Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
148 osób interesuje się tą książką
Młody stomatolog Maksymilian Rajczakowski jedzie w Karkonosze, by odetchnąć od rodzinnych problemów. Nie jest świadomy tajemnic drzemiących w wojennej przeszłości gór. Czy znajdzie to, czego szuka?
Właściciel nieczynnego schroniska Nad Śnieżnymi Kotłami ginie w nieszczęśliwym wypadku. Niedługo po tej tragedii na miejsce przybywa jego bratanek Maksymilian. Mężczyzna dowiaduje się, że przed śmiercią wuj z niejasnych przyczyn interesował się losami innego górskiego schroniska, które tuż po II wojnie światowej spłonęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Gdy na jaw wychodzą kolejne fakty, Rajczakowski nabiera podejrzeń, że śmierć wuja nie była nieszczęśliwym zrządzeniem losu. Nieświadomy czyhającego zagrożenia podejmuje własne śledztwo. Wkrótce zaczyna otrzymywać pogróżki od kogoś, kto podaje się za Ducha Gór… Jeśli w porę nie rozwikła zagadki, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Schronisko, które przestało istnieć otwiera serię powieści poświęconych Karkonoszom. To trzymające w napięciu i naznaczone rodzinnymi sekretami kryminały, a także gęsta od zagadek i legend wędrówka po zapomnianych szlakach przeszłości.
TOM DRUGI W PRZYGOTOWANIU
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Góry wszechmocne, to w was chwalę sobie,
co jakże wielkie i nadludzkie:
burzę, gdy w nocy ciszę wnet przeszywa,
w niej bowiem gnieździ się pradziejów demon.
I ten, kto zna was, obcość waszą czuje.
Waszym żywiołem mit najpierwotniejszy.
Głuchym milczeniem wasza mowa,
co z drzew szumiących się dobywa.
W śniegu srebrzystym gościcie nas swoim,
choć łaski wasze bólem są podszyte.
Baczcież jednako: nam wasza moc
nie straszną: oto śmiejemy się wam w twarz.
Jagniątków, 22 listopada 1944 r.
Gerhart Hauptmann, Karkonosze[1]
Przedwojenne nazwy niemieckiei ich polskie odpowiedniki
Agnetendorf
– Jagniątków
Breslau, Kaiserstraße
– Wrocław, ul. Cesarska (dziś: pl. Grunwaldzki)
Elbquellen
– Źródła Łaby
Festung Breslau
– twierdza Wrocław
Freiburger Bahnhof
– Dworzec Świebodzki we Wrocławiu
Grunau
– Jeżów Sudecki
Hauptbahnhof Breslau
– Dworzec Główny we Wrocławiu
Hirschberg
– Jelenia Góra
Josephinenhutte
– Huta Szkła Kryształowego Józefina (potem: Julia)
Königszelt
– Jaworzyna Śląska
Mittagstein
– Słonecznik
Niederschlesien
– Dolny Śląsk
Prinz-Heinrich-Baude
– schronisko im. Księcia Henryka
Reifträgerbaude
– schronisko na Szrenicy
Riesengebirge
– Karkonosze
Rübezahls Kanzel
– Czarcia Ambona
Schlesierhaus
– schronisko Dom Śląski
Schlingelbaude
– schronisko im. Bronka Czecha
Schneegruben
– Śnieżne Kotły
Schneegrubenbaude
– schronisko Nad Śnieżnymi Kotłami
Schneekoppe
– Śnieżka
Schreiberhau
– Szklarska Poręba
Schweidnitz
– Świdnica
Sudetenstrasse
– Droga Sudecka
Waldenburg
– Wałbrzych
Wiesenstein
– Łąkowy Kamień, willa Gerharta Hauptmanna w Jagniątkowie
CZĘŚĆ I
CEL UŚWIĘCA ŚRODKI
Grunau, 6 maja 1945
Niebo nad Kotliną Jeleniogórską przypominało witraż, który nieustannie zmienia swoje barwy. Na granatowej z początku tafli ciemne kawałki szkła były stopniowo zastępowane pomarańczowymi, żółtymi i czerwonymi szkiełkami. Zza linii horyzontu nieśmiało wyłoniło się słońce. Swoimi promieniami obejmowało kolejne górskie hale, przyspieszając topnienie wciąż zalegającego na nich śniegu. Mieszkańcy Kotliny mogli obserwować ten świetlny teatr po raz pierwszy od ponad tygodnia. Minione dni upływały bowiem pod znakiem nisko zawieszonych chmur, które sprawiały, że większość górskich szczytów była dla oczu niedostępna. Po nocnej ulewie powietrze było wilgotne i rześkie, a lasy u podnóża Riesengebirge i pola w sąsiedztwie Hirschbergu powlekała pajęczyna mgły. Gdzieniegdzie dało się dostrzec strużki dymu unoszące się z wysokich, murowanych kominów.
Kiedy blask słońca zaczynał przezwyciężać granat nocy, nad lotniskiem w Grunau pojawiła się stara awionetka. Warkot jej silnika bezlitośnie mącił panującą wokół ciszę. Maszyna sprawnie wylądowała na jednym z pasów, a chwilę później zaczął się z niej gramolić mężczyzna w średnim wieku. Wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnych emocji. Surowe rysy, nienagannie zaczesane włosy połyskujące od brylantyny i wysoko uniesiona głowa potęgowały wrażenie, że jest osobą władczą i nieznoszącą sprzeciwu. Czujnym wzrokiem zmierzył otoczenie, mając na uwadze różne niebezpieczeństwa, jakie mogły na niego czyhać w trakcie rozpoczętej niedawno podróży. Być może z powodu braku munduru mieszkańcy Grunau nie rozpoznaliby w nim gauleitera Niederschlesien, Karla Hankego. Mężczyzna, mianowany niedawno Reichsführerem-SS i następcą Himmlera, kilka godzin wcześniej opuścił upadającą Festung Breslau.
Na skraju pasa startowego czekał już na niego wojskowy samochód. Idąc w jego stronę, zaczął się zastanawiać, czy właśnie nie dopuszcza się zdrady. Uciekł przecież z oblężonego miasta, w którym sam do niedawna wydawał wyroki śmierci na dezerterów, zdrajców i wszystkich tych, którzy nie chcieli bronić twierdzy do ostatniej kropli krwi. Odganiał jednak od siebie te myśli, starając się utwierdzić w przekonaniu, że wybrał najlepsze rozwiązanie. W Breslau zdziałał tak dużo, jak to było możliwe, teraz zaś czekałaby tam na niego tylko śmierć.
Starał się skupić na przygasłym nieco uczuciu dumy. Dowodził przecież twierdzą, która wytrzymała napór wroga dłużej niż sam Berlin! Do ostatniej chwili chciał wierzyć, że nad Odrą stanie się cud porównywalny do tego nad Wisłą sprzed dwudziestu pięciu lat. Marzył, że Festung Breslau uratuje honor Rzeszy, że jej mury staną się zaporą przed bolszewicką zarazą... Do tego jednak nie doszło, a Hanke musiał teraz zatroszczyć się o siebie.
Cały plan ucieczki o mało nie legł w gruzach, gdy poprzednia maszyna, którą wczesnym rankiem odleciał z Kaiserstraße w Breslau, zaczęła szwankować. Zmusiło go to do nieplanowanego lądowania w Schweidnitz, gdzie w krótkim czasie udało się zorganizować nową awionetkę, którą wyruszył w dalszą podróż.
Zatrzymał się przy samochodzie i zawiesił wzrok na majestatycznym krajobrazie Riesengebirge. „Być może po raz ostatni...” – przeszło mu przez myśl. Mimo iż już pod koniec 1943 roku w Teheranie powstała pierwsza koncepcja wysiedlenia Niemców za Odrę i Nysę, Hanke uważał to za żart. „Żałosny, niemożliwy do realizacji pomysł trzech błaznów” – powtarzał sobie w myślach. Niederschlesien od wieków zamieszkiwali Niemcy i tylko ktoś naprawdę niezrównoważony mógł wpaść na pomysł wysiedlenia stąd ich wszystkich. Był jednak świadom, że historia nieraz już widziała zarówno spektakularne zmiany granic, jak i realizację chorych wizji zwycięzców wojen. Coraz bardziej więc ciążyła mu myśl, że utrata Niederschlesien zbliża się wielkimi krokami. „Z drugiej strony, nikt tak naprawdę nie wie, co przyniosą najbliższe miesiące” – tłumaczył sobie. Nie wiedział, że w Breslau przygotowywano się już do spotkania parlamentariuszy i podpisania kapitulacji jego dotychczas niezłomnej Festung.
Zajrzał do bagażnika, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystkie paczki zostały przeniesione z awionetki. Podczas podróży na południe czekał go jeszcze jeden ważny przystanek. Wsiadł do auta i niecierpliwym machnięciem ręki dał znać kierowcy, żeby ruszał. Pod kołami zachrzęścił mokry żwir i już chwilę później samochód mknął pustą szosą w kierunku Hirschbergu.
Na lotnisku z powrotem zapanowała cisza i mogłoby się wydawać, że całe zdarzenie było tylko senną marą. Wrażeniu temu przeczyła jedynie pozostawiona na jednym z pasów pusta awionetka.
W drodze Hanke uważnie obserwował krajobraz za oknem, tak inny od tego, jaki oglądał przez ostatnie tygodnie. Ze złością pomyślał o mieszkańcach tej okolicy, którą ominęły bombardowania, do jakich doszło w Breslau. „Byłoby inaczej, gdyby Niemcy bardziej zaangażowali się w obronę jego Festung! Gdyby tylu zdrajców nie uciekło z miasta albo nie popełniło samobójstwa”. Wiedział, że na swoje życie w ostatnim czasie targnęło się w Breslau kilka tysięcy osób. „Tchórze!” – skwitował wtedy krótko w rozmowie z podwładnymi. Liczba osób, które zginęły, nie robiła na nim najmniejszego wrażenia.
Z pogardą patrzył na pojedynczych przechodniów, pospiesznie przemierzających uliczki miasta. Bardziej niż gauleiter przeczuwali oni, że nieubłaganie nadciąga czas rozliczenia ich narodu z sześciu lat najstraszniejszej wojny, jaka kiedykolwiek nawiedziła świat. „Gdyby tacy jak ci porzucili swoją górską sielankę i stanęli do walki, może sytuacja potoczyłaby się inaczej? Ci ludzie też są winni upadku Rzeszy”. W duchu wydał wyrok na przechodniów. Najchętniej kazałby ich rozstrzelać. Od dłuższego czasu nerwy miał napięte do granic wytrzymałości i drobne sprawy doprowadzały go do szewskiej pasji. Nawet nie przypuszczał, że mieszkańcy Hirschbergu przygotowywali już czerwone flagi i portret Stalina, który zamierzali wywiesić, by przypodobać się nadciągającym Sowietom.
Samochód mijał właśnie dworzec kolejowy, który od lat witał przybywających w te okolice kuracjuszy i turystów. Poczuł lekki niesmak, gdy wspomniał to, co w ostatnich miesiącach działo się na Freiburger Bahnhof i Hauptbahnhof w Breslau. Gdy w styczniu ogłosił ewakuację kobiet, dzieci i osób starszych z miasta twierdzy, służby transportowe nie sprostały zadaniu przewiezienia tak olbrzymiej liczby osób, a na dworcach w Breslau rozegrały się dantejskie sceny. O panującej tam panice świadczyło to, że część dzieci zginęła, stratowana przez masy ludzi wpadających w szale na perony w nadziei znalezienia miejsca w pociągu. Ostatecznie wielu z nich zmuszono do pieszej ucieczki, której część nie przeżyła, zamarzając w czasie wędrówki w dwudziestostopniowym mrozie. Oczywiście, myśląc o tym wszystkim, Hanke czuł pewien niesmak, ale z pewnością nie wyrzuty. „Takie są prawa wojny” – mruknął pod nosem. „Poza tym były ważniejsze cele. A cel przecież zawsze uświęca środki”.
Za szybą samochodu mignęła mu tabliczka informująca, że wjechali do Agnetendorfu. Chyba każdy w okolicy kojarzył tę wioseczkę tylko z jedną osobą: noblistą Gerhartem Hauptmannem.
Agnetendorf, 6 maja 1945
Mimo bardzo wczesnej pory Gerhart Hauptmann był już na nogach. W środku nocy obudził go telefon, po którym nie mógł z powrotem usnąć. Ubrał się więc, niechętnie wziął przygotowane przez żonę Margarete śniadanie i poszedł do swojego gabinetu. Było to najważniejsze miejsce w jego ukochanej willi Wiesenstein.
Przez kilkanaście minut siedział w bezruchu, przeżuwając zeschnięty chleb z dżemem. Każdy kolejny kęs stawał mu w gardle, tak że musiał popijać go wodą. Zawsze gdy się stresował, miał wrażenie, że jego ślinianki przestają pracować. Czuł, jak rośnie w nim uczucie niepokoju. Odsunął na brzeg biurka talerz z resztką jedzenia. Uderzył pięścią w blat, wyżywając się na starym meblu, i z trudem wstał. Osiemdziesięciodwuletni mężczyzna nie poruszał się już tak szybko i sprawnie jak kiedyś, ale i tak wolał włóczyć się żółwim krokiem między meblami, niż siedzieć za biurkiem. Kiedyś w takiej sytuacji wybrałby się na spacer po okolicznych lasach, żeby zebrać myśli, jednak teraz zdrowie już mu na to nie pozwalało.
Miał twardy orzech do zgryzienia. Nerwowo stukał palcami w klosz stojącej na sekretarzyku lampy, bezwiednie wpatrując się w okno. Nie zwracał jednak uwagi na piękny krajobraz, jaki się przed nim roztaczał. Jego myśli zaprzątał gość, którego wcale nie chciał podejmować. Nie zamierzał mieć z nazistami już nic wspólnego. Hanke jednak w trakcie telefonicznej rozmowy był bardzo zdeterminowany. Nim Hauptmann zdążył zaprotestować, stanowczym tonem zapowiedział swój przyjazd i się rozłączył. „Wstydziłby się dzwonić o takiej porze” – pomyślał poirytowany. Gdy usłyszał warkot silnika, podszedł do drugiego okna, które wychodziło na podwórze.
Na podjeździe przed willą zatrzymał się właśnie wojskowy samochód, z którego wysiadł ubrany po cywilnemu Reichsführer.
„Hanke we własnej osobie...” – mruknął pod nosem Hauptmann. Czuł rosnącą pogardę dla nazisty i obrzydzenie wobec niego. Zaraz za gauleiterem wysiadł kierowca, wyciągając z auta dość dużych rozmiarów płaską skrzynię.
Gospodarz willi Wiesenstein westchnął ciężko, wrócił do swojego masywnego, rzeźbionego biurka i zasiadł w tapicerowanym skórą fotelu. Wygrzebał z szuflady lusterko i przyjrzał się swojemu odbiciu. Starał się przyjąć obojętną i znudzoną minę. Nie zamierzał wychodzić na spotkanie Hankego. „Trafi przecież” – szepnął sam do siebie. Nie chciał, żeby mężczyzna poczuł się w jego domu mile widziany. Przynajmniej w ten sposób wyrazi swoją pogardę dla gościa. Osoba tak narcystyczna i przewrażliwiona na punkcie gestów jak Hanke z pewnością dostrzeże wymowę tego gestu.
W gabinecie panowała cisza, przerywana tylko rytmicznym tykaniem starego zegara. „Cisza przed burzą” – pomyślał Hauptmann i z lękiem czekał na pierwsze gromy.
Chwilę później usłyszał natarczywe walenie w drzwi. Miał wrażenie, jakby u progu jego domu zaczaiła się przeszłość. Jakby dobijały się do niego wydarzenia z ostatnich kilku lat, za które niedługo przyjdzie mu prawdopodobnie słono zapłacić: nazwisko Hauptmanna na Gottbegnadeten-Liste, czyli „Liście obdarzonych łaską Bożą”, na której Hitler we współpracy z Goebbelsem umieścili nazwiska najważniejszych dla III Rzeszy artystów; przynależność do Izby Kultury Rzeszy; przyjaźń z Hansem Frankiem; liczne zdjęcia w towarzystwie Karla Hankego. To zdecydowanie nie były powody do dumy, zwłaszcza teraz. „Fortuna kołem się toczy” – pomyślał Hauptmann zgryźliwie. Huk pięści nazisty uderzającej w drzwi niósł się po pustych korytarzach rezydencji i mieszał z nieprzyjemnym brzmieniem dzwonka, który zniecierpliwiony gość naciskał bez przerwy. „Zaczęło się” – Hauptmann poczuł, jak oblewa go fala gorąca. Czy przy takich dźwiękach przyjdzie mu żegnać się z życiem? Nagle hałas ustał i dał się słyszeć miarowy stukot butów Margarete. Po chwili usłyszał szczęk przesuwanych rygli przy głównych drzwiach i zgrzyt przekręcanego klucza. Jeden, dwa, trzy obroty. Hauptmann zamknął oczy. Skrzypnęły nienaoliwione zawiasy. Czas ciągnął się niemiłosiernie długo. Potem wszystko przyspieszyło. Hol wypełniło donośne dudnienie wojskowych butów o marmurową posadzkę. Zaraz też w drzwiach gabinetu pojawił się Hanke, a z korytarza dobiegał podniesiony głos Margarete, która próbowała coś wyperswadować kierowcy. Hauptmann wziął głęboki oddech.
– Heil Hitler! – Karl Hanke stuknął obcasami i uniósł dłoń w geście pozdrowienia, posyłając gospodarzowi nieszczery uśmiech. Ten zaś wiedział już doskonale, że teraz to od niego zależy, czy dojdzie do burzy, czy uda mu się jej uniknąć.
– Ad primum[2], kultura nakazuje zapukać. Heil Hitler? Może sobie łaskawy pan darować... – powiedział Hauptmann. Miał nadzieję, że na jego policzkach nie pojawiły się rumieńce świadczące o silnym stresie. Hanke zmieszał się na moment, a po jego twarzy przebiegł grymas złości. Zignorował jednak uwagi noblisty i usiadł naprzeciw niego.
– No proszę, proszę... Od kiedy jesteśmy „na pan”? Drogi Gerharcie, znamy się tyle lat... Czyżbyś o tym zapomniał? A może się tego wstydzisz? – Hanke złożył usta w dziubek i przeszył go mrożącym krew w żyłach spojrzeniem.
Hauptmann nie odpowiedział.
– A więc to tak! – powiedział, kiwając głową, i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Ty skończony, stary durniu... – wysyczał. – A pamiętasz, jak pięknie obchodziliśmy twoje osiemdziesiąte urodziny w listopadzie czterdziestego drugiego? – zapytał z nutą ironii w głosie. – Czy to nie ja troszczyłem się wtedy o każdy szczegół ceremonii? Czy to nie dzięki mnie przyznano ci Schlesische Literaturpreis[3]? – Z każdym kolejnym pytaniem coraz bardziej podnosił głos. – O odbywających się wtedy w Breslau Gerhart-Hauptmann-Woche[4] słyszała cała Rzesza, nieprawdaż?! – Ostatnie słowa wykrzyczał staruszkowi w twarz.
Hauptmann nadal milczał, a kąciki ust opadały mu coraz bardziej. Żałował, że nie miał dość siły, żeby w czasie wojny odciąć się od „wszystkich tych wariatów”, jak w duchu myślał niekiedy o nazistach.
– Nieprawdaż?! – powtórzył Hanke i odczekał kilka sekund. – Zadałem ci pytanie, do cholery! – Z impetem wstał z krzesła, aż przewróciło się z głośnym hukiem. Zaciśnięte pięści oparł na biurku, tak że Hauptmann mógł z bliska zobaczyć wszystkie nabrzmiałe żyły na jego rękach. Wiedział, że płynie w nich krew bezwzględnego mordercy. Szybko odwrócił wzrok. „Nie będzie tego tolerować. Krzyczenie na niego, jednego z największych poetów w historii niemieckiego narodu? I to w jego własnym domu? Koniec z tchórzostwem”.
– Nie chcę mieć z panem i pana przyjaciółmi już nic wspólnego – wycedził Hauptmann przez zęby, skrywając strach pod maską kamiennej twarzy. – Zresztą nigdy nie chciałem. To wy uważaliście, że jestem po waszej stronie. Błędem było to, że nie wyjechałem w trzydziestym trzecim. Wtedy nie zostałbym wkręcony w tę waszą ohydną machinę propagandy – sapnął, obserwując zmieszanie na twarzy Hankego. – Przecież nawet Goebbels nie chciał nigdy uczestniczyć w związanych ze mną uroczystościach, w tych organizowanych przez ciebie cyrkach hipokryzji. Nie był idiotą, dobrze wiedział, że gardzę waszą ideologią.
Odpowiedział mu złowrogi śmiech. Spodziewał się raczej wybuchu wściekłości.
– Boisz się... Nie udawaj, Hauptmann, widzę to w twoich oczach. Za wiele razy widziałem w ludzkich oczach strach przede mną, strach przed śmiercią, żeby go nie rozpoznać. Ten strach ma zapach. – Z udawaną rozkoszą wciągnął powietrze. Podniósł krzesło, kopniakiem przysunął je do biurka i usiadł na nim okrakiem. – Ale kogo tak naprawdę boi się teraz pan Gerhart? Chyba nie masz nic na sumieniu? Ach, może chodzi o to, że sprowadzi się tu niedługo radzieckie dowództwo i nie uwierzy w twoje brednie, jakim to jesteś zagorzałym przeciwnikiem nazizmu? – spytał jadowicie. – Myślisz, że czerwoni zostaną tu na długo? Nie wierzysz w nas? – Oparł podbródek na dłoniach, stalowym spojrzeniem wwiercając się w Hauptmanna.
– Was już nie ma, dzięki Bogu. Modliłem się o to od kilkunastu lat. Dokładnie... – zawiesił na chwilę głos – od maja trzydziestego trzeciego, kiedy spaliliście w Berlinie książki. Już wtedy wiedziałem, że nadejdzie taki czas, gdy zaczniecie palić ludzi. – Mówiąc te słowa, prawie płakał. Mięśnie na jego skroniach i policzkach intensywnie pracowały. – Odpowiadając na pańskie pytanie. – Z powrotem przybrał oficjalny ton. – Jestem realistą. A pan...? Pan już jest skończony. – Zdobył się na odwagę i wytrzymał świdrujące spojrzenie Hankego.
Gauleiter huknął dłonią w stół, ciężko nabrał powietrza i wbił w niego wzrok. Najchętniej wysłałby bezczelnego starucha na tamten świat, zapewniając mu przedtem odrobinę wyrafinowanych cielesnych przyjemności. Coś jednak mu na to nie pozwalało. Po pierwsze, potrzebował jego pomocy. Po drugie, siedział przed nim laureat Nagrody Nobla... Co prawda Führer nie był jej entuzjastą, jednakże Hanke miał na ten temat własne zdanie. Takich ludzi jak Hauptmann należało traktować z szacunkiem, nawet jeśli pomieszało im się w głowach, tak jak temu staremu teraz. – Może powinieneś się stąd wyprowadzić – powiedział, przybierając z powrotem spokojny ton. – Gdzieś w głąb Rzeszy, gdzie będzie bezpieczniej dla takich zacnych głów jak twoja. – W jego głosie dało się słyszeć niemal bezbłędnie udawaną troskę.
„Albo nie wie, jaką taktykę wobec mnie obrać, albo stosuje jedną z metod śledczych” – pomyślał Hauptmann. Szybko doszedł do wniosku, że bardziej prawdopodobna jest ta druga wersja. Najpierw z przesłuchiwanym rozmawia ktoś, kto wrzeszczy i grozi, a potem zamienia się z kimś, kto sprawia wrażenie człowieka sympatycznego, który udaje, że chce pomóc. I tak na zmianę, aż przesłuchiwany zupełnie rozchwieje się emocjonalnie i w końcu złamie. „Pewnie Hanke gra teraz obie role. Niedoczekanie, nie wyprowadzi mnie z równowagi!” – pomyślał Hauptmann. Był gotowy na wszystko.
PRZYPISY