać, bo źle się jej to miejsce kojarzy z powodu tamtej sprawy… – Dolores przerwała i znowu wytarła ręce. – I nie lubi naszych calimas*******. Ci turistas puszczają tylko muzykę na cały głos, dobrze, że pan Otto – wskazała na mężczyznę – już słabiej słyszy. – Odchrząknęła. – I na dodatek prawie nikt nie mówi po hiszpańsku, czasami Niemcy przyjadą, to się człowiek dogada, osłuchałam się, bo ja tu jestem ze czterdzieści lat, zaraz, nie, co ja mówię, dużo dłużej. – Dolores wystawiła palce przed siebie. – Ojciec pana Ottona przyjechał tutaj podobno w trakcie wojny, dużo ich wtedy przyjechało, różnie mówili, ale ja nie dam złego słowa powiedzieć na pana Ottona, panią Hertę i panią Bettinę, zawsze mnie dobrze traktowali.

Policzki Dolores zaróżowiły się od emocji, ale jej palce poruszające się z oporem nie chciały współpracować z pamięcią. Spojrzała na dłonie, jakby nie dowierzając, że mogą jej nie pomóc w tak prostym rachunku. Westchnęła, mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem, po czym znów uniosła głowę i wróciła do opowieści.

– Przyszłam pomagać mojej mamie, która u nich służyła, jak miałam dwanaście, trzynaście lat może, to ile to lat temu było, niech mi pomoże Virgen de la Peña. – Dolores przeżegnała się i dalej zginała palce. – Mama mnie zabrała ze szkoły, żebym zaczęła pomagać rodzinie, jak miałam ponad trzynaście lat. Pani Winter założyła ją dla dzieciaków z Morro Jable, a ja jestem z Morro Jable. Winterowie chcieli w ten sposób trochę miejscowych ułagodzić za ten mur przegradzający półwysep Jandia i odwrócić uwagę i od tego, co się działo podczas wojny w ich domu, ale to niewiele pomogło. To kiedy ja tu nastałam? To by musiało być w latach pięćdziesiątych? – Spojrzała pytająco na Lulę. Potarła czoło i zmrużyła oczy, jakby próbowała wyłowić daty z mgły wspomnień. – Ty to może lepiej policzysz, dziecko – zwróciła się do Luli z uśmiechem, w którym serdeczność mieszała się z prośbą o potwierdzenie.

Lula skinęła lekko głową, zachęcając ją do kontynuowania opowieści.

– Pracowałam tu kilkanaście lat. A potem wyjechałam z wyspy. Wróciłam znowu po prawie dwudziestu latach, tak się czasami życie nieoczekiwanie plecie… Madre mía! Co się pani stało? Skaleczyła się pani? – Dolores ostrożnie dotknęła czoła Ludwiki, która odruchowo potarła je palcami. Były całe czerwone.

– Och, to tylko ta serwetka, którą suszyłam czoło przed chwilą. Umyję się w domu. Dolores, powiedziałaś, że szkołę założyła pani Winter? Wpadnę jeszcze, żeby o tym pogadać. Hasta luego! Do zobaczenia!

Lula zatrzasnęła furtkę i nie odwracając się, pomaszerowała do domu obok. Gabryś i Kris zdążyli już wnieść wszystkie walizki i torby, które kłębiły się na kamiennym korytarzu otwierającym się na salon z dwiema wielkimi czerwonymi kanapami.

Dolores już wchodziła po kamiennych schodkach na ganek, ale nagle się odwróciła, zeszła kilka stopni niżej i położyła rękę na ramieniu mężczyzny.

– A o czym pisze pani książkę, señora Lula?

– Ano właśnie prawdopodobnie o rodzinie Winterów i innych z Fuerteventury, którzy wyróżnili się tutaj. – Ludwika spojrzała na kobietę i wydało się jej, że jakby cień przemknął po twarzy Dolores.

Kobieta nachyliła się do ucha mężczyzny i coś mu wyszeptała. Wyprostowała się po chwili i powiedziała:

– Po co zaglądać w przeszłość. Ja już jestem stara, dużo starsza niż pani, señora Lula, ale każdego dnia wstaję i patrzę, co mi przyniesie kolejny dzień. Nie oglądam się za siebie. Pani też nie powinna.

– Kiedy ja badam przeszłość, bo historia jest ciekawa i powinna nas czegoś uczyć. – Lula zatrzymała się przed pierwszym schodkiem.

– Ale po co grzebać w tajemnicach rodziny, nie zawsze wszystko musi być odkryte, bo stare sprawy mogą przynieść ból. – Zabrzmiało to zimniej niż poprzednie zdania.

– Może trzeba czasami grzebać, żeby odkryć, co się tam naprawdę kryje. A tego nigdy nie wiadomo, co nie znaczy, że nie warto – odpowiedziała Lula, dając do zrozumienia, że to poczucie wyższości jest nie na miejscu, bo Dolores nic o niej nie wie. – I wcale nie wiadomo, czy prawda o przeszłości przyniesie ulgę lub spokój. Tak myślę.

– Ale to przeszłość cudzej rodziny. Prawda? Pani by tak pozwoliła byle komu dłubać w historii swojej rodziny? – upierała się nadal Dolores, a jej ton był już wprost lodowaty.

– Gdyby stanowiła istotny element historii świata? Dlaczego nie. Choć o ile wiem, nie odgrywała takiej roli. – Lula wzruszyła lekceważąco ramionami, udając, że nie słyszała tego „byle komu”.

Ale prawda była taka, że sama niewiele wiedziała o sobie i przeszłości swojej rodziny; miała takie poczucie szczególnie od czasu, kiedy znalazła tę fotografię. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić złe myśli. Teraz Dolores rozpowie wszystkim na wyspie, że przyjechała pisarka, która grzebie w przeszłości rodziny Gustava Wintera. To nieźle namiesza. Oby coś ułatwiło. Zobaczymy.

– Obejrzałam pokoje. – Ada stała pod światło na balkonie, a słońce tworzyło wokół jej kręconych rudych włosów świetlistą koronę. – Najlepszy i największy, z dużą łazienką jest ten na górze po lewej, od strony ogrodu. To zapewne główna sypialnia. Pomyślałam, że wy go weźmiecie, żebyś miała spokój podczas pisania. – Ada jak zawsze najpierw pomyślała o innych.

To było wzruszające i już Lula miała na to przystać, ale głupio się jej zrobiło i zaproponowała, że będą losować, żeby było sprawiedliwie. „Tak, tak, jestem pewna”, przekonywała Adę, która się wahała, czy losowanie to dobry pomysł.

– To był do kitu pomysł, co mnie podkusiło, żeby zgrywać taką szlachetną i sprawiedliwą – mamrotała do Gabrysia jakiś czas później, wieszając ubrania w szafie w pokoju po prawej stronie, z oknami wychodzącymi częściowo na stronę basenu, a częściowo na miedziane pola. Co prawda z każdej strony było cicho, ale nie dało się ukryć, że ten pokój był mniej wygodny. I na dodatek łazienka przynależna do tej części domu wydawała się mniejsza w porównaniu z łazienką przy pokoju Ady i Krisa. No właśnie, Ady i Krisa. Przez chwilę Ada się krygowała, że ona może niby osobno i Kris osobno, w końcu jest pięć pokoi, ale Kris zaprezentował obrażoną minę, a Lula ostentacyjnie popukała się w czoło.

– A dajże spokój, Ada, my się domyślamy, wiemy przecież, że wy, no wiecie, najwyżej będziecie spali w osobnych śpiworach na tym king size bed. – Zachichotała, udając, że nie widzi rumieńca Ady. Co za dziecinada. Czas skończyć z cichym terrorem jej córek, Ada ma prawo do własnego życia i nie musi do śmierci żyć w celibacie tylko dlatego, że ten łajdak jej mąż zachowuje się jak pies ogrodnika. – Dogadacie się jakoś. – Lula ostentacyjnie wepchnęła walizkę do ich pokoju. – Najwyżej zrobię sobie gabinet do pracy w tym ostatnim pomieszczeniu na końcu korytarza, tam jest biureczko przy oknie. Zaraz tam zaniosę laptop i moją turystyczną drukarkę, bez której się nie ruszam. Lepiej mi się czyta na papierze, co napisałam. W sumie w sypialni będziemy tylko spali, więc ten pokój zajmę na gabinet, jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu.

Nikt nie miał, to było oczywiste. W końcu inicjatorką i prapraprzyczyną wyjazdu na prawie sześć tygodni była właśnie Lula.

– Nie wiem, czy podoba mi się bycie prapra- w jakiekolwiek formie – marudziła Lula, kiedy Gabryś wyjaśniał Adzie i Krisowi, że świetnie się składa, że Luli znowu termin wisi nad głową.

Zresztą czas był najwyższy, żeby odebrali wreszcie te zaległe urlopy. Książka wymagała dokumentacji na miejscu, a przełom marca i kwietnia potrafi być cudowny na Fuerteventurze, temperatura między osiemnaście a dwadzieścia pięć stopni, dziewczynki też mogą do nich przyjechać na chwilę, tak samo jak ich wnuczka Sofia z matką Tesią, po to wybrali dom z pięcioma sypialniami przecież.

– W Polsce pogoda o tej porze roku zbyt dosłownie bierze do siebie ludowe porzekadło, że w marcu jak w garncu, i to drugie, jak to szło, trochę zimy, trochę lata… – odezwała się Lula.

– Kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata – pospieszył z dość banalną podpowiedzią Gabryś, który całym sercem popierał pomysł, chociaż w sumie wolałby ponownie pojechać na Porto Santo z powodu licznych wzgórz, po których mógłby się godzinami włóczyć. Wyglądał na zadowolonego z pomysłu, wszystkie trzy warkoczyki w brodzie miał zaplecione, co było oznaką bardzo dobrego humoru.

– Nie wiadomo po co – gderała Lula.

Ale Casa Winter, dom Wintera, o którym mówiono od lat, że był schronieniem dla nazistów jeszcze przed wojną i długo po niej, znajdował się na Fuerteventurze i o jego tajemnicach miała być kolejna książka Luli. To stąd podobno odpłynął łodzią podwodną Adolf Hitler z Evą Braun i ukochaną suczką Blondi do Argentyny. Według innych była to kompletna bzdura. W każdym razie cała sprawa wydawała się niejasna. Ludwika chciała zweryfikować te wszystkie teorie na miejscu i nie wyobrażała sobie napisania książki bez odwiedzenia domu chociaż raz.

– Agenci RA, czyli Retired Agency, mają nową ekscytującą sprawę na muszce. Na dodatekto czas karnawału na Wyspach Szczęśliwych********, jakby ktoś się chciał poza pracą zabawić – kusił przyjaciół Gabryś. – A poza tym to jest najlepsza pora na pobyt tam. I na gazie oszczędzisz, bo twoim zbiorom lekki chłodek nie zaszkodzi. I bałaganu nie zrobisz, bo cię nie będzie. A jeśli zbiory czymś zasłonisz, to się nawet nie zakurzą.

Te ostatnie argumenty najbardziej przekonały Krisa, bo od czasu, kiedy z pomocą Ady uporządkował cały dom i swoje zbiory, wpadł w drugą skrajność: miejsce chorobliwego zbieractwa i bałaganiarstwa zajął totalny pedantyzm. Jego dom zmienił się z zapomnianego magazynu rupieci w nietykalne muzeum z lśniącymi eksponatami. Teraz Kris polerował i czyścił wszystko wokół niemalże bez przerwy. Nawet zwykle malowniczo rozczochrane, szpakowate włosy starał się ułożyć porządnie i co chwila przeczesywał je grzebieniem. Tak jakby pedantyczność okazała się zaraźliwą chorobą. To, czego ubyło Luli po zdarzeniach z ultrasami ze Stuttgartu*********, jakby przeszło na Krisa. Czasami nie wiedzieli, czy nie woleli Krisa w poprzedniej wersji. Szczególnie kiedy krzyczał:

– Nie! Nie siadaj! Poczekaj chwilę! – I biegł z wykrochmalonym ręcznikiem, którym otulał siedzenie biedermeierowskiego krzesełka, zanim ktoś na nie opadł pod krytycznym spojrzeniem Krisa, oceniającym stan jego odzieży.

– Świeżo wyprana, cenna, prawie stuletnia tapicerka – mówił z przepraszającym uśmiechem.

– Świeżo wyprane, cenne, prawie dziesięcioletnie spodnie – sarkał zdegustowany Gabriel, otrzepując spodnie kilka razy, zanim dotknął nimi cennej tkaniny.

Ada wahała się dłużej. Niewykorzystanego urlopu miała rzeczywiście sporo, ale jak tu zostawić dziewczynki na tak długo („Nie dziewczynki, dziewczyny, dorosłe dziewczyny”, protestowała Lula). I szef nie lubił, kiedy znikała na dłużej.

– Ada, już sobie obiecałaś przecież, że będziesz bardziej asertywnie myślała o sobie i przestaniesz się kierować interesem tego nadętego bubka, pardon, tego egoisty. – Lula się prawie gotowała, ale na Adę nie można było zbyt mocno naciskać, musiała sama dojrzeć.

* Camino (hiszp.) – droga (wszystkie przypisy oraz tłumaczenia, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autorki).

** * Cabra majorera – rasa kóz pochodzących z Fuerteventury i Lanzarote.

***The best cheese in the world! (ang.) – Najlepszy ser na świecie.

****Ron miel – likier rumowy z miodem produkowany na Wyspach Kanaryjskich.

*****Diese verfluchte (niem.) – ten przeklęty.

****** * Gracias… (hiszp.) – Dziękuję za pomoc. Często mi to robi.

*******Calimas (hiszp.) – saharyjski pył unoszący się w powietrzu, powodujący zamglenie i ograniczający widoczność; zjawisko charakterystyczne dla Wysp Kanaryjskich i południowej Hiszpanii.

******** * Wyspy Szczęśliwe – inna nazwa Wysp Kanaryjskich, używana już w starożytności przez Greków i Rzymian.

********* Odniesienie do przygód czworga przyjaciół w powieści Dziewięć kołatek Troya, w której założyli agencję detektywistyczną.

ROZDZIAŁ 2

Jestem lżejszy od fotografii

Z których będziesz mnie teraz wycinać

Będę milczał – i tak jestem martwy

Odchodząc, zabierz mnie

Republika, Odchodząc, słowa: Grzegorz Ciechowski

MORRO JABLE, WSPÓŁCZEŚNIE

Widok z tarasu obok kościoła San Miguel rzeczywiście był jak z reklamowej pocztówki. Złota, długa plaża La Matorral zdawała się ciągnąć w nieskończoność i przechodziła w kolejną, a w dole po lewej, w starym porcie rybackim kołysały się kolorowe łódki i białe żaglówki na błękitnym morzu. Lula dotknęła ceramicznej płytki zdobiącej fasadę z wypaloną datą „1948”. Była nagrzana od słońca. Mały kościółek San Miguel, a właściwie pustelnia, został wybudowany właśnie wtedy.

– Pomyśleć, że to wszystko – Lula wychyliła się z tarasu, czując łagodny wiatr rozwiewający jej blond włosy – aż po horyzont należało do Gustava Wintera. – Wiecie co? Cudnie wieje. Brakuje tylko, żeby ktoś za mną stanął i powiedział: „Jesteś królową świata!”. – Zaśmiała się, rozkładając ramiona jak Kate Winslet w Titanicu.

– No cóż, dla mnie zawsze jesteś królową. – Gabryś położył teatralnie dłoń na sercu i posłał jej całusa.

– Serio? – Ada przewróciła oczami, podczas gdy Kris parsknął śmiechem. – Ci dwoje nigdy nie przestaną, co? To już nudne, ile lat tak można?

– Dobra, słuchajcie dalej. – Lula wróciła do tematu, przytrzymując włosy rękoma. – Najpierw za dziewięć tysięcy peset rocznie, płatne z góry, czyli za równowartość rocznej pensji robotnika w tamtym czasie, wydzierżawił cały ten teren. Żeby lepiej wam to zwizualizować, to obszar znacznie większy niż całe Mazowsze. – Lula obrazowo rozpostarła ręce. – A potem w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku w tajemniczych okolicznościach za dwieście pięćdziesiąt tysięcy peset oraz dorzucony w ostatniej chwili prywatny samochód Wintera na rzecz jednego ze spadkobierców tytuł własności tego ogromnego terenu przeszedł na rzecz spółki Dehesa de Jandía, której szefem został kto? – zapytała retorycznie Lula. – Gustavo Winter.

– Te dwieście pięćdziesiąt tysięcy peset to ile jest dzisiaj? – zainteresowała się Ada.

– Hm, dzisiaj w przeliczeniu to by było jakieś dwieście siedemdziesiąt dwa tysiące euro – oświadczył Kris po dłuższym namyśle.

– Czyli sporo, ale nie tak znowu dużo, dzisiaj byle dom z małą działką kosztuje z milion euro. Tutaj, gdzie jesteśmy, to wszystko wokół, ten plac razem z tym kościółkiem, to też było jego. – Lula odeszła parę kroków w głąb placu. – W gruncie rzeczy znajdujemy się prawie w tym miejscu, gdzie w dużym ogrodzie otoczonym białym murem stał jego dom w Morro Jable. – Stopą rysowała granice budynku. – Wybudował go po tym, jak jego druga żona, którą poznał zaraz po wojnie w ambasadzie niemieckiej, dużo młodsza od niego Isabel, odmówiła zamieszkania na pustkowiu na końcu półwyspu w Casa Winter. Potem ten dom w Morro Jable sprzedali i przenieśli się do stolicy Fuerteventury, Puerto del Rosario, a spychacz zburzył go podobno razem z obrazami, które tam zostały.

Kiwali głowami. Słyszeli już o tym od Luli, ale dopiero tutaj na miejscu mogli uświadomić sobie, jak ogromną część Fuerteventury zdołał kupić, rzekomo dla siebie, ten skromny niemiecki inżynier. W latach czterdziestych dwudziestego wieku Morro Jable było małą wioską rybacką, teraz było to bodajże największe miasto turystyczne na południu wyspy. Sporo budynków powstało na ziemi podarowanej mieszkańcom przez Wintera w latach pięćdziesiątych.

– Jak dla mnie trochę się to kłóci z wyobrażeniem Wintera jako krwawego nazisty – zauważyła Ada.

– Raczej nie był krwawy, ale mimo wszystko ludzie mieszkający na półwyspie w rejonie Cofete nie mają o nim dobrego zdania. Czytałam, że wspominają tamte lata jako czasy półniewolnictwa. Winter kontrolował twardą ręką życie mieszkańców na odciętym od reszty Fuerteventury półwyspie, zabierając większość żywności. Ludzie stąd uciekali, bo nie mieli co jeść.

– W istocie można by mu przypisać status ostatniego terytorialnego władcy części Fuerteventury i nie byłoby to naciągane – zauważył Gabriel.

– Ciekawe spostrzeżenie – zgodziła się Lula, schodząc po wąskich schodkach. – Chodźmy dalej zwiedzać miasto.

Pomimo wczesnej jeszcze wiosny liczne kawiarenki i knajpki na Avenida del Mar, alei biegnącej wzdłuż całego miejskiego wybrzeża, okupował tłum turystów.

– Czy wy też tak macie… trochę mi głupio, że to mówię – Lula ściszyła głos i obejrzała się za przechodzącą obok nich kolejną głośną parą niemieckich emerytów – że jak mnie mija taki stary, gruby Niemiec w kraciastej koszuli w krótkich majtkach, to się zastanawiam, czy on nie latał z bombami w podobny słoneczny dzień nad Warszawą.

– Lula! – jęknął Gabryś i wywrócił teatralnie oczy. – Co też ty mówisz, facet może być młodszy od nas, a my raczej roczniki powojenne jesteśmy.

– Wiem, o co chodzi Luli – odezwał się milczący do tej pory Kris. – To przez te wszystkie filmy wojenne, Stawkę większą niż życie i Czterech pancernych, które oglądaliśmy na okrągło. Ja też tak mam, niestety.

– Tak nie można – zaprotestowała Ada. – Kiedyś musi być postawiona granica pretensji i roszczeń, inaczej narody i ludzie będą zawsze w stanie wojny.

– Ada, a ty wiadomo, zawsze matka i gołąbek pokoju. – Lula popatrzyła na nią z pobłażaniem. – Ale żeby komuś przebaczyć, chyba trzeba najpierw być przeproszonym i poproszonym o przebaczenie? Czy jakoś tak?

– Lula! Ty bardziej jednak po góralsku i karpacku niż po chrześcijańsku. Masz to we krwi? – Gabryś zaśmiał się kpiąco. – Twoja siekiera niezmiennie na tym strychu wisi na wszelki wypadek? Dobra. Skręćmy w jakąś boczną uliczkę, proszę, przyznam, że mi też działa trochę na nerwy ten wszechobecny niemiecki. Czuję się, jakbym był w Bawarii.

– „Północ Fuerteventury jest zdominowana przez Anglików i Hiszpanów, a południe przez Niemców” – odczytał Kris z przewodnika o obiecującym tytule Twoje Wyspy Szczęśliwe.

Mała poprzeczna uliczka okazała się odrobinę mniej zatłoczona niż główny nadmorski deptak. Ściany domów dawały też odrobinę więcej cienia. Dwadzieścia siedem stopni mimo marca dawało się im już trochę we znaki. Na rogu ulic La Cofete i La Cebadia zielone okiennice księgarni wybijały się na tle jasnych murów, a jej okna prawie całe były zastawione od wewnątrz tomami książek. Ustawione w równym szeregu na zielonych półkach przed księgarnią kolorowe grzbiety zachęcały, żeby po nie sięgnąć. A pod datą „1946” dwa szklane stoliki i zielone, fantazyjne, metalowe krzesełka zapraszały, żeby usiąść, napić się kawy i chwilę poczytać.

– Siadamy na chwilę? – Ada zawiesiła plecak na oparciu jednego z nich.

– Okej, zobaczmy, jakie książki tu sprzedają. No tak, wiadomo, najwięcej po niemiecku. Część jest używana, ciekawe, kto i co ze sobą przywiózł z Heimatu*. To dość stary antykwariat, skoro się chwali tym czterdziestym szóstym rokiem. – Kris z Gabrysiem zaczęli przeglądać tytuły, a Lula pchnęła szklane drzwi oprawione w zieloną metalową ramę. Tabliczka z napisem „Libros y Mapas” zakołysała się na zielonym łańcuszku w prawo i lewo, po czym wróciła na miejsce. Dzwonek zadźwięczał jak w starym filmie. Na wprost wejścia kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset kul różnej wielkości zwisało z sufitu, a pomiędzy stosami książek stały globusy. Niektóre wyglądały na stare i używane, inne błyszczały wypolerowanym mosiądzem w słońcu przedzierającym się przez wszechobecne książki. Lula zadarła głowę. Było to ekscentryczne miejsce, musiała przyznać, przenoszące w czasie.

– Ahora mismo me voy, już do państwa idę. – Lula usłyszała zza wielkiego pudła dziewczęcy głos, choć jego właścicielki nie było widać. Pudło chwiało się niebezpiecznie.

– Ayudarle? Pomóc? – Lula podtrzymała karton z drugiej strony i pomogła go wtaszczyć na małą ladę. Kichnęła, stary kurz.

Zza pudła wyłoniła się głowa z dredami w różnych kolorach, sterczącymi w każdą stronę. Dziewczyna kichnęła również kilka razy, przedramieniem wytarła nos i uśmiechnęła się szeroko do Luli.

– Puedes contraer asma por este polvo!** Señorahabla español, pani mówi po hiszpańsku! Wreszcie ktoś mówi po hiszpańsku, bo ja tu całymi dniami tylko niemiecki słyszę.

„Widać komuś innemu też może to przeszkadzać”, pomyślała Lula.

– Przez to cały czas muszę gadać po niemiecku. Mieszka u nas pełno Niemców, a jak umierają, to wszędzie po nich zostaje tyle niemieckich śmieci… Coraz więcej ich tu umiera, potem bezdomni wchodzą do opuszczonych mieszkań, grzebią w tych śmieciach, szukają, co się nada na sprzedaż. Przed chwilą znowu coś przynieśli, szef skupuje i im płaci, to mu znoszą te stare szpargały i książki. Nie wiem, czego on w nich szuka. – Dziewczyna wzruszyła ramionami i przewróciła oczami.

– Może dzięki temu znajduje coś ciekawego, w końcu to antykwariat – zauważył Kris.

Gabriel myszkował po półkach.

– Jeszcze książki to ja rozumiem – dziewczyna nie dała się zbić z pantałyku – choć i tak nam się już nie mieszczą, ale te zakurzone papierzyska! Jeszcze tego pudła szef nie widział. Pani zobaczy! – Energicznie pociągnęła Lulę za rękaw za szafę odgradzającą pomieszczenie. – Mam tu na zapleczu sterty teczek, dokumentów, a szef mi każe to przeglądać i segregować według jego wytycznych.

Rzeczywiście wszędzie stały tekturowe pudła z dokumentami, a książki tworzyły wysokie wieże („Coś jak kiedyś u Krisa w domu”, zachichotała Lula w duchu). Tymczasem ekspedientka sięgnęła po kolejne pudło i wyniosła je na ladę z przodu.

– To jest nowe, tu są prawdopodobnie rzeczy tego dziwnego Ricarda, o którym mi babcia opowiadała. Proszę, jakiś notes z rysunkami, jakby dziecka. Na pierwszej stronie jest nazwisko, trudno odczytać, ale wygląda na jego. On mieszkał na starość w jednym domu w służbówce. Tam umarł. O, i tu są zdjęcia facetów w mundurach w środku oraz chłopaczków z Hitlerjugend. Tak, señora, nazywali go Alemán, Niemiec znaczy. Nikt nie wie, jak się rzeczywiście nazywał, a może to było jego nazwisko? Pani patrzy na zdjęcia, ile ja tego mam tutaj, w każdym kącie jest jakiś facet w mundurze, oni nas nimi zalali. Z tego, co wiem, ten Ricardo zajmował się dawnym Domem Młodzieży Niemieckiej. Może señora tam pójść i go zwiedzić. Teraz tylko stróż Manuel pilnuje, żeby nie zdewastowali go do końca. On panią wpuści za parę euro. Señora powie, że Conchita z Libros y Mapas panią przysyła, to wpuści. To mój wujek, mamy wspólną krew. – Conchita poklepała się z dumą po piersi.

Lula z rozbawieniem śledziła wzrokiem energiczną młodą kobietę, która nie przestając mówić, miotała się po pomieszczeniu. Choć z zapałem przesuwała kolejne tomy, stosy wydawały się tylko rosnąć.

– W każdym razie kiedy coś się tam wcześniej zepsuło, wzywali tego Ricarda i on szedł, i naprawiał. Umiał, bo był inżynierem chyba. Taka robota dodatkowa. Bo często gdzieś jeździł, ponoć inną pracę miał. Ale ja tu gadam i gadam. – Conchita złapała się za głowę. – Idę nastawić kawę, zaraz podam, mamy też pyszne ciasteczka do tego. Dobry pomysł, żeby połączyć księgarnię z kawiarenką? To był mój pomysł, szef nie chciał – dziewczyna zrobiła znaczącą minę – ale przyniosłam czajnik z domu i przygotowałam filiżanki, co je ktoś zostawił na sprzedaż. Pani patrzy pod spodem, co to za znak. – Conchita podsunęła Luli pod nos odwróconą filiżankę w kwiaty.

Na spodzie delikatnej porcelany w idealnym stanie widniała hitlerowska gapa. „Widać, że filiżanka była myta ręcznie, nie w zmywarce, gorąca woda powoduje blaknięcie, trzeba uważać na stare serwisy”, pomyślała Lula.

Conchita uśmiechnęła się łobuzersko.

– Jak piją kawę, to nie patrzą, co jest na dole. Kiedy pierwszy klient usiadł i po drugiej kawie wyszedł z pięcioma książkami, bo je na miejscu spokojnie poprzeglądał, to szef zmienił zdanie, sam nas w dobrą kawę zaopatruje. Już z nią idę do państwa. Jakby pani chciała kupić te szpargały, to proszę, będę miała mniej do segregowania. Pewnie pani zbiera stare zdjęcia, interesuje się historią? Dużo takich do nas przychodzi – rzuciła Conchita, widząc, że Lula wczytuje się w kolejne strony notatnika.

– A ile pani by za to chciała? – zapytała Lula obojętnym tonem, jakby niezainteresowana, odkładając go na bok.

– Zapłaciłam za to, jak zwykle płacimy bezdomnym za podobne pudła, ale tym razem przyniósł mi je wujek Manuel z tego Domu Młodzieży Niemieckiej. Znalazł, zdaje się, w piwnicy. Więc dałam mu pięćdziesiąt euro. Coś musimy na tym zarobić, myślę, że sto pięćdziesiąt euro będzie okej, plus po siedem euro za te zdjęcia z zeszytu, nie wiadomo, kto na nich jest, może ktoś ważny, takie zdjęcia to szef sprzedaje za co najmniej dziesięć albo nawet dwadzieścia euro za sztukę. Ile tych zdjęć jest tutaj? Cztery, pięć, sześć i to jedno przedarte na pół. Nie musi pani ich brać, na zdjęcia zawsze są chętni. Gorzej ze szpargałami, za dużo tego już jest. Na tym zdjęciu może być Ricardo Alemán, kto wie, ale nie jestem pewna, nigdy go nie widziałam, urodziłam się po jego śmierci, znam go tylko z plotek i opowieści.

Na zdjęciu młody mężczyzna w okularach, w mundurze Kriegsmarine, z kilkoma odznaczeniami, w tym Krzyżem Żelaznym, uśmiechał się do obiektywu. W jednej ręce trzymał czapkę, a drugą obejmował kogoś, niestety nie wiadomo kogo, bo zdjęcie było przerwane w taki sposób, jakby ktoś ze złością przedarł je na pół. Prawie można było wyczuć tę złość w poszarpanych brzegach. Napisane na odwrocie zdanie też było przerwane. Można było odczytać fragmenty wyrazów, prawdopodobnie napisanych jeden pod drugim: …mer,pod spodem coś jak …er, a na samym dole:…to,być może to była końcówka imienia.

Lula zdecydowała się na kupienie notesu razem ze zdjęciami. Skoro były w środku, pewnie stanowiły ważną jego część i właściciel zeszytu był do nich przywiązany. Miała tylko nadzieję, że ktoś nie włożył ich tak, jak jej matka wkładała dokumenty do starej książki telefonicznej, żeby tam poczekały, aż znajdzie czas na ich przejrzenie, by potem o nich zapomnieć. Luli zajęło pół roku odnalezienie aktu notarialnego mieszkania po śmierci matki, zanim natrafiła na niego właśnie w książce telefonicznej. Zachowała ją, bo stanowiła jeden z ostatnich dowodów, że kiedyś ludzie dzwonili przez telefony stacjonarne. Niestety wyrzuciła pochopnie swój aparat po tym, jak zobaczyła kogoś młodego z rodziny próbującego bezradnie połączyć się przez naciskanie cyfr na tarczy. Teraz żałowała. Był to piękny czarny bakelitowy telefon, z metalową tarczą i ze słuchawką tak ciężką, że śmiało mogła służyć do samoobrony. Kultowy model telefonu Ericssona, produkowany na przedwojennej szwedzkiej licencji i zaprojektowany przez norweskiego artystę Jeana Heiberga. Wszyscy takie mieliśmy. Kto teraz pamięta, że istniały telefony stacjonarne?

Przy rzeczywiście pysznej kawie Gabryś chciał zapytać Lulę, po co jej te niemieckie śmieci, i wyciągnął rękę po zakurzony zeszyt. Lula zdecydowanym ruchem wrzuciła go do torebki i dała Gabrysiowi znak, żeby zmienił temat i obiekt zainteresowań.

Po wypiciu kawy i wysłuchaniu kolejnych lokalnych opowieści Conchity grupa ruszyła dalej w miasto. Dopiero po powrocie do Czerwonej Magnolii Lula wyjęła notes oprawiony w gruby papier pakowy i otworzyła go na jednej ze środkowych stron. Tam pośród dziwnej kaligraficznej niemczyzny, dat i nazw miejscowości oraz części pisanej jakimś szyfrem widniało nazwisko Winter. Dlatego kupiła ten zeszyt, chociaż nie było tanio. Co mężczyzna, o którym, jak sprawdzili Kris i Gabriel, prawie nic nie było w internecie, miał wspólnego z Gustavem Winterem? I kim był? Muszą odcyfrować zapiski. Poznała trochę kodów przy okazji poprzednich poszukiwań, więc powinni dać sobie z tym radę.

– Zobaczcie, jakie wzruszające. – Ada delikatnie podniosła zasuszony kwiat, który wypadł z zeszytu. – Pewnie sentymentalne wspomnienie jakieś randki. Zapomniałam, co to za kwiatek. Kto mi podrzuci nazwę?

Lula i Kris wymienili się spojrzeniami.

– To jest szarotka alpejska, Ada, kwiatek, który żołnierze Wehrmachtu nosili w dziurkach od guzików jako oznakę męskości. To nasuwa pytanie, dlaczego i czyj ten kwiatek był. Na zdjęciu facet jest w mundurze Kriegsmarine. Ciekawe, czy to właśnie Ricardo Alemán. – Kris ostrożnie wyjął szarotkę z ręki Ady i włożył ją między kartki, po czym pochylił się nad notesem. – A wiecie, że ten sposób pisania nazywa się pismem Sütterlina i był obowiązkowy w niemieckich szkołach od tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku aż do września czterdziestego pierwszego, kiedy osobiście zabronił go używać Martin Bormann, prawa ręka Hitlera? – Kris, jak to on, sięgnął do Krisopedii, czyli połączył się z serwerami wszechświata. – Zobaczcie, to na przykład jest małe c, a wygląda jak zygzak, a to, co wygląda jak n, to jest nasze e. Zupełnie niepodobne, prawda? I trudne do odczytania.

Lula spojrzała z podziwem na Krisa, a potem rzuciła okiem na Adę. Jej też to zaimponowało. Kiedy on się tego nauczył? Rzeczywiście to pismo prawie w całości wyglądało jak szyfr.

– Trzeba przyznać, że ten notes jest… – Gabryś zawahał się, szukając właściwego słowa – bardzo ładny. Zobaczcie, tu są rysunki żołnierzy w różnych mundurach, a tutaj portret młodej dziewczyny. Tutaj kolejny portrecik. Innej. O, czy ten rysunek na przedostatniej stronie nie przedstawia niemowlaka opatulonego w kocyk? Może to jego dziecko było? Facet był bez dwóch zdań utalentowany. – Kartkował notes. – A na tej stronie ewidentnie mapa, ciekawe, jakiej okolicy, tu znowu motyle, a tu bilety do kina. Ile ich jest! I to z różnych kin, musiał być prawdziwym wielbicielem filmów.

– Wtedy to było kino Goebbelsa, więc to nie była niewinna ofiara systemu porwana przez geopolityczną burzę, tylko raczej szczery nazista, sympatyk propagandowej ideologii. – Lula wzięła do ręki bilety z tym samym tytułem filmu: Wunschkonzert***. – Zobacz, był na tym filmie sześć razy. Daty są różne.

– O, mściwy duch Karpat znowu przemówił przez ciebie, Lula. Może to był zwykły wielbiciel dziesiątej muzy – zaśmiał się Gabryś.

– Akurat – zaperzyła się Lula. – Na tę wyspę przyjeżdżali sami zwykli. Ja tylko stwierdzam fakty.

– Okej, żartuję przecież. Na dodatek część tekstu jest jakby zaszyfrowana, nie wiem, czy damy radę to odczytać.

– Spróbujemy, szczególnie ten fragment z Winterem mnie ciekawi, ale nie będzie łatwo przez te zygzaki. Kris, pomożesz? Aha, pamiętacie, że jak wychodziliśmy rano, Dolores zaprosiła nas, ku mojemu zaskoczeniu, na małe co nieco wieczorem, na przywitanie. Podobno pan Otto chce mi podziękować za pomoc. A tak wrogo łypał na mnie wzrokiem. Nie wypada iść z pustymi rękoma. Gabryś, wyskoczysz coś kupić w najbliższym sklepie? Zapomnieliśmy, kurczę. Może jakieś wino dla Ottona i kwiatek dla Dolores, miejmy dobre relacje, skoro spędzimy tutaj kilka tygodni.

*Heimat (niem.) – ojczyzna.

**Pudes contraer… (hiszp.) – Można dostać astmy przez ten kurz.

***Wunschkonzert – „Koncert życzeń” (1940),jeden z najpopularniejszych dramatów filmowych w Niemczech podczas drugiej wojny światowej, ulubiony film propagandowy Goebbelsa, opowiadający o trojgu bohaterów przeżywających rozterki uczuciowe podczas wojny domowej w Hiszpanii i drugiej wojny światowej.

ROZDZIAŁ 3

I tylko taką mnie ścieżką poprowadź

Gdzie śmieją się śmiechy w ciemności

I gdzie muzyka gra, muzyka gra

Nie daj mi, Boże, broń Boże skosztować

Tak zwanej życiowej mądrości

Dopóki życie trwa, póki życie trwa

Maryla Rodowicz, Wielka woda, słowa: Agnieszka Osiecka

MORRO JABLE, WSPÓŁCZEŚNIE

Zanim przeszli przez sąsiednie podwórko i dotarli do schodów, Dolores stanęła w drzwiach i pokazała im, żeby skierowali się prosto na znajdujący się z tyłu taras. Prowadziły do niego identyczne różowe schodki jak do drzwi wejściowych. Otoczenie obu domów różniło się tym, że po „ich” stronie były zjeżdżalnia z piaskownicą oraz domek dla dzieci z kolorową drabinką, a u Dolores i Ottona ogród i rabatki z kwiatami, a na tarasie las donic z oleandrami o wielkich, ognistych kwiatach, które podziwiali do tej pory od swojej strony parkanu. W fotelu na honorowym miejscu siedział pan Otto, który na tle czerwieni wyglądał nieco sympatyczniej, ale był tak samo przezroczysty. Na widok gości zrobił gest, jakby chciał wstać, opierając się na lasce, ale Lula czym prędzej dała mu do zrozumienia, że nie, nie trzeba. Na wszelki wypadek. Upadek w tym wieku na płytki tarasowe mógłby być groźniejszy niż na trawnik.

– A to mój syn Jorge Javier, señora Lula – oznajmiła z dumą Dolores. – Wpadł nas odwiedzić i zobaczyć, jakich mamy miłych sąsiadów.

Jorge Javier, rozczochrany, szpakowaty mężczyzna z brodą, w średnim wieku, uśmiechnął się szeroko i rzucił się do całowania Ludwiki w oba policzki, czego nie lubiła od czasu pandemii, choć się do tego oficjalnie nie przyznawała. („Jeden z drugim leci z tym cmokaniem i nie wiadomo z jakimi wirusami”, mamrotała do Gabrysia w takich sytuacjach). Przyjrzała mu się, nawet przystojny. Uśmiechał się z coraz większym zachwytem. Nie musiała nawet się odwracać, żeby sprawdzić dlaczego, bo od razu się domyśliła, że to nie ona zrobiła na nim takie piorunujące wrażenie. Akurat na taras dotarła spóźniona Ada w sukni w zielone nenufary. Otulona wianuszkiem złotorudych włosów niosła te swoje dojrzałe lata w taki sposób, że Jorge Javier nie mógł się od niej oderwać i cmokał ją z coraz większym entuzjazmem już pewnie szósty raz. Głośno przy tym wykrzykiwał:

– Bonita, maravilliosa!*

Rozbawiło to wszystkich (no, może poza Krisem, który ewidentnie podzielał pogląd Luli na temat przenoszenia wirusów). Po twarzy pana Ottona przemknął lekki uśmiech.

– No, dosyć tego dobrego, Jorge Javier, bo nam zepsujesz Adę. – Lula wyrwała zarumienioną koleżankę z objęć wielbiciela i usiadła obok niego, podstępnie zostawiając Adzie miejsce obok coraz chmurniejszego Krisa, który siedział z boku, przyglądając się scenie z coraz większym obrzydzeniem.

– Nie lubię dziada – wywarczał do niej półszeptem po polsku.

– W sumie ja też, ale sama nie wiem dlaczego – odszepnęła do niego Lula.

– Señora Ada jest cudowna, señora Lula oczywiście też. – Dolores krążyła między otwartymi drzwiami tarasu prowadzącymi do salonu a stołem zastawionym lokalnymi potrawami. Wciąż donosiła nowe talerze i półmiski i starannie za każdym razem zamykała za sobą drzwi.

– Dolores, mówiłaś, że zapraszasz na małe co nieco, a nie że na wielką ucztę. Myśmy jedli obiad w Morro Jable, nie zmieścimy tego wszystkiego. Deseru nie zjemy, mowy nie ma. – Lula broniła się przed kolejną porcję sopa del miel**.

– Nie możesz mi odmówić. Robimy ją tylko raz w roku, w okresie karnawału. Każda gospodyni ma swój tajny przepis – nalegała Dolores.

– Już dobrze. To jak u nas bigos albo sałatka jarzynowa na Boże Narodzenie – westchnęła Lula, poddając się i oblizując niemożliwie słodkie palce.

– Cieszę się. Dla gospodyni jest ważne, aby goście byli najedzeni. – Dolores poklepała ją poufale po ramieniu.

Lula zauważyła pierścionek z wielkim kamieniem. No chyba w tym nie zagniata ciasta.

– Ależ piękny ten pierścionek i jakie niezwykłe szlifowanie!

Dolores szybko cofnęła rękę.

– Dostałam go dawno temu, od kogoś bardzo mi bliskiego. – Zerknęła przy tym na Ottona, który podniósł butelkę z winem pod światło i przyglądał się jej uważnie.

Otto dał się poznać w trakcie wieczoru z innej, sympatyczniejszej strony. Okazał się kruchym, prawie stuletnim starszym panem.

– Podobno piszesz o Gustavie Winterze? – Nachylił się do Luli, dolewając jej trzęsącą się ręką wina. – Znałem go i jego rodzinę.

– Naprawdę? – wykrzyknęła z entuzjazmem Lula. – Opowie mi pan o nim?

– Rodzice poznali go w latach dwudziestych w Argentynie. Moja mama, Margarita, była Hiszpanką, a tata Niemcem, oboje wyruszyli tak daleko za chlebem. Tam się poznali i wzięli ślub, tam też się urodziłem, zanim przenieśliśmy się tutaj. Matka tęskniła za rodziną i nie umiała się przyzwyczaić do miejscowych warunków. Gustavo Winter zaś opowiadał, że w Hiszpanii otwierają się nowe możliwości i że zamierza opuścić Argentynę. Matka zaraz po ślubie zaczęła ojcu wiercić dziurę w brzuchu. Rzeczywiście okazało się, że rząd hiszpański chce przeprowadzić wielką modernizację kraju. Specjaliści, szczególnie inżynierowie, łatwo znajdowali zatrudnienie. „Jedź z nami, Antonio”, namawiał ojca Gustavo. „Niemieccy inżynierowie, tacy jak ty i ja, są teraz najbardziej poszukiwani”. I tak rodzice wylądowali z małymi dziećmi w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Zaledwie rok później elektrownia przeszła w ręce amerykańskie i ojciec stracił pracę. Tak bywa. – Otto westchnął. – Przenieśli się wtedy do miasteczka rodzinnego Margarity, Cadaqués na Costa Blanca, które zaczynało być popularne jako letnisko pośród bogaczy z Barcelony. Rodzicom nie dane było długo żyć w spokoju. Parę lat później w całym kraju zawrzało.

Cała czwórka siedziała zasłuchana, podczas gdy Otto zapatrzony gdzieś w odległy punkt ponad tarasem ciągnął opowieść, ożywiając obrazy z przeszłości:

– „Wyjedźmy stąd, wracajmy do Argentyny albo chociaż do Francji”, słyszałem wieczorami, jak ojciec namawiał matkę, która powiedziała, że nie zamierza już nigdzie się ruszać. I powiedziała to w złą godzinę. Zaczęła chorować, miała coraz gorszy nastrój. Trafiła do czegoś w rodzaju sanatorium. Dzisiaj prawdopodobnie lekarze dopatrzyliby się depresji, ale wtedy leczono wszelkie załamania dość brutalnymi metodami. – Otto rozłożył ręce. – Zaraziła się tam gruźlicą, która zabrała ją szybko i niespodziewanie. Ojciec został sam z dziećmi podczas wojny domowej.

Otto się zamyślił. Milczenie zawisło w powietrzu niczym mgła. Słychać było cykanie świerszczy i monotonne tykanie zegara z głębi domu. Ciepłe powietrze pachniało ziołami i kurzem i powoli zaczynały migotać pierwsze gwiazdy. Gdzieś nad pobliskimi krzewami przemknęła świetlikowa iskra i Lula pomyślała, że noc sama wstrzymywała oddech w oczekiwaniu na dalszą część historii.

W końcu sędziwy mężczyzna otarł czoło chusteczką i wrócił do wspomnienia.

– Różne zawirowania tamtych lat spowodowały, że wbrew naszej woli wylądowaliśmy na tej wyspie i tak tu żyjemy pod opieką tej oto cudownej Dolores. – Otto pocałował gospodynię w rękę, a ta zarumieniła się jak młoda dziewczyna. – Ona jest stąd, prawie całe życie, no poza dwudziestoma latami spędzonymi na kontynencie, przeżyła tutaj. Zna wszystkich miejscowych. W razie czego pomoże ci w docieraniu do właściwych osób, prawda, moja droga? – zwrócił się do Dolores, która pokiwała głową bez entuzjazmu. – Ale wracając do Gustava Wintera i tego, co zrobił dla Wysp Kanaryjskich, szczególnie dla Fuerteventury… Czy się komuś to podoba, czy nie, inwestycje jego i innych niemieckich rodzin miały decydujący wpływ na rozwój tutejszej turystyki. Właśnie w tej formie, jaką znamy dzisiaj. Winter w tej kwestii był wizjonerem. Bez niego nie da się opisać tutejszej historii. Moja rodzina i ta wyspa sporo mu zawdzięczamy.

„Czy mi się wydawało, że Dolores prychnęła przy słowie wizjoner?”, pomyślała Lula. O ile sekundę wcześniej kobieta skrzywiła się na dźwięk nazwiska Winter, to w momencie, kiedy Lula na nią zerknęła, twarz Dolores wyrażała jedynie zachwyt przemową Ottona.

– A ja czytałam, że był szpiegiem Abwehry i że robił te inwestycje w imieniu Trzeciej Rzeszy. – Lula tylko przez chwilę rozważała, czy ugryźć się w język. Zdecydowała walnąć między oczy, ciekawa reakcji.

Otto skrzywił się, jakby mu nadepnęła na nogę albo jakby wziął łyk soku cytrynowego.

– Nie wszystko jest takie oczywiste. Wiele jest rzeczy do wyjaśnienia, ale może nie dzisiaj.

Powiedział im jeszcze, że kiedyś pracował w urzędzie miasta. Jednak jego pasją okazała się historia, więc przez wiele lat przygotowywał duże opracowanie o przeszłości wyspy i obcych wpływach na jej kulturę.

– O, to bardzo ciekawe, materiału panu raczej nie brakowało. Wyspa jest pełna pana pobratymców, którzy starali się udowodnić, że stąd wywodzą się ich aryjscy przodkowie, z Himmlerem włącznie – palnęła znowu Lula.

Pan Otto uśmiechnął się jednak tym razem ze zrozumieniem.

– Ano tak. Jorge Javier przynosi mi też dużo ciekawych książek i dokumentów. Mamy księgarnię, którą założył po wojnie jeszcze mój ojciec. Trafiają do niej różne dzieła i opracowania. Teraz Jorge się nią zajmuje.

– Tak? A gdzie to jest? Bo byliśmy właśnie dzisiaj w ładnej księgarni. I Lula kupiła bardzo ciekawy notes. Było w nim nazwisko Winter właśnie – zaszczebiotała Ada melodyjnym głosem, uśmiechając się przy tym całą sobą do Jorge. – Auć! Stanęłaś mi na nodze! Lula, co jest?

– Przepraszam, to niechcący. – Lula zmrużyła oczy jak wściekła kotka.

– Tak, a gdzie? W której byliście, bo w Morro jest kilka?

– Tej zielonej, niedaleko portu – kontynuowała radośnie Ada. – Taka bardzo miła dziewczyna z dredami nas obsługiwała, mówiła, że jej szef skupuje dużo różnych zakurzonych szpargałów, które ona musi segregować, więc chętnie nam sprzedała ten notes. Należał do jakiegoś Ricarda, są w nim szyfrowane zdania, dziwne… – W tym momencie przerwała, bo dotarło do niej, dlaczego Lula po raz drugi kopie ją pod stołem, a Gabriel daje dziwne znaki za plecami.

– To u mnie, w naszej księgarni wam sprzedała. Cieszę się, mi amor***, że tam dotarliście, turyści rzadko do niej zaglądają, bo nie mieści się przy głównej promenadzie. Ciekawe co, bo bez szczegółów mi opowiadała, że miała dobry dzień i utarg.

Jorge mówił to radosnym głosem, ale było w nim coś takiego, że Luli po krzyżu przesunął się kawałek lodu. Zauważyła przy tym szybką wymianę spojrzeń między Dolores, Jorge i Ottonem.

– W tym notesie była mowa o don Gustavie Winterze? – Otto zwrócił się do Luli. – Pokażesz mi?

Nie bardzo było jak się wykręcić. Gabriel przyniósł notatnik z ich domu. Lula zauważyła, że wyjął z niego wszystkie luźne kartki i zdjęcia. Gabriel położył zdjęcie i notes przed Ottonem na stole, od razu otwarty na stronie, gdzie widniało nazwisko Winter. Otto przysunął lewą ręką dziennik do oczu. (Czy Luli się wydawało, że mu drżała? Pewnie Parkinson, okropna choroba).

– Taa, tu jest rzeczywiście napisane nazwisko Winter. – Jorge sięgnął po dziennik i również przysunął go do oczu.

„Lewa ręka drżała mu tak samo jak Ottonowi, ten Parkinson lubi być dziedziczny… Zaraz, przecież to syn Dolores, a nie Ottona. Chociaż, jakby się przyjrzeć im obu z boku, a Jorge zgolić brodę i uczesać go porządnie, to mają wiele wspólnego”. Lula odrzuciła jednak tę myśl. To absurd. Mimo że w młodości Otto miał ciemnobrązowe włosy, co jeszcze widać było po resztkach bokobrodów, to cerę miał bladą i piegowatą, a Jorge był smagły jak Dolores, z jeszcze kruczoczarną czupryną, choć mocno przetykaną siwymi pasmami.

– Ottonie, może pan to odczytać przy tym Winterze? – zapytała Lula, przekładając stronę serwetką jak zakładką do notesu.

Otto milczał dłuższą chwilę, pochylony nad notesem. Chciał przewrócić kartki, ale Lula dość stanowczo przycisnęła serwetkę wskazującym palcem.

– Niestety nie, napisane dziwnym niemieckim, jakby szyfrem. Mogę nad tym popracować – popatrzył na nią z chytrym uśmieszkiem – jak mi zostawisz, pożyczysz na parę dni.

– No co pan, w życiu, najpierw sama spróbuję. – Lula starała się mówić żartobliwym tonem, zabierając notes ze stołu i przyciskając go do piersi.

Znowu wymiana spojrzeń. Dolores położyła rękę na ramieniu syna i ścisnęła je znacząco. Jorge wyjął elegancki skórzany portfel wypchany banknotami euro.

– A może odsprzedacie? Widzę, że Otto chciałby nad nim popracować. Ile zapłaciliście? Sto euro? Sto pięćdziesiąt? – Położył dwieście euro na stole. – Okej, dam czterysta, skoro tak twardo negocjujesz, to porządna przebitka – powiedział dość zimnym głosem.

– Słuchaj, Jorge, kupione, zapłacone, nie jestem zainteresowana. – Lula już była zirytowana i wstała, podrywając resztę, nawet ociągającą się Adę.

Jorge schował portfel i kompletnie zmienił ton.

– Przepraszam, señora Lula, poniosło mnie, wiesz, jacy są kolekcjonerzy, wariaci, pasjonaci. – Runął na kolana przed nią i złożył żartobliwie ręce. – Królewno złota z Polski, przebacz. Nie odchodźcie jeszcze, tak było miło, Otto rzadko ma szansę z kimś porozmawiać na tym odludziu. Ma już przecież prawie sto lat! Normalnie ludzie tak długo nie żyją! Prawda? – zwrócił się do Ottona, który przytaknął.

– Rzeczywiście, coś mnie tu trzyma na tej wyspie. Zostańcie, proszę.

– Turyści na ogół nie są tak sympatyczni i interesujący jak wy, a znajomi Ottona albo dawno powymierali, albo mieszkają daleko. – Jorge odwrócił się do Dolores. – Mamo, przynieś, proszę, twoje pyszne wino aloesowe. Niech się schowa przy nim to od Victorii Torres. Opowiedz gościom tę historię z fortepianem Winterów. Lubiłem ją jako dziecko.

Dolores odchrząknęła.

– To było tak. Dość późno w czasie wojny przypłynął przez pomyłkę do Cofete zamiast do Morro Jable kontener z dużą liczbą ciężkich pudeł. Niektóre z nich ważyły i po sto kilogramów. Mój świętej pamięci ojciec był jednym z robotników rozładowujących ten kontener i przewożących je łodziami ze statku na brzeg. Ludzie podejrzewali, że w tych paczkach jest broń. Nie było wtedy Wintera, nie wiedzieliśmy, gdzie się podział. Podobno pojechał do Niemiec. Mój ojciec otworzył dyskretnie kilka pudeł.

Przerwała na moment, jakby chcąc zbudować napięcie. Jorge pochylił się lekko, a Ada uniosła brwi.

– I co tam było? – zapytała Lula.

Dolores uśmiechnęła się pod nosem, jakby właśnie na to czekała.

– Ojciec wcześniej myślał, że trafił na jakiś arsenał – dodała z westchnieniem. – Całą noc nie spał, bo myślał, że go zamkną albo że to materiały wybuchowe.

Na chwilę zamilkła, patrząc gdzieś daleko, poza ściany pokoju.

– Pamiętam, jak opowiadał to przy kuchennym stole – powiedziała ciszej. – Głos mu się trząsł, ale oczy świeciły. W paczkach były różne instrumenty muzyczne: flety, akordeony, trąbki, wiolonczele, kotły, pełno instrumentów smyczkowych i dętych, jak dla całej orkiestry.

Kris zaśmiał się cicho.

– A to się musiał zdziwić.

Dolores ciągnęła dalej opowieść:

– W kontenerze był też fortepian. Biały. Ogromny. Utknęli z nim na plaży i on tam stał kilka dni pośrodku Cofete, dopóki nie zorganizowali dużego transportu i nie wymyślili sposobu, jak go przenieść do ich domu w Morro Jable.

– Nie do Casa Winter? – zapytała Lula. – Bo ponoć w wieży znajdowała się sala muzyczna. Słyszałam, że dawano tam koncerty wypoczywającym kapitanom łodzi podwodnych albo innym nazistowskim gościom.

– Nie. Do Morro Jable. Tam mieszkali – odpowiedział Jorge, udając, że nie usłyszał komentarza o koncertach. – I to nie było w czasie wojny, tylko zaraz po wojnie. Opóźniony transport, nadany jeszcze przed jej wybuchem – dodał z ledwie słyszalną irytacją. – Dużo różnych plotek krążyło i nadal krąży o tej rodzinie, nawet tak absurdalnych jak ta, że siostra Gustava, Anna Winter, była gospodynią Hitlera w jego prywatnym mieszkaniu w Monachium.

– Co powiedziałeś? – Lula poderwała się z kanapy i zaraz usiadła, kiedy zauważyła zdumione jej gwałtownym ruchem spojrzenia. – Jak się nazywała gospodyni Hitlera?

– Anna Winter – powtórzył zdziwiony Jorge. – Dlaczego tak cię to zaskoczyło?

– Ach nie, źle usłyszałam i myślałam, że ktoś inny. Bez znaczenia. – Lula machnęła ręką bagatelizująco.

Jorge przez chwilę przypatrywał się jej ze zmarszczonymi brwiami.

– W każdym razie – wtrącił Otto – u Winterów gościła wtedy jakaś austriacka śpiewaczka czy pianistka. Przywieźli ją na plażę Cofete i ona tam grała i śpiewała. A z tyłu fale oceanu. Malownicza scena do twojej książki, Lula. Podoba ci się? – Otto się uśmiechnął. – Potem ten fortepian wiele lat stał w salonie Winterów w Morro Jable.

– Podoba mi się bardzo ta scena. Przypomina mi film Fortepian.

Reszta wieczoru była miła. Lula udawała, że pije wino, nie chcąc urazić Dolores, i dyskretnie wylewała je do szklanki z sokiem, a tym z kolei co jakiś czas podlewała oleander za sobą. Oleandrowi raczej nie groziło upicie. Bała się mieszać alkohole po poprzedniej aferze z brzuchem. Wciąż jeszcze nie czuła się zupełnie dobrze.

Okazało się, że te dwa domy poza miastem wybudował ojciec z Ottonem, dla siebie i rodziny, kiedy musieli zamieszkać na wyspie. Tak się potoczyły ich losy, że ten drugi dom po śmierci żony Ottona Herty i po wyjeździe ich córki Bettiny na studia do Barcelony poszedł na wynajem dla turystów. Pod nadzorem nieocenionej Dolores, oczywiście. Działki, na których stoją, zostały kupione od rodziny Winterów, mają na to dokumenty, to ważne, podkreślał Jorge, bo część ludzi w Jandíi dostała ziemię za darmo od don Gustava, tyle że nie mają na to papierów. Otto w ramach naprawiania relacji z lokalną społecznością podarował chyba ze dwieście pięćdziesiąt działek nowożeńcom, żeby się osiedlali i zaczynali nowe życie na swoim. A teraz niektórzy mają kłopoty, bo mieszkają na terenie parku narodowego bez prawa własności i dostają kary za jakąkolwiek próbę przebudowy czy naprawy.

„Co było z tym Winterem, że jak się pokazał z dobrej strony, to zaraz się odsłaniała ta zła”, zastanawiała się Lula.

– Kiedy będziecie się wybierać do Casa Winter, dajcie znać, pojadę z wami, ja tu znam wszystkich i mogę wam dużo pomóc przy dokumentacji, señora Lula. – Mówiąc to, Jorge ściskał długo na pożegnanie, za długo według Krisa, ręce Ady i znowu ją obejmował, co ta przyjmowała rozanielona. Ewidentnie tych dwoje czuło do siebie miętę.

– Musicie wyjechać wcześnie rano. Ale nie wracajcie stamtąd pod wieczór, tylko za dnia – odezwała się nagle milcząca do tej pory Dolores. – I uważajcie na światło Mafasca. Pod żadnym pozorem nie patrzcie na nie, nie mówcie do niego i nie zatrzymujcie się.

– Co to za światło Mafasca? – zainteresował się Kris.

– Mamo, nie strasz gości – zaprotestował Jorge. – Po co im to opowiadasz? Mamy tutaj taką legendę…

– To nie jest legenda – przerwała mu zagniewana Dolores. – Spotkałam je, ale udało mi się od niego uciec.

– Mamy tutaj taką legendę – kontynuował Jorge – że w niektóre noce światło to pojawia się obok spóźnionego wędrowca. Może się poruszać i zbliżać do niego, gonić go, gdy on ucieka, i zmieniać kształt.

– A dlaczego nie wolno na nie patrzeć? – zapytała Ada jeszcze w objęciach Jorge, który głaskał ją uspokajająco po plecach.

– Bo to dusza zmarłego z głodu pasterza, która szuka następnego ciała – odpowiedziała Dolores takim grobowym głosem, że wszystkim ciarki przeszły po plecach.

Jorge spojrzał z wyrzutem na matkę.

– To nie jest dobra opowieść na powroty do domu po nocy. Odprowadzę was i pojadę do siebie.

*Bonita… (hiszp.) – Piękna, cudowna!

**Sopa del miel – zupa miodowa, tradycyjny deser na Wyspach Kanaryjskich.

***Mi amor (hiszp.) – moja kochana.

Redakcja: Anna Landowska

Korekta: Justyna Yiğitler, Anna Kurek

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz

Grafika wykorzystana w treści książki: Michał Adamiak

Skład i łamanie: pagegraph.pl

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68371-68-0