Rosja Breżniewa - Jurij Czurbanow - ebook

Rosja Breżniewa ebook

Jurij Czurbanow

3,0

Opis

Wspomnienia ostatniego zięcia Leonida Breżniewa. Były pierwszy zastępca ministra spraw zagranicznych, generał pułkownik Jurij Czurbanow, po głośnym procesie o korupcję zostaje skazany na 12 lat łagru o zaostrzonym rygorze. W swoich wspomnieniach, których narracja zjednuje szczerością i otwartością, broni dobrego imienia zmarłego genseka oraz siebie, wykazując, że jego proces był sfingowany. Walorem tej książki jest osobiste świadectwo schyłkowych lat sowieckiej epoki i życia klanu Breżniewów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (7 ocen)
1
1
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DanielOpilowski

Z braku laku…

Słaby język, być może to wina tłumaczenia, choć nie wydaje mi się. Mąż córki Breżniewa z łagru opisuje swoją historię wciąż wychwalając system radziecki i jego/ swoje osiągnięcia i cnoty. Grafomańskie.
10
retyl

Nie oderwiesz się od lektury

Książka nudna, zmuszałem się do czytania
00

Popularność




Tytuł oryginałuMoj tiest’ Leonid Breżniew

Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redakcja merytoryczna i korekta Ewa Grabowska

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Beata Jankowska

Copyright © J. M. Czurbanow, 2013 Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2015

Zapraszamy na strony:www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebooku:www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks: 22 652 27 01 e-mail: [email protected]

Zostałem aresztowany 14 stycznia 1987 roku w gabinecie naczelnika wydziału śledczego Prokuratury Generalnej Związku Radzieckiego Germana Pietrowicza Karakozowa.

Poprzedniego dnia Karakozow zadzwonił do mnie do domu i powiedział, że jutro oczekuje mnie u siebie o godzinie dwunastej w południe. Rano jeszcze raz się zdzwoniliśmy i niczego nie podejrzewając, przyjechałem do prokuratury. Na dole czekał na mnie śledczy do spraw szczególnej wagi Litwak. Podaliśmy sobie ręce na przywitanie, Litwak życzliwie się uśmiechnął, on w ogóle sprawia wrażenie bardzo uroczego człowieka, i weszliśmy na piętro, do sekretariatu Karakozowa.

Gdy tylko przestąpiłem próg, poderwali się dwaj młodzi mężczyźni, których prezencja zdradzała wojskowych (nie udało mi się dowiedzieć, kim są) i oświadczyli: „Jesteście aresztowani!”. Tam na miejscu, w sekretariacie, zdjęli mi szelki, krawat, zegarek, z półbutów wyciągnęli sznurowadła. Świadkami były dwie kobiety, jak się później dowiedziałem od śledczego Mirtowa, pracownice prokuratury. Zresztą jasne jest, że pracownice – przecież byle kogo z ulicy nie weźmiesz, w końcu aresztują generała pułkownika. Dobrze, że byłem wtedy po cywilnemu, nie w mundurze wojskowym, bo przecież mogliby i pagony zerwać, chociaż w tym czasie jeszcze nie byłem pozbawiony stopnia, to stało się znacznie później.

I tak oto, trzymając spodnie w garści, stanąłem przed jasnym obliczem Germana Pietrowicza Karakozowa, naczelnika wszystkich śledczych ZSRR. W jego gabinecie byli już Gdlian i Iwanow, pułkownik służby sprawiedliwości Mirtow, młodzi mężczyźni, którzy oznajmili mi, że zostałem aresztowany, i jeszcze jeden człowiek, którego nie znam (możliwe, że był z KGB). Najbardziej mnie zaskoczył Karakozow. Teraz to już nie był ten uśmiechnięty German Pietrowicz Karakozow, który jakieś dwa miesiące wcześniej pierwszy raz poprosił, żebym przyjechał do niego, do gabinetu. Za stołem siedział nachmurzony, zadowolony z siebie człowiek – zadowolony z pierwszego zwycięstwa! Od razu pokazał mi nakaz aresztowania, podpisany przez zastępcę prokuratora generalnego Sorokę, przy czym (trzeba mieć na uwadze stan, w jakim byłem) wszystko to było zrobione tak szybko, wręcz mimochodem, że nawet nie zdążyłem odczytać zaznaczonej na nakazie daty. A zresztą jaka różnica?

Wiedziałem, że mogą mnie aresztować, szykują się do tego, szukają „haka”. Jeszcze gdy ministrem spraw wewnętrznych ZSRR był Fiedorczuk, poddano mnie obserwacji zewnętrznej. Na pozór żadnych oznak, w KGB pracują zawodowcy wysokiej klasy, ale ja czułem, że mnie śledzą. Tuż przed aresztowaniem miałem konfrontację z niejakim Karimowem, byłym pierwszym sekretarzem bucharskiego obkomu, która była delikatnie ustawiona, według wszelkich zasad przemyślanego „pressingu”.

Dokładnie tak samo jak teraz, zadzwonił do mnie Karakozow, przyjechałem do niego, w gabinecie był tenże sam Litwak i nagle wprowadzają nieogolonego, żeby nie powiedzieć brudnego, nieznanego mi człowieka o „wschodniej powierzchowności”. Nawet nie wiem, skąd się wziął, z którego wyszedł pokoju. Rzuciło mi się w oczy, że jest bez krawatu, bardzo zdenerwowany i niepewny. Karakozow pyta: „Juriju Michajłowiczu, poznajecie tego człowieka?”. „Nie, pierwszy raz widzę”. „I nigdy nie widzieliście?”. „Nie, nigdy”. „Jakże to, przecież to Karimow!”. „Jaki Karimow? W Uzbekistanie Karimowów tyle, co w Rosji Sidorowów i Pietrowów”. „A pamiętacie, jak przyjechaliście do miasta Gazli?”.

I przypomniałem sobie. W 1979 roku (wtedy zaczął się 1987), będąc w delegacji służbowej w Uzbekistanie, przyleciałem do Buchary i na lotnisku wyraziłem chęć obejrzenia leżącego niedaleko miasteczka Gazli, które w swoim czasie (zdaje mi się, że trzy lata wcześniej) mocno ucierpiało od trzęsienia ziemi. Wojska MSW ZSRR uczestniczyły w pracach związanych z usuwaniem skutków kataklizmu, więc moje zainteresowanie było całkowicie zrozumiałe. (À propos, w Gazli bierze początek nitka gazociągu Buchara–Ural, właśnie Ural, gdzie teraz przebywam w kolonii karnej o zaostrzonym rygorze; jakaś zła symbolika w tym jednak jest). I chociaż ten Karimow, który powitał mnie na lotnisku, od razu zaczął zapraszać, żeby coś zjeść i odpocząć po podróży, to powiedziałem, że przekąsić zawsze zdążymy, ale teraz trzeba się zająć sprawą i obejrzeć Gazli. Wsiedliśmy do samochodów i ruszyliśmy w drogę – to jest dziewięćdziesiąt kilometrów po dobrej szosie. Obejrzeliśmy miasto, a w drodze powrotnej nieoczekiwanie dla wszystkich poprosiłem o zatrzymanie mojego służbowego samochodu przy jednym ze sklepów.

Weszliśmy. Za mną idą Karimow i naczelnik bucharskiego UWD[1] generał Norow. Co widzimy? Mięsa nie ma, produktów żywnościowych tyle, co na lekarstwo, nawet papierosów, pamiętam, nie było, tylko machorka. To teraz machorka stała się marzeniem palaczy, a w tamtych czasach brak papierosów w sklepie to był przypadek nadzwyczajny. Pytam sklepową: „Czemu nawet papierosów nie ma?”. Odpowiada: „Co przywiozą z magazynu, to sprzedajemy”.

Tymczasem do sklepu zaczęli się schodzić miejscowi, zebrał się tłum liczący jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście osób. Przywitałem się, pytam, jak żyją, jakie mają problemy. I wtedy jedna kobieta, zapewne bardziej rzutkiego charakteru, odzywa się: „Towarzyszu generale, was tu oszukują, sypią piaskiem w oczy, zaopatrzenie jest złe, mięsa nie widujemy, a na targu jest drogie, mleka nawet nie ma”. Ogólnie rzecz biorąc, zwyczajne narzekania kupujących. Spojrzałem na Karimowa i spokojnie, nie podnosząc głosu, pytam: „Czy naprawdę nie można pomóc tym ludziom i zaprowadzić porządku? Przecież Buchara jest obok!”. Tamten natychmiast, w obecności wszystkich zapewnił mnie: „Juriju Michajłowiczu, wszystko będzie, jak należy”. Oto, prawdę mówiąc, cały incydent (jeśli to można nazwać incydentem). Pożegnaliśmy się z ludźmi, wsiedliśmy do samochodów i po obiedzie oraz krótkim odpoczynku w Bucharze wróciłem do Taszkientu.

Rzecz jasna, o tym, co było w Gazli, bardzo szybko zapomniałem. Były, jak się to mówi, też inne sprawy. I nagle teraz, po ośmiu latach, Karimow w gabinecie Karakozowa twierdzi, że w Gazli zachowałem się ordynarnie i lekceważąco. A on stracił głowę i żeby uniknąć skandalu, tegoż dnia przy obiedzie wpadł na pomysł, żeby wsunąć mi do bocznej kieszeni munduru dziesięć tysięcy rubli.

Speszyłem się. Patrzę na tego człowieka i myślę: Mój Boże, co za typ, jak można tak bezczelnie kłamać? Siedzi, cały się trzęsie, jasne jest przecież, że wszystkiego tego się wyuczył ze słów Karakozowa, że brzydzi się opowiadać takie głupstwa, ale – musi. Później dowiedziałem się, że Karimow był oskarżony o przyjęcie łapówek na sumę trzech czy czterech milionów, groziło mu rozstrzelanie, więc na prośbę śledczego nietrudno mu było się przyznać do jeszcze dziesięciu tysięcy, wytargowawszy za to dla siebie bodaj jakieś ulgi. Ale nawet gdyby w tej paczce były same sturublowe papierki, to pytanie, jak może ona wleźć do kieszeni munduru?

Zresztą już wtedy zrozumiałem, że jeśli Karakozow zechce, to „wlezie”. Nie dali nam możliwości zadania sobie nawzajem pytań, po prostu siedziałem i słuchałem Karimowa. Powtarzam: nikt mi nie powiedział, że to konfrontacja. Tak się konfrontacji nie prowadzi. Nie było tam nawet magnetofonu. W ogóle nie wyobrażam sobie, jak Karakozow i Mirtow pisali później protokóły, z czego? Kiedy kartkowałem przed procesem tomy sprawy karnej, tego protokółu konfrontacji nie znalazłem. A może tak umiejętnie go podpięli, że po prostu nie zauważyłem. Takie manipulacje śledczych są dobrze znane. Ale przecież od niego wszystko się zaczęło!

Wybiegając naprzód, powiem, że po przeszło dwóch latach, gdy już byłem zekiem, przypadkiem spotkałem się z Karimowem na etapie. Jechał do Taszkientu na sprawę byłego kierownika wydziału administracyjnego KC KP Uzbekistanu Umarowa, jeśli się nie mylę, a ja na sprawę byłego sekretarza obkomu partii w Nawoi Jesina. Tu, w „stołypinowskim”[2] wagonie, w jakim u nas przewozi się więźniów, Karimow ze szczegółami opowiedział mi, jak „łamali” go Gdlian i Iwanow[3], jak w przededniu konfrontacji Karakozow do spółki z Gdlianem i Iwanowem groźbami i szantażem zmusili go do zeznań przeciwko mnie. Spytałem: „A skąd się wzięło akurat dziesięć tysięcy?”. Karimow odparł, że tak mu powiedzieli w wydziale śledczym Prokuratury ZSRR...

Taka to była „konfrontacja”. Cóż robić? Wyjechać do innego miasta? Zrobić tak, żeby mnie nie znaleźli? Oczywiście, że nie, to wszystko bzdury. Po pierwsze, nie uda się ukryć. Po drugie, jeśli człowiek się przed kimś ukrywa, to jeszcze bardziej to przeżywa, wszystkiego się boi, cierpi jego dusza, sen staje się urywany i w rezultacie narobi on jeszcze więcej głupstw. A chmury zaczęły gęstnieć. Wszystko było głęboko przemyślane. Byłem na daczy, z nikim się nie spotykałem. Karakozow również przycichł na jakiś czas. Później bardzo się przeziębiłem, trafiłem do szpitala, dwa czy trzy tygodnie nikt mnie nie ruszał, aczkolwiek Karakozow do szpitala wydzwaniał, pytał, jak się czuję, dzwonił zarówno do mnie, jak i do lekarzy. Myślę, że oczywiście nie zdrowie go interesowało, ale to, czy dokądś nie umknąłem.

I oto zostałem aresztowany. Nie wierzyłem, że mnie aresztują, ale tak się stało.

Mojej żonie, Galinie Leonidownie Breżniewej, nic nie mówiłem. Oszczędzałem człowieka. I bez tego było jej bardzo ciężko.

Później cały przebieg śledztwa ujawni, że była to wcześniej zaplanowana akcja, że decyzję o aresztowaniu mnie podjęto na samej górze. Do śmierci nie zapomnę tego dnia, który całe moje życie rozbił na dwie części.

W gabinecie Karakozowa, jak już wspomniałem, zobaczyłem Gdliana i Iwanowa.

Ktoś, wydaje mi się, że Gdlian, położył przede mną białą kartkę papieru, dał mi swoje wieczne pióro, ponieważ mój długopis mi odebrano, i od razu, póki nie oprzytomniałem po samym fakcie aresztowania, zaproponował, abym napisał doniesienie o własnym przestępstwie. Teraz myślę: jakie to szczęście, że jednak się wówczas zorientowałem i kategorycznie odmówiłem. Byłaby to pewna śmierć. Po twarzy Karakozowa przebiegł cień, ale szybko się opanował. Gdlian również niezbyt się przejął. Zaczął się krzyżowy ogień pytań, po czym pod drwiąco powolne dyktando Gdliana napisałem adresowane do prokuratora generalnego ZSRR Rekunkowa doniesienie o tym, że pełniąc odpowiedzialne stanowiska w MSW ZSRR, przyjąłem łapówki na ogólną sumę półtora miliona rubli. Przechadzając się po gabinecie Karakozowa, Gdlian dyktował mi imiona i nazwiska stu trzydziestu dwóch osób, od których rzekomo wziąłem pieniądze, i sam wymieniał kwoty łapówek: 10, 20, 50, 200 tysięcy – ile zechciał! To wszystko byli ludzie, którzy w jakimś stopniu interesowali śledczych – Gdlian dyktował, a ja pisałem. Jak przez mgłę pamiętam to, co się wtedy ze mną działo, wszystko było jak w strasznym śnie. Gdlian wymienia jakieś nazwiska, a ja siedzę w roli technicznego wykonawcy i piszę do Rekunkowa wszystko, co mówi. Później wyprowadzono mnie tylnymi schodami na podwórze, wsadzono do „rafika”[4], po bokach usiadło dwóch drągali, którzy trzymali mnie za nadgarstki, żebym nie uciekł, i dostarczono do Lefortowskiego Więzienia Śledczego KGB ZSRR. Dopiero wczesnym rankiem dotarło do mojej świadomości, że w moim życiu stało się coś tragicznego i nie do naprawienia.

Zmęczenie, osłabienie po przebytej chorobie, całkowite zobojętnienie i brak czucia oraz straszne przygnębienie nie opuszczały mnie również 15 stycznia 1987 roku. Zaczął się drugi dzień mojego pobytu w więzieniu śledczym. Rzecz jasna, prawie nie spałem.

Trzeba trafu, że więzienie śledcze KGB znajduje się dosłownie dwa kroki od sztabu wojsk wewnętrznych MSW ZSRR, w którym pracowałem przez ostatnie lata. Codziennie przyjeżdżałem do Lefortowa do pracy i nie wiedziałem o istnieniu tego więzienia, podległego KGB. Pracują tam ludzie przygotowani, w Lefortowie nie ma żołnierzy, są tylko chorążowie kontrolerzy oraz oficerowie. Wielu mnie poznało, ale nie okazywali złośliwej satysfakcji, jak niektórzy pracownicy prokuratury. Cóż, dobre i to, jak się to mówi.

Przesłuchania były prowadzone przez cały następny dzień. W Lefortowie na pierwszym piętrze pokoje służbowe mają śledczy. Tam właśnie przybyli Gdlian, Iwanow, a nieco później Mirtow i Karakozow, to znaczy cała ich kompania. Bardzo chciałem przyjść do siebie, choć trochę się uspokoić i oprzytomnieć, zebrać myśli, od razu poprosiłem o to Gdliana i Iwanowa, ale oni, oczywiście, pozostawili moją prośbę bez odpowiedzi i tylko śmiali mi się w twarz. Innymi słowy, ich metoda psychologicznego nacisku, którą – trzeba przyznać – mistrzowsko opanowali, zadziałała z całą mocą. I ta prasa ruszyła!

Zaczęły się codzienne, wyczerpujące, wielogodzinne przesłuchania, znowu posypały się nazwiska jakichś ludzi, którzy rzekomo wręczali mi pieniądze w Uzbekistanie. I znowu nie byłem w stanie powiedzieć niczego sensownego, bezwolnie przytakiwałem wszystkiemu, o czym mówili Gdlian i Iwanow. Później zaś pod ich dyktando machinalnie zapisywałem to na papierze.

Nie mogłem kontrolować swojego zachowania i nie mogłem wziąć się w garść. Wszystko było jak we mgle. Przez pierwsze cztery dni całkowicie odmawiałem przyjmowania posiłków. Przychodziłem z przesłuchania, jak nieżywy padałem na pryczę, ale nie byłem w stanie zasnąć. W moją pamięć wbił się taki szczegół: w celi jest „karmnik”, do którego rzucono miskę z jakąś kaszą, był to poranek, powiedziałem kontrolerowi chorążemu, że rezygnuję ze śniadania, że w żaden sposób nie mogę się zmusić do zjedzenia czegokolwiek, i nagle ten chorąży, młody chłopak, mówi: „Proszę coś zjeść, bo pan osłabnie, powinien pan oszczędzać siły...”.

Nie brałem łapówek. Mam świadomość, że po gradzie artykułów w naszej prasie o „kapralu w lampasach”[5], który ugrzązł we wszelkiego rodzaju urzędowych przestępstwach, niejednemu z czytelników na pewno wydam się po prostu... niepoważny. Artykuły te osiągnęły swój cel. Gruntownie przygotowały i nastroiły opinię społeczną. Przez te lata praktycznie nie udawało mi się wypowiedzieć w prasie, uczciwie zachowało się tylko jedno jedyne czasopismo „Teatralnaja Żyzń”, które opublikowało moją wypowiedź, nie zmieniwszy w niej ani jednego wiersza. To rzadkość. Dziennikarze zazwyczaj postępowali inaczej. Teraz ja – już w pojedynkę – będę walczył ze wszystkimi, którzy w latach 1987–1990 bez wstydu i sumienia rzucali na mnie oszczerstwa, łgali w sądzie i po procesie, oraz z tymi, którzy mnie oszukali.

Oto dlaczego piszę tę książkę. Ludzie powinni znać prawdę. I ja opowiem wszystko, jak było, bez względu na to, ile to będzie mnie kosztowało. Gdy człowiek siedzi za drutami kolczastymi, zawsze łatwiej jest z nim walczyć, niż kiedy jest na wolności. I tu, w kolonii, łatwiej go dobić. Ale ja już nie mam nic do stracenia.

Podam tylko jeden szczegół. Gdy w Lefortowie było już ze mną całkiem źle, gdy z półsłówek Gdliana, Iwanowa i pułkownika Mirtowa zrozumiałem, że mogą mnie rozstrzelać, że jak się to mówi, wszystko gotowe, gdy już nie było żadnych wątpliwości, że „sprawę kremlowsko-uzbecką” Gdlian i Iwanow zamienili w niebywały spektakl polityczny, nie wytrzymałem i wybrawszy odpowiedni moment, zwróciłem się do naczelnika więzienia z ustną prośbą (takich próśb nie odnotowuje się na papierze) o spotkanie z przewodniczącym KGB ZSRR generałem armii Wiktorem Michajłowiczem Czebrikowem. Powiedziałem naczelnikowi: „W sprawie osobistej”. To dziwne zapewne, ale moja prośba została spełniona.

Wywołano mnie po kilku dniach, eskortujący mnie chorążowie mieli wystraszone miny. Zdaje się, że rąk za plecami nie trzymałem, ale nie zwracali uwagi, nie to im było w głowie. Poradzili mi, żebym się lepiej ubrał, jak mogłem, zastosowałem się do tej rady i oto, gdy wszedłem do gabinetu naczelnika więzienia, za jego biurkiem siedział Czebrikow. Podaliśmy sobie ręce na powitanie, przedstawił mi drugiego człowieka, który z nim był, powiedział, że to jego asystent do spraw Politbiura. Było i takie stanowisko. Zaczęła się rozmowa.

Czebrikow spytał, czy nie skarżę się na warunki albo na wyżywienie, ale takowych nie było, aczkolwiek stawka na wyżywienie w Lefortowie (zresztą również i w innych więzieniach KGB) wynosi czterdzieści siedem kopiejek na dobę – kasza i zupy, oto i całe wyżywienie. Ludziom chorym, sercowcom i wrzodowcom czasem dają troszeczkę masła i gotowanego mięsa, a wszystko inne, to znaczy na przykład herbatniki, biały chleb, jakieś najbardziej banalne produkty żywnościowe, również papierosy i mydło można kupować w sklepiku więziennym za kwotę do dziesięciu rubli miesięcznie, nie więcej. Mnie zabroniono otrzymywać paczki z domu (Gdlian mówił, że jacyś partyjni aparatczycy, w szczególności Uzbecy, chcą mnie otruć).

Jednak Czebrikowowi się nie poskarżyłem. Od razu spytałem go o coś innego: „Wiktorze Michajłowiczu, znacie mnie, ja znam was, proszę uczciwie powiedzieć – komu i po co potrzebny jest cały ten spektakl? Co się dzieje?”. Czebrikow spokojnie, patrząc mi w oczy, odparł: „Juriju Michajłowiczu, wasze aresztowanie było dyskutowane na Politbiurze”. I dosyć wymownie popatrzył na mnie. Wtedy wszystko zrozumiałem. To Politbiuro, a nie Prokuratura ZSRR, decydowało, czy mam być uwięziony, czy nie. Jeśli dobrze pamiętam, Czebrikow powiedział, że na Politbiurze nawet nie było głosowania w tej kwestii.

Wtedy się załamałem. Było jasne, że wszelki opór nie ma sensu, ponieważ moje aresztowanie to zawczasu zaplanowana akcja polityczna i że sądzić, szczerze mówiąc, mają zamiar nie mnie. I miałem rację. To był sąd nad Leonidem Iljiczem Breżniewem. Tak rosła w siłę „pieriestrojka”.

* * *

W styczniowy wieczór 1972 roku pojechaliśmy z kolegą na kolację do Domu Architekta przy ulicy Szczusiewa. Weszliśmy do restauracji, usiedliśmy przy stoliku, zamówiliśmy, jak pamiętam, rostbef na zimno, sałatki i butelkę wódki. Nie wiem jak teraz, ale w tamtym czasie w restauracji Domu Architekta był duży kominek i gdy go rozpalono, zauważyłem, że w głębi sali, przy dwóch stolikach zsuniętych razem, siedzi znajome towarzystwo. Rzecz jasna, obaj z kolegą od razu podeszliśmy, przywitaliśmy się i przysiedli. Przedstawiono nam tych, których nie znaliśmy, a wśród nich młodą, z wyglądu interesującą kobietę, która powiedziała skromnie i prosto: „Galina”. Nie miałem bladego pojęcia, że to jest Galina Breżniewa.

Taki był początek znajomości. Z pewnością, gdybym był pisarzem, mówiłbym teraz, że cały wieczór starałem się patrzeć tylko na Galinę Leonidownę, albowiem wokół stało się jakoś przytulnie i dobrze, ale nie jestem pisarzem, więc powiem, jak było: ta osoba od razu mi się spodobała. Porozmawialiśmy o czymś, ale niezbyt długo, wieczór miał się ku końcowi, przyszedł czas się pożegnać i wszyscy rozjechali się do domów. Nie pamiętam, czy prosiłem Galinę Leonidownę, żeby zostawiła mi numer swojego telefonu, jak to zwykle bywa między ludźmi, którzy nawiązali dobre relacje – zdaje się, że nie. Koniec końców, towarzystwo było znajome i zdecydowałem, że pewnie gdzieś się spotkamy.

Upłynął jakiś czas i wyszło tak, że Galina Leonidowna sama zadzwoniła do mnie do pracy. W żartobliwym tonie spytała, gdzie zniknąłem, czemu się nie odzywam. Nie ukrywam, że ucieszyłem się z tego telefonu. Od razu umówiliśmy się na spotkanie. Po pracy Galina Leonidowna podjechała po mnie i spędziliśmy razem cały wieczór. Bardzo to było dla mnie interesujące. Ta kobieta podobała mi się coraz bardziej. Później pojechałem na urlop, wypoczywałem w okolicach Moskwy. Galina Leonidowna kilka razy przyjeżdżała do mnie, ja również jeździłem do Moskwy. Nasza znajomość stała się serdeczna. I dopiero wtedy się przyznała, czyją jest córką.

Być może, nie warto o tym mówić szczegółowo, ale czytelnik sam pamięta, jaka wrzawa została rozpętana w gazetach wokół naszej rodziny. Lepiej sam powiem, jak było w rzeczywistości.

Gdy postanowiliśmy się pobrać, Gala zaprosiła mnie na daczę do ojca. Decyzja o nadaniu naszemu związkowi formalnych więzów, oczywiście, została podjęta nie z głupia frant, ale po długim wspólnym namyśle. Miałem też czysto ludzkie wahania. „A czy to wedle zasług?” – zadawałem sobie pytanie. W końcu Galina Leonidowna to córka sekretarza generalnego KC KPZR, wejdę do jego rodziny, czy jestem na to gotów? A zresztą jak to jeszcze będzie? I oto Gala mówi, że Leonid Iljicz chce się ze mną zobaczyć i mnie poznać.

Samopoczucie miałem mocno niepewne. W końcu to znajomość nie z prostym człowiekiem, ale z przywódcą naszej partii i narodu. Jednym słowem, konsternacja była dość duża. Ale skoro trzeba się zapoznać, to znaczy że trzeba.

Wszyscy wiedzą, że Leonid Iljicz i Wiktoria Pietrowna, jego małżonka, mieli mieszkanie przy Kutuzowskim Prospekcie. To pięć czy sześć standardowo rozplanowanych pokoi. Szum, hałas – za oknem zwyczajne moskiewskie życie. Co tu gadać, nie było tam niezbędnych warunków do pełnowartościowego wypoczynku, dlatego moskiewskiego mieszkania Leonid Iljicz nie lubił i bywał w nim nader rzadko, zaledwie pięć, sześć razy w roku. W Podmoskowiu, w rejonie odnicowskim, miał państwową daczę. Mieszkał w niej cały rok. Przyjdzie czas i pod sam koniec lat siedemdziesiątych Leonidowi Iljiczowi zaproponują nowe mieszkanie ze wszelkimi wygodami przy ulicy Szczusiewa. Oczywiście, tu było lepiej niż na Kutuzowskim Prospekcie, centrum obok, zaledwie kilka minut jazdy, ale czy to Leonid Iljicz był taki wierny, czy coś innego, dość że obejrzał nowe mieszkanie i powiedział, że jest dla niego za duże. Najprawdopodobniej jednak po prostu nie spodobało mu się przez swoją bezduszność czy coś, nie wiem. Mieszkanie na Kutuzowskim było skromniejsze, to zwyczajny moskiewski dom w starym budownictwie, do sufitu jakieś trzy metry, pokoje średnio po dwadzieścia pięć, trzydzieści metrów: stołowy, niewielki gabinet do pracy, sypialnia, pokój gościnny... Obsługa to zaledwie trzy osoby: kucharz, gotujący jedzenie pod okiem Wiktorii Pietrowny (zawsze podpowiadała, co Leonid Iljicz lubi najbardziej i jak to najlepiej przyszykować), kelnerka i sprzątaczka. Ochrony tu nie było, mieściła się na dole, na parterze. W tej klatce oprócz rodziny Breżniewów oraz Jurija Władimirowicza Andropowa, który mieszkał dwa piętra niżej, były mieszkania ministrów, pracowników partyjnych i państwowych, przy czym różnych szczebli, to znaczy nie był to dom Breżniewa, ale zwyczajny dom numer 26, usytuowany przy Kutuzowskim Prospekcie. Tutaj, w tym mieszkaniu, Leonid Iljicz miał dużą bibliotekę i taka sama, jeśli nie większa, była w jego daczy.

A ileż było publikacji o tej willi sekretarza generalnego! Cały kłopot w tym, że ja, na przykład, nie widziałem ani jednej fotografii do tych publikacji. A czy ktokolwiek je widział? Ciekawe, czemu by nie pokazać? Przecież Leonid Iljicz mieszkał nie w jakiejś superwilli, to był zwyczajny dwupiętrowy dom z cegły z płaskim dachem. Na górze była sypialnia Leonida Iljicza i Wiktorii Pietrowny, oni cały czas woleli być razem i gdy 10 listopada 1982 roku do Leonida Iljicza przyszła śmierć, Wiktoria Pietrowna spała obok; niewielki hol, gdzie się golił (sam, ale częściej, zapraszając fryzjera). Na pierwszym piętrze dwie albo trzy sypialnie dla dzieci, bardzo malutkie, nawiasem mówiąc, co najwyżej dziewięć, dwanaście metrów, z łazienką połączoną z toaletą.

Spaliśmy na zwyczajnych drewnianych łóżkach. Na dole pokoi mieszkalnych nie było, tylko jadalnia, obok kuchnia i niewielki hol. Na drugim piętrze Leonid Iljicz miał przytulny, ale zupełnie maleńki gabinet. Była tam również biblioteka. Zazwyczaj tam odpoczywał po obiedzie i nikt nie miał prawa mu przeszkadzać. Zasadniczo wszystkich interesantów Leonid Iljicz przyjmował w pracy. Na daczę przyjeżdżali tylko bliscy koledzy, co zdarzało się dość rzadko i zazwyczaj bliżej kolacji goście zbierali się i rozjeżdżali, z reguły około dziesiątej, wpół do jedenastej, nie później. Leonid Iljicz starał się żyć według ściśle ustalonego porządku, my znaliśmy ten porządek i nikt go nie zakłócał. O jedenastej już spał. Leonid Iljicz kładł się z takim zamiarem, żeby się obudzić nie później niż o dziewiątej rano.

Na całej daczy był jeden magnetowid i jeden telewizor – produkcji radzieckiej, zdaje mi się, że Rubin. Leonid Iljicz zawsze bardzo uważnie oglądał program Wriemia[6], po czym szedł spać. Na parterze była sala kinowa, a w niej bilard, w który Leonid Iljicz prawie nigdy nie grywał – nie była to właściwie sala, ale raczej pokój, w którym Leonid Iljicz zazwyczaj oglądał filmy dokumentalne. Bardzo je lubił, zwłaszcza filmy przyrodnicze.

W domu był basen, długi na jakieś piętnaście metrów, a na szerokość nawet mniej – około sześciu metrów. Rano Leonid Iljicz pod okiem lekarzy uprawiał tu gimnastykę. Obok domu był zapuszczony kort tenisowy, nikt na nim nie grał i szybko stał się niezdatny do użytku, zarósł trawą.

Co prawda, cała działka, na której stała willa, zajmowała dosyć duży teren, ale nie większy niż u innych członków Politbiura; po pracy i w dniach wolnych Leonid Iljicz bardzo lubił przejść się na świeżym powietrzu. Za korzystanie z państwowej daczy od niego, podobnie jak od wszystkich, była pobierana opłata, nie wiem ile, ale wiem, że za nią płacono, ponieważ Wiktoria Pietrowna, która dzieliła budżet rodziny, czasem „raportowała”: „Wszystko w porządku, za daczę zapłaciłam na pół roku z góry”. Leonid Iljicz podśmiewał się z tego: „A jakże, przecież tu mieszkamy, płacić więc należy”. Rozumie się, płacili też za mieszkanie przy Kutuzowskim Prospekcie.

Tam więc, na podmiejską daczę, zaprosiła mnie Galina Leonidowna na spotkanie z Leonidem Iljiczem. Był to dzień powszedni, mój urlop dobiegał końca. Przyjechaliśmy jakoś tak przed obiadem, Gala od razu poznała mnie z Wiktorią Pietrowną i zobaczyłem bardzo bezpośrednią, zadziwiająco czarującą kobietę. Siedliśmy do stołu i ona jakoś tak pokierowała rozmową, że moje skrępowanie, inaczej nie da się określić, szybko ustąpiło. Gdyby ktoś spojrzał z boku – za stołem siedziało dwoje dobrze znanych sobie ludzi i spokojnie rozmawiało na różne tematy życiowe.

Wieczorem oboje z Galą byliśmy w pokoju filmowym, oglądaliśmy jakiś obraz – nawet nie od razu się zorientowałem, że wszedł Leonid Iljicz. Dopiero na tle światła zobaczyłem, że stoi masywny człowiek w szarej karakułowej czapce furażerce. Wstałem, a on pyta: „Ty jesteś Jurij?”. „Ja”. On na to: „A czemu jesteś taki wysoki?”. Chciałem wykręcić się żartem, ale jakoś mi nie wyszło, a on dodał: „Dobrze, pójdę się rozbiorę, potem zjemy kolację i porozmawiamy”. Tak się zapoznaliśmy.

Później była kolacja: Leonid Iljicz, Wiktoria Pietrowna i my oboje z Galą. On zadał pytanie: „Wasza decyzja poważna?”. Spytał i mnie, i Galę. „Tak, przemyśleliśmy”. Ja ze swojej strony powiedziałem: „Tak”. Leonid Iljicz zainteresował się, gdzie pracuję. A ja byłem na stanowisku zastępcy szefa wydziału politycznego miejsc uwięzienia MSW ZSRR, odpowiadałem właśnie za te łagry, gdzie teraz sam siedzę. W żaden sposób nie zareagował, najwidoczniej już wiedział, kto zacz i na jakim stanowisku.

Co tam mówić, dopóki nie siedliśmy do kolacji, czułem się bardzo skrępowany, ale Leonid Iljicz był na luzie, swojego młodego rozmówcę traktował z szacunkiem, dobrze wspominał swoją robotniczą przeszłość, powiedział mi, że w organach spraw wewnętrznych trzeba poważnie pracować. Skrępowanie znikło więc i za stołem siedzieli dwaj mężczyźni, którzy mieli o czym rozmawiać. À propos, Leonid Iljicz ma niezłe poczucie humoru, to interesujący rozmówca i gdy się rozstawaliśmy, byłem już całkowicie rozluźniony i żywiłem najlepsze uczucia do rodziców mojej przyszłej żony.

Widocznie jednak mu się spodobałem. Nie dlatego, że jak piszą, jestem wysokiego wzrostu (181 centymetrów), szeroki w ramionach, oczy piwne... Na pewno nie tylko dlatego. W tamtym czasie Galina Leonidowna nie mogła się uskarżać na niedostatek kawalerów. Nawet wyższej rangi niż podpułkownik Czurbanow. Młody oficer, jeszcze nie wiadomo, jak mu się ułoży kariera, czy się nie potknie... Ale spodobałem się.

Wzięliśmy ślub w urzędzie stanu cywilnego dzielnicy gagarińskiej. Leonid Iljicz kategorycznie zabronił nam udawać się do pałaców ślubów. Chciał, żeby wszystko się odbyło możliwie najskromniej. Specjalnie wybraliśmy dzień, w którym USC miał wolne, przyjechaliśmy, otworzono nam, podpisaliśmy akt małżeństwa, złożyliśmy sobie życzenia. Co tam mówić, wspaniała była uroczystość w pustej przecież sali... Kolacja weselna odbyła się na daczy i trwała ze trzy godziny.

Można sobie wyobrazić onieśmielenie moich rodziców, gdy w wielkiej rządowej limuzynie przywieziono ich do willi sekretarza generalnego KC KPZR. Z dwóch garniturów ojciec wybrał lepszy, coś wyszukała sobie mama, uważali, że są szykownie ubrani, a mnie było ich żal do łez. Oczywiście, bardzo się krępowali, mama na dobitkę źle słyszy, ale ojciec trzymał się godnie, nie zawiódł. Gośćmi z mojej strony byli brat, siostra, kilku kolegów z pracy. Gala również zaprosiła dwie czy trzy przyjaciółki – w sumie był wąski krąg.

Było wesoło i swobodnie. Leonid Iljicz osobiście przyjmował gości, wychodził, witał się. Wyobrażam sobie samopoczucie człowieka, którego on jako gospodarz wychodził witać, ale później wypiliśmy po kieliszku i skrępowanie znikło. Nie pamiętam tylko, czy były tańce, zdaje się, że nie. Niektórzy oglądali filmy, inni po prostu spacerowali po terenie. Za stołem panowała przyjemna i dobra atmosfera. Leonid Iljicz sam się mianował tamadą[7], bardzo dużo żartował, opowiadał jakieś wesołe historie i był z gośćmi do końca, dopóki się wszyscy nie rozjechali. Tak oto ja i Galina Leonidowna Breżniewa staliśmy się mężem i żoną.

* * *

Kilka słów o mnie. Urodziłem się 11 listopada 1936 roku, a na 10 listopada, jeśli czytelnik pamięta, przypada Dzień Radzieckiej Milicji. Mój ojciec, Michaił Wasiljewicz, jest synem chłopa. Matka, Maria Pietrowna, pochodzi z Ukrainy. Jest o pięć lat młodsza od ojca, ale oboje jeszcze trzymają się dzielnie, aczkolwiek ojciec przeżył udar i ciężko choruje. Mieszkają w Moskwie w niewielkim dwupokojowym mieszkanku. Niedaleko od nich, na ulicy Alabiana, ma mieszkanie moja siostra, zaś brat z rodziną zajmuje podobne dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Festiwalowej, nieopodal Dworca Rzecznego. Być może byłbym w stanie pomóc im załatwić sobie nowocześnie wyposażone mieszkania gdzieś w śródmieściu, ale wbrew temu, co piszą nasze gazety, nigdy się nie zajmowałem podobnymi sprawami, ponieważ według normatywów obowiązujących w Moskwie, metraż, którym dysponowali moi bliscy krewni, był w pełni zadowalający i wiedząc o tym, nigdy do mnie z podobnymi prośbami się nie zwracali.

Nie mogę powiedzieć, że w latach szkolnych byłem wzorowym pionierem i na żaden dziecięcy wybryk sobie nie pozwoliłem. Ale też i nie byłem notowany w milicyjnej izbie dziecka, natomiast powtarzać klasę mi się zdarzyło – było to w siódmej klasie, kiedy się przeprowadziliśmy z jednej dzielnicy Moskwy do innej.

Ojciec jest starym pracownikiem partii. Gdy kończyłem szkołę, był przewodniczącym dzielnicowego komitetu wykonawczego dzielnicy timiriaziewskiej, na której terenie były cztery wyższe uczelnie, między innymi znana Akademia Rolnicza. Matka bardzo prosiła, żeby mi coś załatwił, ale ojciec kategorycznie odmówił. Powiedział tak: „Dopóki nie poznasz robotniczego kolektywu i nie zrozumiesz, czym on żyje, nie masz czego szukać na uczelni”. Trafiłem więc do szkoły zawodowej.

Jest w Moskwie fabryka Sztandar Pracy, dawniej to był zakład zamknięty, teraz został odtajniony, właśnie przy tej fabryce była zasadnicza szkoła zawodowa. Zacząłem się uczyć na ślusarza montera podzespołów lotniczych. Nie powiem, że wszystko szło mi łatwo, ale żyliśmy w zawodówce na swój sposób wesoło. Oczywiście, jak każdemu chłopakowi, potrzebne mi było kieszonkowe – na kino, na lody. Rodzice nie mieli wielkich możliwości, żeby mnie rozpieszczać: w naszej rodzinie było troje dzieci. Dlatego też w wakacje zebrałem watahę chłopaków i jeździliśmy na stację Moskwa-Kazańska rozładowywać wagony z warzywami i owocami. W ten sposób zarabiało się pieniądze na własne potrzeby, a że brygadzista pozwalał nam upychać do naszych satynowych spodni jabłka i zabierać je ze sobą, to przynosiłem wszystkie na domowy stół.

Pamiętam jednego mistrza, który ze stypendium zabierał nam po trojaku – dla siebie na wypitkę. Zebrawszy „daninę”, ze dwa tygodnie dawał w szyję, a później wszystko powtarzało się od nowa. Mój Boże, jak myśmy go nienawidzili! Stypendium wynosiło dwadzieścia trzy rubelki, a tu jeszcze nie wiadomo po co trzeba było wykładać trojaka. Przykro było do niemożliwości, ale wszyscy dawali i milczeli. Ja też milczałem. Czemu? Nie wiem...

Skończyłem szkołę i dostałem skierowanie do zakładów lotniczych. Tam nieźle zarabiałem i wszystko co do grosza przynosiłem do domu, do wspólnej kasy, tak u nas było. Byłem najmłodszy w brygadzie monterów, na początku było ciężko, a później się wciągnąłem i było nieźle.

Dwa lata później, w 1957 roku, komitet Komsomołu zakładów wysunął mnie do pracy na moskiewskim festiwalu młodzieży i studentów.

To były niezapomniane dni. Okazały się tak urokliwe, że można wspominać każdą chwilę, przecież właśnie wtedy przyjechały do nas po raz pierwszy delegacje z Ameryki i Izraela. Moja dzielnica leningradzka „objęła nad nimi patronat”. Świetni byli goście, wszystko ich interesowało – od naszych śmietników, na które oni, trzeba powiedzieć, byli „zaprogramowani”, do architektury Kremla. Co prawda, śmietniki im szybko zbrzydły, zresztą prawie nic przed nimi nie ukrywaliśmy i nikogo nie pilnowaliśmy: wcześnie rano wyjeżdżali do fabryk i zakładów pracy, do obozów pionierskich, i cały dzień był do ich dyspozycji. Nie chcesz jechać autobusem – wracaj pieszo, nie zapomnij tylko, gdzie twój hotel. A zapomnisz, to ci pokażą.

Ciągnęło mnie do pracy komsomolskiej. Festiwal się skończył i nagle dostałem pochlebną dla mnie propozycję zostania instruktorem komitetu Komsomołu dzielnicy leningradzkiej w Moskwie. Jeszcze w zawodówce byłem wybrany na zastępcę sekretarza szkolnego komitetu WLKSM, w zakładzie byłem członkiem komitetu wydziału, a poza tym brałem aktywny udział w życiu społecznym młodzieży zakładowej. Widocznie dostrzeżono to w rajkomie Komsomołu. Od razu powiem, że wszędzie stykałem się z ciekawymi, uczciwymi, absolutnie pozytywnymi ludźmi. Jedyną korzyścią dla mnie były kontakty z nimi, to znaczy tego parcia do wzbogacenia się nigdy nie miałem, a myślę, że nawet nie mogłem mieć, aczkolwiek pracownicy Komsomołu w tamtych latach mieli bardzo marne pensje, a ci, którzy mieli rodziny, w ogóle ledwie wiązali koniec z końcem.

Później, w 1961 roku, decyzją Komitetu Miejskiego KPZR zostałem skierowany do pracy w organach spraw wewnętrznych. Nie mogę powiedzieć, że byłem z tego zadowolony, ale to było zadanie partyjne. Początkowo byłem instruktorem do spraw Komsomołu wydziału politycznego w głównym zarządzie miejsc uwięzienia RFSRR. Następnie dostałem stanowisko zastępcy naczelnika wydziału politycznego głównego zarządu miejsc uwięzienia obwodu moskiewskiego, później znowu wróciłem do pracy komsomolskiej – w aparacie KC WLKSM. Tak więc wysługę lat w Komsomole mam dosyć dużą. W aparacie KC WLKSM byłem instruktorem, kierownikiem sektora w wydziale propagandy. Był to sektor, który nazywał się „praca z małoletnimi”, ale w rzeczywistości zajmował się zapobieganiem i profilaktyką różnego rodzaju czynów niedozwolonych wśród dzieci i młodzieży.

Teraz nastał czas, gdy my (w szczególności z pomocą prasy) podajemy w wątpliwość dosłownie wszystko, z czego przez całe lata byliśmy dumni. Obrzucamy błotem, jak się komu podoba, również Komsomoł. Przyszła kolej i na niego. W prasie stale pojawiają się artykuły o demoralizacji w strukturach KC WLKSM i nieomal o korupcji.

Ja nigdy nie uwierzę, żeby ktokolwiek w Komsomole pozwalał sobie na coś takiego. Każdy z nas zajmował się swoją sprawą. Każdy młócił swój stóg. Przyszedłem do KC WLKSM za Pawłowa, pracowałem za Tiażelnikowa i Pastuchowa – o tych towarzyszach, przywódcach na skalę ogólnozwiązkową, pozostały mi jak najlepsze wrażenia.

Wybiegając naprzód, powiem, że Leonid Iljicz był zorientowany we wszystkich sprawach Komsomołu. Cenił zwłaszcza Tiażelnikowa. Zaprosił go do pracy w KC KPZR i nie krył, że jest on bardzo perspektywicznym aparatczykiem, że on stawia na Tiażelnikowa i z czasem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to możliwe, że w przyszłości będzie sekretarzem KC do spraw ideologii. Kiedyś Leonid Iljicz przyjechał do siebie na daczę, byliśmy tam z Galiną Leonidowną, usiedliśmy do kolacji i Leonid Iljicz zaczął się dzielić wrażeniami z dopiero co odbytej ciekawej rozmowy z Tiażelnikowem. „Tak, nie pomyliliśmy się co do niego” – skwitował wtedy Leonid Iljicz.

Nie wiem, o czym myślał Jurij Władimirowicz Andropow, dlaczego od razu po zejściu Leonida Iljicza z tego świata usunął Tiażelnikowa z aparatu KC KPZR i wysłał go na stanowisko ambasadora do Rumunii? Czy nie dlatego, że sam Andropow był ideologiem?

Zresztą i inni liderzy komsomolscy – każdy z nich był wyrazisty i samoistny, każdy pozostawił swój ślad. Nie mogę zrozumieć, czemu inicjatywy Komsomołu tamtych lat dzisiaj są piętnowane. Chociażby szturmowe komsomolskie budowy, przecież to wspaniałe! Sam miałem okazję brać w nich udział, ponad trzy miesiące byłem na ugorach, widziałem tę młodzież, bywałem w Lipecku na budowie kombinatu metalurgicznego – wszystko to pozostało w pamięci. Często wyjeżdżaliśmy w delegacje, czasem całym wydziałem KC, z uwagą i dogłębnie zapoznawaliśmy się z doświadczeniem organizacji komsomolskich kraju, bywaliśmy w fabrykach i zakładach pracy, w poprawczych zakładach pracy (już wtedy wyrabiałem sobie pewne pojęcie o koloniach i więzieniach). Po powrocie do Moskwy następowała żywa wymiana poglądów, każdy się starał, żeby jego notatka była bardziej pogłębiona i interesująca. Żadnych intryg! Nie odczuwaliśmy „choroby dorosłości”. W KC WLKSM była doskonała atmosfera do pracy. A gdy przychodziła pora wypoczynku, wyjeżdżaliśmy wszyscy razem, jeśli ktoś miał wesele, to zapraszany był cały wydział i oprócz prezentu każdy starał się zabrać ze sobą coś do jedzenia z domu. Często spotykaliśmy się wieczorami, ale to nie były popijawy, jak dzisiaj się pisze, to były normalne wieczorki. Wszystko w miarę. Jeśli pracownik komsomolski się rozwiódł – to już nadzwyczajna sprawa! Musiał się wytłumaczyć w swojej organizacji podstawowej i w kierownictwie KC WLKSM. To znaczy, że po prostu nie mieliśmy ochoty na jakiekolwiek niedozwolone zachowania. Kary za takie zachowania były surowe.

Słowem, nie wszystko było złe. Właśnie Komsomołowi zawdzięczamy to, że pojawili się u nas znakomici pracownicy partyjni. Sekretarzem KC WLKSM w połowie lat sześćdziesiątych był Soliko Chabeiszwili, człowiek ostry, dynamiczny, bardzo ciekawy. Gdy byłem w Lefortowie, Gdlian nagle powiedział mi, że Chabeiszwili, który wówczas piastował wysokie stanowisko sekretarza KC KP Gruzji, również został aresztowany, że postawiono mu zarzut wzbogacenia się na sumę prawie półtora miliona rubli, podczas przeszukania w mieszkaniu przejęto dziesiątki kilogramów czystego złota. A teraz okazuje się, że niczego podobnego nie było. Gdlian mówił również, że Soliko nie wyjdzie żywy z więzienia, rzekomo już pękł, że idzie na rozstrzelanie. Napomknął również o kimś „z Kremla”, nieomal o Szewardnadzem. Dopiero z gazet, już tutaj, w kolonii, dowiedziałem się, że Soliko Chabeiszwili się nie poddał.

Kiedy w Gruzji doszedł do władzy Dżumber Patiaszwili, sekretarz KC, podobnie jak Soliko, po prostu postanowił pozbyć się Chabeiszwilego i postąpił z nim jak w średniowieczu: wrzucił go więzienia. A jak z rozstrzelaniem nie wyszło, gdy w sądzie ludzie odmówili krzywoprzysięstwa, psując szyki Patiaszwilego, postanowili rozprawić się z Soliko w inny sposób. Zamknęli go w więziennym karcerze, gdzie on, człowiek już w starszym wieku, przesiedział ponad dwa lata. W lodowatym kazamacie, w którym biegały szczury, a w deszczowe dni było wody po kolana, przebywał aż do 9 kwietnia 1989 roku, kiedy to w Gruzji nastąpiły tragiczne wydarzenia i Patwiaszwili został odsunięty od władzy. Obecnie Sąd Najwyższy republiki skrócił wyrok Soliko Chabeiszwilego o osiem lat i za rok, jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie on na wolności.

Tutaj, w kolonii, przeczytałem wywiad z nim. Nie do uwierzenia, co przeżył ten człowiek. Ale czy tylko on jeden? Dobrze wspominam Otara Czerkezję, sekretarza KC LKSM Gruzji. Przez ostatnie lata zajmował stanowisko przewodniczącego Rady Ministrów GSRR. To ta sama „drużyna” – Chabeiszwili, Czerkezja. Wszyscy pracowali z Szewardnadzem.

Gorkowskim obkomem Komsomołu kierował Janajew[8], później przeszedł do Komitetu Organizacji Zagranicznych i stanął na jego czele, kierował WCSPS[9]. Na IV zjeździe deputowanych Janajew został wybrany na wiceprezydenta ZSRR. Pracowałem razem z Wizirowem, który wówczas nadzorował wydział młodzieży pracującej – pozostał w mojej pamięci jako energiczny agitator. Pugo[10] również kierował w KC WLKSM jednym z wydziałów, razem podejmowaliśmy szereg decyzji. Pamiętam dobrze Sniečkusa[11]. Był to człowiek o znaczącej biografii, stary rewolucjonista, konspirator, który poświęcił swoje życie sprawie utrwalenia władzy radzieckiej na Litwie. Wątpliwe, aby Sniečkus i jego żona, również była konspiratorka, zaaprobowali procesy, które toczą się dzisiaj na Litwie. Galina Leonidowna i ja – oboje żywiliśmy wyjątkowo głęboką sympatię do Sniečkusa i za każdym razem, gdy bywaliśmy w Wilnie, kładliśmy kwiaty na jego grobie.

Wydaje mi się, że nie powinniśmy zapominać konkretnych i pożytecznych dzieł Komsomołu. Ja osobiście przechodziłem do służby w organach spraw wewnętrznych z dobrą, jeśli tak można powiedzieć, wyprawką – komsomolską, ideologiczną. To znaczy, że wszystko najlepsze, co mogła pomieścić moja głowa, czerpałem z Komsomołu. Pomagało mi to w kolejnej pracy.

Szczełokow[12] szeroko otworzył drzwi MSW przed komsomolskim aktywem. Niektórzy chłopcy, jak to mówią, skręcili w bok, coś im nie wyszło, ale wielu naszych znalazło tam miejsce dla siebie i pracują do dziś. Ślą mi tu, do kolonii, listy, w których proszą, żebym nie tracił hartu ducha i przekazują pozdrowienia. Staram się utrzymywać z nimi kontakt listowny. W jakimś stopniu to pomaga. Zresztą i tutaj wielu więźniów to byli oficerowie organów spraw wewnętrznych; spotykamy się, dyskutujemy, wspominamy nasze sprawy. Nie mogę powiedzieć, że mnie bardzo ciągnęło do pracy w milicji. Ale to było zadanie. Jest takie pojęcie, jak dyscyplina partyjna. Chcesz czy nie – trzeba. Dla dobra państwa. Dlatego nie oponowałem.

To był rok 1967. Zostałem mianowany zastępcą naczelnika wydziału politycznego miejsc uwięzienia RFSRR.

Po Komsomole ta praca jeszcze długo wydawała mi się nazbyt akademicka, „papierowa”, bardzo pragnąłem żywych i wielostronnych kontaktów, do których przywykłem, jakby brakowało mi zapału, ale jednocześnie gromadziłem pierwsze doświadczenia zawodowe. Niemal nie opuszczałem miejsc pozbawienia wolności, objechałem wiele obozów.

Wówczas to były inne kolonie niż teraz. Na miejscu „internatów” dla dzisiejszych zeków wtedy stały rozpadające się baraki pełne pluskiew i szczurów. Na terenie kolonii nader rzadko widywałem drzewa, chociaż to jest strefa środkowa, a nie pustynia. A pracującą tu kadrę oficerską głównie tworzyli ludzie, którzy nie znaleźli dla siebie miejsca w cywilu. Pozostawało im tylko jedno wyjście – zatrudnić się tam, gdzie potrzebne są mocne pięści. Strach, co się działo.

Jeszcze gdy pracowałem jako zastępca naczelnika do spraw Komsomołu miejsc uwięzienia obwodu moskiewskiego, została mi w pamięci moja pierwsza delegacja do Sierpuchowa. Dotarłem tam już pod wieczór, kolejką elektryczną, naczelnik więzienia – pułkownik, były frontowiec, przywitał mnie niechętnie i mówi: „Dobrze, już późno, ja pójdę do domu, a jutro się spotkamy i porozmawiamy”. „Dobrze – odpowiadam – a ja na razie zapoznam się z organizacją komsomolską” (według naszych danych, więzienna organizacja WLKSM zalegała ze składkami komsomolskimi). Spotkałem się, wyjaśniłem – wygląd tych strażników żałosny, kiepskie umundurowanie, co tu gadać, słowo daję…

Nastała noc. A gdzie spać? Nikt ci przecież hotelu nie zamówi. W pokoju naczelnika stała skórzana kanapa, tam się ułożyłem. Dali mi poduszkę, przykryłem się szynelem, usnąłem. A tu jeszcze trzeba wiedzieć, że w więzieniu była oczywiście własna służba kontrolno-wychowawcza, ale oficer przybyły z Moskwy, z wydziału politycznego, był dla nich w danym momencie starszym przełożonym. W przypadku jakiegoś zdarzenia, podjęcie decyzji przypadłoby właśnie mnie.

I oto w nocy budzi mnie straszny hałas. Co jest? Wbiega śmiertelnie wystraszony dyżurny pomocnik naczelnika aresztu śledczego i melduje, że w jednej z cel awanturują się więźniowie, że trzeba coś pilnie robić. A ja – pierwszy raz w więzieniu, zeków nigdy na oczy nie widziałem. I oto idziemy tymi korytarzami, wyzwiska wokoło takie, że nie da się powtórzyć, przy czym nie wiadomo kto mocniej przeklina, strażnicy czy więźniowie.

Okazało się, że któryś z zeków poczuł się urażony, czegoś im nie dali, więc oto „powstali”. No, jakoś ich uspokoiliśmy, położyłem się spać, ale usnąć się nie udało. Rano przyszedł naczelnik więzienia, zameldowano mu co i jak. „Dobra – powiada – zobaczy się”. Zostajemy sami. „No jak, było strasznie?” – pyta. „Oczywiście – mówię – w więzieniu awantura!”. „Ale to nie w więzieniu, to my ciebie sprawdzaliśmy!”. Aż usiadłem… „Niezłe żarciki – mówię – tu sobie stroicie…”. A on się śmieje, aczkolwiek ja rozumiem tego starego frontowca – on przeszedł wojnę, a ja dla niego jestem chłopaczek, młokos.

Oczywiście, nie wiem dokładnie, tylko mi się zdaje, że zeków wówczas było u nas więcej niż teraz. Tak oto dzień w dzień przepracowałem trzy lata na odcinku propagandy i agitacji, wychowania ideowego zarówno kadry, jak i osadzonych. No, a kiedy się ożeniłem, widocznie ktoś powiedział Leonidowi Iljiczowi, że nie wypada, żeby zięć sekretarza generalnego KC KPZR był klawiszem. Wtedy awansowano mnie na zastępcę naczelnika zarządu politycznego wojsk wewnętrznych MSW ZSRR, nadając mi stopień pułkownika. I chociaż dzisiaj piszą, że od razu po ożenku otworzyła się przede mną zawrotna kariera, to nikt nie zwraca uwagi na fakt, że i w wydziale politycznym miejsc uwięzienia zajmowałem etat pułkownika. A jeśli już mowa o perspektywach, to w mojej poprzedniej pracy było ich znacznie więcej.

Wówczas, w 1972 roku, na czele zarządu politycznego wojsk wewnętrznych MSW ZSRR stał generał lejtnant Kotow. Był to bez wątpienia doświadczony pracownik kadrowy, ale nie miał nawet wyższego wykształcenia i wszyscy, oczywiście, zdawali sobie sprawę, że nie złapał Pana Boga za nogi. Rzecz jasna, pojawienie się młodego, trzydziestopięcioletniego pułkownika powitał bez zachwytu i oklasków, tym bardziej że samemu Kotowowi już szła sześćdziesiątka. Przydzielono mi malutki pokoik służbowy, gdzieś tak około piętnastu metrów, tak że przy dobrych chęciach mogło się w nim zmieścić nie więcej niż sześć, siedem osób. Jeden czy dwa telefony służbowe, kilka krzeseł – w sumie skromne robocze wyposażenie. U szefa zaś przeciwnie – komfortowy i wygodny gabinet z „kremlówką”[13] i aparatem WCz, adiutantem itd. Niczego podobnego ja nie miałem. Nawet toaletę naczelnik zarządu miał własną, a ja i pozostali zastępcy – razem ze wszystkimi. Ale kto na to zwracał uwagę. Zajmowałem się problemami wychowania ideologicznego i pracą polityczno-wychowawczą w wojskach wewnętrznych. Praca ideologiczna była prowadzona w powiązaniu z zadaniami, które realizowały te wojska. Do ich kompetencji wchodziła ochrona zakładów pracy poprawczej i obiektów przemysłowych, ale najważniejsza, oczywiście, była odpowiedzialna i wymagająca ogromnego wysiłku praca w sferze ochrony porządku społecznego.

„Generała” dostałem nie od razu, jak teraz piszą, ale dopiero po trzech latach, chociaż między pułkownikiem i generałem nie ma żadnych terminów regulaminowych, stopień generalski jest nadawany za wyniki pracy.

Byli, oczywiście, ludzie, którzy chcąc się podlizać, albo z koniunkturalnych pobudek, nawet nie porozumiewając się z mną, zwracali się nie tylko bezpośrednio do Szczełokowa, ale i do Breżniewa, z prośbą o nadanie mi stopnia generała majora. Mówił mi o tym sam Leonid Iljicz. Raz, gdy Leonid Iljicz był w nie najlepszym nastroju, zatrzymał mnie nieoczekiwanie, spojrzał spod tych swoich brwi i pyta: „Tobie co, do generała pilno czy jak?”. Bardzo się zdziwiłem i pytam, o co właściwie chodzi? „A bo są tu interesanci”.

Jednym słowem, Leonid Iljicz od razu dał do zrozumienia, że na generalskie naramienniki trzeba zasłużyć, zapracować. Miałem też nerwową rozmowę ze Szczełokowem. Nikołaj Anisimowicz nie krył oburzenia, że ktoś za jego plecami mógł się zwracać do Breżniewa. A na razie poznawałem tajniki pracy: złożony mechanizm ideologiczny organów politycznych oraz organizacji partyjnych i komsomolskich wojsk wewnętrznych. Wszystko to wymagało czasu i wielkiego napięcia. Były interesujące wyjazdy służbowe, spotkania i rozmowy w organizacjach podstawowych z członkami partii, komsomolcami, żołnierzami i kursantami szkół wojskowych – stopniowo wchodziłem do nowego dla mnie środowiska wojskowego, gdzie wszystko, od żołnierskiej amatorskiej działalności artystycznej do poważnych problemów pracy partyjno-politycznej i ideologicznej, było ważne i interesujące. Czułem, że ta robota coraz bardziej mi się podoba.

Gdzież to nie byliśmy z moimi wiernymi żołnierzami kierowcami! Ile ci chłopcy nie porozbijali samochodów! Miałem ostrych kierowców, byli również infantylni, wszyscy tak samo sumiennie tłukli auta, ale ja lubiłem nie ostrych i nie infantylnych, ale uczciwych szoferów, to znaczy takich, z których nie da się wyciągnąć zbędnej informacji. Nie powiem, żebym się miał bać donosicielstwa czy jeszcze czegoś, bądź czuł brak zaufania do mnie ze strony kierownictwa zarządu i MSW. Po prostu zawsze uważałem, że w takiej instytucji, jak nasze ministerstwo, zbędna informacja, zbędne pytania czy odpowiedzi są absolutnie niepotrzebne.

Nastał rok 1975. W pracy zarządu politycznego coraz częściej pojawiały się niedociągnięcia. Generał lejtnant Kotow wdał się w sprawy pozasłużbowe – mam na myśli remont mieszkania z wykorzystaniem żołnierzy budowlańców, niekończące się zakupy towarów i produktów w magazynach i sklepach żołnierskich, zafascynowanie różnego rodzaju „prezentami” itd. Było wokół tego wiele niezdrowych rozmów i pogłosek. Były one bardzo rozdmuchiwane wśród kadry zarządu politycznego i obrastały w najbardziej nieprawdopodobne szczegóły. Oczywiście, wszystko to nie sprzyjało normalnej, rzeczowej atmosferze i było jasne, że Kotowa należy zwolnić z zajmowanego stanowiska.

Jednym z zastępców naczelnika zarządu politycznego, gdy ja tam przyszedłem, okazał się pułkownik Bielikow, człowiek „wiedzący swoje, bardzo skryty i przebiegły. Teraz Bielikow jest na emeryturze, zdaje się, że mieszka w Moskwie i zajmuje się organizowaniem wystaw filatelistycznych. Wcześniej niż ja dostał „generała”, aczkolwiek w kadrze ten wiecznie marudzący i z czegoś niezadowolony człowiek nie był lubiany. Drugim zastępcą Kotowa był doświadczony i spokojny generał Gridin, kadrowy wojskowy – na służbę do MSW przyszedł z Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego. Tak więc trzej zastępcy: Bielikow, Gridin i Czurbanow. Kogo mianować naczelnikiem zarządu? Wybór padł na mnie i, jak myślę, nie tylko dlatego, że byłem zięciem sekretarza generalnego KC KPZR – po prostu na szalę położono przede wszystkim wiek wszystkich trzech i walory merytoryczne. Poza tym – co najważniejsze – uwzględniono „widoki na przyszłość”.

Krótko mówiąc, zostałem naczelnikiem zarządu politycznego wojsk wewnętrznych MSW ZSRR. W pierwszym okresie było bardzo trudno układać relacje, przede wszystkim z zastępcami, czułem się w pewnym stopniu niezręcznie, ponieważ byli ode mnie starsi i bardziej doświadczeni, znali więcej i lepiej pracowników kadry oraz życie wojska. Ale stopniowo wszystko znalazło się na swoim miejscu.

Bielikow nie mógł przeżyć, że to ja zostałem naczelnikiem i od razu powiedział mi, że nie chce ze mną pracować. No, a co mnie zmuszało, żeby pod bokiem trzymać „torpedę”, która w każdej chwili może wybuchnąć? Do tego nie wiadomo, w którą stronę polecą odłamki! Otwarcie powiedziałem mu: „Iljo Grigorjewiczu, albo będziemy pracować razem, albo się rozstaniemy”. On to przemilczał. Niebawem stało się jasne, że trzeba się rozstać. I tak się stało wyłącznie dla dobra sprawy.

A z generałem Gridinem, przeciwnie, pracowałem aż do mojego odejścia do ministerstwa. I zachowałem o Piotrze Siemionowiczu jak najlepsze wspomnienia.

Zostawszy naczelnikiem zarządu politycznego, stopniowo doszedłem do wniosku, że konieczne są zmiany kadrowe: potrzebne było odmłodzenie aparatu. To wcale nie oznacza, że ja, młody generał major, dobierałem sobie nowy „team”. Weterani wojsk wewnętrznych, wszyscy, którzy mnie pamiętają, nigdy nie powiedzą, że Czurbanow bez zastanowienia „ścinał głowy” na lewo i prawo. W polityce kadrowej byłem bardzo ostrożny. Często bywając na wyjazdach, uważnie przyglądałem się młodym pracownikom politycznym, wyodrębniając mądrych i znających się na rzeczy oficerów. Dla mnie jest absolutnie oczywiste, że pracownikiem politycznym trzeba się urodzić. Takich ludzi spotykałem również wśród młodych oficerów garnizonu moskiewskiego, było tu wielu młodych chłopaków z wyższym wykształceniem wojskowym, w rozmowach z nimi sprawdzałem ich stosunek do sprawy itd.

Tak więc, biorąc pod uwagę, że w kadrze zarządu politycznego było wielu oficerów ze stażem dwadzieścia pięć i więcej lat, bardzo ostrożnie i z szacunkiem traktując tych doświadczonych i zasłużonych ludzi, dobieraliśmy im zmianę. Pracowaliśmy zgodnie i z zaangażowaniem.

W 1975 roku zostałem odznaczony Orderem Czerwonej Gwiazdy. W uchwale było powiedziane: „Za przygotowanie bojowe i polityczne składu osobowego wojsk wewnętrznych oraz w związku z trzydziestoleciem zwycięstwa nad faszystowskimi Niemcami”.

Rok później, w 1976, zostałem mianowany zastępcą ministra spraw wewnętrznych ZSRR. To było tak: zbliżało się święto listopadowe, do defilady na placu Czerwonym pozostawało jeszcze kilka dni i my z Galiną Leonidowną jechaliśmy na daczę, gdy nagle w aucie zabrzmiał dzwonek telefonu z sekretariatu Leonida Iljicza i dyżurna sekretarka spytała, w którym miejscu drogi teraz jesteśmy. Uzyskawszy odpowiedź, oznajmiła: „Juriju Michajłowiczu, będzie z wami rozmawiał Leonid Iljicz”. W pierwszej chwili pomyślałem, że coś się stało.

Zapanowała cisza. W aucie rozległ się dzwonek telefonu, Leonid Iljicz przywitał się, spytał, gdzie jesteśmy, i gdy odpowiedziałem, rzekł: „Gratuluję ci nowego stanowiska”. Speszyłem się. Pytam: „Jakie stanowisko?”. „Zostałeś mianowany zastępcą Szczełokowa”. „Jakże to – mówię – Leonidzie Iljiczu, nikt się ze mną nie konsultował”. „Masz ci los – na poły żartem mówi on – jeszcze się mam z tobą konsultować! To decyzja Politbiura, ja tylko podpisałem. Nawiasem mówiąc, rekomendował cię Szczełokow. I jeszcze: przyznano ci stopień generała lejtnanta…”.

Nie mogę powiedzieć, że ze szczęścia mnie zamurowało, przeciwnie, mówię: „Leonidzie Iljiczu, do takiego zakresu pracy ja, z pewnością, nie jestem jeszcze gotowy”. „To nic – ze śmiechem odparł Leonid Iljicz – weźmiesz na siebie kadry i o wszystkich problemach kadrowych będziesz raportował bezpośrednio mnie”. Zrozumiałem, że raportować należy tak… w sumie z pominięciem Szczełokowa. Dlaczego, czym to było podyktowane, nie wiem. Leonid Iljicz od razu powiedział, że do kadr w MSW należy się odnosić z wielką troską i szacunkiem, z maksymalną delikatnością.

Nie sądzę, żeby Leonid Iljicz nie ufał Szczełokowowi. Raczej po prostu potrzebował obiektywnej informacji, między innymi w zakresie polityki kadrowej MSW ZSRR. Wszakże był to rok 1976: jeszcze stosunkowo młody i energiczny sekretarz generalny KC KPZR, wierzący we własne siły i zdolność do pracy minister spraw wewnętrznych – a tu awansowanie zięcia genseka na stanowisko wiceministra, nic mu przedtem nie powiedziawszy i jeszcze komentując to mianowanie w taki właśnie sposób…

Miałem czterdzieści jeden lat. Jeśli mam być szczery, to myślę, że Szczełokow, oczywiście, nie prosił w mojej sprawie Breżniewa i nigdzie mnie nie wysuwał. Mógł mnie zrobić naczelnikiem zarządu politycznego wojsk wewnętrznych albo mianować na jakieś inne wysokie stanowisko, ale nigdy nie oddałby kluczy do swojego gabinetu. To z pewnością był pomysł Leonida Iljicza. I miał on w tym, oczywiście, całkowicie konkretny cel…

Kilka dni później przeniosłem się na Ogariowa 6. Gabinet mojego poprzednika okazał się malutki, w każdym razie mój pokój w zarządzie politycznym był bez porównania lepszy. Ale to nic, do pracy w zupełności wystarczał. Przywitał mnie asystent poprzedniego wiceministra Aleksander Nikołajewicz Timofiejew. Potem okazało się, że był to nadzwyczaj skromny i bardzo porządny człowiek. Od razu spytałem: „Aleksandrze Nikołajewiczu, czy chce pan pracować ze mną?”. Jakby nie było różnica wieku między nami była dość znaczna. Odparł: „Tak, chciałbym pracować, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu”. W ten sposób się dogadaliśmy. Przez te wszystkie lata pułkownik Aleksander Nikołajewicz Timofiejew był moim zaufanym pomocnikiem i dobrym kolegą. Do ostatniego dnia pracowaliśmy razem.

Gdlian i Iwanow również i pod nim kopali, straszyli, namawiali i znowu straszyli. Timofiejew i inni oficerowie, którzy pracowali ze mną, uczciwie odpowiadali, że Czurbanow z wyjazdów do Uzbekistanu nic oprócz owoców nie przywoził. (Zresztą jak bym mógł? Timofiejew wiedział, że jeździłem do Uzbekistanu z niewielką dyplomatką, do której mógł się zmieścić tylko dres, podkoszulki i przybory do golenia. A na wierzch, jak chciało się Gdlianowi, „kupy pieniędzy” nie da się włożyć, dyplomatka po prostu się nie zamknie). Krótko mówiąc, Aleksander Nikołajewicz się nie poddał. To przecież były frontowiec. Tutaj, w kolonii, czasem dostaję od niego listy.

Piszą do mnie także moi byli kierowcy – Sierioża Biełow i Kola Kapłun. Nikołaj pracował ze mną jeszcze w zarządzie politycznym, Siergiej przyszedł, gdy byłem w ministerstwie – zapewne właśnie on był jedynym człowiekiem z mojego otoczenia, któremu rzeczywiście pomogłem w otrzymaniu dwupokojowego mieszkania, ponieważ rodzina mu się powiększyła, urodziło mu się dziecko.

Nie pamiętam jakiejś większej i zasadniczej rozmowy ze Szczełokowem po moim mianowaniu – rozmowy ukierunkowanej na rozwiązanie jakichkolwiek pilnych problemów. Pogratulował mi nowego stanowiska i poradził, abym posłuchał rad naczelnika zarządu kadr ministerstwa generała lejtnanta Iwana Iljicza Riabika. Był to „człowiek Szczełokowa”. Riabik, pracownik partyjny z Ukrainy, kilka lat pracował w Komitecie Kontroli Ludowej ZSRR, później znalazł się w MSW. Był to chytry gość, prawdziwy „kadrowiec”, który nigdy i przed nikim nie otwierał duszy i nie ujawniał swoich planów. Tym bardziej nie ujawniał najważniejszego: tajemnic swojej polityki kadrowej. A takie miał. I Szczełokow radzi, żeby go słuchać! Rada to rada – dobra czy nie, od razu widać. Ale ja nabrałem czujności: pracując w zarządzie politycznym wojsk wewnętrznych już zdążyłem poznać owego Riabika. Gdy zwracałem się do niego z jakimiś sprawami, widziałem, że wiele rzeczy przyjmuje wrogo, a wiele po prostu hamuje.

Wieczorami wynotowywałem pojawiające się problemy, pisałem, jakie dokumenty są mi potrzebne, żeby jak najszybciej wdrożyć się w nowy dla mnie zakres pracy. Zauważyłem, jak subtelnie i z wyrachowaniem postępuje Riabik. Moim zdaniem, robił wszystko, żeby pozbawić mnie wiarygodnej i pełnej informacji. Ja jednak udawałem, że tego nie widzę i czekałem, co będzie dalej.

Uważam, że w tym względzie wykazałem dużo cierpliwości i taktu – w każdym razie do konfliktu wciąż jeszcze nie dążyłem, mając nadzieję, że Riabik zmieni swoje „metody”, że rzeczywiście będziemy pracować razem. Przy pomocy innych służb i przez swojego asystenta uzyskiwałem jednak niezbędne informacje i dokumenty, oczywiście, nie takiej jakości i nie o takim zakresie, jaki mógłby przedstawić aparat kadrowy, ale dla wstępnej orientacji te dokumenty w pełni mi wystarczały.

Wieczorami Riabik regularnie bywał w moim gabinecie, rzekomo dla wyjaśnienia jakichś kwestii, ale oczywiście, niezupełnie o to chodziło. W istocie dość zręcznie podsuwał mi swoje kadrowe „recepty”, żebym od nich nie odchodził i nie wnikał w jego działalność. A miał co ukrywać.

W końcu znudziło mi się udawanie, że nic nie rozumiem, a wtedy nasze wieczorowe spotkania przybrały już inny charakter. Kończyły się konkretnymi poleceniami pod jego adresem, a mój asystent wszystko to kontrolował.

Wyszło na to, że aparatem kadrowym ministerstwa kieruje dwóch ludzi – doświadczony generał lejtnant Riabik, cieszący się wielkim poparciem ministra Szczełokowa, oraz młody, energiczny generał lejtnant Czurbanow, który niedawno przyszedł do pracy w ministerstwie i jak na razie wyraźnie „pływa” po pewnych zagadnieniach. Pracownicy z wielką uwagą obserwowali naszą zaoczną „rywalizację”. Szczełokow był o tym poinformowany, ale się nie mieszał. Widocznie liczył na to, że sami się dotrzemy, ale sympatie ministra były, oczywiście, nie po mojej stronie.

Szczełokow i Riabik od dawna pracowali razem. Mieli doskonale dopracowany mechanizm współdziałania przy rozwiązywaniu najbardziej drażliwych problemów kadrowych, własny system ocen oraz interesy, których mi nie ujawniali. To było „święte świętych” Riabika. Mocnymi nićmi omotał całą kadrę. Również w kierownictwie organów spraw wewnętrznych w terenie zasadniczo także byli jego ludzie, pracujący tam już od wielu lat. Kiedy zacząłem poznawać te sprawy, to nici rozciągnięte przez Riabika i Szczełokowa stawały się dobrze widoczne.

Powiem wprost: w ich polityce kadrowej wiele rzeczy budziło mój niepokój. Ale jak z tym walczyć? Surowej nici nie należy od razu zrywać, później może zabraknąć „szpulki”, na której można by ją było odtworzyć. W pierwszej kolejności zająłem się więc analizą, starannie ważąc wszystkie za i przeciw. Bardzo się starałem, żeby nie popełnić błędu. Praca odbywała się głównie wieczorami, kiedy nikt nie przeszkadzał. Asystent nie wytrzymywał takich obciążeń, zresztą miał rodzinę, nie mógł zostawać ze mną do późnej nocy, dlatego z reguły pracowałem sam.

I oto stopniowo doszedłem do głębokiego przekonania, że w polityce kadrowej kierownictwa MSW ZSRR nagromadziło się sporo pilnych problemów, że mamy wielu szkodliwych pracowników. Ale jak się pozbyć tych „chwastów”, jak się zabrać do rozwiązania wszystkich nabrzmiałych problemów – tak jednak, żeby nie spowodować zamieszania – tu oczywiście trzeba było mocno pogłówkować.

Należało zacząć od Riabika. Tym bardziej że okazał się jednym z najstarszych w ministerstwie, rozpoczął już siódmy krzyżyk. Zapewniwszy sobie poparcie Wydziału Organów Administracyjnych KC KPZR, postawiłem wprost tę sprawę przed ministrem. Szczełokow nic już nie mógł zrobić. Oczywiście, Riabik nie chciał się rozstawać ze swoim fotelem, z ulgami i przywilejami, które posiadał, zresztą i Szczełokow, rzecz jasna, był niezadowolony, że aktywnie włączyłem się do pracy, aczkolwiek nie dawał po sobie poznać. Ustąpiwszy mi, jednak mianował Riabika swoim konsultantem do spraw kadr, tworząc dla niego nowe stanowisko z wysoką pensją, ale ja od razu powiedziałem, że moim zdaniem taki konsultant w ministerstwie nie jest potrzebny. Szczełokow zorientował się, że popełnił błąd i Riabik odszedł do pracy w Akademii MSW ZSRR, a na jego miejsce został mianowany generał Drozdecki. Sensowny człowiek, energiczny i wydajnie pracujący.

Aparat kadrowy centrali zaczął się umacniać, krzepły kadry również i w terenie. Kierownicy organów spraw wewnętrznych, którzy osiągnęli pełną wysługę lat, a ze względu na stan zdrowia nie mogli już w pełni sprostać swoim obowiązkom, przechodzili na emeryturę. Tutaj, w Moskwie, stworzyliśmy szczegółowy plan perspektywiczny wymiany kadr w każdej republice, kraju i obwodzie. Dobierana była zdolna młodzież, na kierownicze stanowiska przyszli doświadczeni i energiczni oficerowie w wieku czterdziestu, pięćdziesięciu lat. I tak, bez szumu i hałasu, stopniowo odnowiliśmy organy spraw wewnętrznych i pierwsze rezultaty nie kazały długo na siebie czekać. Szczełokow szybko stracił jakiekolwiek zainteresowanie naszą pracą, ponieważ nie miał już na to większego wpływu. A czy miałem rację, czy nie, przekonywało samo życie.

Wszyscy sądzili, że między Szczełokowem i mną wytworzyły się normalne relacje służbowe. Kiedy odbywały się posiedzenia kolegium, narady służbowe czy po prostu w kontaktach z pracownikami aparatu, Nikołaj Anisimowicz stale podkreślał, że oto mamy młodego, rozwojowego wiceministra, wszystko jest przed nim itd. Nie przestawał okazywać mi służbowej sympatii. A jednocześnie za moimi plecami wciąż podejmował decyzje w najważniejszych sprawach kadrowych – przy czym tak, żeby mnie było niezręcznie wobec ludzi. Na przykład, dawane są mu do podpisu dokumenty o mianowaniu nowego człowieka na stanowisko należące do nomenklatury kolegium ministerstwa. Wszystko jest jak gdyby zawczasu omówione i uzgodnione. Nagle, już na samym kolegium, dowiaduję się, że to stanowisko jest, powiedzmy, zmienione. Albo że zamiast jednej kandydatury zatwierdzona jest inna, chociaż poprzedni kandydat był uzgodniony w Wydziale Organów Administracyjnych KC KPZR.

Cóż, przypuśćmy, że punkty widzenia ministra i jego zastępcy się różnią. No i co? Zawsze może być wariant kompromisowy. W przeciwnym razie – nic z tego. Mam na myśli formy rozwiązania tego problemu. Naturalnie, ostatnie słowo miał minister. Takich zastępców jak ja miał do ośmiu i chociaż każdy z nas bronił swojego punktu widzenia, decyzję podejmował on. To przewiduje również regulamin dyscyplinarny Sił Zbrojnych ZSRR. Nie mogę powiedzieć, że kandydatury proponowane przez ministra były gorsze czy lepsze niż te, które proponował nasz aparat, chodzi o co innego: ze zdaniem ludzi, tym bardziej własnych zastępców, należy się liczyć. Oczywiście, pracujemy kolegialnie, ale przecież odpowiada personalnie każdy z nas, a ja jako kierownik mogę odpowiadać tylko za swoich pracowników, których jestem pewien.

Kiedy wszystko to ze strony Szczełokowa przekształciło się w zasadę, zacząłem protestować. Sądzę, że dosyć pryncypialnie. Przy czym zazwyczaj popierał mnie Wydział Organów Administracyjnych. Ale również i Szczełokow miał poparcie w KC KPZR. Nie mogę powiedzieć, że nasze stosunki się pogarszały. Ani ja, ani, jak myślę, on za nic w świecie nie dopuścilibyśmy do takiego pogorszenia. W sposób nieunikniony spowodowałoby ono rozwarstwienie aparatu, a ja wcale nie chciałem, żeby jakaś część pracowników popierała tylko mnie, podczas gdy druga, niechby nawet większa, stałaby po stronie ministra. Tak właśnie pracowaliśmy.

Pierwszym zastępcą Szczełokowa w tamtym czasie był generał lejtnant Wiktor Siemionowicz Paputin. Starał się on w ogóle nie wtrącać do spraw kadrowych.

Paputin był człowiekiem przypadkowym w organach spraw wewnętrznych. Przez długie lata był pierwszym sekretarzem podolskiego obkomu KPZR (to dosyć duża organizacja partyjna), później drugim sekretarzem moskiewskiego obkomu partii, deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR. Szczełokow kiedyś mi mówił, że mianowanie Paputina na stanowisko pierwszego zastępcy ministra było dla niego, to znaczy dla Szczełokowa, całkowitym zaskoczeniem. Ja również dowiedziałem się o tej nominacji zupełnie przypadkowo. Oboje z Galą wypoczywaliśmy razem z Leonidem Iljiczem na Krymie, gdy nagle w gabinecie Leonida Iljicza zadzwonił telefon WCz. Dzwonił Iwan Wasiljewicz Kapitonow, sekretarz KC KPZR zajmujący się problemami pracy organizacyjno-partyjnej i kadrowej. Z urywków rozmowy zrozumiałem, że mowa jest o jakiejś nowej osobie. Pamiętam, że Leonid Iljicz spytał: „A ta sprawa już jest ze wszystkimi uzgodniona?”. Wdaje się, że Kapitonow odparł: „Tak”. „No cóż – powiedział Leonid Iljicz – skoro uzgodniona, to mianujcie”.

Tak oto, bez Leonida Iljicza, gdy przebywał daleko od Moskwy, został mianowany Paputin. Komu to było potrzebne, jakie sprężyny zadziałały – nie wiem. Z pewnością Szczełokowowi powiedziano, że ta sprawa została uzgodniona z Leonidem Iljiczem, Leonidowi Iljiczowi – że ze Szczełokowem.

Kto w istocie stał za tą partyjną rozgrywką, nie jestem w stanie powiedzieć. Ale nie Andropow. To dla mnie jasne. Bardzo szybko okazało się, że w tym przypadku został popełniony duży błąd kadrowy, że Paputin trafił do MSW „jak Piłat w credo”. I chociaż powierzono mu drugorzędne służby (odpowiadał za sprawy zaopatrzenia materiałowo-technicznego), to jego działalność pozostawiała wiele do życzenia.

Zimą 1979 roku zaszły tragiczne wydarzenia. Wiktor Siemionowicz Paputin nieoczekiwanie popełnił samobójstwo. Pamiętam, że byłem w domu, gdy zadzwonił dyżurny z ministerstwa i poinformował, że Paputin zastrzelił się w swoim mieszkaniu. Pojechał tam minister, pracownicy Prokuratury ZSRR, którzy od razu przeprowadzili wstępne czynności. Śmierć nastąpiła w jego gabinecie, z jakiegoś powodu był w wierzchnim zimowym ubraniu, ale bez czapki, kula przeszła na wylot, ale co najważniejsze – Paputin był w stanie silnego upojenia alkoholowego. Myślę, że na przyczynę tego samobójstwa złożyły się: Afganistan, jego częste popijanie i postępująca choroba wątroby. Być może, były też jakieś niepowodzenia życiowe.

Taki choćby szczegół: Szczełokow próbował organizować nekrolog w „Prawdzie”, ale ta odmówiła druku z powodu faktu samobójstwa. Nekrolog pojawił się w „Izwiestiach”, był bardzo krótki, nawet bez fotografii zmarłego. Oprócz Kapitonowa nikt z sekretarzy KC się pod nim nie podpisał. Natomiast gdy zmarł inny zastępca, Nikitin, to nekrolog z portretem był zamieszczony w „Prawdzie” i został podpisany przez wszystkich członków Politbiura. Aczkolwiek Nikitin nigdy nie był „pierwszym”. Paputin został pogrzebany na cmentarzu Nowodziewiczym, zostały mu oddane wszystkie honory wojskowe, ale przemawiał, zdaje mi się, tylko Szczełokow, nawet z obkomu partii nikt nie przyjechał.

Myślę, że wszyscy „orientowali się” właśnie na nekrolog. Był jakby sygnałem. Ci, którzy uczestniczyli w pogrzebie Paputina, doskonale wiedzieli, że dużo pił, że z Afganistanu przywieziono go w kiepskim stanie, że później dosyć długo leżał w szpitalu z podejrzeniem nieomal choroby Botkina[14]. Przy czym wówczas chodziły pogłoski, że do alkoholu dodawano mu jakąś truciznę czy bardzo silny narkotyk, ponieważ kierownictwo Afganistanu, które już wtedy za plecami Związku Radzieckiego coraz bardziej zbliżało się z Amerykanami, nie było zainteresowane obiektywną informacją, po którą Paputin przyjechał do Afganistanu. Gazety przemilczały, że to było samobójstwo. Pisano inaczej: „Nieoczekiwanie zmarł”. Naturalnie, stanęła sprawa następcy Paputina.

Był późny wieczór, jeszcze byłem w pracy, gdy nagle zadzwonił telefon z sekretariatu Leonida Iljicza. Poproszono, żebym pilnie przyjechał. Niczego nie podejrzewając, już po kilku minutach byłem na miejscu. Leonid Iljicz od razu mnie przyjął. Siedział przy biurku w koszuli i krawacie. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Spytał, co w pracy, a później nieoczekiwanie zadał pytanie: „Co tak naprawdę zaszło z Paputinem?”. Opowiedziałem wszystko, jak było. On pyta: „Paputin dużo pił?”. „Pracownicy aparatu – mówię – o tym dobrze wiedzieli”. Dużo czy mało – nie oceniałem. „A co, w Kabulu on również pił?”. Trzeba było odpowiedzieć twierdząco. Wtedy Leonid Iljicz nacisnął przycisk i podniósł słuchawkę telefonu (miał bezpośrednią łączność z kierownikiem Wydziału Organów Administracyjnych KC KPZR Sawinkinem). „Nikołaju Iwanowiczu – spytał Leonid Iljicz – na co zmarł Paputin?”. Sawinkin skłamał bez zająknienia: „Zawał, Leonidzie Iljiczu…”. (Jeszcze powiemy o Sawinkinie – to był doświadczony dworak, chytry i mądry człowiek). Co się wtedy zaczęło… Leonid Iljicz dał mu reprymendę jak się patrzy. Sawinkin widać po prostu się wystraszył. Nieważne kto rekomendował Paputina do MSW, kto za nim stał, to właśnie on odpowiadał za tę nominację.

Trochę uspokoiwszy się, Leonid Iljicz pyta: „Kogo Wydział Organów Administracyjnych rekomenduje na to stanowisko?”. Nie wiedząc, że jestem w gabinecie Leonida Iljicza – a słyszalność w łączności bezpośredniej jest doskonała – Sawinkin raportuje: „Wybieramy tam jednego z sekretarzy obkomów”. Leonid Iljicz uśmiechnął się i pyta: „Nikołaju Iwanowiczu, a czy nie za wielu macie w MSW sekretarzy obkomów?”. Sawinkin odpowiada: „Leonidzie Iljiczu, zobaczycie, że znajdziemy dobrego”. „No, no – mówi Leonid Iljicz – uważajcie”. I nagle zadaje Sawinkinowi zupełnie nieoczekiwane pytanie: „Mamy tam naczelnika zarządu politycznego Czurbanowa, jak on się sprawuje?”. Sawinkin odpowiada: „Leonidzie Iljiczu, on już nie jest naczelnikiem zarządu, teraz jest zastępcą ministra do spraw kadr”. „A, do licha – mówi Breżniew – wyleciało mi z głowy. No i jak on pracuje?”. „Wiecie, Leonidzie Iljiczu, dobrze, ludzie garną się do niego”. I nagle Leonid Iljicz mówi: „A wiesz co, Nikołaju Iwanowiczu, nie oponowałbym, gdyby Wydział Organów Administracyjnych zgłosił propozycję nominacji Czurbanowa na pierwszego zastępcę”.

Sądząc po ciszy, która zawisła na drugim końcu przewodu, Sawinkin po prostu zdrętwiał. A przecież on nie wie, że jestem tu, na Kremlu, w gabinecie Leonida Iljicza. Nagle słyszę: „Leonidzie Iljiczu, on jeszcze jest taki młody… dla niego za wcześnie… jeszcze brak mu nawyków… doświadczenia…”. „Ee – mówi Leonid Iljicz – ty, Nikołaju Iwanowiczu, ile miałeś, jak przyszedłeś do pracy w KC? Ile lat u nas pracujesz?”. Sawinkin wymienił dużą liczbę. „W sumie, popatrzcie – zakończył rozmowę Leonid Iljicz – a ja nie będę przeciw”.

Kilka dni później Szczełokow oznajmił mi, że zostałem mianowany pierwszym zastępcą ministra spraw wewnętrznych. Z tonu rozmowy zrozumiałem, że powitał tę wiadomość bez szczególnego zachwytu i entuzjazmu. Kogo Szczełokow chciałby widzieć jako swojego zastępcę – nie wiem. Później kiedyś się wygadał, że w ogóle nie chciał mieć pierwszego zastępcy.

Widziałem, jak Leonid Iljicz przeżywa tragedię, która zdarzyła się z Paputinem. Oczywiście, bardzo pragnął naprawić ten błąd, który popełniono dawniej. Myślę, że mnie naprawdę wierzył.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Zarząd Spraw Wewnętrznych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Projekt wagonu do przewozu więźniów przypisuje się Piotrowi Stołypinowi, ministrowi spraw wewnętrznych, a następnie premierowi Imperium Rosyjskiego (1906–1911).

3 Gdlian i Iwanow, prokuratorzy ZSRR do spraw szczególnej wagi, utworzyli specjalną grupę śledczą do badania korupcji w głośnym procesie „uzbecko-kremlowskim”. Szerzej o działalności tej grupy pisze A. Dodolew. Kremlowska księżniczka. Bellona 2014.

4 „Rafik” – obiegowe określenie popularnego w tamtym czasie w ZSRR mikrobusu marki RAF (produkowanego w Rydze).

5 Spodnie z lampasami noszą generałowie.

6 Wriemia (ros. czas) – główny dziennik telewizji radzieckiej.

7 Tamada (gruz.) – gospodarz i mistrz ceremonii na przyjęciu. Kaukaski zwyczaj wyznaczania (obierania) tamady stał się powszechny na terenie całej Rosji.

8 Giennadij Janajew – członek KC i Politbiura KPZR, w latach 1990–1991 wiceprezydent ZSRR przy M. Gorbaczowie. W sierpniu 1991 r., podczas puczu, opowiedział się po stronie puczystów, ogłosił się prezydentem ZSRR. Po upadku puczu uwięziony, wyszedł na wolność w 1994 r. Zmarł w 2010 r.

9