Rodzeństwo - Anna Rohóczanka - ebook + książka

Rodzeństwo ebook

Anna Rohóczanka

5,0

Opis

Opowieść o potędze miłości, która przemienia zło w nieskończone dobro. Trzecia część Sagi rodu Michorowskich.

W trzecim tomie Anna Rohóczanka kreśli dalsze dzieje Stefci i Waldemara Michorowskich. Pojawiają się także dzieci byłej guwernantki i ordynata – Maciej i Anna. Czy tak jak rodzice będą musieli walczyć o miłość? Czy los oszczędzi im gorzkich doświadczeń? Niech opowieść toczy się dalej...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: LONGINA STASIAK
Redakcja: BEATA MRÓZ
Korekta: HALINA OTCETEN
Koncepcja graficzna: DONATA CIEŚLIK
Skład i łamanie: ANDRZEJ GUMULAK
Zdjęcie na okładce: shutterstock.com
Copyright © by Anna Rohóczanka, 2014 Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2014
Wydanie pierwsze elektroniczne
Warszawa 2014
ISBN 978-83-64374-06-7
Wydawnictwo Czarno na białym ul. 1 Sierpnia 28/48, 02-134 Warszawa e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwocnb.pl
Konwersja: eLitera s.c.

DROGA CZYTELNICZKO

Oto do Twoich rąk trafia kolejny, trzeci tom Sagi rodu Michorowskich, w którym autorka kreśli dalsze dzieje dzieci Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego – Macieja i Anny. Kim naprawdę jest tajemniczy Alfredo Conti? Jaką rolę w intrygach pełni kaleki wuj Alfreda – Flavio? Odpowiedź na te i wiele innych pytań znajdziecie w „Rodzeństwie” Anny Rohóczanki.

O Autorce

Anna Rohóczanka – to pseudonim literacki Ewy Gronowskiej, publicystki i reporterki. Urodziła się w 1950 roku w Warszawie. Jest absolwentką germanistyki na UW. Pracowała w tygodnikach „Na przełaj”, „Kobieta i Życie”, „Halo”, „Pani domu” a także w Polskiej Agencji Interpress. Kilka lat tam spędzonych sprawiło, że jest lekko uzależniona od wszelkich programów informacyjnych. Mimo to twierdzi: „Jestem w stanie wyobrazić sobie życie bez radia i telewizji”. Bez książek nie: czyta zwykle dwie, trzy naraz, najchętniej fantasy, biografie i pamiętniki. Kocha konie oraz muzykę lat 60. i 70. Lubi kino. Ulubione filmy: „Rydwany ognia” i „Sugar Man”.

Foto: Agnieszka Paszyńska

Prolog

Powściągany wprawną ręką koń kroczył trochę bokiem, dając wyraz niezadowoleniu z nudnej, zbyt wolnej przejażdżki. Jeździec już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie południowca: czarne, lekko falujące włosy, orli nos oraz ciemna cera w charakterystycznym odcieniu, który rzadko przybiera opalona skóra ludzi o jasnej karnacji. Mógł mieć dwadzieścia pięć albo sześć lat. Jego przystojna twarz była pozbawiona wyrazu niemal jak maska.

– Hej, chłopcze – zwrócił się z wyraźnie obcym akcentem do pasącego gęsi dzieciaka. – Czyje to dobra?

Chłopak poderwał się, zdjął czapkę z głowy i wlepił oczy w dziwnego pana.

– Jaśnie państwa hrabiostwa Brochwiczów – odpowiedział. – A ot, i pani hrabina jedzie – wskazał na niespiesznie zbliżającą się amazonkę i na wszelki wypadek zszedł z drogi, niepewny, czy dziedziczka nie weźmie mu za złe zadawania się z takim cudakiem.

Młody człowiek z ciekawością spojrzał we wskazanym kierunku. Piękna, pomyślał z chłodnym podziwem. Można powiedzieć: esencja kobiecości i piekielnego temperamentu. Blada świętoszka Francesca nawet do niej się nie umywa. Ciekawe, czy pan Conti nienawidzi jej tylko dlatego, że spowodowała śmierć jego brata.

Melania Brochwicz, z domu hrabianka Barska, obrzuciła nieznajomego spojrzeniem nieco dłużej, niż wypadało. Wzdrygnęła się lekko, mijając nieruchomego jeźdźca. Zrobił na niej wrażenie upiora, któremu dzień pomylił się z nocą, choć nie potrafiłaby powiedzieć, co w jego wyglądzie wydało się niepokojące. Było to jakby nagłe przeczucie niebezpieczeństwa.

Młody człowiek patrzył w ślad za nią, udając, że rozgląda się po okolicy. Ciekawe, czy ona już wie. Nie, na pewno nie wie. Nie byłaby taka spokojna. No cóż, pan Conti powinien być zadowolony. Część planu została wykonana. Pora na ciąg dalszy. Ruszył w stronę widocznego w dali miasteczka.

Pan Conti...

Nie potrafił o nim myśleć inaczej, chociaż od chwili gdy spotkali się po raz pierwszy, wiedział, że ma prawo... Zaraz, zaraz, do niczego nie ma prawa, o ile pan Conti nie zechce łaskawie tego prawa przyznać. Nie wiedział przecież nawet, kim naprawdę jest, zanim Conti, ostatni potomek jednej z najpotężniejszych niegdyś we Włoszech rodzin, wyjawił prawdę.

Ojca w ogóle nie znał, matka, córka rybaków, młoda i piękna, wychowywała go sama, aż do chwili, gdy nieoczekiwanie, w wieku dwudziestu czterech lat, zabrała ją zaraza. Był za mały, aby się dziwić, że pochodząc ze skromnej rodziny, zawsze opływał w dostatki. Dopiero posłany do dobrej szkoły z internatem, gdzie znalazł się wśród synów bogatej szlachty, zrozumiał, co to znaczy być bękartem. Kpiny szybko ustały, ponieważ koledzy woleli unikać jego twardych pięści. Powoli też zaczął wybijać się w nauce, więc patrzono na niego z coraz większym szacunkiem. Dobrze wspominał te lata.

Miał dwanaście lat, gdy wezwano go do wspaniałego pałacu Contich. Tam mężczyzna o ponurej, wychudłej twarzy, siedzący na wysłanym miękkimi poduszkami wózku inwalidzkim powiedział mu, kim naprawdę jest i jakie ma przed sobą perspektywy – pod warunkiem że będzie bezwzględnie posłuszny.

Postanowił, że będzie.

Bez protestów uczył się tego dziwnego, szeleszczącego języka, który miał mu kiedyś się przydać. Hrabia Conti, ów ponury mężczyzna, wydawał polecenia, a on je wykonywał. Bez słowa protestu pozwolił się wysłać do Polski, aby wprowadzić w życie wymyśloną przez Contiego intrygę.

Stary Barski dziwnie łatwo dał się skusić wizją podwojenia, a może nawet potrojenia majątku; dla dobra ukochanej córki i wnuków gotów był podjąć każde ryzyko. Nigdy się nie dowie, w czyje ręce faktycznie przeszły jego pieniądze. Pieniądze nie były zresztą najważniejsze w tej stawce – może nawet w ogóle nie były ważne, lecz Melania i jej dzieci – ta trójka miała zapłacić za przedwczesną, tragiczną śmierć starszego brata hrabiego Conti.

Francescą nie warto było się zajmować, mimo że poślubiła mordercę. Carliani zresztą nie był winien – to Conti go wyzwał i nie chciał słuchać tłumaczeń, chociaż gdyby tylko przez chwilę się zastanowił, zrozumiałby, że jego narzeczona jest zbyt głupia i pobożna, aby chociaż pomyśleć o zdradzie. Mają córkę Emmę, pewnie równie bladą i bogobojną jak matka. Carlianim Bóg też odmówił męskiego dziedzica.

Tak, sprawy ze starym Barskim można uznać za zakończone. Teraz pozostaje zajęcie się młodym Brochwiczem. Ponoć – jak wszyscy ci paniczykowie – pożycza pieniądze od Żydów.

Rozdział I

Czy coś się stało, Waldemarze? – głos żony wyrwał go z zamyślenia.

Uśmiechnął się do niej i wręczył przeczytany przed chwilą list. Od Jurka.

– Ciekaw jestem, co o tym powiesz.

Stefcia sięgnęła po gęsto zapisaną kartkę, nie starając się ukryć zaciekawienia. Hrabia Jerzy Brochwicz był przecież najserdeczniejszym przyjacielem Waldemara, a z jego żoną Melanią, z domu hrabianką Barską, ona sama również w ostatnich latach bardzo się zbliżyła, choć zdawałoby się, że dzieliło je wszystko: od pochodzenia, poprzez wychowanie, aż po usposobienie. W miarę czytania, przybladła. Podniosła na męża przerażone oczy.

– Czy to możliwe, żeby wszystko stracili? – zapytała już nie tylko z przerażeniem, lecz także ze współczuciem.

– Nie przeczytałaś uważnie, kochana – spokojnie odpowiedział Waldemar. – Mam wrażenie, że to hrabia Barski stracił majątek, a nie Jurek i Melania. Przepadł również posag Melanii, który za zgodą Jurka był ulokowany w interesach jej ojca, ale, jak wiesz, Jurek nie ożenił się z Melanią dla pieniędzy, więc zapewne za bardzo go to wszystko nie dotknęło. Sądzę, że bardziej zmartwią się ich dzieci, a przede wszystkim Zosia, która nagle przestała być liczącą się partią – w głosie Waldemara zabrzmiała ironia i Stefcia spojrzała na niego z wyrzutem.

– To, że Zosia w niczym nie przypomina naszej Anny, nie znaczy, że jest od niej gorsza. Ostatnio zresztą bardzo się zmieniła. Anna twierdzi stanowczo, że Zosia nie zamierza już poślubić Zdzisława Michorowskiego. Uznała go za człowieka o słabym charakterze.

– Doprawdy, Steniu, chwilami jesteś naiwna jak dziecko. Chyba nie chcesz powiedzieć, że uwierzyłaś w wersję Zosi? Wszyscy wiedzą, że Zdzisław nigdy nie myślał o niej poważnie, mimo jej majątku i urody. Od dawna odnoszę wrażenie, że – o ile Zdzisław w ogóle jest zdolny do miłości – darzył nią właśnie Annę. Zofia zawsze była dumna i arogancka – zupełnie tak, jak Melania w tym samym wieku. Wszyscy ci młodzi ludzie, którzy ją otaczali, myśleli raczej o przyjemności posiadania na własność jej – przyznaję – pięknego ciała i pieniędzy starego Barskiego niż o tym, co ty i ja uważamy za miłość. Chyba tylko Jurek zakochał się w niej naprawdę i powinna Bogu dziękować za szczęście, jakie ją spotkało.

– Myślałam, że polubiłeś Melanię. – Stefcia była zdumiona pasją w głosie męża. Zawsze uważała, że to ona miałaby raczej powody do znienawidzenia Melanii i wszystkiego, co się z nią wiązało. W swoim czasie Waldemar przekonywał, że ta Melania, którą Stefania poznała jako żonę Jurka Brochwicza, jest już inną osobą. Teraz okazało się jednak, że Waldemar też nie do końca potrafił zapomnieć wydarzenia sprzed blisko dwudziestu lat. Nie wybaczył nigdy Barskim i im podobnym zadufanym w sobie arystokratom, że próbowali zniszczyć jego szczęście, rozłączyć z narzeczoną, która w ich oczach była nikim. Ot, zwykła guwernantka, nawet ładna i niegłupia, ale przecież zupełnie nieodpowiednia na ordynatową. Melania, która jako młoda dziewczyna pragnęła wyjść za mąż za Waldemara, należała do najbardziej zawziętych wrogów Stefci. Dopiero własne nieudane małżeństwo, związane z nim cierpienie i osamotnienie zmieniły arogancką arystokratkę w zwykłą kobietę.

Stefcia, której życie z Waldemarem było jednym niekończącym się pasmem szczęścia, wybaczyła Melanii dawną zawiść i zaślepienie, a nawet popełnioną pod ich wpływem podłość: obrzydliwe w treści anonimy oskarżające ją, Stefcię, o interesowność i podstępne wdzieranie się do sfery, która nie chciała mieć z nią nic wspólnego i dla której ona, zwykła szlachcianka, na zawsze pozostanie trędowatą. Panna Stefania Rudecka przypłaciła to ciężkim zapaleniem mózgu, a choroba kosztowała ją pięć lat straconych w klasztorze, pięć lat życia w przekonaniu, że bliźniacza siostra Anna ukradła jej narzeczonego.

Nikt poza najbliższą rodziną nie wiedział o istnieniu Anny, a wobec niezwykłego podobieństwa sióstr nikomu nie przyszło do głowy sprawdzenie, czy zmarła na zapalenie mózgu młoda narzeczona jest prawdziwa, czy fałszywa. Dzięki listom Anny zachowanym w słodkowickiej skrytce, Waldemarowi udało się odkryć prawdę i wyrwać Stefcię z klasztoru. A potem?

Stefcia nie zdawała sobie sprawy, że teraz na jej twarzy ukazał się szczęśliwy uśmiech. Waldemar patrzył na żonę z miłością. Niewiele się zmieniła przez te lata. Jej wspaniałe włosy były równie złote i gęste, jak kiedyś, fiołkowe oczy równie czyste i promienne. Jego samego czas również oszczędził. Twarz pobruździły wprawdzie zmarszczki, włosy znacznie posiwiały, ale dzięki częstej jeździe konnej zachował dawną szczupłość i zręczność ruchów, a niedbała elegancja i wrodzona dystynkcja wyróżniały go z grona innych, niekiedy o wiele młodszych i, wydawałoby się, przystojniejszych mężczyzn. Towarzystwo niechętnie określało to jako „rasę”, czyli coś, co nader trudno sprecyzować, choć jest widoczne na pierwszy rzut oka.

Waldemar Michorowski zbliżył się do żony, ujął jej rękę i przytulił do ust. Służba sprzątająca zastawę kawową dyskretnie odwróciła oczy. Z tym państwem to tak zawsze, pomyślał starszy lokaj. Tyle lat po ślubie, dzieci dorosłe, a oni zachowują się wciąż niczym stęsknieni narzeczeni. Człowiek musi ostrożnie wchodzić do salonu, bo nigdy nie wiadomo, czy nie trafi na czułą scenę.

* * *

Zosia Brochwicz ukryła się w ogrodzie przed spojrzeniami rodziców i służby. Chciała być sama ze swoimi myślami. Dzięki przyjaźni Anny Michorowskiej co jakiś czas dochodziły do niej wieści z Londynu od Rafała Orczyka, pardon, Orczykowskiego – hrabianka wciąż jeszcze nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że nauczyciel, niezwykle interesujący, ale przecież tylko nauczyciel, okazał się bliskim kuzynem samego Waldemara Michorowskiego – jakby nie było, ordynata, prawdziwego ordynata. Waldemar dobrowolnie przed laty odstąpił ordynację kuzynowi z gorszej linii Michorowskich, kiedy nie spodziewał się już nigdy ożenić i zostawić po sobie męskiego potomka.

Swoją drogą, cóż to za niezwykle romantyczna historia, to zmartwychwstanie Stefanii Rudeckiej! Moja i Rafała będzie nie mniej romantyczna, jeśli wszystko potoczy się po naszej myśli, a szanse, zwłaszcza teraz, gdy dziadek stracił cały swój i część naszego majątku, są coraz większe. Nikt nie będzie za bardzo dobijać się o moją rękę. Zosia uśmiechnęła się do siebie, ale ten uśmiech szybko zniknął, gdy usłyszała głos nawołującej ją pokojówki.

– Tu jestem, Anetko. O co chodzi?

Ładna, jasnowłosa Anetka dygnęła grzecznie i wyraźnie odetchnęła z ulgą, bo znalezienie hrabianki nie było zwykle łatwe. Ciekawe przed kim panna się chowa.

– Jaśnie pani prosi panienkę, bo przyjechał młody pan ordynat – powiedziała z błyskiem ciekawości w oczach. Jak cała służba, Anetka również słyszała o ogromnych stratach finansowych, które dotknęły rodzinę. Bogatego konkurenta nikt tu już nie uświadczy. A pan ordynat, wiadomo, jedna z najlepszych partii w kraju. On nie dla takich jak zubożała hrabianka, choćby nawet ładna niczym nasza panienka.

– Pan Zdzisław przyjechał? – zdziwienie w głosie Zofii zdawało się potwierdzać ocenę sytuacji służącej.

– Tak, panienko. Rozmawia z państwem w salonie.


Zofia niespiesznie ruszyła w stronę domu. Zdzisław był ostatnią osobą, której wizyty mogłaby w obecnej sytuacji oczekiwać. Okazywał, co prawda, zainteresowanie już od karnawału, ale nie kochał jej przecież. Uważał za najlepszą, zaraz po Annie, partię. Dziwiła się, że kiedyś mogła marzyć o tym, żeby go poślubić. Był taki nieciekawy! I cóż z tego, że odziedziczy ordynację i jest dość przystojny, kiedy nawet nie umywa się do Rafała. Przy nim Zofia nigdy nie odczuwała dziwnego, słodkiego drżenia, a wystarczyło, żeby Rafał dotknął jej ręki. Na samo wspomnienie ognie uderzyły na twarz dziewczyny i z tymi rumieńcami, podnoszącymi jeszcze jej cygańską urodę, weszła do salonu.

Ku swemu zdumieniu zastała tam tylko Zdzisława, który zerwawszy się z fotela, z ucałował ją w rękę. Zofia spojrzawszy w jego oczy, wpadła w panikę. O Boże, on się zamierza oświadczyć! I co teraz? Rodzice nie wyrażą zgody na odrzucenie takiego konkurenta. Pewnie już dali mu błogosławieństwo. Co za ironia losu! Jeszcze niedawno czułaby się dumna i szczęśliwa, mając go u swoich stóp, ale teraz...

Zdzisław zmieszanie Zofii wziął za dobrą wróżbę. Wprawdzie ostatnio udawała, że zupełnie nim się nie interesuje, ale to zwykła taktyka panien, które chcą złapać męża. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Melania Barska, matka Zosi, zanim poślubiła hrabiego Brochwicza, bez pamięci kochała się w Waldemarze Michorowskim, a jeszcze bardziej zapewne w jego wspaniałych włościach i tytule ordynata. Córka zapewne odziedziczyła po matce tę słabość.

– Zosiu – zaczął z powagą – przyjechałem tu dzisiaj w jednym tylko celu. Nie mogłaś nie zauważyć, że w ciągu ostatnich miesięcy moja przyjaźń dla ciebie przekształciła się w inne uczucie, które, spodziewam się, podzielasz. Kocham cię i pragnę, abyś została moją żoną. Twoi rodzice, jak wnioskuję z naszej rozmowy, są temu przychylni. – Ujął obie ręce dziewczyny, które nieco drżały, i zajrzał jej w oczy. Wyraźnie było widać, że nawet przez chwilę nie liczył się z odmową, i Zofię, która czuła się okropnie zakłopotana, nagle ogarnęła złość. Co ten pyszałek sobie właściwie myśli?! Że teraz, gdy zubożała, ma ją w ręku?! Musiała zdobyć się na wysiłek, aby głos zabrzmiał normalnie.

– Nie myśl, że nie doceniam zaszczytu, jakim są twoje oświadczyny, i nie weź mi za złe tego, co powiem – zaczęła, a na twarzy Zdzisława odbiło się tak komiczne zdumienie pomieszane z niedowierzaniem, aż przez chwilę Zofia miała ochotę wybuchnąć śmiechem. – Przyjaźnimy się od dziecka i chciałabym nadał uważać cię za przyjaciela. Nie żywię dla ciebie uczuć, jakie winna żona mężowi, a gdyby moja sytuacja była tak rozpaczliwa, że jedynym rozwiązaniem byłoby bogate wyjście za mąż, to wolałabym unieszczęśliwić kogoś mi obojętnego, a nie ciebie, którego lubię.

Twarz Zdzisława pobladła z przykrości i obrazy. Śnił? To mówi hrabianka Brochwicz, ta hrabianka Brochwicz, która jeszcze podczas pobytu w dobrach Waldemara i Stefci Michorowskich prześladowała go natrętną miłością?

– Wybacz, nie rozumiem – głos Zdzisława był spokojny, ale twarz zdradzała miotające nim uczucia. – Wydawało się, że żywisz dla mnie gorętsze uczucia, i mam wrażenie, że nie jestem w tej ocenie odosobniony. Miałem prawo przypuszczać, że moja propozycja będzie ci miła.

Zofia poczerwieniała. Zdzisław miał rację. Była winna. Ostentacyjnie go uwodziła, chociaż on nie zwracał na nią uwagi, całkowicie pochłonięty Anną. Dała mu prawo myśleć, że wystarczy, aby wyciągnął rękę, a może ją mieć. Wyraźnie uznał, że ostatnio po prostu zmieniła taktykę. Kiedyś nigdy by do tego się nie przyznała, rzuciłaby kilka kpiących słów, teraz nie mogła tego zrobić. Sama nie wiedziała dlaczego, ale chciała być w stosunku do Zdzisława uczciwa. Odkryła ze zdumieniem, że poprzez jego chłodny ton przebija prawdziwe uczucie.

– Kiedyś rzeczywiście marzyłam o takiej chwili. Wmówiłam sobie nawet miłość do ciebie, ale – Zofia zawahała się – jesteśmy przyjaciółmi, więc powiem coś, czego nie wiedzą nawet moi rodzice, i proszę cię w imię naszej dawnej przyjaźni, abyś zachował to dla siebie. Kocham innego. Nieprędko zapewne będę mogła za niego wyjść. Może nigdy, ale chcę poczekać.

– Nie wierzę! Obserwowałem cię bacznie i tych, którzy się wokół ciebie kręcili. Nikogo nie wyróżniałaś! O co w tym wszystkim chodzi? – Zdzisław doznał szoku i nie próbował już tego ukryć. Jednocześnie uświadomił sobie, że naprawdę zależy mu na Zofii i pragnie ją mieć za wszelką cenę. Nawet w myślach nie nazywał tego miłością, choć właśnie miłość przypominało najbardziej.

Zofii znów zrobiło się przykro, ale nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłoby złagodzić jego ból i zawód. Milczała więc, aż on zrozumiał w końcu to milczenie.

Uwolnił z uścisku jej ręce, ukłonił się i wyszedł bez słowa. Miotał nim gniew. Ani przez chwilę nie uwierzył Zofii, gdy zwierzyła się ze swojej miłości i swoich nadziei. Nie wiedział jednak, dlaczego tak go okłamała. Jeżeli uważa, że można z nim igrać, to grubo się pomyliła i już on się postara, żeby za ten błąd zapłaciła wysoką cenę.

Wymknął się jak złodziej. Nie czuł się na siłach rozmawiać spokojnie z Melanią i jej mężem. Polecił tylko kamerdynerowi przekazać hrabiostwu wyrazy uszanowania.

* * *

Powiadomieni o nagłym odjeździe Zdzisława Brochwiczowie w salonie zastali córkę we łzach. Zofia odniosła porażkę, chociaż nie rozumiała dlaczego. Przecież chciała tylko być uczciwa.

– Oświadczył się, a ja odmówiłam – zawołała, uprzedzając pytania. – Nie kocham go, a teraz chyba już nawet nie lubię!

– Czyżby ośmielił się cię obrazić? – Hrabia Brochwicz zapomniał w tej chwili o zawiedzionych nadziejach na świetne małżeństwo córki, przejęty jedynie myślą, że ktoś mógł sprawić przykrość ukochanemu dziecku. Wiedział, że jest niepoprawną kokietką, znał wszystkie Zosine wady, ale – chociaż głośno nigdy by się do tego nie przyznał – kochał ją bardziej niż syna, dziedzica nazwiska. Pewnie dlatego, tłumaczył sobie, że jest bardzo podobna do Melanii.

– Nie, nie – szybko odpowiedziała Zosia, widząc wyraz twarzy ojca. – Zachował się jak dżentelmen, ale nie jak przyjaciel, za jakiego go uważałam. Miałam chyba do tego prawo, bo przecież znamy się od zawsze. Myślałam, że mnie lubi – mówiła teraz tonem rozżalonego dziecka.

– Ależ on cię kocha! – udało się wreszcie wtrącić Melanii. – Byłam przekonana, że i ty go kochasz! Co się z tobą dzieje, na litość boską! Wiesz w jakiej jesteśmy sytuacji...

– Melanio! – zaoponował mąż.

– ...nie jesteś już „złotą hrabianką” – kontynuowała hrabina, nie zważając na prośbę w jego głosie – lecz zwykłą panną na wydaniu. Michorowski nie oświadczyłby się komuś takiemu jak ty, gdyby cię nie kochał. Prawdę mówiąc, nie rozumiem, jak do tego doszło – mam na myśli to nagłe, ogniste uczucie i niespodziewane, chociaż oczekiwane oświadczyny. – Melania nawet w sytuacji, która doprowadzała ją do prawdziwej furii, nie potrafiła powstrzymać się od drobnej złośliwości pod adresem córki. – Ale to, co zrobiłaś, nie mieści mi się w głowie! Na co właściwie liczysz? Na kogo czekasz? Na księcia z bajki? Co masz Zdzisławowi do zarzucenia? Jest przystojny, młody, bogaty i jest przyszłym ordynatem! Ordynatem! Nie rozumiesz?

– Rozumiem, mamo – w obliczu furii matki Zosia opanowała się nadspodziewanie szybko. – Tylko że mnie już na tym nie zależy.

– Już!? Więc się nie myliłam! Przedtem ci zależało! Cóż takiego zrobił Zdzisław, że nagle przestał się cieszyć łaską w twoich oczach? On przecież nie stracił majątku! – Gdyby Melania miała świadomość, ile jadu było w tych słowach, opanowałaby się pewnie, choćby ze względu na męża, który przyglądał się żonie z dziwnie pobladłą twarzą. Zawsze wiedział, że marzeniem Melanii było małżeństwo z Waldemarem Michorowskim i pozycja ordynatowej. Wierzył jednak głęboko, że zapomniała o tych mrzonkach i dwadzieścia lat małżeństwa – bardzo szczęśliwego – wyparło z jej myśli Waldemara. Patrząc na nią teraz, widział tamtą zaślepioną dziewczynę, która nie potrafiła pojąć, jak to mogło się stać, że Waldemar wybrał nie ją, lecz zwykłą guwernantkę. Jakąś Rudecką. Zrozumiał, że małżeństwo Zosi i Zdzisława byłoby dla niej zadośćuczynieniem za urojoną krzywdę.

Melania nagle oprzytomniała. Spojrzawszy na męża, natychmiast dostrzegła jego zmienioną, jakby postarzałą twarz i zrozumiała, co dzieje się w jego sercu. Delikatnie wsunęła rękę pod jego ramię, przytulając się, szukając ochrony przed samą sobą.

– Nie powinnam na ciebie krzyczeć – zwróciła się chłodnym tonem do córki – ale chętnie dowiedzielibyśmy się czegoś więcej o twojej niechęci do Zdzisława i o jej przyczynach.

– Mamo! Nie potrafię powiedzieć nic więcej ponad to, co już powiedziałam. Nie widzę siebie w roli jego żony. Nie czuję się z nim dobrze! Jak mogłabym więc z nim spędzić całe życie?

– Może powinnam inaczej postawić pytanie – Melania próbowała mówić spokojnie. – Czy jest ktoś, z kim czujesz się dobrze?

Zosia przybladła. Rozsądek nakazywał zaprzeczyć, ale ta sama niepojęta chęć bycia uczciwą, która zmusiła ją do wyznania prawdy Zdzisławowi, przeważyła i teraz.

– Jest – powiedziała niepewnie.

– Kto to taki? – zapytał ojciec. – Czy go znamy?

– Nie powiem!

Brochwiczowie zaniemówili. Nie poznawali córki. Zdecydowanie ta, rzec by można, desperacja zupełnie do niej nie pasowała. Nie wiedzieli, jak zareagować. Co tu zresztą można zrobić?! Nie zmuszą przecież córki do małżeństwa. Nie wyjdzie za mąż wbrew własnej woli, a ta wola zdawała się niezłomna. Przynajmniej w tej chwili.

– Jak sobie zatem wyobrażasz przyszłość? – bezradnie zaczął hrabia.

– Sama nie wiem. Na razie jeszcze poczekam.

– Na co? Czy ten człowiek zamierza poprosić o twoją rękę?

– Mam taką nadzieję – po raz pierwszy w głosie Zosi zabrzmiała niepewność, która zwłaszcza Melanię zdumiała bardziej niż cokolwiek innego. Jeżeli bowiem dotąd Zosia miewała wątpliwości, to nigdy nie dotyczyły one wiary we własne wdzięki i siłę ich oddziaływania na mężczyzn. Melania wiedziała o tym dobrze, bo tę cechę córka odziedziczyła właśnie po niej. Urodę zresztą również.

– Myślę, że teraz niczego więcej się nie dowiemy. – Hrabia objął żonę ramieniem. – Lepiej zostawmy ją samą. Zastanów się jeszcze, Zosiu – zwrócił się do córki. – Nie chciałbym, żebyś popełniła błąd albo zmarnowała sobie życie dla mrzonki.

Hrabiostwo wyszli z salonu, a Zosia, już z suchymi oczami, zgodnie z radą ojca zaczęła zastanawiać się nad sobą. Jak długo można czekać na wyraźną deklarację? Rafałowi przecież świetnie powodzi się w Anglii, jest kimś. Mógłby... No, właśnie, co mógłby? Jeżeli przyjedzie do Polski, zostanie natychmiast aresztowany za udzielenie pomocy w ucieczce zesłańcom. I oświadczyny, i ślub musiałyby się odbyć za granicą, a rodzice nie oddadzą jej nikomu w ciemno. Gdyby jednak Waldemar Michorowski zechciał pomóc... Zosia zawahała się przez chwilę. Była dziwnie pewna, że to nie spodoba się matce. Zaraz, Adam coś mówił, ale słuchała wtedy tak nieuważnie. Musi go o to spytać. Coś łączyło Waldemara i jej matkę... Ale to było dawno temu. Kto pamiętałby jeszcze tamte stare historie.

* * *

Emma Carliani przyjeżdża na całe lato.

Stefcia miała mieszane uczucia. Lubiła Emmę od chwili, gdy po raz pierwszy ją zobaczyła. Wszyscy ją lubili, ale szalona, płomiennowłosa Emma i jej narwana Anna to, jak dla niej, mieszanka zbyt wybuchowa. Ani na chwilę nie będzie można spuścić dziewczyn z oka. Szkoda, że Andrzej ciężko pracuje, bo bardzo by się teraz przydał. Tylko jemu udaje się czasami skłonić Annę do zrobienia czegoś, na co nie ma ochoty. Stefcia nie wiedziała, czy lepiej zatrzymać obie na wsi, czy może wysłać do Warszawy. Lucia Michorowska od dawna już domaga się wizyty Anny, a Emmę na pewno również przyjmie z radością. To byłby prawdziwy dylemat dla Zdzisława – pomyślała Stefcia z przebłyskiem humoru i rzadko pojawiającej się u niej złośliwości. Dwie panny i obie ładne, obie posażne. No, nie. Anna jest przecież zaręczona i to – jak się okazało – wcale nie najgorzej. Andrzej zaczyna być znaną postacią w świecie nauki; po opublikowaniu przez niego pracy na temat chorób zakaźnych zaproponowano mu wykłady na Sorbonie, co dla młodego lekarza jest ogromnym wyróżnieniem. Cała Warszawa o tym mówiła, a koleżanki przestały patrzeć na Annę z wyższością i współczuciem.

Stefcię objęły czyjeś ramiona i poczuła muśnięcie wąsów na czole. Nie odwracając się, powitała Waldemara pytaniem:

– I cóż zrobimy z tą Emmą?

– Wyślemy je obie do Warszawy – odpowiedział, siadając obok żony na wąskiej kanapie. – Czy nie napiłabyś się kawy? Pół dnia spędziłem na koniu i zaschło mi w gardle. Może po południu wyjechałabyś ze mną? Wpadlibyśmy do Zdobskich. Nastka trochę niezdrowa, a znasz starego – służbista. Nie zostanie w domu, żeby pielęgnować żonę. Szkoda, że nie mają córki.

Stefcia uśmiechnęła się.

– Za to my mamy i nie można powiedzieć, żeby pozwalała nam o sobie zapomnieć!

– No, nie przesadzaj, kochana! Anna wyraźnie wiedziała, co robi. Szkoda tylko, że Maciek aż tak dobrze czuje się za granicą. Bardzo by się tu przydał. À propos, Helena pisała o jakimś romansie...

– Maćka? – Stefcia widocznie się zaniepokoiła.

– Tak. To córka bogatego fabrykanta, Angielka. Podobno bardzo ładna i starannie wychowana.

– Tego właśnie się obawiałam, gdy zdecydował się na stałe przenieść do Anglii. Nie powinien być sam!

– Stefciu! On ma dwadzieścia lat! To już mężczyzna. Dobrze też, że wreszcie kimś się zainteresował. Dotąd kobiety dla niego nie istniały. I nie jest sam, lecz u rodziny. Helena zajmuje się nim jak własnym synem, Rafał trzyma go krótko jako pracownika, a wkrótce wspólnika. Sama widziałaś, że Maciek z nim się liczy. Zawsze brakowało mu starszego brata. Andrzej trochę wypełnił tę lukę, ale już wtedy Anna potrafiła zaanektować go dla siebie. – Waldemar roześmiał się i Stefcia mu zawtórowała. Tak, ich córka wcześnie wybrała sobie narzeczonego.

– Melania też zapraszała Annę – przypomniała sobie Stefcia – ale wątpię, żeby chciała mieć pod swoim dachem córkę Franceski.

– Och, to już stara historia! Myślisz, że ktoś jeszcze dzisiaj o niej pamięta? Sama Fransesca jest chyba w końcu najbardziej zadowolona z takiego obrotu sprawy – Waldemar próbował bagatelizować, ale w gruncie rzeczy nie bardzo wierzył w to, co mówił.

Francesca istotnie nie ucierpiała, co nie zmieniało jednak faktu, że w wyniku raczej głupiej i nieprzemyślanej niż podłej intrygi Melanii młody hrabia Conti zginął w pojedynku z Carlianim, obecnym mężem Franceski, i to broniąc honoru właśnie jej, narzeczonej, chociaż naprawdę kierowała nim tylko urażona duma. Melania była tak winna tej śmierci, jakby to ona pociągnęła za cyngiel. Nie, ona nie zniosłaby w swoim domu obecności Emmy Carliani, mimo że Emma w niczym nie przypomina jasnowłosej, delikatnej, nieśmiałej matki.

– Tego nie da się łatwo wymazać z pamięci – Stefcia czytała w jego myślach. – Melania będzie nam wdzięczna za to, że wysłaliśmy Annę i Emmę do Luci. Zosia może się z nimi codziennie widywać. A właśnie, mój drogi – Stefcia uśmiechnęła się – przypomniałam sobie, że mam ci coś ważnego do powiedzenia. Wiem to od Anny. Wydaje się, że ona i Zosia ostatnio nie mogą bez siebie żyć, bez przerwy wymieniają listy. Otóż wyobraź sobie, że Zdzisław oświadczył się Zosi, a ona odmówiła!

– Zdzisław Michorowski?! I ona odmówiła?!

Rzadko zdarzało się Stefci widzieć męża wytrąconego z równowagi. Patrząc na jego oszołomioną twarz, nie wytrzymała – wybuchnęła śmiechem:

– Odmówiła i to z całą stanowczością. A ty twierdziłeś, że Zosia o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, żeby go usidlić!

– Bo tak było! Na pewno się nie myliłem. Coś musiało nagle się zmienić, ale nie mam pojęcia, co. Czyżby hrabianka miała na widoku lepszą partię? Tylko że lepszej nie ma! Nie chcę z tobą się sprzeczać, Steniu, ale nie wierzę w tę nagłą przemianę Zofii. To pusta, lekkomyślna i interesowna panna. Nie rozumiem Anny. Jak może przyjaźnić się z kimś, kto ma całkowicie inny niż ona stosunek do życia!

– Waldemarze, zapominasz, że one mają po siedemnaście lat – w głosie Stefci była wyraźna nagana. – W tym wieku człowiek dopiero zaczyna poznawać świat i rządzące nim prawa. Zosia właśnie odkrywa, że nie jest pępkiem świata, chociaż... – Stefcia zamyśliła się na chwilę – ...w pewnym sensie z tobą się zgadzam. W tym wszystkim jest coś niezrozumiałego, wręcz tajemniczego. I nie mogę się oprzeć przekonaniu, że Anna wie, co za tą całą historią się kryje. A wracając do Emmy. Ona przyjeżdża już w przyszły czwartek i myślę, że przez tydzień mogą tu obie z Anną trochę się ponudzić. Będą miały konie na pociechę.

– Potem odwiozę je do Warszawy. A może i ty z nami pojedziesz? Pójdziemy do opery, Melania z całą pewnością wyda bal, podobnie zresztą jak Lucia. Dla obu wizyta Emmy i Anny będzie pretekstem, żeby się trochę rozerwać.

– Do opery... Tak, chętnie znów poszłabym do opery – Stefcia odpowiedziała machinalnie, myślami cofając się o ponad dwadzieścia lat.

Z Waldemarem wybrali się wówczas po raz pierwszy do opery już jako para narzeczonych. Siedzieli pod obstrzałem w większości nieprzyjaznych spojrzeń. Waldemar trzymał jej rękę w swojej, a gdy się nachylał, jego wąsy dotykały jej czoła... Obrzucał ją gorącymi spojrzeniami, a ona płoniła się ogarnięta słodkim niepokojem i tęsknotą. Cieszyła się, że wokół jest tyle ludzi, bo Waldemar nagle wydał się kimś groźnym... Nie miała wtedy pojęcia, co to są namiętność i pożądanie.

– O czym myślisz, kochana – Waldemar z uśmiechem ujął rękę żony.

– O naszym pierwszym wspólnym pobycie w operze. I o tym, jak nas potraktowało towarzystwo. I o twojej kłótni z Barskim. Strasznie się wtedy bałam, że dojdzie do pojedynku.

– Tylko o tym? – Waldemar przytulił ją do siebie. – Bo ja przypominam sobie, jaka piękna byłaś tego dnia w białej skromnej sukni, pamiętam zapach twoich perfum i to, że bardzo cię wtedy pragnąłem. To ostatnie nie zmieniło się do dziś. – Przytulił ją jeszcze mocniej. – Pamiętasz?

– Nie – przekornie odpowiedziała Stefcia, chociaż spłonęła rumieńcem zupełnie takim jak przed laty, i ten rumieniec ją zdradził. Waldemar wpatrywał się w jej zaróżowioną twarz z miłością i zachwytem – w jego oczach dziś była równie piękna, jak wtedy, gdy – jako młodziutkiej narzeczonej – wkładał na palec pierścionek z brylantem.

– Zastanawiam się często nad szczęściem, które nas spotkało, i to w chwili, gdy już straciliśmy nadzieję. Oby nasze dzieci były równie szczęśliwe.

Stefcia musnęła usta męża w przelotnym pocałunku, po czym łagodnie oswobodziła się z jego objęć.

– Za chwilę podadzą obiad – przypomniała – i znów służba weźmie nas na języki – dodała z udaną powagą. – Lepiej więc zachowujmy się czasami tak, jak przystało małżeństwu w naszym wieku.

– Wiek nic tu nie ma do rzeczy – zaoponował Waldemar, odsuwając się od niej niechętnie. – Chwilami mam wrażenie, że z każdym dniem kocham cię bardziej.

Stefcia wzięła męża pod ramię i znów jeszcze na chwilę przytuliła się do niego. Pomyślała, że chyba nie zasłużyła na takie aż szczęście.

* * *

Rafał rozejrzał się zadowolony po swoim londyńskim mieszkaniu. Cieszył się, że rodzice spokojnie przyjęli jego decyzję o opuszczeniu ich obszernego, wygodnego domu. W niczym go, co prawda, nie krępowali, ale czuł, że potrzebna mu jest inna wolność. Helena, choć nie wyrażała głośno obaw, podejrzewała, że syn chce sprowadzać kobiety, a nie wypada mu tego robić, gdy mieszka pod dachem rodziców. Po złożeniu jednak kilku niezapowiedzianych wizyt uspokoiła się. Zawsze zastawała go pochylonego nad papierami. Nic w tym zresztą dziwnego, bo fabryka wymagała stałego nadzoru, ciągłego ślęczenia nad księgami rachunkowymi, a Rafał nie mógł zaufać nikomu poza młodym Maciejem Michorowskim. Ten jednak wciąż jeszcze się uczył.

Rafał usiadł za biurkiem i małym kluczykiem otworzył szufladkę zmyślnie ukrytą pod ciężkim blatem. Przechowywał w niej listy od Anny, do których czasami dołączone były krótkie karteczki od hrabianki Zofii Brochwicz. Nie zapomniała o nim... Anna pisała, że przyjaciółka odrzuciła oświadczyny Zdzisława Michorowskiego! Przyszłego ordynata! Rafał pamiętał, jakby to było dziś, zabiegi Zosi o względy Zdzisława, jego obojętność, a wreszcie zniecierpliwienie i lekceważenie. Jego samego Zosia wtedy nie zauważała. Dopiero po tej zabawie w przebieranki, kiedy jej brat Adam, przydzielił siostrze do towarzystwa nikomu nieznanego, prostego nauczyciela, hrabianka raczyła go dostrzec. Nie dziwił się jej za bardzo, bo przecież w tym towarzystwie on był nikim. A jednak potrafił zdobyć jej miłość. Nie mógł w to wątpić – długo jeszcze nie wiedziała, kim naprawdę jest.

Rozległo się pukanie do drzwi. Najęty do posług chłopak oznajmił wizytę Macieja Michorowskiego. Po chwili do pokoju wszedł młody mężczyzna. Miał zaledwie dwadzieścia lat, ale nikt nie nazwałby go chłopcem, z jego twarzy biły bowiem męskie zdecydowanie i energia. Szare oczy pod silnie zarysowanymi brwiami były identyczne jak u Waldemara i wszystkich Michorowskich. Włosy jasne o złotym połysku odziedziczył po matce. Wysoki i smukły, podobnie jak Rafał. Kuzyni z uśmiechem uścisnęli sobie ręce. Często razem spędzali czas, choć ostatnio Maciej zaniedbał nieco Rafała dla pięknych oczu Jane Asher.

Sprawa była niewątpliwie poważna, ponieważ Maciej nie należał do tych młodych, bogatych paniczyków, którzy zaraz po szkole wojażują po Europie, żeby się wyszumieć, chociaż oficjalnie nazywa się to odbywaniem studiów. Jane poznał w domu Orczykowskich i od razu go oczarowała. Była naprawdę piękną dziewczyną, niezwykle zgrabną, jasnowłosą, o białej skórze i jasnoniebieskich oczach. Poruszała się ze swobodnym wdziękiem, którego nie sposób się nauczyć. Tak, Maciek niewątpliwie dobrze wybrał – Rafał przyznawał to, choć sam wolał czarne oczy, krucze włosy i śniadą karnację Zofii, nad którą ona sama tak ubolewała.

– Przypomniałeś sobie o mnie – zagadnął Rafał kuzyna, polecając jednocześnie chłopakowi, aby przyniósł herbatę. Przyjrzał się baczniej Maćkowi i zauważył na jego twarzy zmęczenie i jakby niepewność – zwłaszcza to ostatnie w przypadku Michorowskiego było dość niezwykłe.

– Byłem bardzo zajęty – odpowiedział szybko, trochę za szybko, Maciej i Rafał się roześmiał.

– Mam zgadnąć, jak wygląda to twoje nowe zajęcie? Jasne włosy, niebieskie oczy i porcelanowa cera?

– Nie śmiej się, nie jestem w nastroju do żartów. Wierzyłem, że mi pomożesz.

Rafał od razu spoważniał, słysząc urazę w głosie Macieja.

– Zawsze możesz na mnie liczyć. Czy coś się stało?

– Postanowiłem poślubić Jane. Kocham ją!

– A co ona o tym myśli?

Maciej zaczerwienił się i chwilę zawahał, wreszcie jednak wyznał:

– Powiedziała, że też mnie kocha!

– No to w czym problem?

– Jej ojciec nie zgodzi się, żeby wyszła za mąż w wieku siedemnastu lat. Musielibyśmy czekać jeszcze rok, a nie chcemy tego. Ani ona, ani ja...

Rafał zdziwił się i nie potrafił tego ukryć. Nie spodziewał się, że wszystko pójdzie aż tak szybko. Nie był również pewien, jak na te rewelacje zareagują Stefcia i Waldemar. Polskie kręgi arystokratyczne były bardzo konserwatywne. W ich oczach córka fabrykanta, choćby nie wiem jak bogata, nie była dobrą partią. Jej ojciec zaczynał przecież niegdyś jako zwykły robotnik! Michorowscy nie podzielali wprawdzie tych uprzedzeń, ale...

– Czy pisałeś na temat swoich zamiarów rodzicom?

– Nie. Właśnie o to chodzi. Może mogłaby to zrobić ciocia Helena? Ojciec tak bardzo ją lubi – głos Macieja brzmiał coraz mniej pewnie. – Jeżeli ona napisze, że Jane jest wspaniałą dziewczyną, uwierzą.

– A jeżeli nie uwierzą? I zagrożą wydziedziczeniem?

– Czy ty wtedy też ode mnie się odsuniesz? Wyrzucisz z fabryki? Chyba wiesz, że w takiej sytuacji nie mógłbym poślubić Jane, bo nie miałbym z czego jej utrzymać...

– ...i jej ojciec nie zgodziłby się na małżeństwo, bo dla niego nie liczy się twój hrabiowski tytuł, a Jane jest przyzwyczajona do luksusu – Rafał wpadł młodszemu kuzynowi w słowo. – Nie, ja się nie odsunę. Jak mogłeś coś takiego pomyśleć?! Czy przyszło ci do głowy, że Jane może nie odpowiadać rola żony zwykłego inżyniera? Nie będziesz jej mógł zapewnić warunków, do jakich przywykła!

– Dla niej to nie ma znaczenia! – Maciej wypowiedział te słowa z takim przekonaniem, że Rafał – gdyby nie bał się śmiertelnie go urazić – najchętniej wykpiłby ten młodzieńczy idealizm.

– Widzę, że starannie wszystko zaplanowaliście... Jak zamierzasz przekonać jej ojca?

– Postawimy go przed faktem dokonanym!

Determinacja Macieja zaniepokoiła Rafała. Chyba nie planuje wykraść dziewczyny i wziąć z nią ślubu potajemnie? Taki skandal fatalnie odbiłby się na reputacji obojga, a niewykluczone, że również na interesach fabryki: rozwścieczony Asher mógłby być nieobliczalny, a wiązały go z Orczykowskimi poważne sprawy finansowe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki