Ścigana - Lisa Childs - ebook + audiobook + książka

Ścigana ebook i audiobook

Childs Lisa

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Presja związana ze sławą, oraz obsesyjny prześladowca, zmusiły gwiazdę pop – Olivię Smith – do schronienia się w Halcyon Hall, ekskluzywnym SPA na odległej wyspie u wybrzeży Maine.

Jednak od chwili jej przybycia krążą pogłoski o zniknięciu kobiet i historie o makabrycznej przeszłości kurortu. A wiadomość od prześladowcy udowadnia, że gwiazda nigdzie nie jest naprawdę bezpieczna.

 

Niebezpieczeństwo staje się z każdym dniem bardziej realne.

W Halcyon Hall czyha coś złego. I nie chodzi tylko o ponurą historię z przeszłości, ale też o teraźniejszość.

Każdy grzech musi zostać rozliczony…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 0 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Tomasz Ignaczak

Oceny
3,5 (76 ocen)
28
10
20
10
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gacek47

Nie polecam

Wszystko zmierza ku temu, żeby ślicznotka celebrytka doznała uniesień z szeryfem mięśniakiem o kwadratowej szczęce. Niby chodzi o wątek kryminalny ale jest tak żenujący, irytujący i nudny, że sama chciałam zabić bohaterkę i autorkę książki.
30
Lewan86

Z braku laku…

dotrwałam do 5%
20
krawczykJ1988

Nie polecam

Dawno się tak nie wynudziłam czytając książkę...
10
coolturka

Dobrze spędzony czas

„Ścigana” to kontynuacja serii kryminałów z Wyspy Bane autorstwa Lisy Childs. Halcyon Hall to ośrodek odnowy biologicznej i terapii, który powstał w miejsce starego szpitala psychiatrycznego o ponurej renomie. Schronienia szuka tu Olivia Smith, gwiazdka pop, która pragnie odpocząć nie tyle od sławy, ile od prześladującego ją fana. Akcja rozgrywa się zimą na Bane Island u wybrzeży Maine. Panująca tu atmosfera jest mroczna, niepokojąca i odrobinę klaustrofobiczna - wszystko odbywa się w zamkniętej i ograniczonej przestrzeni, jaką jest otoczona wodami oceanu wyspa. Złowrogi klimat podsycają makabryczne opowieści krążące na temat kurortu oraz niepokojące pogłoski dotyczące tajemniczych zaginięć kobiet. Niektórzy wierzą, że jeśli choć raz przekroczysz mury tego przybytku, dopadnie cię klątwa. Styl pisania jest lekki i przyjemny. Sama akcja jest dość zmienna, to toczy się leniwie, by za chwilę nabrać przyspieszenia. Znajdziecie tu odrobinę romansu, skomplikowane relacje na linii ojciec - ...
00
BenekBooksinski

Całkiem niezła

Jakiś czas temu mieliśmy okazję pracować z książką Lisy Childs "Ucieczka". Tym razem spod pióra autorki wyszła "Ścigana", która troszeczkę łączy się z pierwszą częścią jednak brak znajomości "Ucieczki" nie przeszkadza w rozumieniu części drugiej. Nadal pierwsze skrzypce odgrywa Halycon Hall- ekskluzywny ośrodek SPA (a może ośrodek odwykowy?) i odwieczne problemy związane z przeszłością tego miejsca. Wiele lat temu - jak i w teraźniejszości znaleziono tam zwłoki. Sprawa tych pierwszych została zamieciona pod dywan, o te kolejne szeryf zacięcie walczy, bo nie wierzy w domniemane samobójstwo. Ciągle na celowniku są właściciele ośrodka, z którymi szeryf od dziecka ma zaburzone relacje. Do ośrodka przyjeżdża celebrytka Olivia Smith- są to jej fałszywe dane, gdyż ukrywa się przed światem, zwłaszcza przed stalkerem, który od sześciu miesięcy wysyła kobiecie groźby. Czy kobieta zdoła się uchronić przed szaleńcem? W książce autorka zawarła dwa główne problemy. Pierwszy to wspomniana celebryt...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHE HUN­TED
Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieMagda Wit­kow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Co­py­ri­ght © 2021 by Lisa Childs First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 Magda Wit­kow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-816-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Paź­dzier­nik 1996

Prze­ni­kliwy krzyk po­de­rwał do lotu czarne pta­szory, które wy­strze­liły spo­śród so­sen w kie­runku za­chmu­rzo­nego nieba. Cie­nie ich skrzy­deł za­tań­czyły nad wy­soką że­la­zną bramą, przed którą stało trzech chłop­ców na ro­we­rach.

De­acon Ho­well po­chy­lił głowę i mruk­nął pod no­sem:

– Co to miało być?

Za­raz po­tem roz­legł się sko­wyt ko­jo­tów, na­wo­łu­ją­cych się na­wza­jem.

– Co jest? Cy­kasz? – za­kpił wą­tły Eli­jah Co­oke, który pew­nie też by się prze­stra­szył, gdyby tuż obok nie tkwił jego ku­zyn.

W prze­ci­wień­stwie do swo­ich dwóch dwu­na­sto­let­nich to­wa­rzy­szy Da­vid Co­oke był już peł­no­praw­nym na­sto­lat­kiem, ale z ra­cji sła­bych kom­pe­ten­cji in­te­lek­tu­al­nych cho­dził z nimi do tej sa­mej klasy. Na tyle gó­ro­wał nad ko­le­gami masą, że De­acon nie mógłby się prze­ciw­sta­wić im obu na­raz. Być może więc nie­po­trzeb­nie dał się na­mó­wić na tę wy­cieczkę.

– Nie cy­kam – skła­mał.

Od­po­wie­działo mu tylko mor­der­cze spoj­rze­nie upior­nie bla­dych oczu Eli­jaha, który mimo li­chej syl­wetki z ja­kie­goś po­wodu wy­da­wał się bar­dziej prze­ra­ża­jący niż jego ku­zyn. To on wy­my­ślił, że tu przy­jadą. To pew­nie była za­sadzka, ale te­raz De­acon nie mógł się już wy­co­fać.

Spo­glą­da­jąc na wy­soką bramę z ku­tego że­laza, za­py­tał:

– Jak niby mie­li­by­śmy do­stać się do środka?

Cien­kie wargi Eli­jaha roz­chy­liły się w prze­mą­drza­łym uśmieszku, po czym jego dłoń ob­jęła je­den z po­rdze­wia­łych prę­tów i pchnęła go. Brama uchy­liła się ze zgrzy­tem.

Cho­lera...

Te­raz De­acon nie miał już żad­nej wy­mówki. Nie mógł w ża­den spo­sób się wy­mi­gać i uciec... przed klą­twą. Le­genda gło­siła, że spro­wa­dzi ją na sie­bie każdy, czyja noga po­sta­nie na te­re­nie sta­rego szpi­tala psy­chia­trycz­nego. To pew­nie dla­tego Co­oke’owie byli tacy po­rą­bani. To miej­sce na­le­żało do ich ro­dziny, więc ich rów­nież mu­siało to do­tknąć.

A te­raz chcieli, żeby zło spa­dło także na niego. De­acon wcią­gnął do płuc chłodne je­sienne po­wie­trze i po­pe­da­ło­wał za resztą krętą dróżką. Ro­snące po bo­kach so­sny tak się roz­pa­no­szyły, że ich ga­łę­zie wcze­piały im się w ubra­nia.

Szpi­tal za­koń­czył swoją dzia­łal­ność, jesz­cze za­nim De­acon przy­szedł na świat, on jed­nak wie­dział o jego ist­nie­niu. Na­słu­chał się opo­wie­ści o lu­dziach, któ­rych ra­żono tam prą­dem i któ­rym wier­cono dziury w czasz­kach. Każda so­snowa ga­łąź, która pró­bo­wała go za­trzy­mać, była jak ręka sta­ra­jąca się go po­chwy­cić. Zdjęty stra­chem, na­ci­snął moc­niej na pe­dały i wy­prze­dził Co­oke’ów, żeby nie zdą­żyli za­sta­wić na niego pu­łapki. Może ustę­po­wał Da­vi­dowi pod wzglę­dem po­stury, ale był od niego szyb­szy.

Do bu­dynku do­tarł jako pierw­szy. Sy­piące się gma­szy­sko ob­ro­śnięte blusz­czem wy­glą­dało jak za­mek, a na pewno pięło się w górę w stop­niu god­nym zamku. Oszo­ło­miony, De­acon ze­sko­czył z sio­dełka i po­zwo­lił, by ro­wer upadł w gę­ste za­ro­śla. In­ten­syw­nie wpa­try­wał się w sto­jącą przed nim kon­struk­cję – ona też zda­wała się na niego pa­trzeć. Okna z po­wy­bi­ja­nymi szy­bami do złu­dze­nia przy­po­mi­nały sze­roko otwarte oczy, za któ­rymi na próżno szu­kać du­szy.

I wtedy gmach za­wo­łał go pi­skli­wym szep­tem:

– De­aco­nie...

Chi­chot, który roz­legł się za­raz po­tem, uświa­do­mił mu, że padł ofiarą drwiny Co­oke’ów, któ­rzy pró­bo­wali na­pę­dzić mu stra­cha. Nie za­mie­rzał dać im tej sa­tys­fak­cji. Ho­nor mu na to nie po­zwa­lał.

Ru­szył w kie­runku po­dwój­nych drzwi, któ­rymi wcho­dziło się od frontu do wa­lą­cego się bu­dynku. Jedno ze skrzy­deł od­chy­liło się czę­ściowo na po­rdze­wia­łym za­wia­sie, dało się je więc od­cią­gnąć na tyle, żeby do­stać się do środka przez szparę. Nogi mu się trzę­sły, ale prze­kro­czył próg. We wnę­trzu pa­no­wały ciem­no­ści i chłód, a po­wie­trze prze­sy­cał za­pach pa­dliny.

To mu­siało być ja­kieś zwie­rzę.

Tylko zwie­rzę.

Skoro on do­stał się do środka, to zwie­rzęta też mo­gły. Zresztą one mo­głyby sko­rzy­stać rów­nież z po­wy­bi­ja­nych okiem. Te­raz przez te okna są­czyło się świa­tło, za któ­rym po­szedł w kie­runku klatki scho­do­wej, sta­no­wią­cej cen­tralny ele­ment holu. Można nią było do­trzeć na ko­lejne kon­dy­gna­cje, aż do tej ostat­niej, na któ­rej z su­fitu wy­sta­wały ga­łę­zie. Drzewo mu­siało prze­wró­cić się na dach pod wpły­wem lodu albo ude­rze­nia pio­runa. De­acon szedł w kie­runku scho­dów, pa­trząc w górę, a nie pod nogi, więc w pew­nym mo­men­cie po­tknął się i ru­nął jak długi obok tego, co sta­nęło mu na dro­dze. Wy­cią­gnął rękę, żeby się dźwi­gnąć do pionu, ale jego palce na czymś się po­śli­zgnęły, wpa­dły w coś... w coś ga­la­re­to­wa­tego i...

De­acon pa­trzył te­raz w dół – na czło­wieka, na któ­rego upadł. A ra­czej na to, co z niego zo­stało. Dłu­gie ja­sne i mocno sku­dlone włosy ota­czały gni­jącą twarz, która – zu­peł­nie jak wcze­śniej to gma­szy­sko – wpa­try­wała się w niego nie­ist­nie­ją­cymi już oczami.

Chciał wrzesz­czeć ile sił w płu­cach, ale głos uwiązł mu w gar­dle i nie był w sta­nie się stam­tąd wy­do­stać, tak samo jak on nie był w sta­nie się pod­nieść albo choćby po­ru­szyć. Utknął na do­bre w tym kosz­ma­rze.

Te­raz wie­dział już na pewno – klą­twa go do­pa­dła. Tak samo jak tego nie­szczę­śnika.

Roz­dział 1

Obec­nie

Droga wio­dła po­śród so­sen, któ­rych ga­łę­zie ugi­nały się pod cię­ża­rem śniegu. As­falt ob­le­piony cienką war­stewką lodu lśnił cha­rak­te­ry­stycz­nie, dla­tego De­acon ostroż­nie na­ci­skał na gaz. Nie chciał ry­zy­ko­wać. W końcu do­tarł na par­king i wje­chał swoim SUV-em na jedno z pu­stych miejsc.

Mi­nęło już po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat, od­kąd De­acon Ho­well od­na­lazł na te­re­nie Ba­ine­sworth Ma­nor pierw­sze ciało. I choć już dawno nie był prze­ra­żo­nym dwu­na­sto­lat­kiem, każda wi­zyta w tym miej­scu przy­pra­wiała go o ścisk żo­łądka. Otwo­rzył drzwiczki i wy­siadł na śli­ską drogę. Ru­szył w kie­runku po­tęż­nego bu­dynku, przy­kry­tego te­raz gli­nianą da­chówką, a chwi­lowo rów­nież grubą war­stwą śniegu. Kilka lat wcze­śniej prze­pro­wa­dzono tu grun­towny re­mont, ale dla De­acona nie­wiele się zmie­niło. Okna, choć wsta­wiono w nie nowe szyby, na­dal nie miały du­szy. Te­raz to miej­sce na­zy­wało się Hal­cyon Hall i dzia­łał tu nie szpi­tal psy­chia­tryczny, lecz eks­klu­zywny ośro­dek od­nowy bio­lo­gicz­nej i te­ra­pii, ale dla niego to za­wsze już bę­dzie Ba­ine­sworth Ma­nor.

Sie­dli­sko klą­twy, która na nim cią­żyła.

Gdyby tylko dało się na nią zrzu­cić wszystko to, co złego spo­tkało go w ży­ciu.

Tak samo jak przed laty, tak i te­raz De­acon za­czerp­nął dla pew­no­ści głę­boki wdech i wszedł przez po­dwójne drzwi, które tym ra­zem otwo­rzyły się przed nim au­to­ma­tycz­nie. W holu wy­ło­żo­nym po­ły­skli­wym mar­mu­rem i la­kie­ro­wa­nym drew­nem uno­sił się świeży za­pach, w któ­rym dało się wy­czuć nuty skóry i szał­wii. De­acon jed­nak na­dal wy­czu­wał pod nim woń śmierci – zu­peł­nie jak wtedy.

Śmierć wi­siała ni­czym czarna chmura nie tylko nad tym dwo­rem, ale także nad całą Bane Is­land w sta­nie Ma­ine. Po­sia­dłość zaj­mo­wała nie­mal po­łowę po­wierzchni wy­spy, po­zo­sta­łym miesz­kań­com po­zo­sta­wia­jąc do dys­po­zy­cji tylko mia­steczko i jego obrzeża oraz część ska­li­stej li­nii brze­go­wej. To wła­śnie po­śród tych skał cu­mo­wały ło­dzie, choć bar­dzo nie­liczne. W związku z bra­kiem promu je­dyna droga na stały ląd pro­wa­dziła mo­stem, który mie­rzył do­brze po­nad sześć ki­lo­me­trów. Była to kon­struk­cja tak stara i nie­pewna, że zimą rzadko da­wało się nim prze­je­chać. Miesz­kańcy wy­spy mu­sieli więc po­le­gać tylko na so­bie: na ma­łym szpi­talu, skle­pie spo­żyw­czym i kilku in­nych nie­wiel­kich punk­tach za­opa­trze­nia.

De­acon nie­wąt­pli­wie za­li­czał się do „miej­sco­wych”: tu­taj się uro­dził i tu wy­cho­wał. Gdy na ja­kiś czas wy­je­chał – ze szcze­rym za­mia­rem, żeby ni­gdy nie wra­cać – klą­twa (i cho­roba ojca) we­zwała go z po­wro­tem.

A praca raz po raz wy­mu­szała na nim wi­zyty w Hal­cyon Hall.

Eli­jah Co­oke wy­ło­nił się z cie­nia, który zda­wał się jego na­tu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Może był jed­nym z tych du­chów dworu, o któ­rych plot­ko­wali lu­dzie. Tyle że zna­nym, bo kie­ru­ją­cym ośrod­kiem z fo­tela dy­rek­tora.

– Cóż cię spro­wa­dza tym ra­zem, sze­ry­fie?

W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy De­acon go­ścił w tym bu­dynku wie­lo­krot­nie. Pier­wot­nie przy­je­chał po­móc pew­nej ko­bie­cie w od­na­le­zie­niu jej za­gi­nio­nej córki. Wtedy zna­lazł trupa. Szczę­śli­wie ciało nie na­le­żało do owej córki, ale trud­no­ści ze zi­den­ty­fi­ko­wa­niem go by­naj­mniej nie uła­twiały sze­ry­fowi pracy.

– Do­brze wiesz co – od­parł.

W ja­snych oczach Eli­jaha, na­dal za­nu­rzo­nego w cie­niu, po­ja­wił się zło­wrogi błysk.

– Wiesz już, kto to był?

Sze­ryf po­krę­cił głową.

– A dla­czego to tyle trwa?

– Stan ciała unie­moż­li­wił po­bra­nie od­ci­sków pal­ców.

Tam­ten pierw­szy trup, któ­rego tu zna­lazł jako dwu­na­sto­la­tek, do dziś go prze­śla­do­wał. Ten nowy pew­nie bę­dzie go drę­czyć aż po kres jego dni. A prze­cież mię­dzy jed­nym a dru­gim zna­lazł jesz­cze...

O niej też ni­gdy nie za­po­mni, o niej zwłasz­cza.

– A ba­da­nia DNA? – za­py­tał Eli­jah.

De­acon do­brze wie­dział, o co pyta jego dawny ko­lega, po­sta­no­wił jed­nak za­cho­wy­wać się tak samo oschle jak pan dok­tor.

– Nie wska­zują na Ge­ne­vieve Wal­cott.

– To cał­kiem oczy­wi­ste. Prze­cież ona żyje, dzięki Bogu. – Eli­jah uniósł brew. – Chyba nie za­mie­rzasz so­bie przy­pi­sy­wać za­sług z tego ty­tułu?

De­acon znów po­krę­cił głową.

– Ge­ne­vieve to by­stra dziew­czyna. Sama się ura­to­wała.

Co prawda po­mógł jej tro­chę jej przy­szły oj­czym, ale udało jej się uciec z rąk ogrod­nika z Hal­cyon Hall, który ją po­rwał i prze­trzy­my­wał. Ta ko­bieta, któ­rej ciało od­krył De­acon, nie miała tyle szczę­ścia. Nie zdo­łała unik­nąć strasz­li­wego losu. Gdy De­acon ją zna­lazł, na ra­tu­nek było już zde­cy­do­wa­nie za późno. Te­raz mógł je­dy­nie do­pil­no­wać, aby spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość.

Eli­jah zro­bił krok w kie­runku sze­ryfa i zni­ża­jąc głos do szeptu, za­py­tał:

– A to dru­gie DNA?

– Które dru­gie DNA? – rzu­cił De­acon. – Tyle ich te­raz mamy, że tro­chę po­trwa, za­nim la­bo­ra­to­rium się z tym wszyst­kim upora.

Dy­rek­tor wes­tchnął.

– Te wszyst­kie na­kazy nie były po­trzebne. Mnie też za­leży na tym, żeby usta­lić toż­sa­mość zwłok.

– Dla­czego w ta­kim ra­zie nie zgło­si­łeś za­gi­nię­cia? – pa­dło oskar­ży­ciel­skie py­ta­nie.

De­acon cią­gle jesz­cze nie oswoił się z in­for­ma­cją, którą w końcu prze­ka­zał mu Eli­jah. Trudno mu było uwie­rzyć, że dy­rek­tor ośrodka ma bra­ta­nicę, po­nie­waż jego młod­szy brat Ja­mie – obec­nie przed­sta­wia­jący się światu jako Bode – sa­mot­nie wy­cho­wuje dziecko. Ród Ba­ine­swor­thów zo­stał po­now­nie prze­dłu­żony. Zresztą je­śli wie­rzyć plot­kom, miał wię­cej od­nóg, niż mo­głoby się wy­da­wać. Tyle że aku­rat De­acon miał do plo­tek bar­dzo dużą re­zerwę. Jego in­te­re­so­wały tylko fakty, w tym kon­kret­nym przy­padku do­ty­czące oko­licz­no­ści znik­nię­cia matki bra­ta­nicy Eli­jaha, która pra­co­wała w ośrodku jako tre­nerka, ale cztery mie­siące temu, krótko po na­ro­dzi­nach jej córki, słuch o niej za­gi­nął.

– Zo­sta­wiła prze­cież list do Bode’a i zło­żyła wy­po­wie­dze­nie – stwier­dził Eli­jah.

Z ma­te­ria­łów, które przed­ło­żono sze­ry­fowi parę ty­go­dni wcze­śniej, wy­ni­kało, że ko­bieta zre­zy­gno­wała za­równo z po­sady, jak i z roli matki.

– Bode przy­pusz­cza, że wszystko ją prze­ro­sło i dla­tego ucie­kła – cią­gnął Eli­jah, jakby bro­niąc młod­szego brata. – Wy­daje mu się mało praw­do­po­dobne, żeby to ciało mo­gło na­le­żeć do niej. Ona prze­cież ode­szła na długo przed tym, jak za­mor­do­wano tę ko­bietę. – W jego gło­sie na próżno jed­nak szu­kać prze­ko­na­nia. Pod oczami miał wy­raźne za­si­nie­nia. Wi­docz­nie wcale nie sy­piał wię­cej niż De­acon.

– Za­gi­nię­cia Ge­ne­vieve Wal­cott też nie zgło­si­łeś – przy­po­mniał mu sze­ryf. – Dla­czego na­dal za­cho­wu­jesz się tak, jakby nic złego się tu nie działo?

– Co­kol­wiek się działo, już jest po wszyst­kim. Teddy Bo­wers, który po­rwał Ge­ne­vieve, nie żyje. I to za­pewne także on za­bił tę ko­bietę. Oczy­wi­ście, je­śli fak­tycz­nie zo­stała za­mor­do­wana.

– To dla cie­bie wy­godna wer­sja.

– A dla cie­bie nie?

– Wy­goda nie ma tu nic do rze­czy – ob­ru­szył się sze­ryf. – Mnie in­te­re­suje prawda. – Chciał po­znać prawdę na każdy te­mat, rów­nież na te­mat tego ciała, które zna­lazł po­nad cztery lata wcze­śniej. – Dla­tego po­pro­si­łem po­li­cję sta­nową o po­nowne otwar­cie sprawy śmierci Shan­non.

Shan­non była blon­dynką, tak samo jak ta ko­bieta sprzed paru ty­go­dni. Ge­ne­vieve Wal­cott też była blon­dynką. Być może na Bane Is­land gra­so­wał se­ryjny mor­derca.

– Prze­cież stwier­dzono, że to było sa­mo­bój­stwo – zdzi­wił się Eli­jah. – Taka wer­sja na pewno istot­nie uła­twia ci ży­cie, więc dla­czego nie chcesz jej przy­jąć?

– Już ci po­wie­dzia­łem: chcę znać prawdę – po­wtó­rzył sze­ryf.

Eli­jah prych­nął.

– Ty i ta twoja prawda. Chcesz obar­czyć mnie i moją ro­dzinę winą za wszystko, co się dzieje na tej wy­spie. Na­wet za sa­mo­bój­stwo Shan­non.

– Je­śli po­ry­wacz Ge­ne­vieve Wal­cott nie kła­mał, twoja ro­dzina ma sporo na su­mie­niu – po­wie­dział De­acon. – Może już nie pa­mię­tasz, ale Teddy Bo­wers przed­sta­wił się jako dzie­dzic Ba­ine­sworth. Twier­dził, że ty i twój brat ode­bra­li­ście mu to, co zgod­nie z pra­wem mu się na­le­żało.

Dy­rek­tor po­krę­cił głową.

– Teddy Bo­wers nie miał pią­tej klepki. Je­śli przy­je­cha­łeś tu po to, żeby mi grać na ner­wach, to koń­czymy tę roz­mowę, sze­ry­fie.

– Ty na­zy­wasz to gra­niem na ner­wach. Dla mnie to prze­słu­cha­nie.

– Nie zro­bi­łem nic, co uza­sad­nia­łoby prze­słu­chi­wa­nie mnie – od­ciął się Eli­jah.

De­acon prze­chy­lił głowę, z po­wąt­pie­wa­niem wpa­tru­jąc się w swo­jego daw­nego wroga.

– Nie wąt­pię, że chciał­byś w to wie­rzyć.

– Raz jesz­cze po­wtó­rzę: ty nie chcesz, żeby to była prawda. Dla­tego koń­czymy tę roz­mowę. A gdy na­stęp­nym ra­zem za­pra­gniesz tu przy­je­chać, ko­niecz­nie przy­wieź ze sobą na­kaz.

De­acon wy­cią­gną z kie­szeni świ­stek pa­pieru.

– Zo­bacz, co tu mam.

Eli­jah za­klął.

– Nie poj­muję, jak zdo­ła­łeś się za­przy­jaź­nić z sę­dzią.

De­acon cza­sem też się nad tym za­sta­na­wiał, tym bar­dziej że po­cząt­kowo ży­wił wo­bec Whit­ta­kera Law­rence’a – który wkrótce miał zo­stać oj­czy­mem Ge­ne­vieve Wal­cott – taką samą po­dejrz­li­wość jak wo­bec klanu Co­oke’ów. Róż­nica być może po­le­gała na tym, że Whit nie miał nic do ukry­cia, więc nie za­cho­wy­wał się tak de­fen­syw­nie. I szybko zro­zu­miał, że De­acon robi to, co do niego na­leży.

– A czego do­ty­czy ten na­kaz? – za­py­tał Eli­jah, przej­mu­jąc od niego do­ku­ment. Gdy wczy­tał się w jego treść, za­czął in­ten­syw­nie krę­cić głową. – Nie, nie! Ab­so­lut­nie nie ma mowy!

De­acon tylko za­chi­cho­tał. Tym ra­zem Eli­jah nie wy­gra. Tym ra­zem sy­tu­acja roz­wi­nie się ina­czej niż w dzie­ciń­stwie, gdy za­wsze miał w od­wo­dzie sil­niej­szego ku­zyna. De­acon nie był już zresztą ta­kim trzpio­tem jak wtedy. Od tam­tej pory wiele prze­żył i wiele stra­cił.

*

Jak długo bę­dzie tu bez­pieczna? Ile po­trwa, za­nim prasa ją znaj­dzie? Albo – co gor­sza – za­nim on ją znaj­dzie?

Oli­via Smith ro­zej­rzała się po ogro­dzie zi­mo­wym. Cho­ciaż słońce przy­jem­nie grzało przez szyby, po­czuła na ple­cach zimny dreszcz. Wresz­cie nie było tu ni­kogo oprócz niej. By­naj­mniej nie czuła się sa­motna. Coś stale nie da­wało jej spo­koju. Bez prze­rwy miała wra­że­nie, że ktoś ją ob­ser­wuje. Aż za do­brze zda­wała so­bie sprawę, że ktoś mógł się przy­czaić po dru­giej stro­nie szyby albo ukryć po­śród ośnie­żo­nych so­sen. Może je­den z tych cieni rzu­cało nie drzewo, lecz czło­wiek? Oli­via po­de­szła do okna, ale nie zo­ba­czyła nic poza wła­snym od­bi­ciem: ubra­nia zwi­sały luźno z jej drob­nej syl­wetki, włosy w ciem­nym od­cie­niu blond oka­lały jej szczu­płą twarz, a sze­roko otwarte oczy bacz­nie się jej przy­glą­dały.

Nie za­sta­na­wiała się spe­cjal­nie nad do­bo­rem stroju. Zi­mową porą, a zwłasz­cza w okre­sie świą­tecz­nym, w ośrodku było nie­wielu go­ści. To mię­dzy in­nymi z tego względu Oli­via po­sta­no­wiła tu przy­je­chać. Po­mimo strasz­li­wej hi­sto­rii Ba­ine­sworth Ma­nor w Hal­cyon Hall czuła się zu­peł­nie bez­pieczna. Do­póki nie zna­le­ziono tego ciała...

W za­sa­dzie to na­wet nie tyle ciało ją prze­ra­ziło, ile po­ja­wie­nie się tej re­por­terki. Edie Stone sły­nęła z czuj­nego nosa do skan­dali i se­kre­tów. Oli­via tym­cza­sem ukry­wała i jedno, i dru­gie – i nie chciała, żeby co­kol­wiek z tego wy­szło na jaw.

To był ko­lejny po­wód, który trzy mie­siące temu przy­wiódł ją do tego luk­su­so­wego SPA. Hal­cyon Hall obie­cy­wał swoim go­ściom cał­ko­witą pry­wat­ność. Dy­rek­tor, dok­tor Eli­jah Co­oke, prze­ko­ny­wał, że po­mimo od­kry­cia zwłok na te­re­nie ośrodka, w tej kwe­stii nic się nie zmieni. Za­rze­kał się, że re­por­terka nie uzy­ska wstępu na te­ren gma­chu, a już na pewno nie zbliży się do go­ści. Oli­via była więc bez­pieczna.

Tylko czy na pewno?

Gdy po­now­nie spoj­rzała w szybę, oprócz wła­snego od­bi­cia zo­ba­czyła jesz­cze cień za swo­imi ple­cami. Pod­sko­czyła i ob­ró­ciła się w kie­runku in­truza.

– Co do cho­lery...

– Prze­pra­szam – po­wie­działa na­sto­let­nia bru­netka. – Nie chcia­łam pani wy­stra­szyć.

Oli­via schy­liła głowę, tak aby włosy prze­sło­niły jej twarz, po czym spiesz­nym kro­kiem ru­szyła w kie­runku szkla­nych drzwi pro­wa­dzą­cych na ko­ry­tarz.

– Nie będę pani prze­szka­dzać – obie­cała dziew­czyna gło­sem drżą­cym z emo­cji. – Pro­szę uda­wać, że mnie tu nie ma.

Oli­via na próżno li­czyła, że na­sto­latka da jej spo­kój. Gdy tylko po­ja­wiała się w pracy, czyli w week­endy, za­wsze znaj­do­wała ja­kiś pre­tekst, żeby ją wy­tro­pić i się na nią ga­pić. Jak ja­kaś stal­kerka...

Po dziurki w no­sie miała lu­dzi, któ­rzy ją nę­kali. Tu­taj chciała się tym nie przej­mo­wać. Na szczę­ście sama dziew­czyna nie wy­da­wała się groźna. Prze­ciw­nie – miała w so­bie coś ta­kiego, że Oli­via na jej wi­dok czuła dziwne ukłu­cie w sercu. Te­raz po mło­dziut­kiej twa­rzy po­pły­nęły łzy, a pier­sią młódki wstrzą­snęło łka­nie.

– Co się stało? – za­py­tała Oli­via, choć tak na­prawdę wcale nie chciała się an­ga­żo­wać... w nic... i z ni­kim... Chciała zwy­czaj­nie mieć spo­kój.

I tylko wi­dok tej dziew­czyny ła­mał jej serce.

Na­sto­latka od­sło­niła twarz i otarła łzy.

– Czy... – za­py­tała ła­mią­cym się gło­sem, a jej głę­boko osa­dzone oczy otwo­rzyły się sze­roko w wy­ra­zie nie­do­wie­rza­nia. – Czy pa­nią na­prawdę to ob­cho­dzi?

Do­tąd Oli­via ro­biła, co mo­gła, aby jej uni­kać. Te­raz ukłu­cie w sercu pod­bar­wiło się wy­rzu­tem su­mie­nia, bo naj­wy­raź­niej ro­biła to na­der osten­ta­cyj­nie. Tak bar­dzo sta­rała się chro­nić wła­sny in­te­res, że na­wet do głowy jej nie przy­szło, jak może to zo­stać ode­brane.

– Je­steś wy­raź­nie po­ru­szona – po­wie­działa. – Chcia­ła­bym wie­dzieć dla­czego.

Dziew­czyna po­cią­gnęła no­sem.

– Z tego sa­mego po­wodu co za­wsze – od­parła. – Przez niego...

– Przez ja­kie­goś chło­paka? – Oli­via wes­tchnęła.

Dla­czego wła­ści­wie ją to za­sko­czyło? Prze­cież więk­szość na­sto­let­nich wzru­szeń to kwe­stia bu­rzy hor­mo­nów i tylko jej doj­rze­wa­nie było pod tym wzglę­dem wy­jąt­kiem – bo na jej li­ście pro­ble­mów hor­mony zaj­mo­wały bar­dzo od­le­głe miej­sce.

Dziew­czyna się ro­ze­śmiała, ale ja­koś gorzko.

– Jak niby mia­ła­bym mieć chło­paka, skoro mam ta­kiego ojca? I jesz­cze pew­nie tę ro­botę przez niego stracę. Bo wiecz­nie musi się wda­wać w ja­kiejś awan­tury, a wła­śnie te­raz wdał się w awan­turę z sa­mym dok­to­rem Co­okiem.

– W awan­turę? – za­py­tała Oli­via, spi­na­jąc się z nie­po­koju. – Czy twój oj­ciec jest po­ryw­czym czło­wie­kiem? – Na­sto­latka przy­tak­nęła, na co Oli­via od­po­wie­działa ko­lej­nym wes­tchnie­niem. Wy­cią­gnęła rękę i mocno ści­snęła ra­mię dziew­czyny. – A czy wo­bec cie­bie też bywa po­ryw­czy?

Uważ­nie wpa­try­wała się w młodą twarz w po­szu­ki­wa­niu si­nia­ków. Z wła­snego do­świad­cze­nia wie­działa, że sprytny agre­sor po­trafi za­da­wać ciosy tak, żeby nie po­zo­sta­wiać wi­docz­nych śla­dów.

Dziew­czyna po­krę­ciła jed­nak głową, tak ener­gicz­nie, że ciemne włosy po­sy­pały jej się na po­liczki. Oli­via chciała je od­su­nąć, ale wtedy na­sto­latka rap­tow­nie się uchy­liła, jakby spo­dzie­wała się ciosu.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa Oli­via, co­fa­jąc dłoń.

Sama też nie lu­biła, gdy ktoś jej do­ty­kał, z tego sa­mego zresztą po­wodu. Po­sta­no­wiła to za­pa­mię­tać i ni­gdy wię­cej nie wy­cią­gać ręki w ten spo­sób.

Dziew­czyna jed­nak po­now­nie po­trzą­snęła głową.

– Nic się nie stało.

– Jak masz na imię? – za­py­tała Oli­via.

Uzy­skała już kie­dyś in­for­ma­cje na ten te­mat, bo o dziew­czy­nie wspo­mi­nała psy­cho­te­ra­peutka, Ro­se­mary Tulle. Chwi­lowo jed­nak nie po­tra­fiła przy­wo­łać imie­nia z pa­mięci, bo po gło­wie krą­żyło jej zde­cy­do­wa­nie za dużo inny my­śli... I wspo­mnień.

– Holly – po­wie­działa dziew­czyna ci­chutko, wręcz nie­śmiało.

– Holly – po­wtó­rzyła Oli­via. – Mu­sisz to zgło­sić. Mu­sisz ko­muś po­wie­dzieć, jak on cię trak­tuje.

– Zgło­sić? – Holly ro­ze­śmiała się gorzko. – A niby komu?

– Mu­sisz iść na po­li­cję.

– On jest z po­li­cji. Jest sze­ry­fem.

Oli­via miała na końcu ję­zyka nie­cen­zu­ralne słowa, ale nie chciała po­tę­go­wać fru­stra­cji i stra­chu na­sto­latki.

– Ale to nie zna­czy, że stoi po­nad pra­wem. Mo­żesz zło­żyć na niego do­nie­sie­nie u ko­goś z po­li­cji sta­no­wej. Albo mo­żesz zgło­sić sprawę sę­dziemu. Temu, który uma­wia się z Ro­se­mary Tulle.

Oli­via spo­tkała go kil­ka­krot­nie. Spra­wiał wra­że­nie czło­wieka god­nego za­ufa­nia.

– Oni się przy­jaź­nią – oznaj­miła Holly. – A po­li­cja sta­nowa już kie­dyś się nim in­te­re­so­wała. Tylko nie mieli dość do­wo­dów, żeby co­kol­wiek zro­bić.

– Nie uwie­rzyli ci? – za­py­tała Oli­via, czu­jąc na­ra­sta­jący gniew. Sama kie­dyś zna­la­zła się w ta­kiej sy­tu­acji. Jej też nikt nie chciał uwie­rzyć.

Holly wzru­szyła ra­mio­nami.

– To nie tak, że... – W jej ciem­nych oczach znów sta­nęły łzy. – On nie...

– Co? – Oli­via pró­bo­wała na­kło­nić ją do zwie­rzeń. – Czego nie zro­bił?

Dziew­czyna, która wy­raź­nie gó­ro­wała nad mie­rzącą za­le­d­wie pół­tora me­tra Oli­vią, spo­glą­dała jej te­raz przez ra­mię, a jej ciemne oczy po­now­nie sze­roko się otwo­rzyły.

– Tata... – wy­mam­ro­tała.

Oli­via ob­ró­ciła się gwał­tow­nie i zo­ba­czyła w drzwiach czło­wieka, który nie­mal w ca­ło­ści wy­peł­niał przej­ście. Był wy­soki i bar­czy­sty, a do tego tak ciemny, że jego cień zda­wał się za­sy­sać całe świa­tło z ogrodu zi­mo­wego. Serce jej przy­spie­szyło. Te­raz już nie czuła dresz­czy, lecz strach w naj­czyst­szej po­staci. Przy­wo­łała jed­nak resztki sił i za­pa­no­wała nad drże­niem nóg, po czym usta­wiła się mię­dzy oj­cem a córką, za­kła­da­jąc, że być może staje mię­dzy na­past­ni­kiem a ofiarą.

– Nie po­zwolę mu cię skrzyw­dzić – obie­cała dziew­czy­nie.

Pod po­li­cyjną czapką do­strze­gła uno­szące się brwi.

– Holly, co ty opo­wia­dasz lu­dziom?

– Ja... Ja nie... – Nie po­tra­fiła do­koń­czyć.

Oli­via po­czuła, jak wzbiera w niej fala opie­kuń­czych uczuć. Od­wró­ciła się do dziew­czyny.

– Nie mu­sisz z nim roz­ma­wiać. Idź stąd – po­le­ciła jej. – Ja się z nim roz­pra­wię.

Za­mie­rzała zro­bić dla Holly to, czego nikt ni­gdy nie zro­bił dla niej.

Pod­pro­wa­dziła ją do drzwi, w któ­rych stał sze­ryf. Usta­wiła się mię­dzy nimi tak, aby dziew­czyna mo­gła wyjść bez na­wią­zy­wa­nia kon­taktu fi­zycz­nego z oj­cem. Wie­działa oczy­wi­ście, że w jej obec­no­ści ten ni­czego nie spró­buje – po­krę­cił tylko głową, jakby z obrzy­dze­niem.

Oli­via le­dwo pa­no­wała nad ner­wami. Zdo­łała wy­trwać tylko do chwili, gdy Holly znik­nęła im z oczu, a po­tem wy­buch­nęła:

– Jak śmiesz! Jak śmiesz za­cho­wy­wać się tak, jakby to ona cie­bie roz­cza­ro­wała!

Sama aż za do­brze wie­działa, jak to jest być wiecz­nie po­ni­ża­nym i od­są­dza­nym od czci i wiary. Jak to jest być trak­to­wa­nym jak zero, jak kom­pletne nic.

– Jak śmiesz! – po­wtó­rzyła, tym ra­zem wbi­ja­jąc mu pa­lec wska­zu­jący w pierś.

Sze­ryf był po­tężny ni­czym wół, a tors miał umię­śniony i twardy jak skała. Na­wet nie drgnął, tylko wargi wy­krzy­wiły mu się w drwią­cym uśmie­chu.

Oli­via miała ochotę wy­mie­rzyć mu po­li­czek, ale on wi­dać wy­czy­tał to w jej my­ślach, bo uprze­dził ją z prze­strogą:

– Niech się pani dwa razy za­sta­nowi, za­nim się pani za­mie­rzy na po­li­cjanta na służ­bie, pani Smith.

Oszo­ło­miona – za­równo tym, że sze­ryf zna jej na­zwi­sko, jak i tym, że od­wa­żyła się go do­tknąć – cof­nęła pa­lec i zro­biła krok do tyłu.

– To nie ja tu się na ko­goś za­mie­rzam – po­wie­działa.

On zmru­żył oczy i przez chwilę bacz­nie się jej przy­glą­dał.

– Ja też nie. Nie wiem, co na­opo­wia­dała pani moja córka, ale włos jej z głowy przeze mnie nie spadł.

Oli­via od­po­wie­działa rów­nie buń­czucz­nym spoj­rze­niem. Pró­bo­wała roz­strzy­gnąć, czy szcze­rość jego głosu i wy­razu twa­rzy jest au­ten­tyczna, czy to tylko zgrabna fa­sada.

– To co pan tu­taj robi? Przy­szedł ją pan nę­kać w pracy?

– Nie przy­sze­dłem jej nę­kać – od­parł. – W ogóle nie przy­sze­dłem z nią roz­ma­wiać.

– Po co w ta­kim ra­zie pan przy­szedł?

– Po­roz­ma­wiać z pa­nią.

Oli­via gwał­tow­nie się od­su­nęła, jakby wy­mie­rzył jej po­li­czek.

– Ze mną?

A niby dla­czego on miałby chcieć z nią roz­ma­wiać? Co jesz­cze mógł o niej wie­dzieć poza tym, jak się na­zywa? Co zdą­żył już na jej te­mat usły­szeć?

*

Eli­jah po raz pierw­szy zro­zu­miał, jak wielką sa­tys­fak­cję daje przy­wa­le­nie w coś pię­ścią: ta siła roz­cho­dząca się po obo­la­łych knyk­ciach i drże­nie wę­dru­jące w górę ra­mie­nia, które czuł aż w brzu­chu.

Mało bra­ko­wało, żeby po­tem nie obe­rwał – ura­to­wał go brat, który zdą­żył chwy­cić wo­rek, za­nim ten po­ko­nał całą drogę i ude­rzył w na­past­nika. Bode po­krę­cił głową i prze­strzegł go:

– Mu­sisz uwa­żać, bo zła­miesz so­bie rękę.

Ale prze­cież pro­blem Eli­jaha po­le­gał wła­śnie na tym, że on za­wsze tak bar­dzo uwa­żał. Za­wsze sta­rał się wszystko i wszyst­kich kon­tro­lo­wać. Choćby jed­nak nie wia­domo jak się sta­rał, te­raz wszystko roz­cho­dziło się w szwach.

– Je­śli chcesz da­lej okła­dać wo­rek, daj so­bie cho­ciaż za­ło­żyć rę­ka­wice – za­pro­po­no­wał Bode. – Albo mogę ci za­pro­po­no­wać spa­ring.

Od­kąd zde­cy­do­wali się pro­wa­dzić Hal­cyon Hall jako part­ne­rzy, ich ży­cie przy­po­mi­nało nie­koń­czący się spa­ring. Eli­jah miał już dość cią­głej walki, dla­tego po­krę­cił głową.

Bode uśmiech­nął się sze­roko.

– Nie chcesz się ze mną mie­rzyć?

Eli­jah mu­siałby być nie­spełna ro­zumu, żeby się na to zde­cy­do­wać. Jego brat był prze­cież świa­to­wej klasy tre­ne­rem, „cia­łem” Hal­cyon Hall. Eli­jah, jako psy­chia­tra, był głową przed­się­wzię­cia, które wspól­nie re­kla­mo­wali jako „cał­ko­wity do­bro­stan ciała i umy­słu”.

– Nie chcę z tobą wal­czyć – przy­znał. – Już nie.

Bode wes­tchnął.

– Fakt, dość już się na­bok­so­wa­li­śmy.

Eli­jah oczy­wi­ście nie mógł obie­cać, że już ni­gdy nie wda się z bra­tem w ża­den spór. Osta­tecz­nie pro­wa­dzili ra­zem firmę, a każdy z nich uwa­żał swój aspekt jej dzia­łal­no­ści za naj­waż­niej­szy. Przy­naj­mniej jed­nak nie byli wro­gami. Już nie.

– Za­miast wal­czyć ze sobą, mu­simy za­wal­czyć o ośro­dek – stwier­dził.

Bode cały się spiął.

– A co się stało?

– Sze­ryf tu jest.

Brat prze­klął.

– Niech się tu nie po­ka­zuje bez na­kazu.

– Ma na­kaz – do­in­for­mo­wał go Eli­jah. – Sąd wy­sta­wił mu do­ku­ment, na mocy któ­rego może prze­słu­chać na­szych go­ści.

Te­raz to Bode ude­rzył w wo­rek, i to z taką siłą, że ten po­mimo swo­jego cię­żaru po­szy­bo­wał ku skle­pie­niu wy­so­kiej sali gim­na­stycz­nej.

– Cho­lera ja­sna! Jak za­cznie ich nę­kać, tak jak nę­kał nas, to wy­jadą na­wet ci, któ­rzy jesz­cze do tej pory się nie wy­mel­do­wali.

Eli­jah miał do­kład­nie ta­kie same obawy.

– A prze­cież nikt z nich nie może ni­czego wie­dzieć na te­mat tej zmar­łej ko­biety. Sze­ryf zna­lazł ją parę ty­go­dni temu, więc mu­siała nie żyć, jesz­cze za­nim więk­szość go­ści do nas przy­je­chała.

Więk­szość, ale nie wszy­scy. Naj­dłu­żej prze­by­wała tu Mor­gana Drake, która od czasu otwar­cia ośrodka dwa lata temu kil­ka­krot­nie spę­dzała w nim po kilka mie­sięcy. Te­raz go­ściła w Hal­cyon Hall już od pół roku, więc w za­sa­dzie śmiało można by jej przy­znać sta­tus sta­łego miesz­kańca.

Oli­via Smith przy­je­chała przed trzema mie­sią­cami i na ra­zie nie po­dała pla­no­wa­nej daty wy­jazdu. Po­nie­waż jed­nak bar­dzo so­bie ce­niła pry­wat­ność, Eli­jah się spo­dzie­wał, że wkrótce ich opu­ści.

– To jesz­cze nie ko­niec – do­dał. – Uru­cho­mił pro­ce­durę po­now­nego otwar­cia sprawy śmierci swo­jej żony.

– Po co? – zdzi­wił się Bode. – Prze­cież to go ugry­zie w ty­łek bar­dziej niż nas.

Eli­jah wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie mam po­ję­cia po co. – Mógł tylko do­mnie­my­wać, że De­acon nie chce dłu­żej czuć się od­po­wie­dzialny czy winny za jej śmierć. – Ale je­śli po­li­cja sta­nowa i tę sprawę za­kwa­li­fi­kuje jako mor­der­stwo...

– Mu­simy do­pil­no­wać, żeby me­dia o ni­czym się nie do­wie­działy – stwier­dził Bode. – Bo ina­czej wszyst­kie przy­szłe re­zer­wa­cje szybko zo­staną anu­lo­wane.

Tego naj­bar­dziej bał się Eli­jah.

– Wła­śnie! Za­raz mam spo­tka­nie z Amandą.

Mó­wił o Aman­dzie Pla­sky, która od­po­wia­dała za PR ośrodka.

Bode’a aż za­tkało.

– Przy­sze­dłeś z tym naj­pierw do mnie?

– Ależ oczy­wi­ście. – Eli­jah ski­nął głową.

Bode po­now­nie uniósł rękę, ale za­miast się za­mach­nąć, chwy­cił go za ra­mię i ści­snął.

– Dzięki.

Eli­jah po­czuł lekki żal, że do­tąd nie dbał o do­bre re­la­cje z bra­tem.

– Je­dziemy prze­cież na jed­nym wózku – za­pew­nił.

Jakże to te­raz było praw­dziwe!

Tak się jed­nak nie­szczę­śli­wie skła­dało, że oprócz ich dwóch w sprawy Hal­cyon Hall an­ga­żo­wał się ktoś jesz­cze – i ten ktoś nie chciał od­pu­ścić.

– Chcesz iść ze mną do Amandy? – za­py­tał, po raz ko­lejny za­ska­ku­jąc brata.

Bode ro­zej­rzał się po si­łowni.

 – He­ather chyba już koń­czy – po­wie­dział, ma­jąc na my­śli młodą ko­bietę, która pro­wa­dziła tre­ning. – Po­pro­szę ją, żeby wzięła za mnie kon­sul­ta­cję, i pójdę z tobą.

Kie­dyś Eli­jah nie ucie­szyłby się z tego, że brat chce się w coś włą­czyć. Te­raz też prze­stał się cie­szyć, gdy tylko pa­dły słowa:

– A po­tem jemu też po­win­ni­śmy po­wie­dzieć.

Na te słowa żo­łą­dek Eli­jaha gwał­tow­nie się ści­snął. Dy­rek­tor jęk­nął, jakby miał za sobą in­ten­sywny tre­ning.

– Jest trze­cim part­ne­rem – przy­po­mniał mu Bode.

Nie by­liby w sta­nie wy­re­mon­to­wać Ba­ine­sworth Ma­nor i tchnąć w to miej­sce no­wego ży­cia, gdyby dzia­dek nie za­pew­nił im przed­wcze­snego do­stępu do spadku, który mieli po nim uzy­skać. Opa­trzył jed­nak tę zgodę za­strze­że­niem do­ty­czą­cym do­ży­wot­niej dzier­żawy po­sia­dło­ści. Gdyby na to nie przy­stali, mu­sie­liby za­cze­kać z otwar­ciem ośrodka do jego śmierci. A Eli­jah za­czy­nał po­dej­rze­wać, że ta ni­gdy nie na­stąpi.

Czyżby sta­ru­szek za­warł pakt z dia­błem? A może sam był dia­błem wcie­lo­nym, jak do­mnie­my­wali nie­któ­rzy miesz­kańcy wy­spy? Gdyby kie­dy­kol­wiek ska­zano go za te wszyst­kie zbrod­nie, które lu­dzie mu przy­pi­sy­wali, wy­szłoby na to, że Eli­jah i Bode dzia­łali ręką w rękę z sa­mym Księ­ciem Pie­kieł.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki