Sąsiadka z trzeciego piętra - Eugenia Dalmau - ebook + audiobook

Sąsiadka z trzeciego piętra ebook i audiobook

Eugenia Dalmau

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pozorny spokój panujący w budynku stojącym w eleganckiej dzielnicy Walencji zostaje zmącony nagłą śmiercią jednego z sąsiadów, Enriquego Ginera.

Ignacio, psychiatra mieszkający na najwyższym piętrze, zauważa w noc śmierci sąsiada, że ktoś ukradł mu bloczek recept. Violeta, sąsiadka z trzeciego piętra, zaalarmowana dziwnymi wydarzeniami, zaczyna przyglądać się uważnie życiu mieszkańców budynku: wdowy próbującej po trupach osiągnąć swoje cele i jej samotnego czterdziestoczteroletniego syna; atrakcyjnego rozwodnika; kobiety zdominowanej i doprowadzonej do szaleństwa przez swojego perfidnego męża; idealnego małżeństwa, rodziców czworga idealnych dzieci, i antypatycznej wdowy po zamordowanym.

Z pomocą Ignacia i bystrej dozorczyni Violeta odkryje, że nic nie jest tym, czym się wydaje, i powoli zagłębi się w plątaninę kłamstw, a jej śledztwo doprowadzi ją do momentu, kiedy zacznie się bać o własne życie.

Eugenia Dalmau to hiszpańska autorka kryminałów, która urodziła się i studiowała w Walencji. Jak sama mówi, najbardziej niespodziewane miejsce albo wiadomość może sprawić, że wymyśla historię, a najbardziej absurdalne sytuacje pozwalają stworzyć bohatera. W swoich powieściach łączy suspens z codziennymi sytuacjami, bo czy istnieje coś bardziej intrygującego od samego życia? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 44 min

Rok wydania: 2022

Oceny
4,1 (74 oceny)
32
25
10
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Apatheia1

Dobrze spędzony czas

Fajna. W końcu posłuchałam normalnego obyczaju z wątkiem kryminalnym, który nie jest drastyczny, pełen policjantów i dewiacji, nie nudzi. I jest długi. Super. Brawa dla autorki za fajny pomysł💓
30
Niuans

Nie polecam

Przerwałam po ponad 100 stronach, dużo zbędnych opisów i nie wiem, czy tłumacz, czy autorka pomylił/a kilka razy imiona bohaterów. Beznadziejna!
10
Aneta_Zieba

Z braku laku…

Przegadana i nudnawa. Liczylam na dobry kryminal a to obyczajowka z watkiem thrillera lub kryminalu bez detektywow i sledztwa. Gdybt nie audiobook to nie przeczytalabym ponad 400 stron.
00
yabkovsky

Dobrze spędzony czas

Daje 4,5
00
soleckam

Całkiem niezła

Ciekawa. Historia mieszkańców pewnej kamienicy połączonych nie tylko wspólnym sąsiedztwem ale także niespodziewanymi zgonami. Na początku trochę to zagmatwane z powodu dużej liczby bohaterów. Koniec nieprzekonujący
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La ve­cina del ter­cero de­re­cha

Prze­kład z ję­zyka hisz­pań­skiego: Ka­ta­rzyna Okra­sko i Agata Ostrow­ska

Co­py­ri­ght © Eu­ge­nia Dal­mau, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­rien Fer­nan­dez Sa­ba­riego

Ilu­stra­cja na okładce: © Blanca Mar­tínez Del­gado,

Al­gu­ien te ob­se­rva. Akwa­rela, 35 × 25 cm, 2018.

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-91-8034-958-1

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S | Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla tych, któ­rzy nie ode­szli na­wet w naj­trud­niej­szych chwi­lach.

Prolog

Wa­len­cja, 1 li­sto­pada 2018

Raz po raz prze­cie­ra­jąc oczy, pani Jo­sefa prze­szła kilka kro­ków i sta­nęła na środku ob­szer­nego, oka­za­łego foyer. Nie za­mie­rzała opusz­czać sta­no­wi­ska, do­póki ciało En­ri­qu­ego Gi­nera nie znaj­dzie się w fur­go­netce, która miała go za­wieźć do za­kładu me­dy­cyny są­do­wej. Ta­kie po­le­ce­nie wy­dała jej po­li­cja, a ona chciała się wy­wią­zać z po­wie­rzo­nego jej za­da­nia; po­czu­wała się do od­po­wie­dzial­no­ści za wszystko, co działo się na te­re­nie bu­dynku, w końcu to ona była tu do­zor­czy­nią.

Z ca­łej siły ści­ska­jąc w dłoni me­da­lik Matki Bo­żej Opusz­czo­nych, za­pa­trzyła się na świa­tło wpa­da­jące przez ogromny wi­traż nad wyj­ściem na pa­tio i za­le­wa­jące cały hol falą ży­wych ko­lo­rów; biały mar­mur po­sadzki prze­isto­czył się w ekran, na któ­rym wy­świe­tlała się mo­za­ika ka­lej­do­sko­po­wych plam. Jo­sefa po­my­ślała, że te ra­do­sne barwy są zu­peł­nie nie na miej­scu w dniu Wszyst­kich Świę­tych, a tym bar­dziej w sy­tu­acji, kiedy w bu­dynku leżą jesz­cze świeże zwłoki jed­nego z są­sia­dów. Bę­dzie mu­siała za­py­tać po­zo­sta­łych miesz­kań­ców, czy zga­dzają się za­sło­nić szybę czarną krepą, żeby zni­we­lo­wać ten zu­peł­nie nie­ade­kwatny opty­mi­styczny na­strój.

Cho­ciaż Jo­sefa re­je­stro­wała każdy szcze­gół czte­rech koni z wi­trażu, który od­bi­jał się wie­lo­ko­lo­ro­wym świa­tłem na ścia­nach foyer, a z jej twa­rzy nie scho­dził gry­mas nie­do­wie­rza­nia, nie była bo­wiem prze­ko­nana, że śmierć są­siada sta­no­wiła ele­ment bo­skiego planu, to jako osoba nie­zwy­kle cie­kaw­ska i za­in­te­re­so­wana oto­cze­niem od razu zwró­ciła uwagę na cha­rak­te­ry­styczny od­głos ru­sza­ją­cej windy, którą ktoś wła­śnie we­zwał.

Ką­ci­kiem by­strego oka za­uwa­żyła, że winda za­trzy­mała się na trze­cim pię­trze. Uznała, że jesz­cze za wcze­śnie na tych z miesz­ka­nia po le­wej, w my­ślach ob­sta­wiła więc Vio­letę, są­siadkę z trze­ciego pię­tra po pra­wej.

Cze­kała w na­pię­ciu, po­pra­wia­jąc so­bie szy­deł­kową chu­stę, aż czy­jeś ręce po­pchnęły ciężką że­la­zną kratę; z po­czu­ciem sa­tys­fak­cji prze­ko­nała się, że in­tu­icja znowu jej nie za­wio­dła – tra­fiła w dzie­siątkę.

Nie­świa­do­mie przy­wo­łała na twarz wy­raz apro­baty i prze­nio­sła wzrok na ko­bietę w dżin­sach i bu­tach na ob­ca­sie, za­wi­niętą w pon­czo w od­cie­niach błę­ki­tów i po­ma­rań­czy, która szła w jej stronę, pro­wa­dząc za rękę có­reczkę So­fíę.

– Dzień do­bry, pani Jo­sefo! – przy­wi­tała się Vio­leta po­god­nie. Tak bar­dzo przy­wy­kła już do ukry­wa­nia ner­wów, że nikt by się nie do­my­ślił, jak mocno ści­skało ją w żo­łądku tylko dla­tego, że w holu mo­gła na­tknąć się na byłą te­ściową. – Co pani tu robi o tej po­rze, a do tego tak ubrana? Czy ra­czej nie­ubrana? To chyba ko­szula nocna? – spy­tała z roz­ba­wie­niem, pod­czas gdy jej có­reczka za­cie­ka­wio­nym wzro­kiem przy­glą­dała się do­zor­czyni. – Za­po­mniała pani, że dzi­siaj święto, czy też wy­cią­gnęły pa­nią z łóżka te nie­dawne krzyki i ło­moty? Co to za ha­łasy!

– Nie, pani Vio­leto, nic z tych rze­czy. – Do­zor­czyni przy­brała minę wy­ra­ża­jącą jed­no­cze­śnie nie­po­kój i ta­jem­nicę. Żeby spo­tę­go­wać efekt su­spensu, mil­czała przez kilka se­kund, po czym ści­szo­nym gło­sem wy­ja­śniła: – Dziś nad ra­nem pani Ja­cinta zna­la­zła męża mar­twego, no to mi po­wie­działa i za­raz prze­krę­ci­ły­śmy na sto dwa­na­ście. Przy­je­chali po­li­cjanci, a po­tem jesz­cze sę­dzia i dok­tór… Nie wia­domo, co się za­działo, tak że za­biorą go na ja­kąś tam se­lek­cję zwłok czy coś ta­kiego. Kto to wi­dział, czło­wiek kła­dzie się wie­czo­rem spać, nie włó­czy się po nocy, bo pan En­ri­que wczo­raj ni­g­dzie nie wy­cho­dził, to wiem na pewno, a rano już nie wstaje.

– Jak to?! En­ri­que Gi­ner nie żyje?! Mój są­siad z dołu? Nie­moż­liwe! Nie wie­rzę! – Vio­leta za­drżała i przy­ci­snęła có­reczkę do nóg, ale mała nie­wzru­sze­nie śle­dziła ich roz­mowę z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem. – Wi­dzia­łam go wczo­raj po po­łu­dniu i był zdrowy jak ryba!

– Mó­wię pani, to naj­praw­dziw­sza prawda. Ale te krzyki to nie wdowa, nie, to pani Ana wpa­dła w hi­ste­rię, jak się do­wie­działa, a po­tem jak wście­kła po­le­ciała na górę do dok­tora Va­zqu­eza… Jak ona za­wraca głowę temu bied­nemu czło­wie­kowi! – Jo­sefa zmarsz­czyła czoło i za­ci­snęła usta.

– Boże święty, co za po­twor­ność! Nie mogę w to uwie­rzyć… – Vio­leta przy­ło­żyła rękę do czoła, czu­jąc, że ma mę­tlik w gło­wie, a nogi jej miękną.

– Mi też się to w gło­wie nie mie­ści – od­parła do­zor­czyni. – Od rana o tym du­mam i my­ślę se, jaka to wielka szkoda, że ten czło­wiek umarł. Ta­kie miał do­bre ży­cie! – do­dała, czy­niąc znak krzyża. – Nie my­śli pani, że to nie­nor­malne, żeby w ciągu paru mie­sięcy umarły dwie osoby w domu, w któ­rym jest tylko sie­dem miesz­kań? Wiem, pani Vázquez była star­sza, umarła na za­pa­le­nie płuc, ale tak se też my­ślę, że do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie przy­było nam dwóch no­wych miesz­kań­ców… A pan Víc­tor z pierw­szego pię­tra po le­wej jest bar­dzo ta­jem­ni­czy. – Zni­żyła głos do szeptu. – A z pana Car­losa, męża pani Any, też nie­zły apa­rat. Może to czy­jeś złe oko…

Vio­leta jej prze­rwała.

– Pani Jo­sefo, pro­szę nie opo­wia­dać ta­kich rze­czy, zwłasz­cza przy So­fíi, bo po­tem nie da mi spo­koju, bę­dzie bez prze­rwy wy­py­ty­wać i nie uda mi się jej uśpić wie­czo­rem. – Vio­leta wes­tchnęła.

– No to le­piej już idź­cie, bo lada mo­ment zniosą z góry nie­bosz­czyka. Poza tym pani Mari Sa­les do­piero co wy­szła z psami, więc za­raz pew­nie wróci, le­piej, że­by­ście się nie spo­tkały. – Po czym oznaj­miła: – Ale ja pani mó­wię, że tu się za­działo coś bar­dzo po­dejrz­li­wego. Pani Ja­cinta coś za do­brze się trzyma… – Jo­sefa zmru­żyła chy­tre oczka i spoj­rzała po­ro­zu­mie­waw­czo na oszo­ło­mioną Vio­letę.

Ta, ab­so­lut­nie prze­ra­żona wi­zją ze­tknię­cia się ze swoją obłą­kaną byłą te­ściową, wy­mam­ro­tała po­dzię­ko­wa­nie za in­for­ma­cje, po­cią­gnęła có­reczkę za rękę i od­da­liła się szyb­kim kro­kiem, ze spusz­czoną głową. Póź­niej zaj­rzy do są­siadki, po­sta­no­wiła w du­chu.

Tak bar­dzo śpie­szyło jej się do wyj­ścia, że bez pa­trze­nia otwo­rzyła drzwi i wy­pa­dła na ulicę, po­ty­ka­jąc się i zde­rza­jąc z bru­ne­tem w skó­rza­nej kurtce, który wła­śnie w tej chwili wcho­dził do bu­dynku. Vio­leta mu­siała pu­ścić có­reczkę, a męż­czy­zna ku jej za­sko­cze­niu zła­pał ją za ra­miona, żeby uchro­nić ko­bietę przed upad­kiem. Ich twa­rze otarły się o sie­bie, na uła­mek se­kundy wy­mie­nili spoj­rze­nia i uśmie­chy. Vio­leta się za­ru­mie­niła, rzu­ciła „prze­pra­szam” i ode­szła w swoją stronę, ale jesz­cze przez długą chwilę czuła w no­sie i w pa­mięci woń wody po go­le­niu atrak­cyj­nego są­siada z pierw­szego pię­tra po le­wej.

Wa­len­cja, gru­dzień 2017

(je­de­na­ście mie­sięcy wcze­śniej)

Ana Gal­lego po­sta­wiła koł­nierz płasz­cza, schy­liła głowę, żeby ochro­nić się przed wia­trem, i przy­śpie­szyła kroku. Nie mo­gła zo­stać w tyle, ale też nie po­winna zbli­żyć się za bar­dzo do Car­losa; nie mógł się do­wie­dzieć, że za nim idzie. Zo­sta­wiła za sobą roz­świe­tloną calle Ru­zafa i skrę­ciła w Gran Vía del Ma­rqués del Túria, gdzie ruch uliczny był rów­nie in­ten­sywny, ale zma­lała liczba prze­chod­niów i błysz­czą­cych de­ko­ra­cji świą­tecz­nych.

Wa­hała się przez chwilę, czy przejść przez jezd­nię i ru­szyć da­lej pa­sem zie­leni na środku ulicy – dzięki temu mo­głaby przejść nie­zau­wa­żona, ukryta w cie­niu drzew, ale bała się stra­cić go z oczu. Po­su­wała się więc da­lej chod­ni­kiem wy­ło­żo­nym po­ma­rań­czo­wymi płyt­kami, nie­mal przy­kle­jona do fa­sad bu­dyn­ków.

Dzie­liło ich dwa­dzie­ścia me­trów, kiedy Car­los za­trzy­mał się na­gle jak wryty na ścię­tym rogu calle Co­nqu­ista­dor, przed oka­za­łym mo­der­ni­stycz­nym bu­dyn­kiem o czte­rech kon­dy­gna­cjach, tym z im­po­nu­ją­cym wi­tra­żem przed­sta­wia­ją­cym cztery ko­nie, du­żymi bal­ko­nami i oknami wy­ku­szo­wymi.

Znała to miej­sce jak wła­sną kie­szeń. Przez ostat­nie pół­tora roku co ty­dzień sta­wiała się tu na umó­wioną wi­zytę le­kar­ską. Ale po co Car­los miałby od­wie­dzać jej psy­chia­trę, i to w pią­tek o dwu­dzie­stej?

Po­czuła na ple­cach dreszcz, dło­nie za­częły się po­cić. Na­gle od­nio­sła wra­że­nie, że Car­los ob­raca się w jej stronę, więc żeby unik­nąć przy­ła­pa­nia na go­rą­cym uczynku, pró­bo­wała zu­peł­nie bez sensu scho­wać się za naj­bliż­szym drze­wem. Prze­mknęło jej przez głowę, że do­brze by było pod­biec ukrad­kiem do palmy na rogu, bo gruby pień świet­nie ukryłby ją przed wzro­kiem męża, mo­głaby jed­nak w ten spo­sób zwró­cić na sie­bie uwagę. Za­marła więc z na­dzieją, że nikt nie za­uważy jej na ru­chli­wej ulicy.

Ja­kaś ko­bieta w ogrom­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych pro­wa­dziła na smy­czy dwa jam­niki, które za­częły wę­szyć i nie­bez­piecz­nie zbli­żać się do jej drzewa. Nie­zna­joma ob­rzu­ciła ją nie­chęt­nym wzro­kiem i sta­nęła pod osłoną ciem­no­ści w po­bli­skiej bra­mie. Ana jed­nak zo­stała na miej­scu, ob­ró­ciła się do Car­losa ple­cami, oparła o ra­chi­tyczny pień i za­mknęła oczy, jakby dzięki temu on też nie mógł jej do­strzec. Po­czuła silne pul­so­wa­nie w skro­niach i za­częła go­rącz­kowo roz­my­ślać nad ja­kąś wia­ry­godną wy­mówką, na wy­pa­dek gdyby pod­szedł do niej i za­czął się do­ma­gać wy­ja­śnień.

– Ana? Czemu się tu cho­wasz? – za­py­tał ni­ski, chra­pliwy mę­ski głos. – Wszystko w po­rządku?

– Bo… wi­dzisz, tak so­bie po­my­śla­łam… – za­częła się ją­kać, ale za­raz się zre­flek­to­wała i zmu­siła, żeby otwo­rzyć oczy. Głos brzmiał bar­dzo zna­jomo, ale nie pa­so­wał jej do Car­losa. – Igna­cio! – za­wo­łała ze zdu­mie­niem.

– Przyj­mu­jesz leki, które ci prze­pi­sa­łem, Ano?

Obec­ność psy­chia­try zwy­kle dzia­łała na nią ko­jąco, ale te­raz głę­boki głos i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie Igna­cia – który choć zbli­żał się już do sie­dem­dzie­siątki, wciąż roz­ta­czał aurę su­ro­wej mę­sko­ści – wzbu­dziły w niej nie­po­kój.

– Tak, oczy­wi­ście. – Ana wie­działa, że le­karz bez trudu do­strzeże jej zde­ner­wo­wa­nie. Mu­siała wy­my­ślić ja­kąś prze­ko­nu­jącą wy­mówkę, bo ina­czej Igna­cio uzna, że albo jest na­ćpana, albo znów wpa­dła w pa­ra­noję. Nie mo­gła do­pu­ścić, żeby przy­znał Car­lo­sowi ra­cję, że po­stra­dała zmy­sły. Na­gle ją na­tchnęło. – Nie cho­wam się, tylko… – za­wa­hała się – …wła­śnie oglą­da­łam miesz­ka­nie wy­sta­wione na sprze­daż w twoim bu­dynku. Za­trzy­ma­łam się tu­taj na chwilę, żeby po­my­śleć. Bar­dzo mi się spodo­bało – łgała.

– Prze­pro­wadzka to świetny po­mysł, Ano. Ży­cie w domku, z dala od miej­skiego zgiełku, brzmi pięk­nie, ale to­bie aku­rat nie służy. Od dawno ci to po­wta­rzam. – Po­sta­wił koł­nierz ele­ganc­kiego gra­na­to­wego płasz­cza.

– Dla­tego wła­śnie po­sta­no­wi­łam po­szu­kać no­wego domu. – Uni­kała jego wzroku, pa­trzyła na gę­stą białą czu­prynę męż­czy­zny, jak za­wsze schlud­nie ucze­saną, z prze­dział­kiem po le­wej. – Bo… za­wsze ma­rzy­łam o miesz­ka­niu w cen­trum… Prze­nio­słam się na przed­mie­ścia z my­ślą o dzie­ciach, ale że jak do­tąd nie po­ja­wiły się w moim ży­ciu…

Za­czy­nało jej bra­ko­wać ar­gu­men­tów, ale czu­wała nad nią opatrz­ność bo­ska i w tej wła­śnie chwili ze­słała ko­bietę o ja­sno­brą­zo­wych wło­sach i zie­lo­nych oczach, które pa­trzyły na nią z za­cie­ka­wie­niem. Ana ko­ja­rzyła te de­li­katne rysy i spor­tową ele­gan­cję, a choć tamta miała roz­czo­chrane włosy i zmę­cze­nie wy­ma­lo­wane na twa­rzy, w umy­śle Any na­tych­miast za­kieł­ko­wała myśl, że taka ko­bieta na pewno fa­scy­nuje wielu męż­czyzn: nie­po­rządna fry­zura do­da­wała jej zmy­sło­wo­ści, czy­niąc ją jesz­cze bar­dziej uwo­dzi­ciel­ską.

– Wszystko w po­rządku, Igna­cio? Za­uwa­ży­łam was tu­taj pod drze­wem i po­my­śla­łam, że może ta pani za­sła­bła.

– Nie, Vio­leto, spo­koj­nie – od­parł le­karz sta­now­czo. – Być może bę­dziemy mieli nową są­siadkę. Zna­cie się? Moż­liwe, że kie­dyś mi­nę­ły­ście się na scho­dach. – Do­ko­nał pre­zen­ta­cji: – Ana Gal­lego, dok­tor Vio­leta Me­dina.

– Rze­czy­wi­ście – przy­znała Vio­leta – ko­ja­rzę cię z wi­dze­nia. Je­steś żoną Car­losa Go­meza, prawda? Pra­cuję w tym sa­mym szpi­talu co twój mąż, cho­ciaż rzadko mam z nim do czy­nie­nia. On, jako ane­ste­zjo­log, jest zwy­kle na chi­rur­gii, a ja pra­cuję na pe­dia­trii – uspo­ko­iła Anę. – Wspo­mi­nał nie­dawno, że je­steś pa­cjentką dok­tora Va­zqu­eza, a ja fak­tycz­nie chyba kie­dyś na cie­bie wpa­dłam, więc od razu cię po­zna­łam. – Vio­leta za­śmiała się dla roz­luź­nie­nia at­mos­fery.

Oczy Any po­ciem­niały i przez dłuż­szą chwilę świ­dro­wały Vio­letę. Jej wro­gość była wręcz na­ma­calna, po­wie­trze dało się kroić no­żem. Vio­leta i Igna­cio wy­mie­nili zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nia. Nie ro­zu­mieli, co dzieje się w gło­wie tej ko­biety, dla­czego na­gle za­częła od niej bić czy­sta nie­chęć. Igna­cio wzru­szył ra­mio­nami i znów za­py­tał Anę, czy wszystko w po­rządku. Ona jakby się otrzą­snęła i ni­czym wy­uczoną lek­cję wy­re­cy­to­wała, że jesz­cze ni­gdy nie czuła się tak do­brze. Po­tem zwró­ciła się do Vio­lety i nieco chry­pli­wie od­po­wie­działa, że ow­szem, jest żoną Car­losa Go­meza i bar­dzo jej miło ją po­znać, ale nie­stety, bar­dzo ża­łuje, musi już iść, bo śpie­szy się na umó­wione spo­tka­nie.

Wciąż oszo­ło­miona Vio­leta nie zdo­łała wy­du­sić ani słowa, zmu­siła się tylko do sła­bego uśmie­chu. Igna­cio za­cho­wał pa­no­wa­nie nad sobą i na po­że­gna­nie po­cie­szył ją jesz­cze w kwe­stii ewen­tu­al­nego ma­cie­rzyń­stwa: „Ano, masz trzy­dzie­ści sześć lat i całe ży­cie przed sobą. Od­po­czy­waj i do zo­ba­cze­nia w przy­szłym ty­go­dniu”. Ni­czym wy­strze­lona z procy Ana rzu­ciła się do sza­leń­czego sla­lomu mię­dzy sa­mo­cho­dami su­ną­cymi po­woli za­kor­ko­waną Gran Vía del Ma­rqués del Túria. Roz­trą­biły się klak­sony, ale ona nie za­re­ago­wała, bo jej mózg już pra­co­wał na naj­wyż­szych ob­ro­tach: „Być może to wła­śnie tę pa­nienkę o krę­co­nych wło­sach od­wie­dza mój mąż w tym bu­dynku. Nie, nie być może… Ta mo­dliszka na pewno ma ro­mans z moim mę­żem”.

Vio­leta ode­tchnęła i ra­zem z psy­chia­trą ru­szyli spo­koj­nym kro­kiem do domu. Spoj­rzała na niego i za­gad­nęła:

– Te­raz ro­zu­miem, dla­czego do cie­bie przy­cho­dzi. Ma naj­wy­raź­niej po­ważny pro­blem, ale nie chcę, że­byś mi o tym opo­wia­dał – za­strze­gła, za­trzy­mu­jąc się i pró­bu­jąc osło­nić twarz przed po­ry­wi­stym wia­trem. – Mam do­syć wła­snych kło­po­tów, żeby brać na sie­bie jesz­cze cu­dze.

– Ana to do­bra dziew­czyna, ale ma kom­pletną pa­ra­noję, jest prze­ko­nana, że mąż chce ją zo­sta­wić – wy­ja­śnił psy­chia­tra, szu­ka­jąc klu­czy do bramy. – Mu­szę ją fa­sze­ro­wać ta­blet­kami na uspo­ko­je­nie, żeby w ogóle prze­sy­piała noce. A prze­cież wiesz, że nie lu­bię, kiedy pa­cjenci są aż tak uza­leż­nieni od le­ków. – Igna­cio prze­rwał, pró­bu­jąc tra­fić klu­czem do zamka. – Po­trze­buje ja­kiejś od­miany, prze­pro­wadzka świet­nie by jej zro­biła. Co się zaś ty­czy Car­losa, to mogę ci po­wie­dzieć jedno: je­ste­śmy bar­dzo wdzięczni i jemu, i chi­rur­gowi, który prze­pro­wa­dził ope­ra­cję, dok­to­rowi Trul­le­nqu­emu. Mer­ce­des od razu po za­biegu za­po­mniała, że kie­dy­kol­wiek cier­piała na nie­droż­ność je­lit. Przez ostat­nie pół roku wciąż wy­ciąga mnie na ko­la­cje do re­stau­ra­cji – do­dał Igna­cio ze śmie­chem.

– Otwie­raj już te drzwi, za­łożę się, że Mari Sa­les dep­cze mi po pię­tach. – Vio­leta ner­wowo ro­zej­rzała się do­okoła. – Poza tym nia­nia So­fíi może z nią sie­dzieć tylko do wpół do dzie­wią­tej. Ech, po­śpiesz się, bo idzie ta na­dęta Cin­tia z mę­żem kre­ty­nem, nie mam naj­mniej­szej ochoty cze­kać z nimi na windę. – Obej­rzała się dys­kret­nie i nie­mal krzyk­nęła: – O nie, ma­sa­kra! Na pa­sach już czeka ta „ide­alna ro­dzinka”. Szyb­ciej, otwie­raj w końcu te drzwi, bo bę­dziemy mu­sieli słu­chać ich glę­dze­nia.

– O ile nie będą nic ode mnie chcieli, to niech so­bie ga­dają. A to­bie co się stało, że je­steś dziś bar­dziej nie­to­wa­rzy­ska niż zwy­kle? – za­cie­ka­wił się Igna­cio, na­resz­cie prze­krę­cił klucz i pchnął cięż­kie drew­niane wrota.

Vio­leta kil­koma su­sami do­pa­dła windy i za­częła go­rącz­kowo na­ci­skać gu­zik.

– Bo ja też mam pa­ra­noję. Ta wa­riatka Mari Sa­les nie daje mi spo­koju, cią­gle mi się wy­daje, że ją wi­dzę. Mam oczy do­okoła głowy, bez prze­rwy się roz­glą­dam, czy za mną nie łazi. Nie mam ochoty na nią wpaść ani zno­sić peł­nych wyż­szo­ści spoj­rzeń Cin­tii i opo­wie­ści o wspa­nia­łym ży­ciu So­nii! – Urwała, ale po chwili do­dała po­nuro: – A tym bar­dziej opo­wia­dać o tym, jak u mnie jest chu­jowo.

– Aku­rat to, że była te­ściowa cię prze­śla­duje, nie jest pa­ra­noją, tylko rze­czy­wi­sto­ścią. – Le­karz ści­snął jej de­li­kat­nie ra­mię, a ona oparła głowę o szybkę w drzwiach windy i przy­gry­zła wargę. – Mam dla cie­bie radę. Cho­ciaż bę­dzie mi bar­dzo przy­kro, uwa­żam, że też po­win­naś po­my­śleć o wy­pro­wadzce. Ży­cie tu­taj musi być dla cie­bie kosz­ma­rem.

– A swoją drogą, od kiedy mamy tu ja­kieś miesz­ka­nie na sprze­daż? – spy­tała na­gle Vio­leta, bo przy­po­mniała jej się roz­mowa z Aną Gal­lego.

– Wy­gląda na to, że od dziś.

Dok­tor Vázquez od­ru­chowo po­dra­pał się po bro­dzie i po­my­ślał, że gdyby mógł, sam też wziąłby nogi za pas. Mari Sa­les Mar­tínez była kom­plet­nie nie­obli­czalna. Do ob­ra­nego celu dą­żyła z de­ter­mi­na­cją, choćby po tru­pach. Po­sta­no­wił jed­nak za­cho­wać tę myśl dla sie­bie.

Vio­leta wes­tchnęła ciężko i ski­nęła mu głową na po­że­gna­nie. Wy­sia­dła na trze­cim pię­trze, Igna­cio po­je­chał na czwarte.

Walencja, 1 listopada 2018

Rozdział 1

Feralny poranek

Cin­tia Bo­nillo uchy­liła po­wieki i jesz­cze w pół­śnie pa­trzyła, jak mi­gają dwie czer­wone kropki od­dzie­la­jące go­dziny od mi­nut na bu­dziku przy łóżku. Było wpół do siód­mej rano, za wcze­śnie, żeby wstać. Czuła jed­nak dziwny lęk, zże­rał ją od środka, choć nie po­tra­fiła usta­lić jego źró­dła; wie­działa za to na pewno, że nie zdoła już za­snąć. Być może jej nie­po­kój miał ja­kiś zwią­zek z roz­mową, którą po­przed­niego wie­czoru prze­pro­wa­dziła ze swoim mę­żem. En­ri­que źle przy­jął wia­do­mość, że chce się z nim roz­wieść, chyba zresztą za szybko po­ru­szyła ten te­mat.

Z jed­nej strony roz­sta­nie mo­gło jej do­brze zro­bić, wresz­cie po­zby­łaby się tego pa­so­żyta, ale z dru­giej znów zo­sta­łaby sama. Nie uśmie­chała jej się wi­zja sa­mot­no­ści to­wa­rzy­skiej – bo sa­mot­ność jako taką od­czu­wała już od dnia ślubu.

Wie­działa, jak to jest, bo już raz się roz­wio­dła, cho­ciaż wtedy sy­tu­acja wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej. Za pierw­szym ra­zem wnio­sła o roz­wód tylko po to, żeby ubiec męża, który w ogóle nie zwra­cał na nią uwagi; w głębi du­szy wie­działa też, że ni­gdy nie zdoła go so­bie pod­po­rząd­ko­wać. To jego ob­wi­niała o to, że szu­kała szczę­ścia w ra­mio­nach in­nych męż­czyzn, aby po­czuć, że ktoś jej po­żąda; cho­ciaż nie­złom­nie się wy­pie­rała, ja­koby w roz­pa­dzie mał­żeń­stwa ja­ki­kol­wiek udział miał ktoś z ze­wnątrz, to de­cy­zję pod­jęła do­piero wtedy, gdy po­znała – jak wów­czas są­dziła – mi­łość swo­jego ży­cia. Wielka mi­łość oka­zała się ułudą, ale czuła się już tak roz­go­ry­czona ko­lej­nymi za­wo­dami, że gdy tylko zo­stała sama, chwy­ciła się En­ri­qu­ego jak to­nący brzy­twy, nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cjami tego kroku.

W chwili ślubu za­warli nie­pi­saną umowę: on bę­dzie za­cho­wy­wał się jak ide­alny mąż i oj­czym, ona zaś weź­mie na swoje barki utrzy­ma­nie ro­dziny. Dla za­cho­wa­nia po­zo­rów Cin­tia zno­siła tę sy­tu­ację z god­no­ścią, wy­po­wia­dała się o mał­żonku wy­łącz­nie w su­per­la­ty­wach, z dumą i po­dzi­wem, ale rze­czy­wi­stość ma­lo­wała się zu­peł­nie ina­czej. Choć En­ri­que bez­błęd­nie od­gry­wał swoją rolę, czuła do niego na­ra­sta­jącą z każ­dym dniem po­gardę. A co­dzienne ży­cie z czło­wie­kiem, któ­rego nie ko­chała ani na­wet nie sza­no­wała, oka­zało się nie­zwy­kle trudne.

Coś jed­nak mó­wiło jej, że ko­lejny roz­wód by­naj­mniej nie jest naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Po­cho­dziła z nie­zwy­kle za­moż­nej i sław­nej ro­dziny, co da­wało jej po­czu­cie wyż­szo­ści, ale miało też złe strony: mu­siała uda­wać przed wszyst­kimi, że jej ży­cie to pa­smo nie­usta­ją­cych suk­ce­sów. A przy­naj­mniej są­dziła, że ma taki obo­wią­zek.

Ob­ró­ciła się na lewy bok i po­pa­trzyła na męża. Oto leży obok niej, ob­ró­cony ple­cami, w zu­peł­nym bez­ru­chu. Cin­tia za­mru­gała kilka razy, wy­cią­gnęła rękę i do­tknęła jego ra­mie­nia. Przez cienką tka­ninę pi­żamy wy­raź­nie po­czuła, że jego ciało jest zimne i sztywne. Usia­dła gwał­tow­nie i ob­ró­ciła męża na plecy. Unio­sła mu brodę i przy­glą­dała się w mil­cze­niu. Nie czuła po­trzeby, żeby się na niego rzu­cać, spraw­dzać tętno, od­dech, ja­kie­kol­wiek oznaki ży­cia. Wie­działa, że En­ri­que nie żyje.

Wstała z łóżka i po­de­szła do krze­sła, na któ­rym wi­siał jej je­dwabny szla­frok. Na­rzu­ciła go na sie­bie ze zdu­mie­wa­jącą obo­jęt­no­ścią i po­szła po­szu­kać pani Jo­sefy – ona bę­dzie wie­działa, jak na­leży po­stą­pić w ta­kiej sy­tu­acji.

Ana Gal­lego od chwili prze­bu­dze­nia czuła się nie­wy­raź­nie, za­równo fi­zycz­nie, jak i psy­chicz­nie. Po­winna od­wie­dzić ro­dzi­ców na cmen­ta­rzu, ale uznała, że le­piej prze­ło­żyć to na kiedy in­dziej – dzi­siaj będą tam tłumy, a w za­sa­dzie co za róż­nica, któ­rego dnia pój­dzie na groby.

Za­pra­gnęła swo­ich do­bro­czyn­nych ta­ble­tek, ale przy­po­mniała so­bie, że dok­tor Vázquez zmniej­szył jej dawkę. Było jesz­cze za wcze­śnie, żeby po nie się­gać, choć prze­cież nikt by się nie do­wie­dział, że wy­jęła opa­ko­wa­nie z ku­chen­nej szafki. Prze­my­ślała jed­nak sprawę i po­sta­no­wiła sko­rzy­stać z bar­dziej na­tu­ral­nych środ­ków: moc­nej kawy z mle­kiem i po­rząd­nego skręta na do­bry po­czą­tek dnia. Było jesz­cze wcze­śnie, Car­los spał. Bóg je­den wie, o któ­rej wró­cił do domu i o któ­rej wsta­nie, może i o dru­giej.

Twier­dził, że miał dy­żur, ale Ana uznała to za ko­lejne z jego licz­nych kłamstw. Pew­nie po­szedł z wi­zytą do są­siadki z trze­ciego po pra­wej, cho­ciaż na tym eta­pie po­czy­na­nia męża nie­zbyt ją już ob­cho­dziły. Myśl o roz­wo­dzie co­raz gło­śniej od­zy­wała się w jej zmal­tre­to­wa­nym mó­zgu. Bra­ko­wało jej tylko im­pulsu i cał­ko­wi­tej pew­no­ści, którą już, już miała osią­gnąć i którą pod­sy­cał w niej psy­chia­tra Igna­cio Vázquez. Je­śli Car­lo­sowi za­le­żało na jej pie­nią­dzach, to nie zdo­bę­dzie ich na­wet po jej tru­pie, wy­star­cza­jąco się przez niego wy­cier­piała przez te wszyst­kie lata. Ana zda­wała so­bie sprawę ze sła­bo­ści wła­snego cha­rak­teru i licz­nych na­ło­gów, ale da­leko jej prze­cież było do sza­leń­stwa.

Zda­wało jej się, że z klatki scho­do­wej do­bie­gają ja­kieś głosy, i po chwili miała już pew­ność, sły­szała je co­raz wy­raź­niej. Parę razy za­cią­gnęła się mocno skrę­tem, a kiedy dym do­tarł do płuc, zga­siła nie­do­pa­łek na alu­mi­nio­wej tacce, słu­żą­cej jej za za­im­pro­wi­zo­waną po­piel­niczkę – mąż ka­te­go­rycz­nie za­bro­nił jej pa­lić w domu, a gdyby ją na tym przy­ła­pał, to chy­baby ją za­mor­do­wał – i wy­rzu­ciła ją do śmieci, ukry­wa­jąc pod skór­kami po­ma­rań­czy. Zo­sta­wiła okno w kuchni otwarte i po­śpiesz­nie ru­szyła do drzwi wej­ścio­wych. Od­sło­niła wi­zjer, przy­ci­snęła oko do otworu i oparła się mocno rę­kami, jakby miało to po­sze­rzyć jej pole wi­dze­nia.

Na po­de­ście dru­giego pię­tra kłę­bił się tłu­mek. Dwóch po­li­cjan­tów roz­po­znała po mun­du­rach, po­zo­stałe dwie osoby były jej cał­ko­wi­cie obce, ale cała czwórka pod­trzy­my­wała zroz­pa­czoną Cin­tię, która sła­niała się w błę­kit­nej sa­ty­no­wej ko­szuli noc­nej i szla­froku do kom­pletu. Przez znie­kształ­ca­jące ob­razy małe okrą­głe szkiełko Ana wy­raź­nie do­strze­gła brzy­dotę są­siadki: brak ma­ki­jażu od­sło­nił ogromne wory pod oczami, które przy­po­mi­nały te­raz ko­mary o obrzmia­łych brzu­chach. Cin­tia miała przy­naj­mniej szczę­ście za­cho­wać piękną fi­gurę, mimo uro­dze­nia trójki dzieci. Cho­ciaż kiedy Ana przyj­rzała się bli­żej, wy­dało jej się, że są­siadka tro­chę przy­tyła.

Może i po­winna otwo­rzyć drzwi, żeby zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji… Wie­działa jed­nak, że za­du­fana w so­bie są­siadka żywi do niej awer­sję, a poza tym wła­śnie wy­pa­liła skręta, więc wo­lała nie ry­zy­ko­wać, że przed­sta­wi­ciele prawa za­da­dzą jej nie­wy­godne py­ta­nia. Za­miast tego po­bie­gła do sa­lonu i po­cią­gnęła haust dżinu pro­sto z bu­telki. Al­ko­hol na­tych­miast ukoił jej nerwy i do­dał ku­rażu. Wró­ciła pod drzwi, ale na klatce stała już tylko Cin­tia, tu­ląca czter­na­sto­let­nią córkę i dwóch młod­szych chłop­ców za­no­szą­cych się pła­czem.

Wy­piła jesz­cze je­den łyk, umyła zęby i wrzu­ciła do ust mię­tówkę. Po­tem za­ło­żyła na ra­miona kar­di­gan i kiedy upew­niła się, że na klatce ni­kogo już nie ma, wy­szła i we­zwała windę. Jo­sefa udzieli jej wszyst­kich nie­zbęd­nych in­for­ma­cji. Otwo­rzyła że­la­zną kratę, po­tem roz­su­nęła skrzy­dła drew­nia­nych drzwi. Windę od­re­stau­ro­wano z za­cho­wa­niem stu­let­niej kon­struk­cji, pra­wie nie było wi­dać szyb ota­cza­ją­cych ka­binę. Stary ma­hoń i po­zła­cany pa­nel z przy­ci­skami do­da­wały jej sta­ro­świec­kiego, im­pe­rial­nego cha­rak­teru, który ro­bił wiel­kie wra­że­nie na go­ściach.

Wy­pa­dła z windy i jed­nym su­sem prze­sko­czyła dwa dłu­gie schodki z bia­łego mar­muru, dzięki czemu na­brała wy­star­cza­ją­cego im­petu, żeby wy­lą­do­wać na środku ob­szer­nego holu. Nie mu­siała fa­ty­go­wać się do miesz­ka­nia do­zor­czyni, bo pani Jo­sefa czu­wała na po­ste­runku, wszech­obecna na­wet w dzień świą­teczny.

Pulchna ko­bieta miała na so­bie długą do ko­stek ró­żową fro­tową ko­szulę nocną, mocno już spraną. Prawą ręką pod­trzy­my­wała koń­cówki chu­sty, a lewą oparła na wy­pu­kło­ści brzu­cha. Na jej twa­rzy ma­lo­wało się wzbu­rze­nie, raz po raz wzdy­chała głę­boko, aż oku­lary w po­zła­ca­nej oprawce zsu­nęły jej się z pła­skiego nosa. Fry­zurę miała jed­nak nie­na­ganną – rudy ta­pir trzy­mał się ide­al­nie, dzięki gru­bej war­stwie la­kieru nie wy­sta­wał ani wło­sek. Ni­gdy nie za­po­mniała także o zło­tych pier­ścion­kach i bran­so­let­kach, a tak czę­sto no­siła cięż­kie kol­czyki, że jej już i tak wy­datne uszy jesz­cze się po­więk­szyły, dziurki w mał­żo­wi­nach zaś roz­cią­gnęły w dłu­gie ciemne szcze­liny. Ana na­gle uświa­do­miła so­bie, że Jo­sefa pew­nie na­wet na noc nie zdej­muje ro­do­wego złota.

– Ach, pani Ano, co za nie­szczę­ście! – wy­krzyk­nęła na jej wi­dok do­zor­czyni, krzy­wiąc twarz w gry­ma­sie roz­pa­czy.

– Co się stało, Jo­sefo? – za­py­tała nie­cier­pli­wie. – Zda­wało mi się, że sły­sza­łam ja­kieś za­mie­sza­nie na moim pię­trze.

Jo­sefa po­czuła woń dżinu i za­ci­snęła mocno wargi, krę­cąc głową z dez­apro­batą. Zmie­rzyła wzro­kiem ko­bietę o śnia­dej kar­na­cji i ciem­nych oczach, nie­brzydką, ale jak na jej gust zbyt szczu­płą, nie ro­biły też na niej wra­że­nia słabe, krót­kie włosy Any. Jedna mię­tówka to za mało, żeby za­ma­sko­wać za­pach al­ko­holu. Ana ob­lała się ru­mień­cem.

– Zna­leźli mar­twego pana En­ri­qu­ego, pani są­siada. – Do­zor­czyni zła­pała ją za ra­mię i wy­szep­tała jej kon­fi­den­cjo­nal­nie do ucha: – Cie­kawe, co tam się za­działo… – Ob­rzu­ciła Anę po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Mój są­siad nie żyje? En­ri­que Gi­ner? – Po­czuła drże­nie nóg i po­my­ślała, że przy­da­łaby jej się jesz­cze jedna ko­lejka.

– Tak. – Jo­sefa znowu na­chy­liła się jej do ucha. – Mu­szą go za­brać na se­lek­cję. – By­strymi oczami nie­ustan­nie śle­dziła re­ak­cję są­siadki.

– Sek­cję zwłok? Dla­czego? Ktoś go za­mor­do­wał? – do­py­ty­wała Ana, sta­ra­jąc się za­cho­wać przy­naj­mniej po­zory spo­koju.

– Hola, pani Ano, nikt tu nic nie mó­wił o mor­do­wa­niu. – Jo­sefa znów zła­pała ją za ra­mię. – Po­li­cjanci mó­wią, że za­wsze się tak robi, jak zdrowy czło­wiek umiera na­gle w domu. Pani Ja­cinta to musi być ze­szo­ko­wana! Sama zo­stała z trójką dzie­cia­ków. Star­sza już so­bie sama ra­dzi, zresztą i tak jest z in­nego ojca… Ale te dwa ma­lu­chy trzeba jesz­cze wy­cho­wać! Tra­ge­dyja!

– Ja­cinta? Chyba cho­dzi pani o Cin­tię – po­pra­wiła ją nie­pew­nie Ana.

– Pani po­słu­cha… – od­parła Jo­sefa, za­dzie­ra­jąc wy­soko brodę. – Ja tu już swoje lata pra­cuję i wiem, że jak jej matka cze­goś po­trze­bo­wała z miesz­ka­nia, a córki nie było, to pro­siła o klu­cze swoją Ja­cintę. Jak te­raz woli, żeby na nią mó­wić Cyn­tia czy jesz­cze ina­czej, to jej wola. Ale dla mnie to jest Ja­cinta – oznaj­miła i cmok­nęła z nie­za­do­wo­le­niem. – W każ­dym ra­zie jej matka już dawno tu nie była, pani to nie wie, bo nie­dawno się wpro­wa­dziła. Ale daw­nom jej nie wi­działa… – Jo­sef zmarsz­czyła nos, bo wcze­śniej nie zwró­ciła na ten fakt uwagi, a te­raz wy­dało jej się to bar­dzo dziwne.

– Nie­ważne. Tak czy ina­czej, to wielka tra­ge­dia – stwier­dziła Ana, co­raz bar­dziej nie­spo­kojna. – Bie­da­czek pew­nie do­stał za­wału. – I czknęła.

– Jak pani my­śli, może pój­dziemy na górę, żeby wdowa nie sie­działa sama? – za­pro­po­no­wała Jo­sefa, ale po­tem się za­sta­no­wiła i zmie­niła zda­nie: – Cho­ciaż nie, ja mu­szę tu po­cze­kać na tych od se­lek­cji.

– W ta­kim ra­zie pój­dziemy do niej póź­niej. – Ana trzę­sła się jak ga­la­reta; ostat­nią rze­czą, na którą miała ochotę, było sie­dze­nie z tru­pem. – Te­raz mu­szę wje­chać na czwarte pię­tro i zaj­rzeć do dok­tora Va­zqu­eza.

Za­wró­ciła w stronę windy, mi­ja­jąc znaj­du­jące się po pra­wej stro­nie im­po­nu­jące schody o ba­lu­stra­dach za­koń­czo­nych wiel­kimi po­zła­ca­nymi ku­lami, na­ci­snęła gu­zik i po­je­chała na dru­gie pię­tro. We­szła do swo­jego miesz­ka­nia, chwy­ciła bu­telkę dżinu i na­piła się szybko. Już spo­koj­niej­sza, wró­ciła do windy i tym ra­zem wy­brała przy­cisk z czwórką. Mimo po­de­ner­wo­wa­nia do­pil­no­wała, żeby po­rząd­nie do­mknąć drzwi, po czym za­dzwo­niła do miesz­ka­nia Igna­cia. Nic. Wzięła głę­boki wdech i jesz­cze raz wci­snęła dzwo­nek. Brak od­po­wie­dzi. Za­częła więc dzwo­nić bar­dziej na­tar­czy­wie, nie od­ry­wa­jąc palca od przy­ci­sku. Jako że na­dal nikt nie otwie­rał, za­częła ło­mo­tać pię­ściami w drzwi i wy­krzy­ki­wać jego imię, jakby opę­tał ją de­mon. Nie od­po­wie­dział jej ża­den dźwięk, wpa­dła więc w cał­ko­witą de­spe­ra­cję – wy­buch­nęła pła­czem, a jed­no­cze­śnie, opie­ra­jąc głowę o drzwi, na­dal wa­liła w drewno, cho­ciaż z chwili na chwilę co­raz sła­biej, aż w końcu osu­nęła się na zie­mię i za­le­gła na progu w po­zy­cji em­brio­nal­nej. Po­my­ślała, że w tej chwili już chyba wszy­scy miesz­kańcy – z wy­jąt­kiem jej męża – zo­rien­to­wali się, że pró­buje do­stać się do miesz­ka­nia psy­chia­try. Przez mgłę za­snu­wa­jącą jej umysł prze­biła się trzeźwa re­flek­sja, że gdyby ją tu te­raz zo­ba­czyli – w mę­skiej pi­ża­mie w szare pa­ski i wor­ko­wa­tym swe­trze, cuch­nącą ma­ri­hu­aną i al­ko­ho­lem – to utwier­dzi­liby się w prze­ko­na­niu, że jest nie­zrów­no­wa­żona.

Je­dyną po­cie­chę czer­pała z faktu, że na ostat­nim pię­trze znaj­do­wał się ta­ras, więc zmie­ściło się tam tylko jedno miesz­ka­nie, zaj­mo­wane przez Igna­cia Va­zqu­eza. Gdyby miał się tu zja­wić ktoś inny – cho­ciaż i tak szcze­gól­nie się tym nie przej­mo­wała – usły­sza­łaby wcze­śniej kroki na scho­dach, winda bo­wiem wciąż znaj­do­wała się w tym sa­mym miej­scu. Oparła ręce na zim­nym mar­mu­rze i wstała, nie bez pew­nego trudu. Stwier­dziła, że po­winna jesz­cze po­roz­ma­wiać z do­zor­czy­nią.

Jo­sefa wciąż była na po­ste­runku, tyle że te­raz jedną ręką ści­skała me­da­lik Matki Bo­żej Opusz­czo­nych. Na jej twa­rzy ma­lo­wała się mie­szanka nie­po­koju i wład­czo­ści. Tak wy­gląda ktoś, kto mimo trud­nych oko­licz­no­ści zdaje so­bie sprawę, że jest je­dyną osobą, która może opa­no­wać sy­tu­ację, i czer­pie z tego sa­tys­fak­cję.

– Jo­sefo, dok­tor Vázquez nie otwiera! Może przy­tra­fiło mu się coś złego!? – za­wo­łała Ana z czer­woną, za­puch­niętą od pła­czu twa­rzą.

– Za­raz tam przy­tra­fiło. Pan dok­tór pew­nie po pro­stu śpi jak nor­malny czło­wiek w dzień wolny od pracy – od­parła zre­zy­gno­wana do­zor­czyni. – Pani też po­winna iść spać, to może tro­chę pani… ochło­nie. – Jo­sefa ugry­zła się w ję­zyk, żeby nie po­wie­dzieć „wy­trzeź­wieje”.

– Nie, nie! Nie­moż­liwe, żeby spał. Nie ma pani po­ję­cia, ile razy dzwo­ni­łam, pu­ka­łam, a on nie otwiera! Bar­dzo się mar­twię! – Znowu pra­wie się po­pła­kała; czuła, że al­ko­hol krąży jej w ży­łach, a mimo to za­uwa­żyła trzy wło­ski lśniące na bro­dzie Jo­sefy. Na­gle z ca­łych sił za­pra­gnęła chwy­cić pę­setę i bez­ce­re­mo­nial­nie je wy­rwać.

– A bo pani to wie, o czym ja mam po­ję­cie, a o czym nie. – W gło­sie do­zor­czyni po­brzmie­wała nutka sar­ka­zmu. – Cały czas tu stoję, a stąd wszystko świet­nie sły­chać.

Winda za­skrzy­piała i ru­szyła w górę, ale nie zwró­ciły na to uwagi, bo w tej sa­mej chwili na scho­dach, nie wie­dzieć skąd, po­ja­wiła się są­siadka z pierw­szego pię­tra po pra­wej: Mari Sa­les Mar­tínez, sie­dem­dzie­się­cio­let­nia wdowa po panu Gar­ri­dzie. Na no­sie miała ogromne oku­lary prze­ciw­sło­neczne, a ubrana była w fu­tro z no­rek, zu­peł­nie nie­od­po­wied­nie do ład­nej tego dnia po­gody. To­wa­rzy­szyły jej dwa nie­od­łączne jam­niki. Po­de­szła do nich na no­gach wy­pro­sto­wa­nych jak szczu­dła, prak­tycz­nie nie zgi­na­jąc ko­lan, z tu­ło­wiem na­chy­lo­nym do przodu i włą­czyła się do roz­mowy.

– Co tu się dziś wy­pra­wia? Co to za awan­tury? Od sa­mego rana ja­kieś krzyki i ha­łasy – po­skar­żyła się, żywo ge­sty­ku­lu­jąc. – Całe szczę­ście, że mój Ju­anjo za­wsze śpi jak za­bity, a Pixy i Dixy na­wet nie pi­snęli. Ta­kie z nich do­bre pie­ski!

– Ech, pro­szę pani! – za­wo­łała Jo­sefa. – Pani mówi o za­bi­tych, a nam się tu pan En­ri­que za­wi­nął, pani są­siad z góry. Co to bę­dzie!

– Nie ro­zu­miem, o co to całe za­mie­sza­nie. Wy­pro­wa­dził się, to się wy­pro­wa­dził, zda­rza się – stwier­dziła ko­bieta, sze­roko otwie­ra­jąc na­pom­po­wane si­li­ko­nem usta, co do któ­rych za­wsze się za­rze­kała, że są na­tu­ralne. – Trzeba tak ha­ła­so­wać przy wy­pro­wadzce? I to w święto?

– Nie, nie – wtrą­ciła Ana chra­pli­wym gło­sem. Mari Sa­les ob­rzu­ciła ją spoj­rze­niem peł­nym obrzy­dze­nia, bo tak zio­nęło od niej al­ko­ho­lem, że aż mu­siała cof­nąć się o krok. – Pani Jo­sefa chciała po­wie­dzieć, że pan Gi­ner wy­niósł się z tego świata. – Są­siadka z pierw­szego roz­dzia­wiła usta. – W sen­sie, że umarł. Te­raz cze­kamy, aż służby za­biorą zwłoki na sek­cję.

– Co za po­twor­ność! Pan za­wsze za­biera tych, któ­rzy naj­mniej so­bie na to za­słu­żyli. A do tej mo­jej bez­czel­nej sy­no­wej ja­koś się mu nie kwapi! – Wolną ręką, w któ­rej nie trzy­mała smy­czy, wy­gła­dziła się­ga­jące ra­mion blond włosy, jak zwy­kle nie­na­gan­nie ucze­sane. – No nic, ja w ta­kim ra­zie idę na spa­cer, nie mam ochoty spo­tkać nie­bosz­czyka, już z tym moim mia­łam za dużo do czy­nie­nia.

Winda zbli­żała się do par­teru, więc Mari Sa­les czym prę­dzej się od­da­liła, na wy­pa­dek gdyby to nie­bosz­czyk zjeż­dżał z góry. „Ję­dza” – rzu­ciła Jo­sefa przez za­ci­śnięte zęby.

Serce Any za­częło wa­lić jak osza­lałe i mu­siała skrzy­żo­wać ręce na piersi, żeby nie było wi­dać, jak bar­dzo trzęsą się jej dło­nie. Po­czuła wzbie­ra­jące mdło­ści. W końcu otwo­rzyły się drzwi windy.

– Igna­cio! – wy­krzyk­nęła z ulgą.

Chciała pod­biec do niego i rzu­cić mu się w ra­miona, ale nie zdo­łała. Wzrok za­szedł jej mgłą, zo­ba­czyła na­gle chmarę biało-czar­nych punk­tów i stra­ciła wła­dzę w no­gach. Jedna po­łowa jej mó­zgu sta­rała się z ca­łych sił za­cho­wać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, ale druga była sil­niej­sza i Ana w końcu pod­dała się w walce z na­pię­ciem, którą to­czyła od chwili prze­bu­dze­nia. Stra­ciła przy­tom­ność i osu­nęła się wprost w ra­miona jak za­wsze czuj­nej Jo­sefy.

– Pro­szę mi po­móc, pani Jo­sefo, za­niosę ją do sie­bie – po­wie­dział le­karz.

– Tak, tak bę­dzie naj­le­piej. Tu­tej za­raz wszy­scy się zlecą, a jak ją zo­sta­wimy w domu z mę­żem, to jesz­cze jej się po­gor­szy. Tam­ten na pewno się nią nie zaj­mie.

– Niech pani weź­mie ją pod ra­mię, ja we­zmę pod dru­gie i ra­zem od­pro­wa­dzimy ją do windy.

– Spo­koj­nie, po­jadę z pa­nem i za­raz tu wrócę – za­ofia­ro­wała się do­zor­czyni. – Niby straszne z niej chu­chro, ale taki mar­twy cię­żar to za dużo dla jed­nej osoby. A pan też mi nie wy­gląda naj­le­piej, pa­nie dok­to­rze.

– Dzię­kuję, pani Jo­sefo.

Mari Sa­les szła przed sie­bie bez wy­raź­nego celu. Nikt na nią ni­g­dzie nie cze­kał, nie miała nic kon­kret­nego do za­ła­twie­nia. Wszyst­kie sklepy były za­mknięte z po­wodu święta, na­wet El Corte In­glés i Con­sum. Nie wie­działa też, co pla­nuje na dziś Vio­leta, a skoro miała ze sobą psy, po­sta­no­wiła skrę­cić z calle Co­nqu­ista­dor w Ci­rilo Amo­rós. Ru­szyła w stronę Mer­cado de Co­lón, zre­wi­ta­li­zo­wa­nego kilka lat temu bu­dynku z czer­wo­nej ce­gły ze zdo­bie­niami z wa­lenc­kiej ce­ra­miki. Na te­re­nie daw­nej hali tar­go­wej znaj­do­wało się obec­nie cen­trum han­dlowo-ga­stro­no­miczne, miej­sce spo­tkań śmie­tanki to­wa­rzy­skiej Wa­len­cji.

Nie da­wała jej spo­koju myśl, że jej ży­cie po­winno było po­to­czyć się ina­czej. Od chwili kiedy wy­szła z ko­ścioła pod rękę ze świeżo po­ślu­bio­nym mę­żem, przy­się­gła so­bie za­po­mnieć o wszyst­kich ma­rze­niach i od­dać mu się całą du­szą i cia­łem. Oka­zało się jed­nak, że w za­mian otrzy­mała wy­łącz­nie znie­wagi i roz­cza­ro­wa­nia, choć mu­siała przy­znać, że Juan José był nie­zwy­kle hojny, więc speł­niał wszyst­kie jej za­chcianki, byle tylko ją udo­bru­chać.

I tak Mari Sa­les przy­wy­kła do sza­sta­nia pie­niędzmi na prawo i lewo. Jej gar­de­roba pę­kała w szwach od ubrań naj­droż­szych ma­rek, szka­tułka na bi­żu­te­rię od sznu­rów pe­reł, a miesz­ka­nie od an­ty­ków. Do­bra ma­te­rialne za­peł­niały jej pustkę w du­szy, ła­tały dziury po­czy­nione przez lata nie­wier­no­ści i po­ni­ża­nia. Czuła się w obo­wiązku je za­sła­niać, bo tak po­stę­puje przy­zwo­ita żona, a także – choć jej mąż ni­gdy się o tym nie do­wie­dział, a ona na­wet na tor­tu­rach by się do tego nie przy­znała – po­nie­waż spra­wiła, że on także żył w wiel­kim kłam­stwie.

Sy­no­wie także jej nie wspie­rali. Star­szy Ju­anjo, w któ­rym po­kła­dała wiel­kie na­dzieje, oka­zał się po­zba­wio­nym am­bi­cji le­niem; odzie­dzi­czył po ciotce kiosk, ale za­glą­dał do niego tylko wtedy, gdy aku­rat nie miał nic lep­szego do ro­boty. Wy­cho­dził i wra­cał, kiedy mu się żyw­nie po­do­bało, za­da­wał się z ja­ki­miś nie­cie­ka­wymi ty­pami. Wielka szkoda, że nie przy­jaź­nił się już z dok­to­rem Car­lo­sem Go­me­zem, który bar­dzo przy­padł do gu­stu Mari Sa­les. Żeby Ju­anjo wresz­cie po­szedł na swoje albo się oże­nił – miał już czter­dzie­ści cztery lata, więc czas naj­wyż­szy! – to mia­łaby tro­chę spo­koju, ale nie za­no­siło się ani na jedno, ani na dru­gie. Poza tym, od­kąd cztery lata temu zmarł jej mąż, Ju­anjo jesz­cze moc­niej wzbra­niał się przed wy­pro­wadzką. Cóż, przy­naj­mniej nie­bosz­czyk nie mu­siał pa­trzeć, co ta szka­radna Vio­leta zro­biła z Emi­liem, ich dru­gim sy­nem, a co za tym idzie – z całą ro­dziną Gar­ri­dów. Po­my­śleć, że ko­chała Vio­letę jak wła­sną córkę. Ale jej do­nos wszystko znisz­czył i ta głu­pia Vio­leta bę­dzie mu­siała słono za to za­pła­cić. Cóż by jej szko­dziło sie­dzieć ci­cho, jak więk­szość ko­biet? Sy­nowa spę­dzała Mari Sa­les sen z po­wiek, stała się jej ob­se­sją. A je­śli zna­la­zła so­bie ko­goś in­nego? Mu­siała wie­dzieć, co Vio­leta robi w każ­dej chwili, chciała mieć pew­ność, że jej ży­cie za­mie­niło się w pie­kło, a je­śli nie, to już ona do­pil­nuje, żeby tak się stało.

Do­tarła już do hali tar­go­wej, ale zmie­niła zda­nie i za­wró­ciła tam, skąd przy­szła, cią­gnąc za smy­cze Pixy’ego i Dixy’ego. Mu­siała po­roz­ma­wiać z dok­to­rem Igna­ciem Va­zqu­ezem. Co prawda skie­ro­wał ją do ko­legi, ale ona go jesz­cze prze­kona, żeby zmie­nił zda­nie. Tak ła­two się jej nie po­zbę­dzie. Kiedy coś so­bie po­sta­na­wiała, nic nie mo­gło jej po­wstrzy­mać, do­póki nie osią­gnęła za­mie­rzo­nego celu.

Po­my­ślała o zmar­łym En­ri­quem Gi­ne­rze i po­wtó­rzyła w du­chu, że Bóg za­wsze za­biera tych, któ­rzy naj­mniej na to za­słu­gują. Vio­leta albo Igna­cio le­piej by się nadali.

We­szła do holu bu­dynku, w któ­rym miesz­kała, chwi­lowo pu­stego, ale już po se­kun­dzie po­ja­wiła się pani Jo­sefa, w bar­dzo od­po­wied­niej do sy­tu­acji czar­nej sukni.

– Już pani wró­ciła? – spy­tała do­zor­czyni i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, mó­wiła da­lej: – Już za­brali pana En­ri­qu­ego. Je­śli to był za­wał, to ju­tro się do­wiemy i bę­dziemy mo­gli ode­tchnąć.

– To świet­nie – od­parła Mari Sa­les z nie­sma­kiem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy. W rze­czy­wi­sto­ści wcale jej to nie ob­cho­dziło i nie miała ochoty na po­ga­duszki. Chciała jak naj­szyb­ciej zo­sta­wić psy w miesz­ka­niu i wje­chać na czwarte pię­tro, żeby po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem. – Wi­działa pani może, czy nie wy­cho­dził dok­tor Vázquez? Albo moja sy­nowa? – za­py­tała jakby ni­gdy nic, po­pra­wia­jąc fry­zurę.

– Pan dok­tor jest u sie­bie, zaj­muje się pa­nią Aną, bo nam bi­dulka ze­mdlała – wy­ja­śniła do­zor­czyni. – Ja te­raz cze­kam na mo­jego Vi­cen­tego. Późno się zro­biło, więc naj­pierw pój­dziemy coś zjeść, a po­tem na cmen­tarz, od­wie­dzić mo­jego męża, świeć Pa­nie nad jego du­szą.

– W ta­kim ra­zie po po­wro­cie pro­szę umyć pod­łogę w holu, bo już czas naj­wyż­szy – orze­kła au­to­ry­ta­tyw­nie Mari Sa­les, nie zdej­mu­jąc z nosa oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, są­siadka z pierw­szego pię­tra ru­szyła do scho­dów, bo winda coś długo nie przy­jeż­dżała. Pani Jo­sefa za­ci­snęła wargi i świ­dro­wała ją złym spoj­rze­niem, do­póki łapki jam­ni­ków nie znik­nęły jej z pola wi­dze­nia. Nie po­wie­działa Mari Sa­les, że ja­kiś czas temu Vio­leta wy­szła z có­reczką ani że ona sama nie ma naj­mniej­szego za­miaru pra­co­wać w dzień świą­teczny. Poza tym zmy­wała po­sadzkę co­dzien­nie i ta lśniła czy­sto­ścią jak chrzciel­nica.

Drzwi windy się otwo­rzyły i wy­szli przez nie So­nia Do­mín­guez i Ale­jan­dro Lerma wraz z czwórką dzieci. Ide­alna ro­dzina jak z ob­razka. Mię­dzy wszyst­kimi dziećmi były do­kład­nie po dwa lata róż­nicy: dwóch chłop­ców, czter­na­ście i dwa­na­ście lat, obaj nie­na­gan­nie ubrani w nie­mal iden­tyczne ko­szule, róż­niące się wy­łącz­nie ko­lo­rem. Dziew­czynki, dzie­się­cio- i ośmio­latka, w jed­na­ko­wych luź­nych su­kien­kach przed ko­lano, sza­rych w be­żowe groszki. Do tego miały szare ba­letki i swe­terki w tym sa­mym ko­lo­rze.

Pro­ste brą­zowe włosy So­nii opa­dały falą na koł­nierz kurtki z bu­tel­ko­wo­zie­lo­nego za­mszu, roz­pię­tej tak, że było wi­dać, że można no­sić ją na drugą stronę, z sza­rej skóry. Ko­bieta miała na no­gach szpilki, ale dżinsy czy­niły jej strój mniej for­mal­nym. Jak na gust Jo­sefy była za chuda i zbyt mocno opa­lona, ale So­nia uwiel­biała przy każ­dej oka­zji opo­wia­dać, że aż do końca li­sto­pada w każdy week­end pły­wają swoim jach­tem. Co do szczu­płej syl­we­tki, to jej utrzy­ma­nie kosz­to­wało ją wiele wy­rze­czeń, ale przy­zna­wała to wy­łącz­nie przed naj­bliż­szymi przy­ja­ciół­kami.

Ale­jan­dro był wy­soki i wy­spor­to­wany, o ciem­nych wło­sach po­prze­ty­ka­nych nit­kami si­wi­zny. Na jego twa­rzy za­wsze ma­lo­wał się żar­to­bliwy uśmie­szek, ale trudno było stwier­dzić, czy świad­czy to o jego po­zy­tyw­nym uspo­so­bie­niu, czy o po­czu­ciu wyż­szo­ści wzglę­dem zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. Z tego po­wodu nie­ła­two przy­cho­dziło mu za­skar­bić so­bie sym­pa­tię oto­cze­nia, choć bar­dzo się sta­rał być za­bawny i uprzejmy. Jego ko­men­ta­rze czę­sto były jed­nak nie na miej­scu, więc osią­gał re­zul­tat prze­ciwny do za­mie­rzo­nego. Ale w tej chwili za­cho­wy­wał się zu­peł­nie ina­czej – su­rowo ga­nił naj­młod­szą córkę: „Oli­vio, prze­stań się ba­wić tym gu­zi­kiem. Do­syć!”, i po­py­chał ją, żeby szła szyb­ciej.

Gdy tylko zo­ba­czył Jo­sefę, na jego twa­rzy na­tych­miast za­go­ścił zwy­cza­jowy uśmiech. Oboje z So­nią od­po­wie­dzieli na po­wi­ta­nie do­zor­czyni i wy­ko­rzy­stali oka­zję, żeby do­wie­dzieć się, co też spo­wo­do­wało po­ranne ha­łasy. Jo­sefa od razu po­śpie­szyła z wy­ja­śnie­niami.

– Chce pani po­wie­dzieć, że En­ri­que nie żyje? – za­py­tała z nie­do­wie­rza­niem So­nia, ła­piąc męża za rękę. – Jest pani pewna? – Za­częła gę­sto mru­gać i zer­k­nęła ukrad­kiem na Ale­jan­dra.

Jo­sefa od­ru­chowo po­my­ślała, że je­śli ta ko­bieta jesz­cze schud­nie, to zmieni się w ży­wego ko­ścio­trupa.

– Też mi! Na wła­sne oczy wi­dzia­łam nie­bosz­czyka z sa­mego rana. A te­raz go zje­dzą ro­baki… Ta­kie miał spo­kojne ży­cie, a umarł tak młodo! Aż się nie chce wie­rzyć… Dziś se cho­dzisz po świe­cie, a ju­tro już cię nie ma.

Jo­sefa zła­pała mocno za me­da­lik, jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc ukrad­kowe spoj­rze­nia wy­mie­niane przez mał­żon­ków. Ale­jan­dro zwie­sił smutno głowę, ale Jo­sefa mo­głaby przy­siąc, że wi­działa na jego ustach zło­śliwy uśmie­szek. Cho­ciaż może to po pro­stu ten jego zwy­kły żar­to­bliwy wy­raz twa­rzy.

– Trzeba bę­dzie od­wie­dzić Cin­tię. Musi być kom­plet­nie za­ła­mana! Pew­nie jesz­cze to do niej do­tarło… – So­nia pu­ściła rękę męża i prze­cze­sała pal­cami włosy. – Ale mam dziś przed sobą bar­dzo trudny dzień, a na ju­tro umó­wi­łam się z Ibor­rami, że po­je­dziemy z pro­jek­tem na działkę przy Campo Oli­var… Matko, to wszystko bę­dzie na ostat­nią chwilę!

So­nia nie mo­gła prze­pu­ścić oka­zji, żeby przy­po­do­bać się są­siadce z wy­so­kiego rodu, a przy oka­zji tro­chę się do niej zbli­żyć. Od kiedy wy­szła za Ale­jan­dra, jej naj­więk­szą am­bi­cją było po­sze­rza­nie kręgu zna­jo­mych po­przez ob­ra­ca­nie się wśród lu­dzi, któ­rych uwa­żała za „elitę”, a Cin­tia Bo­nillo oczy­wi­ście na­le­żała do tej grupy. En­ri­que był za­wsze bar­dziej to­wa­rzy­ski, to z nim czę­ściej mieli do czy­nie­nia, Cin­tia zaś za­dzie­rała nosa i trzy­mała się na dy­stans. Roz­my­ślała go­rącz­kowo, jak to wszystko po­ukła­dać, żeby upchnąć wi­zytę w har­mo­no­gra­mie. W naj­gor­szym ra­zie od­wie­dzi ją w so­botę. Za to na pewno nie od­pu­ści po­grzebu.

– Nie przej­muj się, ja z nimi po­jadę i wszystko opo­wiem, znam ten pro­jekt na pa­mięć – uspo­koił ją Ale­jan­dro. – Umó­wi­łem się z in­nym klien­tem, ale mogę to prze­ło­żyć.

– Zo­ba­czymy – od­parła So­nia, wy­raź­nie po­iry­to­wana. – Chodźmy już, je­ste­śmy spóź­nieni na obiad. Moi ro­dzice są bar­dzo punk­tu­alni.

Po­wstrzy­mała się od stwier­dze­nia, że szkoda ich cen­nego czasu na po­ga­wędki z do­zor­czy­nią.

Rozdział 2

Rozmowa z doktorem

Chwilę po ósmej wie­czo­rem Vio­leta na­ci­snęła dzwo­nek przy drzwiach je­dy­nego miesz­ka­nia na czwar­tym pię­trze. Od­czu­wała pa­lącą po­trzebę po­ga­da­nia chwilę z Igna­ciem, na­wet nie zaj­rzała do domu, żeby zdjąć szpilki. Wszy­scy jej krewni miesz­kali w Ma­dry­cie, więc z upły­wem lat za­częła trak­to­wać mał­żeń­stwo Va­zqu­ezów jak swo­ich przy­szy­wa­nych ro­dzi­ców.

Z po­czątku, za­raz po ślu­bie i prze­pro­wadzce do Wa­len­cji, łą­czyła ich z Igna­ciem i Mer­ce­des czy­sto są­siedzka re­la­cja. Po­tem jed­nak się oka­zało, że Igna­cio także pra­cuje w szpi­talu Casa de los De­sam­pa­ra­dos, więc za­częli ra­zem jeź­dzić do pracy, kiedy aku­rat mieli tę samą zmianę, a z cza­sem na­ro­dziła się mię­dzy nimi szczera przy­jaźń. Re­gu­lar­nie uma­wiali się na wspólne obiady i ko­la­cje, zwłasz­cza od czasu jej roz­wodu przed dwoma laty.

Ich więź stała się jesz­cze moc­niej­sza po śmierci Mer­ce­des w czerwcu. Dla Igna­cia był to wielki cios. Vio­leta sta­rała się jak naj­czę­ściej go od­wie­dzać, niby pod pre­tek­stem po­cie­sza­nia przy­ja­ciela, choć w rze­czy­wi­sto­ści ona także po­trze­bo­wała jego to­wa­rzy­stwa.

Mu­siała za­cze­kać parę mi­nut, aż w końcu przy­gnę­biony Igna­cio Vázquez do­czła­pał do drzwi i za­pro­sił ją na drinka na ta­ra­sie.

Ja­kiś czas temu za­mon­to­wał pod sto­li­kiem ogrze­wacz i po­sta­no­wił go włą­czyć, choć jak na tę późną porę tem­pe­ra­tura w Wa­len­cji była wy­jąt­kowo wy­soka. Vio­leta z en­tu­zja­zmem przy­jęła za­pro­sze­nie i po­pro­siła o dżin z to­ni­kiem. Cze­ka­jąc na go­spo­da­rza w ja­dalni, sty­lem bar­dzo zbli­żo­nej do an­giel­skich do­mów, w któ­rych zda­rzało jej się spę­dzać wa­ka­cje, za­częła z nu­dów przy­glą­dać się trzem ob­ra­zom mi­strza Pi­naza, opra­wio­nych w grube drew­niane ramy, które zo­stały po­kryte farbą w ko­lo­rze pa­ty­no­wa­nego złota; cho­ciaż wy­glą­dały tak staro, że pa­tyna mo­gła być au­ten­tyczna.

Igna­cio wy­szedł z kuchni z tacą, więc szybko po­szła od­su­nąć prze­szklone drzwi. Choć była tu nie­zli­czoną ilość razy, znów po­czuła za­chwyt na wi­dok ta­rasu, wy­piesz­czo­nego przez Igna­cia przy po­mocy ogrod­nika. Miej­sce to, z drew­nia­nymi bel­kami, so­czy­ście ko­lo­ro­wymi kwia­tami i pięk­nym wi­do­kiem, wy­glą­dało jak żyw­cem wy­jęte z ma­ga­zynu o wy­stroju wnętrz. Naj­traf­niej można je było opi­sać przy­miot­ni­kiem „spek­ta­ku­larne”.

Vio­leta nie mo­gła się po­wstrzy­mać przed przy­gnę­bia­ją­cymi po­rów­na­niami z wła­snym miesz­ka­niem. Oczy­wi­ście na­wet nie ma­rzyła o ta­kim ta­ra­sie, wy­star­czy­łoby jej miej­sce, które mo­głaby na­zwać do­mem. Kiedy się po­bie­rali, Emi­lio obie­cał, że ze­drą wszystko do tyn­ków i zro­bią re­mont ge­ne­ralny, ale ten dzień ja­koś ni­gdy nie nad­szedł i miesz­ka­nie cią­gle wy­glą­dało tak samo. Po­nie­waż nie na­le­żało do niej, czuła, że ma zwią­zane ręce. Cho­ciaż po­ło­żyła na ścia­nach kilka warstw no­wej farby, nie wy­star­czyło to, żeby przy­kryć pa­skudny za­pach. Po­sta­no­wiła jed­nak nic nie mó­wić, żeby się nie po­wta­rzać, bo czę­sto tak ma­ru­dziła. Ogra­ni­czyła się do cięż­kiego wes­tchnię­cia.

W cza­sie gdy zaj­mo­wali miej­sca i na­le­wali drinki, Vio­leta opo­wie­działa o swoim ge­nial­nym pla­nie: wraz z mamą jed­nej z ko­le­ża­nek So­fíi, roz­wie­dzioną i w po­dob­nej sy­tu­acji ży­cio­wej, po­sta­no­wiły wy­mie­niać się dziew­czyn­kami w week­endy. Małe będą miały się z kim ba­wić, a matki tro­chę ode­tchną. Za­raz jed­nak zmie­nili te­mat.

– Przy­kro mi to mó­wić, Igna­cio, ale bar­dzo źle wy­glą­dasz. Do­brze się czu­jesz?

– Szcze­rze mó­wiąc, nie. To był ciężki dzień – od­parł Igna­cio, po­cią­gnąw­szy łyk ze szklanki. – Naj­pierw Ana spała tu pi­jana aż do obiadu, mu­sia­łem w końcu za­nieść ją do jej miesz­ka­nia i po­ło­żyć do łóżka. Po­tem ta okropna Mari Sa­les wy­dzwa­niała do mnie przez całe po­po­łu­dnie, a że nie od­bie­ra­łem, to za­częła do­bi­jać się do drzwi. Nie mia­łem chwili spo­koju. – Opadł ciężko na opar­cie krze­sła. – Aha, wpa­dła jesz­cze So­nia, pew­nie chciała się pod­li­zać. Bóg je­den wie, czego bę­dzie ode mnie chciała! A do tego wszyst­kiego ten biedny En­ri­que! Po­win­ni­śmy oboje się stąd wy­pro­wa­dzić, naj­le­piej do in­nej dziel­nicy.

– A te­raz ja ci za­wra­cam głowę i zaj­muję je­dyną chwilę na re­laks… Przy­kro mi – prze­pro­siła Vio­leta. – Bo w za­sa­dzie nie mam żad­nej kon­kret­nej sprawy, chcia­łam zo­ba­czyć, jak się mie­wasz, a przy oka­zji tro­chę od­re­ago­wać. – Ode­tchnęła głę­boko. – Co do wy­pro­wadzki, w pełni się z tobą zga­dzam, ale moja praw­niczka upiera się, że po­win­nam tu zo­stać, za­równo z przy­czyn eko­no­micz­nych, jak i praw­nych. Je­śli będą mnie chcieli eks­mi­to­wać, to pro­szę bar­dzo. Wiesz, że miesz­ka­nie jest za­pi­sane na moją byłą te­ściową, więc je­ste­śmy z So­fíą ska­zane na jej ła­skę. Ale jak nas wy­rzucą, to Emi­lio bę­dzie mu­siał za­pła­cić mi za­dość­uczy­nie­nie, a on nie chce mi dać ani centa. Dla­tego ta ję­dza mnie tak prze­śla­duje. Chce, że­by­śmy się wy­pro­wa­dziły z wła­snej woli, wtedy nie będą mu­sieli nic pła­cić. Cho­ciaż praw­do­po­dob­nie i tak dam jej wy­grać, bo dłu­żej chyba nie wy­trzy­mam. Gdy­bym miała wię­cej pie­nię­dzy, już dawno bym so­bie dała spo­kój z tą ad­wo­katką i zna­la­zła inne lo­kum. Do­brze wiesz, jak ta baba mnie drę­czy, zresztą sam fakt, że mu­szę ją co­dzien­nie oglą­dać, to dla mnie kosz­mar. Wy­daje mi się, że na­słała na mnie de­tek­tywa. Od czasu do czasu spo­ty­kam się z ja­kimś zna­jo­mym, więc Mari Sa­les ubz­du­rała so­bie, że mam chło­paka. Te­raz przy każ­dym spo­tka­niu wy­zywa mnie od szmat. – Wy­cią­gnęła przed sie­bie nogi i zsu­nęła się na krze­śle. – Dla­czego wy­je­cha­łam z Ma­drytu, żeby wyjść za ta­kiego su­kin­syna? Boże, dla­czego?! – krzyk­nęła, pa­trząc w niebo. Po chwili wy­buch­nęła jed­nak roz­pacz­li­wym śmie­chem. – Miesz­kam w domu jak z hor­roru! Ma­rzę o tym, żeby mnie eks­mi­to­wali!

– Tak, do­sko­nale cię ro­zu­miem, do­brze wiem, co prze­ży­wasz. Ja też mu­szę się mę­czyć z tą ko­bietą. – Igna­cio mó­wił wol­niej i bar­dziej chra­pli­wie niż zwy­kle. – Ale rób tak, jak ci mówi praw­niczka, sama wiesz, że moim zda­niem za­wsze po­winno się słu­chać pro­fe­sjo­na­li­stów. Nie za­po­mi­naj też, że za­wsze je­steś tu­taj mile wi­dziana. – Na­chy­lił się i ujął ją za rękę. – Te twoje piękne zie­lone oczy wno­szą w moje ży­cie pro­myk świa­tła. Nie martw się, prę­dzej czy póź­niej bę­dziesz mo­gła się stąd wy­nieść, zbu­du­jesz so­bie nowe ży­cie i zła­piesz się na tym, że co­raz czę­ściej za­po­mi­nasz o tym, co cię spo­tkało. – Usiadł pro­sto i po­tarł się po bro­dzie. – Nie daje mi spo­koju myśl, jak nie­spra­wie­dliwe bywa ży­cie. Ty i twoja córka je­ste­ście pod cią­głym ostrza­łem, bo ten kre­tyn nie chce za­pła­cić tro­chę wyż­szych ali­men­tów, a En­ri­que Gi­ner, niech mu zie­mia lekką bę­dzie, żył na koszt in­nego fa­ceta. Po­pie­przone to wszystko!

Uwaga Igna­cia zdzi­wiła Vio­letę.

– Jak to? My­śla­łam, że to miesz­ka­nie Cin­tii. Za­wsze mówi o nim z taką dumą. – Zro­biło jej się cie­pło, więc zrzu­ciła pon­czo.

– Tylko po­łowa, druga na­leży do jej by­łego męża. To bar­dzo przy­stojny męż­czy­zna, chyba się z nim mi­nę­łaś, bo roz­wie­dli się, kiedy ona za­du­rzyła się w tym twoim ku­zy­nie. Wpa­dłem na niego, kiedy przy­szedł po córkę, i po­wie­dział, że Cin­tia i En­ri­que są bez­czelni. To on musi pła­cić za wy­wóz śmieci, żeby nie na­ło­żyli na niego kary, poza tym oczy­wi­ście po­krywa część po­datku od nie­ru­cho­mo­ści i inne opłaty. Tym­cza­sem En­ri­que żył so­bie jak król i jesz­cze umarł w jego miesz­ka­niu. – Igna­cio wzru­szył ra­mio­nami. – Tak to już jest na tym świe­cie.

– Chcesz mi po­wie­dzieć, że dla do­bra córki ten bie­dak mu­siał się go­dzić na to, żeby w jego domu miesz­kał inny męż­czy­zna i jesz­cze dwójka jego dzieci? – Vio­leta była w szoku. – Głu­pio mi to mó­wić, bo En­ri­que do­piero co umarł, ale czy on nie miał za grosz god­no­ści? Czy na tym świe­cie nie ma ani jed­nego po­rząd­nego męż­czy­zny? – Za­my­śliła się na chwilę. – No a Cin­tia? Jak mo­gła wy­trzy­mać z ta­kim ty­pem? Nie so­bie wy­obra­żam żyć z fa­ce­tem, który wie, że po­łowa miesz­ka­nia na­leży do mo­jego by­łego, i jak gdyby ni­gdy nic mieszka tam so­bie na krzywy ryj. Zero mę­sko­ści! – Vio­leta wstała, żeby do­rzu­cić so­bie lodu i uzu­peł­nić drinka. Igna­cio po­dał jej też swoją szklankę. Czuła się tu jak u sie­bie. – Przy­pusz­czam, że sąd mu­siał się na coś ta­kiego zgo­dzić, ale w nie­któ­rych sy­tu­acjach to, że coś jest le­galne, nie ozna­cza jesz­cze, że jest także mo­ralne. Bez pro­blemu mo­gliby prze­cież spła­cić by­łego męża albo jesz­cze le­piej, sprze­dać miesz­ka­nie i za­cząć nowe ży­cie. Cin­tii na to nie stać?

Vio­leta znik­nęła w środku i po chwili wró­ciła z dwoma dżi­nami z to­ni­kiem – nie­zbyt moc­nymi, tak jak oboje lu­bili.

– Gdy­by­śmy przy­wią­zy­wali wagę do mo­ral­no­ści, to więk­szość lu­dzi sie­dzia­łaby w wię­zie­niu – rzu­cił Igna­cio, się­ga­jąc po szklankę. – A na pewno więk­szość miesz­kań­ców tego bu­dynku. Jedna z tych osób w za­sa­dzie już po­winna sie­dzieć – do­dał ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem. – Do­brze tu wszyst­kich znam, nie­któ­rych może aż za do­brze.

– Skoro tyle wiesz, to co mo­żesz mi po­wie­dzieć o fa­ce­cie z pierw­szego pię­tra, z miesz­ka­nia po le­wej? – spy­tała Vio­leta z miną nie­wi­niątka. – Víc­tor, zdaje się?

– A, tu mnie masz, bo o nim aku­rat pra­wie nic nie wiem, poza tym, że jest in­for­ma­ty­kiem. No i że jest przy­stojny i wpadł ci w oko. Co bar­dzo mnie cie­szy, bo już naj­wyż­szy czas, że­byś od­zy­skała wiarę w ga­tu­nek ludzki. – Głę­boki głos Igna­cia brzmiał co­raz bar­dziej sen­nie. Był zmę­czony, ale jed­no­cze­śnie do­brze się czuł w to­wa­rzy­stwie są­siadki, nie po­skar­żył się więc, tylko mó­wił da­lej, już po­waż­niej­szym to­nem: – Ale je­śli chcesz się do­wie­dzieć wię­cej, to spy­taj Jo­sefę, ona na pewno coś wie! W ogóle gdy­byś po­trze­bo­wała ja­kichś in­for­ma­cji, to kie­ruj się do niej.

– Skoro nie mo­żesz mi nic o nim po­wie­dzieć, a o Cin­tii i En­ri­quem sporo już wiem, to zo­stają nam Ana i Car­los. Cho­ciaż prawdę mó­wiąc, o ich ży­ciu też wiem wię­cej, niż­bym chciała, a Ana pa­trzy na mnie tak za­bój­czym wzro­kiem, że mam jej już do­syć. No i twoja sio­strze­nica So­nia i Ale­jan­dro, ale żadne z ich mnie nie in­te­re­suje. A także Mari Sa­les z Ju­an­jem, z któ­rymi im mniej mam do czy­nie­nia, tym le­piej. Ale… – Vio­leta oparła ło­kieć na stole, pod­parła brodę ręką i wbiła spoj­rze­nie w Igna­cia. – Chcia­ła­bym, że­byś mi wy­tłu­ma­czył, dla­czego Mari Sa­les ma taką ob­se­sję na twoim punk­cie. Wiem, że to nie­zła wa­riatka, ale nie ro­zu­miem… Jest tobą za­in­te­re­so­wana jako ka­wa­le­rem czy ma ja­kiś pro­blem, z któ­rym tylko ty jako psy­chia­tra mo­żesz jej po­móc?

– Mu­szę ci coś wy­znać: je­stem wy­koń­czony i te­raz nie mogę ci od­po­wie­dzieć, bo mam inny pro­blem. Nie za­mie­rza­łem ci o nim opo­wia­dać, ale wła­śnie uzna­łem, że jed­nak to zro­bię. – Igna­cio zro­bił się na­gle wy­raź­nie spięty. – Ja­kie masz sto­sunki z Cin­tią?

– Z Cin­tią? To z nią masz pro­blem? – zdzi­wiła się Vio­leta. Le­karz nie od­po­wia­dał, cze­ka­jąc na jej od­po­wiedź. – Cóż, z po­czątku na­wet nie za­szczy­cała mnie spoj­rze­niem. Sam wiesz, że to idiotka, a do tego wiecz­nie skrzy­wiona, na­wet nie chce się jej po­wie­dzieć dzień do­bry. Ale kiedy się do­wie­działa, że je­stem pe­dia­trą, na­gle jej się od­mie­niło i za­częła się do mnie uśmie­chać. Gdy za­du­rzyła się w tym moim ku­zy­nie dziw­ka­rzu, bez prze­rwy do mnie wy­dzwa­niała, ale po­tem się uspo­ko­iła. W skró­cie: przy­pro­wa­dza do mnie dzieci, kiedy cho­rują, a w ra­mach re­wanżu raz na ja­kiś czas za­pra­sza mnie na kawę. A co?

– A bo zgi­nął mi blo­czek re­cept.

– I co? My­ślisz, że to ona ci go gwizd­nęła? – Vio­leta była za­in­try­go­wana. – Je­śli je­steś pewny, że na pewno gdzieś się nie za­wie­ru­szył, to mu­sisz to zgło­sić.

– Nie, to nie Cin­tia. Przy­pusz­czam, że ra­czej En­ri­que. – Vio­leta za­uwa­żyła, że czoło Igna­cia marsz­czy się z tro­ski. Opa­no­wała się i prze­jęła stery roz­mowy.

– Po­cze­kaj, wy­tłu­macz mi to po­rząd­nie. Dla­czego po­dej­rze­wasz En­ri­qu­ego? Był twoim pa­cjen­tem? Przyj­mo­wał ja­kieś leki?

– W za­sa­dzie nie był moim sta­łym pa­cjen­tem, wpa­dał raz na dwa–trzy mie­siące, żeby po­ga­dać. Nie prze­pi­sy­wa­łem mu le­ków, bo prawdę mó­wiąc, miał się le­piej niż ty czy ja. Ale lu­dzie, któ­rzy nic nie ro­bią, też mie­wają dołki. – Za­wie­sił głos i na­gle wy­dał się Vio­le­cie dużo star­szy. – Pro­blem w tym, że En­ri­que przy­szedł do mnie wczo­raj wie­czo­rem…

Psy­chia­tra za­my­ślił się na dłuż­szą chwilę, więc Vio­leta za­częła się de­ner­wo­wać.

– Boże, mów da­lej! Czego chciał?

– Był wy­stra­szony, bo Cin­tia za­żą­dała roz­wodu i nie wie­dział, co z nim da­lej bę­dzie. Usie­dli­śmy, po­roz­ma­wia­li­śmy z pięć mi­nut, w końcu za­pro­po­no­wa­łem mu drinka. Po­sze­dłem do kuchni po lód i wy­da­wało mi się, że sły­szę te­le­fon. Kiedy wró­ci­łem, już go nie było.

– I wtedy za­uwa­ży­łeś, że nie masz re­cept – stwier­dziła Vio­leta.

– Nie, dzie­sięć mi­nut po wyj­ściu En­ri­qu­ego przy­szedł Car­los i za­po­mnia­łem o ca­łej spra­wie. Zo­rien­to­wa­łem się do­piero dziś rano, tuż przed tym, jak się do­wie­dzia­łem, że En­ri­que nie żyje. Przy­po­mniało mi się, że cze­goś nie było na swoim miej­scu, wła­śnie re­cept.

Igna­cio wy­glą­dał jak uoso­bie­nie ża­łoby – wy­chu­dzony, z si­nymi pod­ków­kami i głę­bo­kimi zmarszcz­kami wo­kół oczu. Vio­leta wie­działa, że od śmierci Mer­ce­des schudł przy­naj­mniej dzie­sięć kilo. Naj­le­piej bę­dzie go uspo­koić, żeby mógł się po­ło­żyć i po­rząd­nie wy­spać.

– To świet­nie się składa! Je­śli bo­isz się, że En­ri­que na­ły­kał się ta­ble­tek ku­pio­nych na twoje re­cepty, to nie­moż­liwe. Mo­żesz prze­stać się przej­mo­wać – oznaj­miła trium­fal­nie. – Jo­sefa mó­wiła mi rano, że En­ri­que ni­g­dzie nie wy­cho­dził. Ale je­śli masz się dzięki temu po­czuć spo­koj­niej, to mogę po­pro­sić Cin­tię, żeby po­szu­kała tego cho­ler­nego bloczku.

– Nie, dzięki, Vio­leto, nie trzeba. Pew­nie masz ra­cję i tylko mi się zda­wało. Zda­rza mi się wi­dzieć gdzieś rze­czy, któ­rych wcale tam nie ma. Po­szu­kam po­rząd­nie, może po pro­stu po­ło­ży­łem re­cepty gdzie in­dziej.

– Za­raz, a czego chciał Car­los? Ten fa­cet jest jedną wielką nie­wia­domą. – Zie­lone oczy Vio­lety otwo­rzyły się nieco sze­rzej. – Czym w ogóle się te­raz zaj­muje? Na­wet so­bie nie wy­obra­żasz, ja­kie pa­skudne plotki o nim krążą.

– Przy­szedł, żeby znowu mi po­wie­dzieć, że z jego żoną jest bar­dzo źle i mu­simy coś zro­bić, żeby zna­la­zła się pod nad­zo­rem i nie zro­biła so­bie krzywdy. To eu­fe­mizm na za­mknię­cie w ja­kimś za­kła­dzie. – Przy­mknął oczy, po­cią­gnął łyk ze szklanki i z cięż­kim wes­tchnie­niem od­sta­wił ją na sto­lik. Wy­glą­dał, jakby opa­dły go resztki sił. – Po­zby­łem się go w pięć mi­nut.

Vio­leta chęt­nie by jesz­cze po­roz­ma­wiała, ale wi­dząc jego zmę­cze­nie, wstała i cmok­nęła go w po­li­czek.

– Idź już spać, przyjdę ju­tro spraw­dzić, czy czu­jesz się tro­chę le­piej.

– Jesz­cze jedno. – Za­trzy­mał ją. – I nie przyjmę od­mowy, żad­nych tam „Ależ nie, Igna­cio, nie mogę tego przy­jąć”. Kiedy już wy­nie­siesz się do in­nego miesz­ka­nia i za­czniesz nowe ży­cie, po­da­ruję ci ob­raz Pi­naza, ten z dziećmi ba­wią­cymi się na plaży. Wiem, że to twój ulu­biony.

– Igna­cio! To nie­po­trzebne! – za­pro­te­sto­wała zdu­miona. – Bar­dzo mi się po­doba, ale…

– Żad­nych „ale”! – Jego głos brzmiał jesz­cze bar­dziej chra­pli­wie, jakby Igna­cio do­piero wy­bu­dził się z głę­bo­kiego snu. – Je­śli ma tra­fić do So­nii, to wolę, że­byś ty go miała.

Vio­leta za­sta­no­wiła się i na jej twa­rzy od­ma­lo­wało się zro­zu­mie­nie.

– Do­brze, zo­ba­czymy, jak już przyj­dzie co do czego. – Pu­ściła mu oko, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

Znowu się na­chy­liła i mocno go uści­skała. Nie dała się od­pro­wa­dzić do drzwi, zbie­gła po scho­dach do sie­bie. Na­wet nie włą­czała te­le­wi­zora, zja­dła szybką ko­la­cję i po­szła do łóżka. Nie mo­gła jed­nak za­snąć, bo wciąż nie da­wało jej spo­koju jedno py­ta­nie: po co En­ri­que Gi­ner miałby kraść re­cepty, skoro nie za­ży­wał żad­nych le­ków? Wresz­cie po­wieki za­częły jej cią­żyć. Do­brze jej ro­biło my­śle­nie o in­nych spra­wach, za­po­mi­nała wtedy o wła­snych pro­ble­mach. W ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści po­my­ślała jesz­cze, że na­za­jutrz musi iść zło­żyć Cin­tii kon­do­len­cje.

Rozdział 3

Kondolencje dla wdowy

Po obie­dzie i pięt­na­sto­mi­nu­to­wej sje­ście Vio­leta po­sta­no­wiła zło­żyć wi­zytę są­siadce z dołu. Chciała od­wie­dzić ją wcze­śniej, ale nie dała rady – cały po­ra­nek spę­dziła w szpi­talu, przyj­mu­jąc nie­koń­czące się za­stępy prze­zię­bio­nych dzieci.

Uznała, że to przy­zwo­ita pora, więc ogar­nęła się tro­chę, wło­żyła buty na plat­for­mach i uchy­liła drzwi, żeby spraw­dzić, czy Mari Sa­les nie cza­tuje na nią na klatce. Droga wolna. Ze­szła pię­tro ni­żej i za­dzwo­niła do drzwi. Po­my­ślała, że wpad­nie na pięć, może dzie­sięć mi­nut i so­bie pój­dzie. Oprócz zło­że­nia kon­do­len­cji nie miała wdo­wie wiele do po­wie­dze­nia. Przy­pusz­czała zresztą, że Cin­tia ma pe­łen dom lu­dzi go­to­wych się nią opie­ko­wać, a nie były znowu tak bli­sko, żeby Vio­leta miała się wpra­szać na dłu­gie po­ga­wędki.

Drzwi otwo­rzyła słu­żąca. Vio­letę na­tych­miast ude­rzyła ci­sza wy­peł­nia­jąca to nie­ty­powe miesz­ka­nie. Pod­łoga i ściany lśniły taką bielą, że czuła się jak w ja­kimś fu­tu­ry­stycz­nym fil­mie. Ro­zej­rzała się wo­kół i pró­bo­wała nie dać po so­bie po­znać, ja­kie wra­że­nie zro­biło na niej po­łą­cze­nie tej za­ska­ku­ją­cej ci­szy z kon­tra­stem mię­dzy olśnie­wa­jącą bielą a czarno-zło­tymi ozdo­bami. Prze­szedł ją dreszcz. Nie spo­dzie­wała się oczy­wi­ście mu­zyki i tań­ców, ale przy­naj­mniej szmeru roz­mów pro­wa­dzo­nych ści­szo­nym gło­sem. Zro­zu­miała, że ni­kogo tu nie ma. Być może tylko wy­obra­ziła so­bie in­ten­sywne ży­cie to­wa­rzy­skie Cin­tii, która w rze­czy­wi­sto­ści była sa­motna jak Ro­bin­son Cru­soe, za­nim spo­tkał Pię­taszka.

Za­trzy­mała się na chwilę w przed­po­koju, z uwagą przy­glą­da­jąc się ogrom­nemu ciem­nemu kre­den­sowi, który zaj­mo­wał ho­no­rowe miej­sce. Stały na nim zdję­cia w ram­kach i krysz­ta­łowe kan­de­la­bry. Go­spo­sia obej­rzała się na nią zmie­szana – Vio­leta stała w miej­scu, za­miast za nią iść. Ock­nęła się, kiedy po­czuła na so­bie py­ta­jące spoj­rze­nie, i żeby co­kol­wiek po­wie­dzieć, skom­ple­men­to­wała fi­gurkę ty­grysa z brązu. Sama jed­nak była za­sko­czona, kiedy zdała so­bie sprawę, że pod­świa­do­mie wy­pa­truje bloczku z re­cep­tami. Idąc ko­ry­ta­rzem, nie mo­gła się po­wstrzy­mać przed zer­ka­niem na mi­jane po dro­dze me­ble. Ku­siło ją, żeby po­wy­su­wać szu­flady i prze­trzą­snąć ich za­war­tość, ale wy­biła so­bie z głowy ten ab­sur­dalny po­mysł. W końcu do­tarła do sa­lonu.

Cin­tia od­rzu­ciła fio­le­towy koc, pod któ­rym le­żała, i jak na sprę­ży­nie ze­rwała się z ka­napy, żeby się z nią przy­wi­tać. Nie­co­dzienna wy­lew­ność są­siadki wpra­wiła Vio­letę w osłu­pie­nie. Cin­tia prze­bie­gła na bo­saka przez dy­wan w ze­berkę, za­wo­łała: „Jak się cie­szę, że przy­szłaś!”, i rzu­ciła jej się na szyję. Vio­leta nie spo­dzie­wała się tak ser­decz­nego po­wi­ta­nia, ale od­po­wie­działa tym sa­mym, jakby przy­jaź­niły się od dziecka. Kiedy wy­swo­bo­dziła się z ob­jęć, za­uwa­żyła, że Cin­tia nie ma na twa­rzy ani śladu ma­ki­jażu, co zde­cy­do­wa­nie jej nie słu­żyło, i wy­gląda na au­ten­tycz­nie zdru­zgo­taną. Coś jej jed­nak mó­wiło, że ta ko­bieta wcale się nie zmie­niła – być może cho­dziło o to, że miała na so­bie czarną ob­ci­słą bluzkę z od­waż­nym, nie­zbyt pa­su­ją­cym do oka­zji de­kol­tem.

Cin­tia ka­zała słu­żą­cej za­pa­rzyć kawę, za­pro­wa­dziła Vio­letę na sofę i po­sa­dziła ją obok sie­bie. Gdy tylko zo­stały same, za­częła jej opo­wia­dać z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami, jak straszne było od­kry­cie zwłok En­ri­qu­ego. Naj­gor­sze do­świad­cze­nie w ży­ciu. Vio­leta ki­wała głową, co ja­kiś czas wtrą­ca­jąc: „Tak, to okropne” i „Do­sko­nale cię ro­zu­miem”, choć w głębi du­szy za­sta­na­wiała się, czy to do­bry mo­ment, żeby po­ru­szyć kwe­stię re­cept.

– Ale wiesz, co jest naj­gor­sze? – spy­tała Cin­tia, od­gar­nia­jąc z twa­rzy nie­sforne pa­smo wło­sów. Vio­leta za­sty­gła w ocze­ki­wa­niu. – My­śla­łam, że od­da­dzą mi dziś ciało En­ri­qu­ego, tak że­bym ju­tro mo­gła go po­cho­wać, ale po­wie­dzieli, że cią­gle cze­kają na wy­niki sek­cji. Po­do­bno są nie­ja­sne! – Prych­nęła z iry­ta­cją. Przy­wy­kła do tego, że sprawy to­czą się za­wsze po jej my­śli.

Jako le­karka Vio­leta po­czuła się w obo­wiązku sta­nąć w obro­nie ko­le­gów po fa­chu. Nie mo­gła po­zwo­lić, żeby Cin­tia, nie­ważne jak bar­dzo zroz­pa­czona, ob­ra­żała jej pro­fe­sję.

– Wy­bacz, Cin­tio, ro­zu­miem, że je­steś roz­trzę­siona – za­częła ostroż­nie – ale je­stem le­karką i wiem, że je­śli wy­niki au­top­sji się opóź­niają, to dla­tego, że coś się nie zga­dza. Na pewno po­wie­dzieli ci coś wię­cej.

Cin­tia spoj­rzała w okno i po­ło­żyła so­bie rękę na piersi.

– Po­wie­dzieli, że do­szło do za­trzy­ma­nia ak­cji serca, ale wy­niki sek­cji bu­dzą pewne wąt­pli­wo­ści. Zna­leźli ślady whi­sky i ja­kiejś in­nej sub­stan­cji, którą mu­szą jesz­cze prze­ba­dać. – Znów prze­nio­sła wzrok na Vio­letę. – Ale ja nie mogę w to uwie­rzyć, En­ri­que prak­tycz­nie nie pił.

W in­nych oko­licz­no­ściach Vio­leta nie prze­ję­łaby się jej sło­wami, ale sprawa z re­cep­tami nie da­wała jej spo­koju, a wy­ob­raź­nia za­częła pła­tać jej fi­gle. Zo­rien­to­wała się, że nie­świa­do­mie po­dry­guje nogą. Spró­bo­wała się uspo­koić i wy­cią­gnąć z wdowy wię­cej in­for­ma­cji.

– Może aku­rat zro­bił so­bie drinka, a ty o tym nie wie­dzia­łaś. To nic wiel­kiego. Od ma­łej whi­sky się nie umiera.

– Niby tak, ale on nic wtedy nie pił, przy­naj­mniej w domu. Na­wet z cie­ka­wo­ści spraw­dzi­łam ba­rek. – Wzięła fi­li­żankę z kawą i mó­wiła da­lej. – Tam­tego wie­czora wy­szedł na pół go­dziny. Już pra­wie spa­łam, ale pa­mię­tam, że sły­sza­łam, jak wraca, a po­tem od razu się po­ło­żył.

Za­po­mniała wspo­mnieć, że tro­chę się po­kłó­cili, bo za­żą­dała roz­wodu, ale Vio­leta mach­nęła na to ręką. Naj­bar­dziej in­te­re­so­wało ją to, że En­ri­qu­ego nie było aż pół go­dziny. Pa­mię­tała, że u Igna­cia miał spę­dzić tylko pięć mi­nut. Z kim po­szedł na drinka? Za­raz jed­nak znów przy­po­mniała so­bie o tych prze­klę­tych re­cep­tach i do­szła do wnio­sku, że na lep­szą oka­zję nie ma co li­czyć. Uspo­ko­iła więc wdowę, żeby się nie nie­cier­pli­wiła, bo za ty­dzień bę­dzie już pew­nie dawno po po­grze­bie, po czym ru­szyła do ofen­sywy.

– Wi­dzisz, Cin­tio, mam taki mały pro­blem i za­sta­na­wia­łam się, czy nie mo­gła­byś mi po­móc, je­śli oczy­wi­ście to dla cie­bie nie kło­pot.

Cin­tia z wyż­szo­ścią za­darła brodę i ge­stem dała jej do zro­zu­mie­nia, żeby mó­wiła da­lej.