Saga rodu Michorowskich - Anna Rohóczanka - ebook

Saga rodu Michorowskich ebook

Anna Rohóczanka

4,2

Opis

Anna Rohóczanka – dziennikarka i pisarka, a także autorka sagi – podczas pobytu na Ukrainie natrafiła na tajemniczy pamiętnik... Dzieki niemu poznała prawdziwe zakończenie miłości Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego, bohaterów uwiecznionych na kartach romansu wszech czasów „Trędowata” autorstwa Heleny Mniszkówny. I tak oto znane wszystkim tragiczne i przejmujące dzieje ordynata i guwernantki doczekało się zaskakującego zakończenia.

Pierwsza część, „Stefania. Szczęśliwy powrót Trędowatej”, to opowieść o niszczącej sile zdrady, oszustwa, nienawiści i... triumfie miłości. Ordynat Waldemar Michorowski po śmierci Stefanii Rudeckiej traci sens życia. Zrozpaczony rezygnuje z ordynacji i zamyka się we własnym świecie, wciąż opłakując utratę narzeczonej. Pewnego dnia w pokoju znajduje skrytkę, a w niej korespondencję Stefci i tajemniczej Anny. Kim jest Anna? Jaką rolę odegrała w życiu Stefanii? Ordynat za wszelką cenę postanawia odnaleźć autorkę listów. Obsesyjne poszukiwania przynoszą rezultaty, o jakich Michorowski nawet nie marzył.

Druga część „Sagi rodu Michorowskich”, „Córka Michorowskich”, to historia miłości, o którą warto walczyć do samego końca. Córka Stefanii i Waldemara Michorowskich, Anna, wyrasta na piękną, dobrą i szlachetną pannę. Bez pamięci zakochuje się w niej Andrzej Zdobski – lekarz, wychowanek ordynata. Miłosna intryga się zagęszcza, gdy na scenie pojawiają się skrywający wielką tajemnicę nauczyciel Rafał Orczyk i hrabianka Zofia Brochwicz – zazdrosna o urodę i powodzenie Anny. Czy upiory przeszłości staną na drodze do szczęścia? Czy miłość znów zatriumfuje?

Trzecia część „Sagi rodu Michorowskich – „Rodzeństwo”, to opowieść o potędze miłości, która przemienia zło w nieskończone dobro. Anna Rohóczanka kreśli dalsze dzieje Stefci i Waldemara Michorowskich. Pojawiają się także dzieci byłej guwernantki i ordynata – Maciej i Anna. Czy młodzi – tak jak ich rodzice – będą musieli walczyć o miłość? Czy los oszczędzi im gorzkich doświadczeń?

Opowieść o tym, że nigdy nie wolno rezygnować z poszukiwania miłości, to czwarta część „Sagi rodu Michorowskich” – „Wnuki”. Oczkiem w głowie Stefanii i Waldemara Michorowskich jest ich wnuczka Elżbieta, panna nie tylko piękna, ale także z fantazją i nieokiełznanym temperamentem. Otoczona wianuszkiem wielbicieli uczuciem obdarza przyjaciela z dzieciństwa Pawła, którego matka zmarła, nie wyjawiając tajemnicy pochodzenia syna. Sekret goni sekret, ale miłość – ta czysta i prawdziwa – zwycięża wszystko, mimo że przeszłość nieubłaganie uparcie ściga bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (23 oceny)
12
6
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Rohóczanka

To pseudonim literacki Ewy Gronowskiej, publicystki i reporterki, absolwentki germanistyki na UW. Pracowała w tygodnikach „Na przełaj”, „Kobieta i Życie”, „Halo”, „Pani domu”, a także w Polskiej Agencji Interpress. Kilka lat tam spędzonych sprawiło, że jest lekko uzależniona od programów informacyjnych. Mimo to twierdzi: „Jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez radia i telewizji”. Bez książek nie: czyta zwykle dwie, trzy naraz, najchętniej fantasy, biografie i pamiętniki. Kocha konie oraz muzykę lat 60. i 70.

foto: Agnieszka Paszyńska

Redaktor prowadzący: Longina Stasiak

Redakcja: Beata Mróz

Korekta: Halina Otceten

Koncepcja graficzna: Donata Cieślik

Skład i łamanie: Andrzej Gumulak

Copyright © by Anna Rohóczanka, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2017

Wydanie pierwsze

Zdjęcia na okładce: shutterstock.com

Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o.

ul. 1 Sierpnia 28/48

02-134 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwocnb.pl

Warszawa, 2017

Konwersja: Wydawnictwo Czarno na białym

ISBN 978-83-64374-45-6

Tom 1Stefania.Szczęśliwy powrót Trędowatej

Ordynat Waldemar Michorowski po śmierci Stefanii Rudeckiej traci sens życia. Zrozpaczony rezygnuje z ordynacji i zamyka się we własnym świecie, wciąż opłakując utratę narzeczonej. Pewnego dnia w pokoju znajduje skrytkę, a w niej listy pisane przez Stefcię i tajemniczą Annę. Kim jest Anna? Jaką rolę odegrała w życiu Stefanii? Ordynat za wszelką cenę postanawia odnaleźć autorkę listów. Obsesyjne poszukiwania przynoszą rezultaty, o jakich Michorowski nawet nie marzył. 

Droga Czytelniczko,

autorka (dziennikarka i pisarka) Anna Rohóczanka podczas pobytu na Ukrainie natrafiła na tajemniczy pamiętnik... Poznała prawdziwą historię miłości Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego, bohaterów uwiecznionych na kartach romansu wszech czasów „Trędowata” Heleny Mniszkówny. Znana wszystkim tragiczna i przejmująca historia ordynata i guwernantki ma inne – zaskakujące zakończenie. 

Prolog

Śniła, że jest na balu. To był tamten bal w Głębowiczach i była przebrana za damę z czasów Dyrektoriatu. W różowej sukni, czarnym kapeluszu, z wielkimi strusimi piórami. Wyglądała ślicznie i wytwornie! Bujna fala loków w kolorze starego złota spływała jej na plecy. Waldemar trzymał ją w ramionach i płynęli po sali. Czuła się bezgranicznie szczęśliwa...

To jednak nie był tamten bal, bo przecież na jej palcu już lśnił zaręczynowy pierścionek. Tak, wkrótce miał się odbyć ich ślub i bal był pierwszym po pamiętnym wyjściu do opery wspólnym ich wystąpieniem w nowej roli narzeczonych. Paliły ją niemal zawistne spojrzenia upokorzonych wyborem Waldemara arystokratek. Czuła oczy nienawistne, coraz bardziej otaczający ją wzrok wzgardy. Czy zniesie to wszystko, czy pokona kiedykolwiek opór tej wyniosłej klasy, do której za sprawą miłości wtargnęła z impetem, jakiego się nie spodziewano? Zwykle bowiem takie romanse nie kończyły się w kościele, a jeśli nawet dochodziło już do związku, to nie było w nim tyle ostentacji. Siejąca zgorszenie para wyjeżdżała za granicę, gdzie ślub brała raczej po kryjomu i albo zostawała już tam na stałe, albo wracała po wielu latach, gdy skandal dawno przycichł, a towarzystwo zajęte było innymi sensacjami i aferami.

Nie o tym jednak w tej chwili śniła, to dopowiadała sobie wiele miesięcy później, na jawie, bo teraz — nadal we śnie — rozglądała się za Waldemarem. Ukochany nagle zniknął, ją otoczyły pięknie ubrane, ale krzywo uśmiechnięte damy, wśród nich hrabianka Barska, która jako jedyna nie próbowała nawet udawać, że się uśmiecha. Niepokój ścisnął jej serce. Znane od dawna twarze zaczęły się przemieniać w sępie dzioby, a upierścienione ręce — w pazury. Tylko twarz hrabianki nie uległa przerażającej przemianie, za to wykrzywiła się złośliwie.

Sępy rzuciły się na nią i zaczęły zrywać z niej sukienkę. Ręka hrabianki wyciągnęła się w stronę zaręczynowego pierścionka z brylantem, schwyciła go i zaczęła ściągać z palca.

— Nie, tylko nie pierścionek — chciała krzyknąć, ale głos odmówił posłuszeństwa. Szamotały się obie pośród damskiego kręgu, który zaciskał się wokół niej coraz bardziej dławiącą obręczą. Czuła już na sobie przyśpieszone oddechy wszystkich wielkich pań z towarzystwa, stopniowo zamieniających się w nienawistne, żądne krwi zwierzęta gotowe rozerwać ją na strzępy, byleby tylko opuściła jak najprędzej ich stado. Już, już dosięgały szyi, gardła, ust i oczu, gdy z oddali usłyszała podniesiony głos Waldemara:

— A cóż to się tam u was dzieje, drogie panie?

Krąg dam rozstąpił się tak nagle, jak się zawiązał, a ona, na wpół zemdlona, wpadła w wyciągnięte, powstrzymujące ją przed upadkiem ręce ordynata.

...Obudziła się przerażona i zlana potem. Odruchowo podniosła dłoń do oczu. Pierścionek zniknął. Nie, to musi być sen. Gdzie w ogóle jest? Dlaczego tak tu ciemno? Oczy i głowa bolą. Z trudem może skupić myśli. To nie jest przecież jej panieński pokój w domu rodziców... Zaraz... ten dziwny ciasny pokoik z maleńkim zakratowanym okienkiem jest jej skądś znany...

Anna...

Tak, przyjechała do Anny. Chciała się z nią widzieć jeszcze przed ślubem.

Właściwie wezwała ją przełożona. Napisała, że jest źle. Anna zdaje się tracić zmysły, często nie wie, kim jest. Mówi o ślubie i narzeczonym.

Biedne dziecko — pisała zakonnica — tak bardzo tęskni za światem.

Tęskni za światem? Anna nigdy przed nią z tym się nie zdradziła. A przecież były sobie bliskie. Już jako małe dziewczynki przyrzekały, że nic ich nie rozdzieli.

Po raz pierwszy pozwolono jej wtedy wejść do celi Anny. Podczas wcześniejszych wizyt siedziały zwykle w rozmównicy lub spacerowały po ogrodzie. Dobrze, że nikt nie mógł słyszeć, jak świeckie były ich rozmowy. Anna wypytywała o wszystko, jej jednej mogła zwierzyć się z nadziei i niepokojów targających sercem.

Boże, jak się Anna ucieszyła, gdy usłyszała, że rodzina Waldemara, zmuszona przez niego, wyraziła wreszcie zgodę na ślub! Z jakim zachwytem czytała list babki Waldemara do rodziców.

Wtedy, gdy weszła do celi, Anna siedziała przy oknie, a słońce rozświetlało wspaniałe włosy. Dawno już nie widziała jej z odkrytą głową. Wyglądała ślicznie i pogodnie. Była taka jak zawsze. Tylko w oczach miała dziwny, trudny do określenia wyraz. Złośliwość i radość jednocześnie. Nie, to musiało się przewidzieć. Anna jest przecież taka dobra...

Piły ziołową herbatę, którą przełożona przysłała Annie na wzmocnienie. Potem... Dziewczyna wzdrygnęła się. Co było potem? Dlaczego leży tu, na łóżku Anny?

Sięgnęła ręką do czoła i dotknęła kompresu.

Czyżby zemdlała? Ale gdzie jest Anna?

— Anno — wyszeptała.

W odpowiedzi coś poruszyło się w kącie celi. Jakaś postać zbliżyła się do łóżka. Postać w habicie. Ale to nie była Anna, lecz nieznana starsza zakonnica.

— Potrzebujesz czegoś, moje dziecko? — spytała cichym, łagodnym głosem. — Może podać wody? Jak to dobrze, że nareszcie oprzytomniałaś. Matka przełożona i wszystkie siostry bardzo się o ciebie martwiły. Codziennie modlą się w twojej intencji — z serdecznym uśmiechem ciągnęła staruszka.

— Anna! Gdzie jest Anna?

— O kogo pytasz moje dziecko? Nie było tu żadnej Anny.

— Ach, tak? Myślałam o siostrze Małgorzacie! Gdzie ona jest?

Zakonnica patrzyła na nią w milczeniu. W oczach odmalował się niepokój, a potem żal i współczucie. Zdjęła ciepły już kompres i delikatnie położyła rękę na jej czole.

— Oprzytomnij, dziecko! Rozejrzyj się. Nie poznajesz swojej celi? A mnie? Przecież byłam dla ciebie jak matka... Siostra Anzelma. Nie pamiętasz?

Głos starej zakonnicy się dziwnie załamał, wargi poczęły szybko drgać, tak jakby za chwilę miała wybuchnąć cichym szlochem. Widać było, że jest bardzo przerażona i swoim prostym umysłem nie może pojąć, co też się stało.

Dziewczyna tymczasem patrzyła na nią coraz bardziej zdziwiona i na jej twarzy również zaczęło malować się przerażenie. Dopiero teraz zobaczyła, że ma na sobie szary habit. Dotknęła szyi. Perły — pierwszy podarunek Waldemara — zniknęły. W całym ciele poczuła dziwną słabość, myśli szaleńczo zawirowały, a potem ogarnął ją mrok. Nie słyszała już dzwonka, którym przerażona siostra Anzelma próbował wezwać kogoś na pomoc...

Tom 2Córka Michorowskich

Droga Czytelniczko,

do to do Twoich rąk trafia kolejny tom Sagi rodu Michorowskich, w którym Anna Rohóczanka kreśli dalsze dzieje Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego — szczęśliwych rodziców Macieja i Anny. Córka ordynata i guwernantki podbija salony i serca wielu młodych i zamożnych mężczyzn. Wybiera jednak innego. Ale na drodze do jej szczęścia stają upiory przeszłości. Czy rodzinne tajemnice przekreślą wielką miłość?

Prolog

Kareta zatrzymała się przed żelazną bramą, za którą widać było brukowany trakt prowadzący na dziedziniec potężnej budowli. Lekki wstrząs wyrwał z upojenia Stefcię, którą Waldemar niechętnie wypuścił z objęć. Uśmiechnął się lekko. Już trzy miesiące upłynęło od ich ślubu, znał już każdy zakątek jej ciała i wciąż jeszcze nie mógł się nią nasycić, nie mógł uwierzyć, że po latach, wydawałoby się, nieodwracalnego rozstania wreszcie i całkowicie należała do niego. Na zawsze.

Podróż poślubna do Włoch minęła jak sen. Nigdzie niemal nie bywali — przynajmniej przez pierwsze tygodnie. Mieli szczęście. Chociaż Wenecja o tej porze roku roiła się od utytułowanych i bogatych gości, nie spotkali nikogo znajomego, nikogo, kto mógłby zakłócić intymność tych chwil. Dopiero po przeniesieniu się do Rzymu złożyli kilka wizyt. Większość z obowiązku. Jedną z prawdziwą przyjemnością: Stefcia poznała hrabiego Carlianiego i jego świeżo poślubioną żonę Franceskę, bohaterów ponurego dramatu, który wprawdzie mógł zniszczyć wiele osób, zadowolił się jedną ofiarą — nieszczęsnym, chorobliwie ambitnym narzeczonym Franceski. Dla wszystkich innych — hrabianki Melanii Barskiej, Carlianiego i wreszcie dla samej Franceski — sprawa napisanego przez Melanię anonimu, który zazdrosnego narzeczonego Franceski doprowadził do śmierci w pojedynku z Carlianim, stała się czymś w rodzaju zrządzenia losu. Stefcia wyraźnie widziała ogromne szczęście młodej pary. Carliani nigdy nikomu nie zdradził tajemnicy Melanii, nawet własnej żonie. Uwierzył Waldemarowi, że hrabianka się zmieniła, że anonim bardziej wynikał z zazdrości i lekkomyślności niż z rzeczywistej chęci zrobienia komuś krzywdy. Zresztą jemu samemu przyniósł on szczęście, o którym wcześniej mógł tylko marzyć. Od dawna kochał łagodną, śliczną Franceskę, ale dziewczyna, choć — jak się później okazało — odwzajemniała jego uczucia, nigdy nie zapomniała, że jest zaręczona. Uważała za swój obowiązek dotrzymanie przyrzeczenia. Ich rodziny, obie potężne i bogate, życzyły sobie tego związku. Śmierć narzeczonego, choć tragiczna, była dla Franceski wybawieniem, do czego nie odważyłaby się nikomu przyznać.

Hrabiostwo Carliani z zaskoczeniem, ale i ze szczerą radością przyjęli wizytę Michorowskich. Oboje znali dzieje miłości Waldemara i Stefci, niczego nie słyszeli jednak o zdarzeniach z ostatnich kilku miesięcy. Waldemar nie widział powodu, aby ukrywać przed nimi prawdę. Opowieści ordynata słuchali jak baśni z tysiąca i jednej nocy, nie mogąc powstrzymać okrzyków zdumienia i zachwytu.

— A jak towarzystwo przyjęło tę niesamowitą historię, Waldemarze? — spytał wreszcie Carliani.

Ze zrozumieniem przyjął odpowiedź Michorowskiego, który wyznał, że poza najbliższą rodziną nikt nie poznał dotąd prawdy.

— Nie mielibyśmy chwili spokoju — tłumaczył Waldemar. — Oglądano by nas jak zwierzęta w cyrku. Niewykluczone też, że w ogóle by się od nas odsunięto, co zresztą ani dla mnie, ani dla mojej żony nie stanowiłoby zbyt wielkiej różnicy.

Były to miłe wspomnienia, które Stefcia przerwała pytaniem, czy już przybyli na miejsce. Nie potrafiła ukryć ciekawości. Waldemar nie powiedział, dokąd ją zabiera. Zauważyła, że przed podróżą do Włoch odbywał liczne konferencje z architektem. Próbowała dowiedzieć się więcej, ale mąż — wprawdzie z uśmiechem — kategorycznie odmawiał wyjaśnień.

— Dojechaliśmy — potwierdził i przekornie zasłonił okno karety. — Będziesz mogła popatrzeć, ale za chwilę.

Stefcia udawała, że się gniewa, w związku z tym on poczuł się w obowiązku ją przeprosić...

Kareta przejechała po kamiennym moście nad fosą i zatrzymała się na dziedzińcu przed zamkiem, którego jedno skrzydło było niemal całkowicie wypalone, drugie zaś wyglądało na świeżo odrestaurowane. Lokaj otworzył drzwi karety, małżonkowie odsunęli się od siebie gwałtownie, choć lokaj nawet drgnieniem powieki nie pozwolił sobie dać do zrozumienia, że zauważył cokolwiek niestosownego. Był już zresztą przyzwyczajony, że państwo zachowują się, jakby dopiero wczoraj się pobrali, i na swój sposób cieszył się z tego, bo przez ostatnie pięć lat życie w Słodkowcach niemal zamarło.

Waldemar wysiadł i podał rękę żonie. Stefcia z uśmiechem oparła się na niej i nagle skamieniała.

To Głębowicze! Nie, nie Głębowicze!

Zamek niemal do złudzenia je przypominał, chociaż był trochę mniejszy i zniszczony. Taki sam kamienny dziedziniec i wiodąca do niego aleja świerkowa. Również fosa i kamienny most były odbiciem tych głębowickich. Waldemar obserwował twarz Stefci z uśmiechem zadowolenia. Nic dziwnego — niespodzianka się udała.

— Gdzie właściwie jesteśmy, Waldi? — zapytała, gdy tylko zdołała wydobyć z siebie głos. — Przecież to nie są Głębowicze, ale...

— Jesteśmy w posiadłości Michorowskich, w naszej posiadłości, kochana. Tu zamieszkamy, tu przyjdą na świat nasze dzieci.

Stefcia na moment oderwała wzrok od potężnej, przytłaczającej budowli. Ostatnie słowa Waldemara przypomniały jej, że... Zarumieniła się i uśmiechnęła do siebie. Tak, dzisiaj mu o tym powie.

— O czym myślisz, Stefciu, z tym uśmiechem sfinksa? — Waldemar wpatrywał się w rozjaśnioną twarz swojej żony i z trudem zapanował nad sobą, aby znów nie wziąć jej w ramiona.

— Nie powiem, teraz ty trochę poczekasz — odparła żartobliwie. — Ale co właściwie miałeś na myśli, mówiąc, że to zamek Michorowskich? Kupiłeś go? Nie wierzę!

— Nie kupiłem, naturalnie, próbuję go tylko odbudować, jak widzisz, z niezłym skutkiem. Zamek i okoliczne ziemie naprawdę należą do Michorowskich, ale nie z linii głębowickiej, lecz bocznej, nieco gorszej.

Słysząc lekką ironię w jego głosie, Stefcia spojrzała na niego ciekawie.

— Dlaczego gorszej?

— Nie są dobrze skoligaceni. Mężczyźni z tej linii zawsze żenili się z nieodpowiednimi kobietami, a poza tym — co jest już zupełnie nie do przyjęcia — żenili się z miłości.

Stefcia w milczeniu skinęła głową. Doskonale wiedziała, co mąż ma na myśli. Wspomnienia, co prawda, nieco się zatarły, ale wciąż pamiętała, ile przykrości musiał znieść Waldemar, jakim hartem ducha się wykazać, zanim wygrał rodzinną batalię o prawo poślubienia zwykłej guwernantki. Zagroził nawet wtedy zrzeczeniem się ordynacji i ta groźba przeważyła. Cóż, i tak nie został w Głębowiczach. Widać los przeznaczył mu coś innego. Teraz dopiero Stefcia zdała sobie sprawę z tego, jak bolesną decyzją musiało być dla niego odstąpienie ordynacji młodemu kuzynowi, Bohdanowi. Kierował się wtedy koniecznością zachowania ciągłości rodu. Uważał, że nigdy się nie ożeni, egoizmem byłoby więc pozostanie w Głębowiczach. Teraz pewnie żałuje pochopnej, jak pokazał czas, decyzji. Podniosła wzrok na męża, jakby chcąc znaleźć na jego twarzy potwierdzenie swych przypuszczeń. O Waldemarze można było jednak powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że czuje się nieszczęśliwy. Promieniał.

— Co stało się z tymi Michorowskimi?

Waldemar natychmiast spoważniał — wyraźna chmura przesłoniła jego radość.

— Zginęli — powiedział krótko i widząc pytające spojrzenie Stefci, dodał powoli: — W wielkiej zawierusze. Opowiem ci o tym wieczorem, teraz jesteś zbyt zmęczona, a to długa historia.

— Nie żyją? Naprawdę? O Boże, jakie to były straszne czasy! — Stefcia wzdrygnęła się gwałtownie, a mury nagle wydały się jeszcze bardziej ponure. Poczuła się tak, jakby naruszała cudzy spokój: być może cienie tamtych nieszczęsnych Michorowskich błądzą nocami po krużgankach — zadrżała i przytuliła się do męża. Opiekuńczo otoczył ją ramieniem i wyczuwając lęk ukochanej, powiedział uspokajająco:

— Nie bój się. Przecież jestem z tobą. Oni nie zginęli tu. Przepadli w Kazachstanie czy na Syberii. Zostali uznani za zmarłych, choć naprawdę nikt nie zna ich losów. W sali portretowej cudem zachowały się wizerunki tej tragicznej pary. Pokażę ci je, jeśli będziesz chciała. Nie są straszni. Nie straszniejsi niż ja czy dziadek Maciej — dodał pogodnie. — Wszak to nasza rodzina.

— Czy chcesz, abyśmy tu zamieszkali na stałe? — Stefcia ochłonęła ze strachu, ale dziwny niepokój nadal jej nie opuszczał. Czuła, że nie będzie mogła zmrużyć oka pod tym dachem, chociaż nie potrafiłaby wytłumaczyć, co ją przeraża.

— Tak. Miałem nadzieję, że tu ci się tu spodoba. Na razie zamek sprawia nieco ponure wrażenie, ale jutro spojrzysz na wszystko inaczej. Jest przepiękny ogród, zwierzyniec, kaplica jak w Głębowiczach. I jestem przekonany, że nieszczęśliwi kuzyni nie mieliby nam za złe objęcia tej spuścizny.

Widząc niepokój Stefci, Waldemar postanowił nie mówić, że nikt z mieszkańców wioski za żadne skarby nie zbliżyłby się po zmroku do tych murów. Opowiadano, że w zamku straszy. Niejednokrotnie wieśniacy widzieli światło w oknach prawego, spalonego skrzydła. Światło poruszało się powoli, jakby ktoś ze świecą wędrował korytarzami z jednej komnaty do drugiej. Czy cały zamek był nawiedzony, czy tylko część, nikt nie potrafił powiedzieć. Drzewa zasłaniały widok.

Waldemar w duchy nie wierzył, zresztą od chwili gdy na zamku zjawili się architekt i robotnicy, światło przestało się pokazywać. To potwierdzało domysły Waldemara: jakiś włóczęga znalazł sobie schronienie w prawym skrzydle — swoją drogą ciekawe, dlaczego nie w lewym, mniej zniszczonym — a ludzie go stamtąd wypłoszyli. Mimo to Stefcia nie powinna o niczym wiedzieć. Znów mogłaby się wystraszyć, może zaczęłaby nalegać, żeby stąd wyjechali. Nawet gdyby nic nie powiedziała, zauważyłby, że nie jest szczęśliwa, i nie mógłby cieszyć się zamkiem, gdyby ona tej radości nie podzielała. Miał nadzieję, że gdy pozna historię poprzednich właścicieli, lęk ustąpi. Losy dawnych mieszkańców zamku potoczyły się niespodziewanie tragicznie, ale i niezwykle romantycznie. To powinno Stefci się spodobać, bo chociaż tamta historia w niczym nie przypomina ich historii, nie ustępuje jednak jej dramatyzmem.

Stukot kół wywołał na dziedziniec służbę, która z zaciekawieniem, karnie ustawiona w szpaler, przyglądała się nowym właścicielom. Stefcia z ulgą zauważyła kilka znajomych twarzy. Z boku stał olbrzymi Jur, strzelec Waldemara, któremu właśnie wyrwał się wspaniały, czarny dog i ze skomleniem rzucił się najpierw na pana, a potem na Stefcię, próbując oblizać szerokim językiem jej twarz.

— Pandur! — zawołała radośnie, głaszcząc wielki łeb psa. — Och, mając przy sobie Pandura, nie będę się czuła samotnie, gdy wyjedziesz, Waldemarze, w interesach!

— Postaram się nie zostawiać cię samej, aż dobrze poznasz nasz zamek i poczujesz się w nim jak u siebie. Dlatego zabrałem część służby z Głębowicz. Prosili mnie o to i nie odmówiłem, choć mam wrażenie, że Bodzio i Lucia trochę za to na mnie się boczą.

Rzeczywiście, na czele służby stała stara ochmistrzyni dworu, pani Szalińska, powszechnie zwana Szalisią, która — podczas pierwszej i ostatniej wizyty Stefci w Głębowiczach w charakterze narzeczonej — usługiwała i okazywała serdeczne przywiązanie do panny Rudeckiej. W oczach Stefci stanęły łzy wzruszenia. Tyle wspomnień wiązało się z tamtą wizytą. Tyle nadziei i lęków. Tragicznie potoczyły się losy ich obojga, ale dramat nieoczekiwanie zamienił się w przeogromne szczęście.

Stefcia wyciągnęła rękę do staruszki, którą ta z uszanowaniem ucałowała.

— Nie będziesz miała zbyt wiele pożytku z Szalisi — ostrzegł cicho Waldemar. — Traci już wzrok i słuch, zaangażowałem młodszą osobę do zarządzania domem, ale nasza Szalisia zasłużyła sobie na to, aby w spokoju przeżyć ostatnie lata. Nowej ochmistrzyni wyraźnie przykazałem, żeby odnosiła się do niej z szacunkiem i we wszystkim zasięgała jej rady. Chciałbym, aby ten dom w każdym calu przypominał głębowicki, a Szalisia dobrze zna moje wymagania.

— Jaki ty jesteś dobry, Waldi. — Stefcia wsunęła rękę w dłoń męża. — Tak się cieszę, że będzie tu z nami.

Reszta służby, poza jedną jeszcze pokojówką ze Słodkowców i lokajem Waldemara z Głębowicz, była nowa, ale Stefcia i tak czuła się szczęśliwa. Z Szalisią i Pandurem da sobie radę, postara się polubić ten ponury zamek. Może zresztą Waldemar ma rację, że nie jest ponury, i gdy Stefcia trochę odpocznie, spojrzy na wszystko pogodniej. Bo czyż to nie jest śmieszne bać się własnego domu? Nie ma przeklętych miejsc, są tylko przeklęci ludzie. Ona i Waldemar na pewno będą tu szczęśliwi — im udało się przecież pokonać ciążące nad rodem fatum.

* * * * *

Stefcia odesłała pokojówkę, miłą miejscową dziewczynę, trochę jeszcze toporną, ale wyraźnie pełną dobrych intencji, aby zadowolić młodą panią, i z uśmiechem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Chciała tego pierwszego wieczoru w nowym domu być piękna. Kremowa, wydekoltowana jedwabna suknia podkreślała smukłość szyi i piękną linię ramion, ciemnoniebieskie oczy jaśniały szczęściem. Chwilę jeszcze przyglądała się świetnej damie w lustrze, potem z nagłym zdecydowaniem wyjęła szpilki podtrzymujące kunsztownie upięte włosy. Jasne, z lekkim miedzianym połyskiem pukle spłynęły na ramiona i plecy. Tak, właśnie tak zejdzie na kolację.

Z zamyślenia zbudziło ją pukanie.

— Czy jesteś już gotowa? — Waldemar stanął w drzwiach gotowalni i oniemiał. Patrzył na żonę, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna. I te włosy. Tylko w najintymniejszych chwilach widywał je w całym przepychu. W połączeniu z wieczorową suknią tworzyły całość jak ze snu. Powoli, niczym w transie, zbliżył się do Stefci i dotknął miękkiego materiału.

— Boże, jakaś ty piękna — westchnął, wtulając usta w szyję żony.

Stefcię ogarnęła znajoma fala ciepła, serce biło jak oszalałe. Na chwilę zapomniała o całym świecie. Pocałunki Waldemara stawały się coraz bardziej zaborcze, ale Stefcia nagle oprzytomniała. Łagodnie wysunęła się z objęć męża i zarumieniona zaczęła porządkować strój i włosy. On, gdy już nieco ochłonął, z wymuszonym spokojem powiedział:

— Kolacja już czeka, choć muszę przyznać, że zupełnie zapomniałem o głodzie. Poza tym obiecałem opowiedzieć o rodzinnym dramacie, jaki rozegrał się w tym zamku. Nie wiem tylko, czy nie lepiej byłoby przełożyć zwiedzanie na jutro. Nie chciałbym, żebyś miała złe sny.

Spojrzała na niego uważnie. Starał się mówić żartobliwie, ale w głosie nie było wesołości. Znów poczuła dręczący niepokój. Nawet jeśli nic mi nie powie i tak nie będę mogła zasnąć — pomyślała. Co to za dziwne i straszne wydarzenia miały tu miejsce?

— Czy mogę tak zejść do jadalnego? — zapytała i zarumieniła się, wiedząc, że on doskonale rozumie, dlaczego rozpuściła włosy.

— Jutro zrobisz, co zechcesz, ale dzisiaj za nic nie pozwoliłbym ci ich spiąć. To nasz pierwszy wieczór w tym domu i czuję się trochę tak, jakby dopiero dzisiaj odbył się nasz ślub. À propos, czy widziałaś już sypialnię? Jestem przekonany, że bardziej ci się spodoba niż ta w Głębowiczach, która — choć wspaniała — zawsze wydawała się ponura, nieodpowiednia dla zakochanych.

Stefcia znów spłonęła rumieńcem, za co natychmiast sama siebie skarciła. Kto to słyszał, żeby ciągle się rumienić w obecności własnego męża, i to męża od trzech miesięcy. Nigdy, przenigdy nie chciałaby jednak, żeby zniknęły uczucia słodkiego lęku i tęsknoty, i wciąż niezaspokojone pragnienie.

Służba stanęła na wysokości zadania. Wspaniała sala tonęła w światłach. Długi stół nakryty adamaszkowym obrusem, srebrne świeczniki i zastawa z herbem Michorowskich, żółte róże, których upajający zapach unosił się w powietrzu, sprawiały, że Stefcia poczuła się jak przeniesiona do bajkowego świata, w którym wystarczy tylko wypowiedzieć życzenie, aby natychmiast się spełniło. Róże. Waldemar pamiętał, że właśnie takie kochała najbardziej. Zawsze o wszystkim pamięta. Spojrzała na niego z miłością i wdzięcznością. Ich wzrok się spotkał. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, służba zaś dyskretnie odwracała wzrok, udając, że niczego nie widzi; nie potrafiła jednak ukryć zdumienia wywołanego rozpuszczonymi włosami młodej pani. Na stronie, zwłaszcza w zamkowej kuchni, zawzięcie plotkowano o nowej fryzurze pani Michorowskiej.

— Jaśnie pani to piękna jak z obrazka, a nasz pan wpatrzony w nią, aż nie uchodzi — szeptał konspiracyjnie lokaj, sprawdzając niespokojnie, czy aby Szalisia nie słyszy jego słów.

— Piękna, bo piękna, ale te włosy wyglądają nieprzyzwoicie, a przecie Agnieszka uczesała ją, jak należy — utyskiwała kucharka, która niepostrzeżenie wyjrzała z kuchni, aby zobaczyć młodą parę schodzącą na kolację.

— Ciekawe, czy spodobają się dawnym właścicielom. — Lokaj rozejrzał się lękliwie, jakby obawiał się, że dawni Michorowscy stoją za jego plecami.

— Co też pan Antoni mówi — wtrącił się Jur, który w towarzystwie reszty służby niezatrudnionej do podawania kolacji państwu, w kuchni popijał piwo. — Już te duchy niech sobie Antoni raz na zawsze z głowy wybije. Mogły nawet straszyć obcych, ale nie będą się naprzykrzały rodzinie. Pan ordynat przecie zamek odbudował, to i powinni być zadowoleni.

— Dałby to Bóg. — Lokaj przeżegnał się nieznacznie, żeby odegnać złe moce, ale nie wyglądał na przekonanego.

— Jak się co pokaże, to ja tu chwili nie zostanę — zapowiedział.

— Ale pan Antoni strachliwy — roześmiał się strzelec. — Ducha tylko przeżegnać i zaraz zniknie.

* * * * *

— Czy chcesz już pójść na górę, kochana? — Waldemar spojrzał na żonę wyczekująco. — Jesteś pewnie zmęczona po podróży.

— Zapomniałam o zmęczeniu. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chętnie obejrzałabym portrety poprzednich mieszkańców zamku.

— Nic prostszego. — Waldemar podał ramię Stefanii i poprowadził w stronę drzwi. — Są na dole. Nie będziesz się bała, że ci się przyśnią?

Zadrżała.

— Nie mów tak — zawołała — bo zacznę myśleć, że tu naprawdę straszy! Te mury są stworzone dla duchów — próbowała się roześmiać, ale wypadło to niezbyt przekonująco.

— Może więc lepiej poczekajmy do jutra. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej.

— Nie, nie, chodźmy! Powiedz, czy ich znałeś?

Waldemar zastanawiał się chwilę.

— Nie bardzo. Właściwie wcale. Widziałem kilkakrotnie, raz spędziłem tu miesiąc, ale wtedy miałem siedem lat i niewiele z tego pamiętam. Tylko Helenę.

— Helenę? Kto to taki?

— Moja kuzynka, córka właścicieli tych włości i zamku. Miała wtedy siedemnaście lat. Byłem świadkiem początku dramatu, ale wtedy niewiele z tego rozumiałem.

— Jaka była ta Helena?

— Piękna, najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem, oczywiście zanim poznałem ciebie — Waldemar czule uśmiechnął się do żony. — Miała bujne czarne włosy, wielkie i wyraziste zielone oczy i cudowny, dźwięczny śmiech. Umiała również postawić na swoim. I od tego wszystko się zaczęło.

Stefcia patrzyła na niego z ciekawością, której nie potrafiła opanować.

— Co tu się właściwie stało? Czy popełniono morderstwo?

— Ależ nie! Skąd ci to przyszło do głowy? Zdarzyło się coś o wiele bardziej banalnego: nieszczęśliwa, bo doprowadziła do nieszczęścia — miłość. On był synem sąsiadów, dość prostych i niezamożnych. Pamiętam go, jakby to było dzisiaj, bo tak bardzo go wtedy podziwiałem. Wysoki, szeroki w barach, wspaniale wyglądał na koniu. Nosił też szablę, to był szczyt moich marzeń. On i Helena wychowywali się razem. W okolicy nie było innych dworów. Rodzice nie wysłali jej na pensję, uczyła się w domu z guwernantką. Długo nikt niczego nie zauważył, potem było już na cokolwiek za późno. Adam Michorowski, mój wuj, szalał ze złości, gdy jedynaczka oznajmiła, że zamierza poślubić towarzysza zabaw. To był błąd. Helena nigdy nie ustępowała. Naprawdę kochała tego chłopaka, raczej mężczyznę. Był od niej starszy o kilka lat. Wtrącił się we wszystko los, wybuchło powstanie, on natychmiast się zaciągnął. Nie zginął, ale został skazany na katorgę. Wkrótce potem ona zniknęła z domu. Nie zabrała niczego, poza niewielką sumą pieniędzy, które dostawała na drobne wydatki. Po roku napisała do rodziców. Błagała o przebaczenie. Była już mężatką i nie spodziewała się więcej zobaczyć kraju.

Po tym nieszczęściu z rodziców Heleny pomału zaczęło uchodzić życie, jakby nagle postanowili umrzeć. Trwało to kilka lat, aż do kolejnego listu. Helena z radością donosiła, że mężowi katorgę zamieniono na przymusowe osiedlenie — chyba na Syberii — niestety, nic bliższego nie wiem, wujostwo odsunęli się od rodziny. I nagle podjęli decyzję: jeśli nie mogą mieć córki tu, przeniosą się tam, gdzie żyje córka. Wyjechali, nikomu nie zostawiając adresu. Przedtem jednak odwiedzili rejenta i sporządzili testament, w którym zarządzili, że jeśli oni albo ich spadkobiercy — córka lub jej dzieci — nie zgłoszą się w ciągu dwudziestu lat, majątek przypada dalszej rodzinie. W ten sposób weszliśmy w posiadanie tego zamku.

— To straszne — wyszeptała Stefcia. — Czy nikt nigdy nie próbował ich odnaleźć?

— Dziadek Maciej zrobił wszystko, żeby czegoś się dowiedzieć. Bez efektu. Myślę, że świadomie zatarli za sobą ślady.

— Ale dlaczego mieliby to zrobić?

— Niełatwo jest zrozumieć, czym kieruje się człowiek nieszczęśliwy. Dużo bym dał za to, żeby się dowiedzieć, co się z nimi stało. Czy jeszcze żyją? Helena nigdy nie żałowała, że poszła za ukochanym na katorgę. To była wielka miłość. Możliwe, że gdzieś daleko żyją ich dzieci, moi kuzyni. Może kiedyś wrócą.

Pogrążeni w rozmowie weszli do rzęsiście oświetlonej galerii. Waldemar podprowadził Stefcię do obrazu przedstawiającego młodą, cudownie piękną dziewczynę w sukni koloru czerwonego wina. Wyglądałaby na Hiszpankę, przejrzyście zielone oczy wykluczały jednak tę możliwość. Stefci się zdawało, że dziewczyna z tajemniczym uśmieszkiem błąkającym się na szlachetnie wykrojonych ustach, na obrazie lewą ręką wsparta o bogato rzeźbioną poręcz krzesła, w prawej zaś z gracją trzymająca czarny wachlarz, patrzy wprost na nią.

— To Helena — powiedział cicho Waldemar. — Ten portret był prezentem urodzinowym. Wygląda na nim dokładnie tak, jak wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni.

Stefcia przyglądała się portretowi w milczeniu. Sala wydawała się wypełniona jej obecnością, jej fascynującą osobowością. Ona nigdy nie rezygnuje — pomyślała Stefcia z zabobonnym strachem. — Ona nigdy nie opuściła tego domu...

Jakby wyczuwając niepokój żony, Waldemar opiekuńczo otoczył ją ramieniem.

— Nie znałaś Heleny, muszę więc dodać, że była kimś wyjątkowym. Promieniowało z niej ciepło, serdeczność i dobroć. Nienawidziła konwenansów. Może dlatego ciotka Idalia — były w tym samym wieku — serdecznie jej nie znosiła. Ale Idalia to wyjątek, bo nie sposób było nie lubić Heleny — Waldemar uśmiechnął się smutno. — Nie znam szczegółów, lecz plotkowano coś o afekcie barona Elzonowskiego. Ponoć zobaczył Helenę na jednym z balów, na który zgodziła się pójść, i tego samego dnia poprosił wuja o rękę córki. Wuj kategorycznie odmówił — nie zamierzał wcześnie rozstawać się z ukochaną jedynaczką. Helena miała wtedy niespełna szesnaście lat i wychodzenie za mąż nie było jej w głowie. Inaczej niż Idalce. Baron od dawna był przedmiotem westchnień ciotki. Nie uśmiechaj się z takim niedowierzaniem, kochanie! Przecież nie powiedziałem, że była w nim zakochana. Po prostu uznała go za dobrą partię — bardzo bogaty i nie taki jeszcze stary, a ona, jako córka, nie dziedziczyła dużego majątku, choć na pewno nie mogła się uważać za biedną. Wybór barona doprowadził ją do furii — bo sprawa jakimś cudem stała się głośna, mimo że ani wuj, ani Helena nikomu się nie chwalili odrzuconym konkurentem. Idalia nigdy Helenie nie wybaczyła, chociaż nikt nie mógłby w tym dopatrzyć się żadnej winy Heleny; niczym barona przecież nie zachęcała. Idalia była też jedyną osobą w rodzinie, która nawet nie usiłowała udawać żalu, gdy ukochanemu Heleny przytrafiło się nieszczęście, a ona sama, zamiast świetnego małżeństwa, które w przyszłości ułożyliby dla niej rodzice, wybrała wygnanie.

Stefcia poczuła, że nie powinna ani chwili dłużej zwlekać ze swoją nowiną. Jeśli Helena chce, niech słucha. Może nastawi ją to przychylniej do intruzów, którzy objęli w posiadanie dom jej rodziców. O mój Boże, co za bzdury przychodzą mi do głowy — mitygowała samą siebie. To wszystko pod wpływem tej niezwykłej opowieści i portretu, z którego Helena spogląda jak żywa... Mocniej przytuliła się do męża.

— Waldi...

— Czy coś się stało? — zapytał niespokojnie, zaskoczony niepewnością w głosie żony.

— Nie... to znaczy tak, wydaje mi się... nie, prawie jestem pewna, że nie jesteśmy już sami...

Waldemar rozejrzał się z niepokojem, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś ukradkiem ich podglądającego. Zauważył jednak rumieńce na policzkach Stefci i w jednej chwili pojął.

— Stefciu, moja jedyna! Naprawdę? Kiedy?

Roześmiała się, zmory znikły, znów poczuła się swobodnie i radośnie.

— Mamy jeszcze mnóstwo czasu, całe sześć miesięcy.

— Planowałem na jutro konną wycieczkę, żeby pokazać ci okolicę, ale w tej sytuacji lepiej wziąć powóz — myślał głośno Waldemar. — Musimy napisać do dziadka. No i koniecznie do zamku trzeba sprowadzić lekarza.

— Ależ, Waldi! Czuję się świetnie i dużo czasu minie, zanim potrzebny będzie lekarz. — Stefcia spoglądała na męża z lekkim przerażeniem. Wiedziała, że się ucieszy, ale nie spodziewała się, że wpadnie w taką przesadę.

Wyraźnie było widać, że najchętniej nie pozwoliłby jej zrobić jednego samodzielnego kroku w obawie o zdrowie dziecka. Przeczuwała, że niełatwo będzie go przekonać, aby nie traktował jej przez najbliższe miesiące jak obłożnie chorą.

— Kochanie — powiedział, jakby czytając w myślach Stefci — nie zamierzam pozwolić, żebyś narażała się na najmniejsze nawet niebezpieczeństwo. Nie po to cię odzyskałem, aby stracić w wyniku głupiego zaniedbania.

— Dobrze, poddaję się — westchnęła z udaną rezygnacją w głosie, lecz z kpiarskimi błyskami w oczach — ale pozwól mi jeszcze trochę pochodzić na własnych nogach, pograć w tenisa i pojeździć konno, zanim tak utyję, że żaden koń nie zgodzi się mnie dźwigać. To, co w tej chwili naprawdę mi grozi, to uduszenie — Stefcia wybuchnęła głośnym, szczęśliwym śmiechem.

Waldemar gwałtownie rozluźnił uścisk — w swojej radości i pomieszaniu nie zauważył, że ze wszystkich sił przytulił Stefcię, niemal pozbawiając oddechu.

— Czy naprawdę dobrze się czujesz? — upewnił się. — Nie powinniśmy odbywać podróży bez odpoczynku. To było zbyt męczące. Zaniosę cię zaraz na górę!

— Ale tylko dzisiaj — zapowiedziała Stefcia. — Służba, jeśli będziemy mieli szczęście, uzna to za coś w rodzaju przeniesienia przez próg panny młodej. Drugi raz już by nam się chyba nie upiekło. Cała okolica miałaby o czym plotkować.

— Zapominasz, że nie mamy wielu sąsiadów — Waldemar, trochę uspokojony, wreszcie się uśmiechnął.

* * * * *

Wbrew obawom, a może dlatego, że była zmęczona, Stefcia spała tej nocy nadspodziewanie dobrze. Obudziła się jednak o świcie. W zamku było cicho. Widać wszyscy jeszcze spali. Ona poczuła, że już nie zaśnie, i zapragnęła ponownie spojrzeć na portret Heleny, a także na portrety jej rodziców, których Waldemar wczoraj nie pokazał.

Ostrożnie wysunęła się z opasujących ją ramion męża, zarzuciła lekki peniuar i zeszła do sali, w której poprzedniego wieczoru Waldemar opowiadał historię tutejszych Michorowskich. Powoli podeszła do portretu. Tak, Helena była dziś równie piękna jak wczoraj, i rzeczywiście obok dominującej w twarzy stanowczości był rys dobroci. Stefcię z wolna otaczała jednak dziwna niechęć, zło, od którego powietrze w zamku wydawało się gęste. Waldemar miał zapewne rację, twierdząc, że Helena była wyjątkowa, ale mógł się pomylić w ocenie charakteru kuzynki. Może mówił o dawnej Helenie, którą zmieniła gorycz, nieszczęście i nienawiść? Nie, ona teraz na pewno nas nie lubi — pomyślała, wpatrując się w portret i nie zdając sobie sprawy z dziwaczności własnych rozmyślań. — A przecież Waldemar wspominał ją z serdecznością i podziwem!

Stefcia ruszyła w głąb sali, starając się wśród grona namalowanych na płótnach ciotek i wujów odnaleźć rodziców Heleny.

Rozpoznała ich, zanim jeszcze przeczytała podpisy. Uderzającą urodę Helena na pewno odziedziczyła po matce. Twarz tej ostatniej była jednak miękka i łagodna, zatem bijącą z rysów stanowczość Helena odziedziczyła po Michorowskich. Stefcia uśmiechnęła się — prawie ten sam wyraz miała twarz Waldemara, podobnego zresztą do wuja: te same szare oczy, wydatne usta, smagła cera, ta sama energia. Adam Michorowski musiał być człowiekiem prawym, chociaż zapewne niegardzącym przyjemnościami życia.

Szelest sprawił, że Stefcia odwróciła się przerażona. Spojrzała i roześmiała się z ulgą. To Pandur sobie tylko znanym sposobem wśliznął się do sali i radośnie machając ogonem, rzucił się na powitanie pani. W chwilę później do sali wszedł Waldemar w narzuconej w pośpiechu bonżurce.

— Źle się poczułaś? Wezwać lekarza? Dlaczego mnie nie obudziłaś?

— Waldi. Dziś obudziłam się bardzo wcześnie i nie mogłam już zasnąć, przyszłam więc tu, aby w spokoju przyjrzeć się reszcie twoich kuzynów. Wczoraj rozmawialiśmy tylko o Helenie. — Wspięła się na palce i musnęła jego usta lekkim pocałunkiem. — Dziękuję, że tak się o mnie martwisz.

W odpowiedzi przytulił ją mocniej.

— Przecież wiesz, że jesteś moim życiem, moim spełnionym marzeniem.

Drzwi skrzypnęły i do sali wsunął się kamerdyner ze spłoszonym wyrazem twarzy. Pomyślał, że pewnie nie usłyszał dzwonka i czeka go ostra reprymenda.

— Przepraszam, jaśnie panie — wyjąkał. — Jaśnie pan dzwonił?

— Nie, ale skoro już jesteś, to zarządź, aby śniadanie podano na górze — powiedział Waldemar i odwracając się do Stefci, spytał z uśmiechem: — Czy już ze wszystkimi zawarłaś znajomość? Nie zapominaj, że czeka nas zwiedzanie włości. A może zmieniłaś zdanie i wolisz pojechać bryczką?

— W żadnym wypadku! Na bryczkę przyjdzie czas za dwa, trzy miesiące. Teraz chcę nacieszyć się swobodą. Zresztą nie lubię jeździć drogami. — Stefcia prosząco patrzyła w oczy męża, który wreszcie z uśmiechem skinął głową.

— Jak na łagodną istotę, potrafisz postawić na swoim. Musisz jednak obiecać, że powiesz natychmiast, gdy tylko poczujesz się zmęczona. I tak nie zdołamy obejrzeć dzisiaj wszystkiego. To duży majątek. Myślę, że chętnie zobaczysz leśniczówkę. Leśniczy jest wspaniałym człowiekiem, byłym żołnierzem. Wielu ich zresztą służy w majątku Michorowskich, którzy chcieli w ten sposób zapewnić wiarusom kawałek chleba na stare lata. Zdobskiemu się udało; ożenił się z tutejszą dziewczyną i dochował dzieci. Ostatnio skarżył się na najstarszego syna, chłopak miga się od pracy. Zobaczymy to ziółko!

— Ale potraktujemy go łagodnie — stanowczo zapowiedziała Stefcia.

— Już widzę, że jeśli nie wkroczę w porę, to nasz syn stanie się prawdziwym, wydelikaconym paniczykiem — westchnął Waldemar z udanym zniechęceniem.

— A jeśli będzie córka? — spytała przekornie Stefcia.

— Syn! Czuję to! Córka będzie następna, bo przecież tak od razu nie spoczniemy na laurach.

We wzroku utkwionym w Stefcię była miłość i namiętność, które przyprawiły ją o rumieniec i wzmożone bicie serca. Przytulona do jego piersi myślała, czy szczęście może trwać wiecznie, a jeśli nie, to żeby można było umrzeć, zanim się skończy.

Zbliżało się południe, gdy wreszcie minęli bramę parku otaczającego zamek. W słońcu wydał się Stefci dużo piękniejszy niż wieczorem. Dzień wygnał też z jej serca wczorajsze cienie. Oprócz parku był tu wspaniały sad z jabłoniami, gruszami i śliwami uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców. Nie brakowało zacienionych altanek urządzonych wygodnie i ze smakiem. Był staw z majestatycznymi łabędziami, park przecinała niewielka rzeczka — a na przycumowanej przy pomoście łodzi bielał stylowo wykaligrafowany napis:

Stefania

— To oczywiście nie ta sama, co w Głębowiczach — wyjaśnił Waldemar — ale na moje polecenie odtworzono ją w najdrobniejszych szczegółach. Prawda, że piękna?

— Cudowna — wyszeptała Stefcia ze wzruszeniem. —Identyczna. Dziadek koniecznie musi tu do nas przyjechać. Może gdy zobaczy zamek, przestanie żałować, że odstąpiłeś Bodziowi ordynację.

— Chyba nie uważasz, że tego żałuję? — patrząc w oczy Stefanii, zapytał Waldemar, kładąc jednocześnie dłoń na ręce żony trzymającej wodze.

— Czasami tak myślałam, a od kiedy pierwszy raz spojrzałam na nasz nowy dom, jestem pewna, że nie — zastrzegła szybko — nie myślę, że żałujesz zaszczytów związanych z pozycją ordynata, ale do Głębowiczów byłeś i jesteś przywiązany.

— Dobrze odgadłaś, nie mam jednak wątpliwości, że gdy odbudujemy zamek tak, aby odzyskał poprzednią urodę, i gdy właśnie tu przyjdą na świat nasze dzieci, pokocham to miejsce tak, jak nigdy nie kochałem innego miejsca na świecie.

Zatopieni w rozmowie nie zauważyli, kiedy wjechali do lasu. Waldemar rozejrzał się dookoła.

— Las głębowicki nie umywa się do tego! Ponoć można tu spotkać nawet niedźwiedzia. Za moich chłopięcych czasów nieraz opowiadano o porwanym bydle, także o napadach na ludzi, którzy nieostrożnie zapuścili się w pobliże niedźwiedzich legowisk. Nie brak tu też saren, zajęcy, pokazują się rysie i żubry. Będziemy urządzać wspaniałe polowania. Zdobski zna się na zwierzynie i na pewno zaraz nam powie, co nowego się pojawiło, choć niewątpliwie zacznie od wyrzekania na kłusowników.

Leśniczówka stała na niewielkiej polanie. Zdobski, potężnie zbudowany mężczyzna, natychmiast przybiegł z powitaniem.

— Znów nam utłukli sarnę, jaśnie panie — zaczął, a Stefcia i Waldemar popatrzyli na siebie z rozbawieniem. — I nie obcy to był, bo psy nie szczekały w nocy. Ale go wytropię i niech go wtedy Bóg ma w swojej opiece — dodał z zawziętością.

— Żubrów gdzieś nie widziałeś?

— A jakże! Jest całe stado, dziesięć sztuk!

— To dobrze! Pilnujcie ich. A gdzież to ten wasz gagatek? Chciałbym go zobaczyć i przemówić do rozumu!

— Jędrek! Chodź tu! Jaśnie państwo przyjechali! Już ty teraz oberwiesz za swoje!

Z chaty wyszedł chłopak, może siedmioletni, wyraźnie przestraszony. Zbliżył się i stanął z opuszczoną głową, nie odważając się spojrzeć na dziedzica.

— Podobno bąki zbijasz i ojca nie słuchasz — odezwał się Waldemar głosem, który miał być srogi, ale zabrzmiał nadspodziewanie łagodnie. Chłopak musiał to wyczuć, bo na jego twarzy błysnęło coś na kształt nieśmiałej nadziei, ale wciąż nie podnosił głowy. — Spójrz no na mnie i odpowiadaj!

Spod zmierzwionej jasnej czupryny wyjrzały piwne oczy.

— Ja... rad bym pomóc ojcu, ale... czasu nie mam — wyjąkał nieśmiało.

Waldemar z trudem opanował uśmiech.

— Czym to jesteś taki zajęty? Szukaniem ptasich gniazd? Pieczeniem kartofli z pastuchami?

— Gdzie tam, jasny panie! Do księdza cięgiem lata i bez przerwy coś ze sobą uradzają — wtrącił Zdobski, potępiająco patrząc na syna.

— Do księdza? Po co? Chciałbyś być księdzem?

Chłopak patrzył na niego nieufnie i milczał. Stefcia podjechała bliżej i włączyła się do rozmowy:

— Powiedz, po co tam chodzisz, Jędrku? Powiedz, nikt ci przecież nie zrobi wyrzutów!

Z nagłym zdecydowaniem chłopak przesunął ręką po włosach, wyprostował się i oznajmił:

— Nie księdzem, doktorem chcę zostać. Ksiądz powiedział, że długo trzeba się uczyć na doktora, ale ja umiem czytać i pisać, a nawet mówić po łacinie. Wszystkiego innego też się nauczę! — Nie był już przestraszony, lecz zdecydowany dopiąć swego, nawet gdyby miało go to kosztować baty.

— Doktorem?! Patrzcie go, co wymyślił! — z oburzeniem zawołał Zdobski, ale Waldemar uciszył go ruchem ręki. Spojrzał na żonę i wyczytał coś w jej błyszczących oczach, bo nagle zwrócił się do chłopca po łacinie:

— Contra vim mortis non est medicamen in hortis...(łac. Przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach... — przyp.red.)

— Contraria contrariis curantur(łac. Przeciwne leczymy przeciwnym — przyp.red.)— płynnie odpowiedział chłopak.

Waldemar spojrzał na Jędrka z niedowierzaniem, a po chwili z rosnącym podziwem.

— Czy to ksiądz cię tego nauczył?

— Tak, panie.

Waldemar przestał się wahać.

— Masz zdolnego syna, Zdobski! Szkoda go do pracy w lesie. Przyślij chłopaka do zamku. Pójdzie do gimnazjum, a jeśli okaże się pilny, zatroszczę się o jego studia. No jak, smyku, chciałbyś zostać naszym lekarzem?

Jędrek wpatrywał się w dziedzica jak w tęczę, radość zdawała się pozbawiać go zmysłów. Słysząc ostatnie pytanie Waldemara, oprzytomniał jednak. Chciał coś powiedzieć, ale się zawahał, niepewny, czy nie obrazi jaśnie pana.

— Śmiało, odpowiedz — dodała odwagi Stefcia. Jej śliczna twarz i serdeczny głos ośmieliły go.

— Chciałbym, jasny panie, wyleczyć tatę z reumatyzmu i starą Andrzejową z konwulsji. Ich na doktora nie stać. — Z widoczną obawą podniósł oczy, zastanawiając się, czy dziedzic zechce zapłacić za jego studia, choć on zamierza leczyć ojca i Andrzejową, a nie jaśniepaństwo.

— Zuch chłopak! — zaśmiał się Waldemar. — Przyjdź jutro do zamku.

Zawrócił konia i skinieniem głowy odpowiadając na głęboki ukłon szczęśliwego i dumnego z syna Zdobskiego, skierował się w stronę, z której oboje ze Stefcią przyjechali.

— O tym właśnie myślałaś, zgadłem? — odezwał się do żony, jednocześnie odczytując odpowiedź z jej rozpromienionej twarzy.

— Pan Andrzej Zdobski, nasz domowy lekarz — zaśmiała się dźwięcznie Stefcia. — Czy to naprawdę nie brzmi wspaniale?

— Patrząc na tego brzdąca, myślałem cały czas o tym, jaki będzie nasz syn i, nie śmiej się, chciałbym, żeby miał w sobie tyle pasji.

— Będzie miał. Po ojcu.

Szczęśliwi jechali obok siebie, strzemię w strzemię, nie przejmując się, że pora obiadu dawno minęła i służba wypatruje ich niecierpliwie i z niepokojem. Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie — pomyślał Waldemar, wpatrzony w piękną twarz żony, na której od wczoraj zagościł niezwykły wyraz skupienia i pogody.

Tom 3Rodzeństwo

Droga Czytelniczko,

oto do Twoich rąk trafia kolejny, trzeci tom Sagi rodu Michorowskich, w którym autorka kreśli dalsze dzieje dzieci Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego — Macieja i Anny. Kim naprawdę jest tajemniczy Alfredo Conti? Jaką rolę w intrygach pełni kaleki wuj Alfreda — Flavio? Odpowiedź na te i wiele innych pytań znajdziecie w „Rodzeństwie” Anny Rohóczanki.

Prolog

Powściągany wprawną ręką koń kroczył trochę bokiem, dając wyraz niezadowoleniu z nudnej, zbyt wolnej przejażdżki. Jeździec już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie południowca: czarne, lekko falujące włosy, orli nos oraz ciemna cera w charakterystycznym odcieniu, który rzadko przybiera opalona skóra ludzi o jasnej karnacji. Mógł mieć dwadzieścia pięć albo sześć lat. Jego przystojna twarz była pozbawiona wyrazu niemal jak maska.

— Hej, chłopcze — zwrócił się z wyraźnie obcym akcentem do pasącego gęsi dzieciaka. — Czyje to dobra?

Chłopak poderwał się, zdjął czapkę z głowy i wlepił oczy w dziwnego pana.

— Jaśnie państwa hrabiostwa Brochwiczów — odpowiedział. — A ot, i pani hrabina jedzie — wskazał na niespiesznie zbliżającą się amazonkę i na wszelki wypadek zszedł z drogi, niepewny, czy dziedziczka nie weźmie mu za złe zadawania się z takim cudakiem.

Młody człowiek z ciekawością spojrzał we wskazanym kierunku. Piękna, pomyślał z chłodnym podziwem. Można powiedzieć: esencja kobiecości i piekielnego temperamentu. Blada świętoszka Francesca nawet do niej się nie umywa. Ciekawe, czy pan Conti nienawidzi jej tylko dlatego, że spowodowała śmierć jego brata.

Melania Brochwicz, z domu hrabianka Barska, obrzuciła nieznajomego spojrzeniem nieco dłużej, niż wypadało. Wzdrygnęła się lekko, mijając nieruchomego jeźdźca. Zrobił na niej wrażenie upiora, któremu dzień pomylił się z nocą, choć nie potrafiłaby powiedzieć, co w jego wyglądzie wydało się niepokojące. Było to jakby nagłe przeczucie niebezpieczeństwa.

Młody człowiek patrzył w ślad za nią, udając, że rozgląda się po okolicy. Ciekawe, czy ona już wie. Nie, na pewno nie wie. Nie byłaby taka spokojna. No cóż, pan Conti powinien być zadowolony. Część planu została wykonana. Pora na ciąg dalszy. Ruszył w stronę widocznego w dali miasteczka.

Pan Conti...

Nie potrafił o nim myśleć inaczej, chociaż od chwili gdy spotkali się po raz pierwszy, wiedział, że ma prawo... Zaraz, zaraz, do niczego nie ma prawa, o ile pan Conti nie zechce łaskawie tego prawa przyznać. Nie wiedział przecież nawet, kim naprawdę jest, zanim Conti, ostatni potomek jednej z najpotężniejszych niegdyś we Włoszech rodzin, wyjawił prawdę.

Ojca w ogóle nie znał, matka, córka rybaków, młoda i piękna, wychowywała go sama, aż do chwili, gdy nieoczekiwanie, w wieku dwudziestu czterech lat, zabrała ją zaraza. Był za mały, aby się dziwić, że pochodząc ze skromnej rodziny, zawsze opływał w dostatki. Dopiero posłany do dobrej szkoły z internatem, gdzie znalazł się wśród synów bogatej szlachty, zrozumiał, co to znaczy być bękartem. Kpiny szybko ustały, ponieważ koledzy woleli unikać jego twardych pięści. Powoli też zaczął wybijać się w nauce, więc patrzono na niego z coraz większym szacunkiem. Dobrze wspominał te lata.

Miał dwanaście lat, gdy wezwano go do wspaniałego pałacu Contich. Tam mężczyzna o ponurej, wychudłej twarzy, siedzący na wysłanym miękkimi poduszkami wózku inwalidzkim powiedział mu, kim naprawdę jest i jakie ma przed sobą perspektywy — pod warunkiem że będzie bezwzględnie posłuszny.

Postanowił, że będzie.

Bez protestów uczył się tego dziwnego, szeleszczącego języka, który miał mu kiedyś się przydać. Hrabia Conti, ów ponury mężczyzna, wydawał polecenia, a on je wykonywał. Bez słowa protestu pozwolił się wysłać do Polski, aby wprowadzić w życie wymyśloną przez Contiego intrygę.

Stary Barski dziwnie łatwo dał się skusić wizją podwojenia, a może nawet potrojenia majątku; dla dobra ukochanej córki i wnuków gotów był podjąć każde ryzyko. Nigdy się nie dowie, w czyje ręce faktycznie przeszły jego pieniądze. Pieniądze nie były zresztą najważniejsze w tej stawce — może nawet w ogóle nie były ważne, lecz Melania i jej dzieci — ta trójka miała zapłacić za przedwczesną, tragiczną śmierć starszego brata hrabiego Conti.

Francescą nie warto było się zajmować, mimo że poślubiła mordercę. Carliani zresztą nie był winien — to Conti go wyzwał i nie chciał słuchać tłumaczeń, chociaż gdyby tylko przez chwilę się zastanowił, zrozumiałby, że jego narzeczona jest zbyt głupia i pobożna, aby chociaż pomyśleć o zdradzie. Mają córkę Emmę, pewnie równie bladą i bogobojną jak matka. Carlianim Bóg też odmówił męskiego dziedzica.

Tak, sprawy ze starym Barskim można uznać za zakończone. Teraz pozostaje zajęcie się młodym Brochwiczem. Ponoć — jak wszyscy ci paniczykowie — pożycza pieniądze od Żydów.

Tom 4Wnuki

Droga Czytelniczko,

oto do Twoich rąk trafia ostatni tom „Sagi rodu Michorowskich”, w którym Anna Rohóczanka kreśli dalsze dzieje Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego — szczęśliwych dziadków uroczej Elżbiety. Dziewczyna zakochana w Pawle, przyjacielu z dzieciństwa, nie przeczuwa, że rozwikłanie tajemnicy pochodzenia ukochanego skrywa się w misternym medaliku — jedynej pamiątce po zmarłej matce chłopaka...

Odsłona pierwsza

Rozdział I

Sala balowa zamku w U. jarzyła się światłami. Melania pomyślała, że jeszcze nigdy nie było tu tak pięknie. Naturalnie zamek był dużo skromniejszy niż rodowa siedziba Michorowskich w Głębowiczach, ale dziś niczym tamtemu nie ustępował. Mój Boże, przemknęło przez głowę Melanii, niegdyś hrabiance Barskiej, a obecnie hrabinie Brochwicz, dlaczego Anna nie chciała naszego Adama.

Anna Michorowska, mniej więcej od godziny już tylko zwykła pani Zdobska, w ślubnej atłasowej sukni wyglądała jak księżniczka z bajki. Biały, tiulowy welon nie mógł zubożyć gęstwiny brązoworudych loków panny młodej. Zielononiebieskie oczy lśniły szczęściem. Oczy i usta Anny były doskonałością. Melania, patrząc na nią, czuła dziwny ból: Adamowi nie udało się zdobyć panny Michorowskiej, tak jak ona nie zdobyła niegdyś jej ojca. Melania przeniosła wzrok na Waldemara: był wspaniały jak zwykle. Wydawało się, że czas go się nie ima; lekko oszronione skronie tylko dodawały temu mężczyźnie uroku. Stojąca obok niego, spowita w srebrny obłok Stefcia niewiele ustępowała swojej przepięknej córce.

— To doprawdy gorszące — Melania usłyszała nagle tuż obok syczący głos. Zdumiona podniosła oczy i spojrzała wprost w błękitne źrenice Luci Michorowskiej, ordynatowej głębowickiej. W chwilę potem pojawił się również sam ordynat, młody kuzyn Waldemara Michorowskiego, Bohdan. Bardzo przystojny, ta myśl wdarła się do mózgu Melanii niemal bez udziału świadomości. Prawdziwy Michorowski!

— Melanio! Co z tobą! — Rozmyślania hrabiny Brochwicz przerwał dziwnie rozdrażniony głos Luci.

— Och, bardzo przepraszam — sumitowała się Melania. — Patrzyłam właśnie na Annę i żałowałam, że mój Adam nie znalazł łaski w jej oczach! Jest taka piękna!

— Twój Adam! — w głosie Luci była obraza i gniew.

Melania po raz pierwszy uważniej przyjrzała się przyjaciółce. Jasna twarz okolona srebrnopopielatymi włosami, ozdobiona błękitnymi oczami, zwykle pogodna i dobra, miała teraz niepasujący do niej wyraz zawziętości.

— Co właściwie masz na myśli? — zapytała chłodno Melania.

Lucia się zreflektowała i rzuciła przepraszające spojrzenie.

— Chciałam tylko powiedzieć, że i mojemu Zdzisławowi dała kosza — wyjaśniła z wymuszonym uśmiechem. — No i proszę, na co jej przyszło! Żona jakiegoś tam Zdobskiego! — Lucia najwyraźniej znów straciła kontrolę nad emocjami, bo z tych słów wręcz wylewał się jad.

— Cóż — Melania zastanawiała się chwilę nad tym, co zamierzała powiedzieć, bo z jednej strony nie chciała bardziej rozdrażnić Luci, z drugiej zaś była bardzo ciekawa przyczyn irytacji ordynatowej. — Pan Andrzej nie jest jakimś tam lekarzem — kontynuowała zaczętą myśl — jego nazwisko zaczyna być znane, i to nie tylko w warszawskim świecie medycznym. W Paryżu też było o doktorze Zdobskim głośno. To bardzo zdolny młody człowiek, nawet jeżeli jego pochodzenie jest nieodpowiednie — ciekawość przeważyła i Melania zdecydowała się dolać oliwy do ognia. Wyraźnie osiągnęła cel, ponieważ tamy pozornego opanowania Luci pękły.

— Odmówiła przyszłemu ordynatowi! Potraktowała Zdzisława jak byle kogo! Uważał, że pewnie liczy na lepszą partię, a tu tymczasem... — Luci zabrakło tchu. — Ci Michorowscy chyba mają skazę. Najpierw Waldemar... — Lucia znów urwała i twarz jej stężała w dziwnym wyrazie, który Melanii wydał się znajomy. Więc to tak, Lucia też! Słyszała już wcześniej, że baronówna Elzonowska po domniemanej śmierci narzeczonej Waldemara, wtedy jeszcze ordynata, liczyła, że to jej przypadnie rola pocieszycielki. Szeptano o tym na salonach coraz głośniej, zwłaszcza od chwili gdy Lucia odrzuciła kilka wyśmienitych ofert matrymonialnych. Waldemar jednak, zamiast ożenić się z bogatą i piękną kuzynką, zamiast zrobić z niej ordynatową, odstąpił tytuł, zamek i dobra ziemskie ubogiemu krewnemu z bocznej linii — obecnemu mężowi Luci, Bohdanowi. Tak, Lucia, jak i ona sama, Melania, pragnęła zdobyć Waldemara. Melania współczuła współczuciem, które zwykle ma się dla towarzysza niedoli. Czy jednak w tej sytuacji Lucia mogła szczerze popierać projekty małżeńskie swego syna? Czy pogodziłaby się z myślą, że córka człowieka, który kiedyś ją odtrącił, miałaby zająć w przyszłości jej miejsce, zostać ordynatową? Melania postanowiła natychmiast wyjaśnić tę kwestię.

— Pewnie się mylę, Luciu, ale zawsze miałam wrażenie, że nie cieszy cię myśl o ewentualnym małżeństwie Anny i Zdzisława, ale może tak mi się tylko wydawało.

Lucia zarumieniła się nieco i rzuciła szybkie spojrzenie na męża. Uspokoiła się, widząc, że ten jest zajęty rozmową z jednym z sąsiadów Waldemara i Stefci. Aluzja zawarta w słowach Melanii była dla niej aż nadto jasna. Kto inny, poza byłą hrabianką Barską marzącą o złowieniu ordynata, mógłby zrozumieć i podzielać jej uczucia. Na moment zapomniała o własnych problemach.

— A ty, Melanio — z nutą złośliwości zagadnęła Lucia — jak się czułaś, gdy twój Adam zabiegał o rękę Anny? Chciałaś mieć taką synową?

Teraz z kolei Melania poczuła się niezręcznie, ale postanowiła szczerze odpowiedzieć, miała bowiem nieodparte wrażenie, że wypowiedzenie na głos myśli, które kołatały się w jej głowie, pomoże w ich uporządkowaniu.

— Lubię Annę, szczerze lubię, ale nie będą przed tobą ukrywała, że w pierwszej chwili wybór Adama nieprzyjemnie mnie zaskoczył. Cóż, tobie nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego. Później pogodziłam się z tym i... pragnęłam, żeby się pobrali. Żałowałam, że nic z tego nie wyszło. Podobnie żałowałam, gdy Zosia nie zgodziła się zostać żoną twego syna. Zdzisław zawsze mi się podobał i, przyznam, to małżeństwo zabliźniłoby starą ranę.

Na to wyraźne już nawiązanie do przeszłości Lucia zareagowała silniejszym jeszcze rumieńcem. Nie spodziewała się aż takiej szczerości po dumnej Melanii. Zrozumiała jednak, że ona właśnie jest jedyną osobą, w stosunku do której Melania może sobie na tę szczerość pozwolić. Ona jedna nie miała prawa spojrzeć na nią pogardliwie i w przyszłości porozumiewawczymi uśmieszkami dawać do zrozumienia, że wciąż pamięta o jej niepowodzeniu. Znów wpadła w złość, ale tym razem była zła na siebie. Niepotrzebnie dała Melanii okazję do wynurzeń i zarazem pozwoliła wniknąć we własne uczucia. No cóż, dobrze przynajmniej, że powstrzymała się od dalszych zwierzeń. W końcu Melania nie dowiedziała się od niej niczego nowego. Bo gdyby się dowiedziała...

Melania bacznie śledziła grę uczuć na twarzy rozmówczyni i uznała za słuszne spiesznie zmienić temat. Na dziś wystarczy, pomyślała, ślub nie jest najlepszą okazją do wywoływania duchów z przeszłości.

— À propos naszych dzieci, dlaczego nie ma tu dziś Zdzisława? On i Anna zawsze byli przyjaciółmi i, o ile wiem, to się nie zmieniło.

— Podróżuje z Alfredem i Emmą Conti po Włoszech. — Lucia z ulgą przyjęła zwrot w rozmowie. — Chciał przyjechać, oni zresztą również, ale zrezygnował, gdy dowiedział się z listu Anny, że ona i jej mąż wybierają się w podróż poślubną właśnie do Włoch. Za kilka dni spotkają się w Rzymie. A twoja Zosia? Jej też tu nie widzę.

— Mówiłam ci, że z teściami i mężem bawi w Konstantynopolu. Orczykowscy nie mogą przyjechać do kraju, boby ich aresztowano. Rafał i Zosia nie chcą zostawiać rodziców samych. Jemu zresztą trudno zostawić interesy. Te dwa tygodnie zaplanowali już dawno temu, a ślub Anny wypadł dość niespodziewanie. Nie mieli możliwości zmiany planów. Waldemar zgodził się na przyspieszenie terminu ślubu o pół roku, bo Andrzej i Anna nie dawali mu żyć. Nawet tak bardzo im się nie dziwię. — mówiąc to, Melania posłała Luci znaczący uśmiech, co to uznała za bezwstydne. No, ale czego można wymagać od kobiety zamężnej po raz drugi? Nawet jako panienka Melania nie należała do specjalnie subtelnych, chociaż starannie ją wychowano. Książę Zaniecki nie był wprawdzie Adonisem, lecz Melania miała przecież oczy, gdy za niego wychodziła. Przyjęła go z własnej woli, nikt do tego nie zmuszał ani jej, ani jego, a potem bez skrupułów rzuciła. Może mówić o prawdziwym szczęściu, bo ona, rozwódka, trafiła na Jerzego Brochwicza ze starej hrabiowskiej rodziny, zamożnego, na dodatek przystojnego i darzącego żonę prawdziwym uczuciem.

Melania też się zamyśliła, patrząc na roześmianą i szczęśliwą młodą parę: Kochają się, to widać! Nie mogą już pewnie się doczekać chwili, w której wreszcie zostaną sami. Uśmiech pojawił się na ustach hrabiny Brochwicz, ostra zaś, lekko śniada twarz Cyganki nabrała łagodności oraz miękkości.

Jurek Brochwicz nie spuszczał żony z oka. Także się uśmiechnął, ale ten uśmiech wyrażał dumę. Melania wyglądała dziś przepięknie. Kremowa, jedwabna suknia, ozdobiona delikatnymi koronkami, podkreślała oliwkowy kolor ciała żony, blask ciemnych oczu, czerwień pięknie zarysowanych, wydatnych ust. To po niej Zosia i Adam odziedziczyli urodę.

* * * * *

— Anno, wymknijmy się stąd. Błagam — szeptał Andrzej, przytulając żonę podczas walca.

— Nie możemy, przecież cały czas wszyscy na nas patrzą. — Anna wyglądała na spłoszoną. Spłoniona spuściła oczy. Andrzej widział lekko drżące jej długie, czarne rzęsy i piersi poruszające się pospiesznym oddechem. — Nikt na nas nie patrzy. Goście zajęci są swoimi sprawami — nalegał niecierpliwie. — I tak już czas, żebyś się przebrała.

Do młodej pary zbliżyła się Stefcia. Nawet patrząc na nią z bliska, nikt by nie uwierzył, że ona i Anna to matka i córka, a nie siostry. Czas dotąd niemal nie tknął twarzy ani figury Stefci. Fiołkowe oczy miały ten sam wyraz, co w latach dziewczęcych, połyskujące złotem, wspaniałe, spięte nisko na karku włosy podkreślały smukłą linię szyi i ramion. Trudno byłoby ocenić, która z nich — Anna czy Stefania — była piękniejsza.

— Już czas, kochanie — zwróciła się do Anny, nie dostrzegając śmiesznego grymasu na twarzy zięcia. — Powinnaś się przebrać. Niedługo wyjeżdżacie — westchnęła. — Bardzo będzie mi was brakowało. Aż dwa miesiące!

— Właśnie mówiłem Annie, że najwyższa pora, abyśmy się stąd wymknęli — skwapliwie poparł teściową Andrzej. — Niecałe dwa miesiące, mamo — dodał, serdecznie całując Stefcię w policzek. — Przecież obiecaliście, że spotkamy się w Paryżu, a jeśli nie w Paryżu, to w Londynie. Chodźmy, Anno — objął żonę i lekko pociągnął w stronę drzwi.

Stefcia patrzyła w ślad za nimi, gdy u jej boku pojawił się Waldemar. Jak zwykle ściągał na siebie spojrzenia. Żaden z obecnych na sali panów nie dorównywał mu dystynkcją i tym czymś nieuchwytnym, czego niepodobna się nauczyć, a co można określić jako leniwy wdzięk, pewną niedbałość ruchów, która sprawiała wrażenie, że to, jak ocenią go inni, jest mu obojętne, bo sam ma pełną świadomość własnej wartości.

— Jestem święcie przekonany, że będą ze sobą szczęśliwi — skomentował teraz niewypowiedzianą na głos myśl Stefci — a nie mógłbym im życzyć niczego więcej niż szczęścia podobnego do naszego.

— Anna jest jeszcze taka młoda...

— Tak? A kto nie dawał mi spokoju, dopóki nie wyraziłem zgody na wcześniejszy ślub? — Waldemar roześmiał się, widząc konsternację na twarzy żony.

— Ależ ja tego nie żałuję, tylko... boję się — Stefcia nie siliła się na logikę.

— Czego, kochana? Że Andrzej przestanie ją kochać czy że osłabnie uczucie naszej córki?

— Och, nie! Nie kpij ze mnie! Sama tego nie rozumiem. Jakoś niczego się nie bałam, kiedy Maciej powiadomił nas, że zamierza pojąć za żonę Angielkę, chociaż nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć, jak urocza jest Jane. A teraz...

— Przypomniałaś sobie, patrząc na Annę, nawiasem mówiąc, miała niepewną minę, własny niepokój, obawy, kiedy przenosiłem cię przez próg naszego domu. To jednak szybko minęło, czyż się mylę? — zajrzał żonie w oczy, a Stefcia zarumieniła się jak w czasach narzeczeńskich.

— Masz rację! Jestem nierozsądna — zgodziła się skwapliwie, żeby uciąć dalszą dyskusję. — Czy aby nie najwyższy czas, żebyś poprosił mnie do tańca?

Waldemar ukłonił się z gracją i podał żonie ramię, powstrzymując uśmiech.

Nie tylko elegancja i uroda wyróżniały ich z grona tańczących. Patrzący na nich nie mieli wątpliwości, że widzą ludzi szczęśliwych, a szczęście w tych sferach było rzadkim gościem. Małżeństwo łączyło ze sobą rodziny i majątki, lecz tylko niekiedy serca. Dlatego ta para budziła w innych uczucie niespełnienia, utraty czegoś, co nawet trudno zdefiniować. Oni odważyli się złamać wszelkie konwenanse, wywalczyli prawo do takiego życia, jakie pragnęli wieść. Większości obecnych zabrakło na taką decyzję odwagi, woleli podeptać własne serca, niż narazić się na odrzucenie, wykluczenie ze sfery, która była dla nich wszystkim.

* * * * *

— Lucia jest jakaś dziwna. Nie wiesz, co jej dolega? — pytanie żony wyrwało Jerzego Brochwicza z zamyślenia. Spojrzał w drugi koniec sali, gdzie Lucia rozmawiała właśnie ze Stefcią i Waldemarem. Wydawała się taka, jak zwykle.

— Nie widzę w niej niczego szczególnie nadzwyczajnego — stwierdził. — A właściwie, dlaczego to ja miałbym wiedzieć coś o jej kłopotach?

— Bohdan przecież nie opuszczał cię ani na moment. Myślałam, że może z czegoś ci się zwierzył — Melania była wyraźnie rozczarowana.

— Zwierzył? Czas tajemnic już chyba za nami, a przynajmniej taką mam nadzieję! — sarkastycznie zauważył Brochwicz. — Chyba nie zaczął cię jeszcze nudzić spokój?

Melania natychmiast straciła humor. Przypomnienie dawnych knowań nie należało do zbyt przyjemnych. W końcu to ona wywołała — w każdym razie pośrednio —zamieszanie, które zakończyłoby się o wiele mniej szczęśliwie, gdyby planów starego Contiego nie pokrzyżowała miłość. Jerzy natychmiast się zorientował, że popełnił faux pas.

— Przepraszam, kochana — szepnął, przyciskając ramię żony. — Nie zamierzałem sprawić ci przykrości, ale na razie naprawdę nie tęsknię za nowymi atrakcjami.

— Z Lucią dzieje się coś złego — Melania postanowiła wybaczyć mężowi niezręczność. — Naprawdę się niepokoję. Z taką niechęcią mówiła o Annie. Nie, niechęć jest tu nieodpowiednim słowem. W tym, co mówiła, był jad!

— Przesadzasz, Melanio! Dlaczego Lucia miałaby czuć niechęć do Anny? — Po minie Jurka wyraźnie było widać, że temat Luci i Anny nie jest dla niego za bardzo frapujący.

Melania nie dała jednak za wygraną.

— Naszego Adama Anna również odrzuciła, a my za to nie czujemy do niej niechęci. Jedynie żal. Tymczasem Lucia sprawia wrażenie zapiekłej w urazie. Może powinnam zwrócić na to uwagę Stefci albo Waldemara?

— O nie, tylko nie to! — energicznie zaprotestował hrabia. — To sprawy rodzinne i nie należy się w nie wtrącać, jeżeli nie chcemy wyjść na intrygantów.

Znów mimowolnie dotknął bolącego miejsca, Melania więc zamilkła. Tak, wszystkim łatwo byłoby uznać ją za intrygantkę. Całe szczęście, że afera z Contim i Carlianim — dzięki Waldemarowi, Melania, choć niechętnie, przyznała w duchu — nigdy nie wyszła na jaw. Swoją drogą, ciekawe, co gryzie Lucię. Czyżby Zdzisław przysparzał jej trosk? Trosk, których można byłoby uniknąć, gdyby poślubił Annę? Zaraz, zaraz, trosk, których można byłoby uniknąć, gdyby...? Melania ożywiła się. Może Zdzisław wdał się w bezsensowny romans? Może nawet chciał się żenić i stąd ten jego dość nagły wyjazd do Włoch? No cóż! Prędzej czy później i tak sprawa wypłynie na światło dzienne, bo służba rozgada, nawet jeśli państwo zachowają pełną dyskrecję.

— Zdzisław ponoć wplątał się w miłostkę z pokojówką — usłyszała męża — więc Lucia czym prędzej wyprawiła go do Włoch. Może dlatego jest taka skwaszona. Taka historia we własnym domu nie należy do najprzyjemniejszych.

— Skąd o tym wiesz? Dlaczego niczego wcześniej nie powiedziałeś? — Policzki Melanii aż zarumieniły się z podniecenia. — To prawie wszystko wyjaśnia. Z którą pokojówką? Wiesz? Mów mi szybciutko.

— Melanio — Brochwicz był zgorszony — do głowy by mi nie przyszło, że interesują cię brudy! I do tego cudze.

— Ciebie najwidoczniej interesują, jeżeli o nich wszystko wiesz — Melania nie przejęła się próbą przywołania jej do porządku. — Dla Luci musiał to być cios, zwłaszcza że Zdzisław jest taki niezrównoważony. Ale, ale... nie odpowiedziałeś na pytania.

— Wspominał o tym Adam — niechętnie wyjaśnił Brochwicz. — W tajemnicy. Tak między nami mężczyznami, byłbym więc zobowiązany, gdybyś nie dała mu do zrozumienia, że to powtórzyłem.

— Kim jest ta dziewczyna? Znamy ją?

— Nie wiem, Melanio. Nie zwracam uwagi na pokojówki. Nawiasem mówiąc, te w Głębowiczach zawsze były w nieco zbyt zaawansowanym wieku — dodał żartobliwie, nic sobie nie robiąc z marsa rysującego się na twarzy żony.