Rewrite Our Story - Kat Singleton - ebook
NOWOŚĆ

Rewrite Our Story ebook

Singleton Kat

4,0

804 osoby interesują się tą książką

Opis

Całe życie byłam zakochana w starszym bracie mojej najlepszej przyjaciółki. 

Każde moje życzenie urodzinowe brzmiało tak samo – miałam nadzieję, że Cade w końcu  mnie zauważy.

I pewnego dnia tak się stało.

Ale nie wszystkie historie miłosne kończą się szczęśliwie.

 

Minęło już sporo lat, od kiedy opuściłam miasteczko Sutten Mountain. Wyjechałam zrujnowana i ze złamanym sercem. Wykorzystałam swój ból, by stworzyć poczytną powieść, dzięki której zapewniłam sobie gwarancję, że nigdy tam nie wrócę.

 

Tylko że wydarzyła się tragedia. I to ona zmusiła mnie, bym stanęła twarzą w twarz z facetem winnym złamania mi serca. Myślałam, że okażę się wystarczająco silna, by znów go spotkać, i nie spodziewałam się, że zobaczę go załamanego.

 

Teraz, im więcej czasu spędzamy razem, tym częściej dostrzegam w nim mężczyznę, w którym się zakochałam. Jego pocałunki nadal odciskają na mnie piętno. I nawet po tych wszystkich latach to, co do niego czuję, niezmiennie mnie pochłania.

 

Mamy z Cade’em niedokończone sprawy. Tym razem nie pozwoli mi odejść, dopóki nie napiszemy naszej historii na nowo. 

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                            Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (38 ocen)
20
5
8
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
koziolek88

Z braku laku…

Festiwal niedomówień i wzajemnych pretensji. Moim zdaniem Cade nie zasługiwał na Mare.
40
Zofijka57

Z braku laku…

Wymeczylam ta ksiazke.
30
agnieszka257

Nie polecam

Bardzo słaba
20
MarteXa

Dobrze spędzony czas

Szału nie ma. Prosty i nieskomplikowany romans. 3.5⭐
10
Weronika8608

Całkiem niezła

nudna, męcząca
10



Tytuł oryginału: Rewrite Our Story

Copyright © Kat Singleton 2023

Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Katarzyna Dziedzicka, Natalia Szoppa, Aleksandra Płotka

Skład i łamanie: Michał Swędrowski

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8418-470-7 · Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

Fragment

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Rozdział 45

Rozdział 46

Rozdział 47

Rozdział 48

Rozdział 49

Rozdział 50

Rozdział 51

Rozdział 52

Rozdział 53

Rozdział 54

Rozdział 55

Rozdział 56

Rozdział 57

Rozdział 58

Rozdział 59

Rozdział 60

Rozdział 61

Epilog

Chcesz więcej Sutten Mountain?

Podziękowania

O autorce

Przypisy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Prolog

Mare

Wiek: dziesięć lat

Ma zimną, wątłą dłoń. Jej palce drżą, gdy odgarnia mi blond loki z czoła. W ogóle wygląda na taką zmęczoną. Spogląda na mnie ze smutkiem.

– Mamusia musi dzisiaj odejść, kochanie – zwraca się do mnie, a jej głos brzmi raczej mało znajomo.

– Dokąd się wybierasz, mamusiu? – pytam.

Wtulam się mocniej w jej klatkę piersiową. Staram się być tak delikatna, jak się da, ostrożna, by nie wyrządzić jej krzywdy. Tatuś powtarza, że muszę uważać na mamusię, nie zrobić jej krzywdy, żeby nic jej z mojej winy nie bolało.

Mama wzdycha. Przeciągle. To jedno z tych wielkich westchnień, które wydają dorośli. Nagle ciało mamy zaczyna się trząść. Spoglądam w górę i widzę oczy pełne łez.

– Nie płacz, mamusiu – błagam. Delikatnie odpycham się od łóżka i ocieram jej policzki. – Pójdę z tobą, żebyś nie musiała nigdzie wybierać się sama.

Przymyka oczy i wtedy po jej bladej twarzy spływają łzy. Tęsknię za kolorem jej policzków. Za tym, jak wyglądały przed chorobą – pozostawały opalone i odrobinę zaróżowione. Mama zawsze miała opaleniznę na twarzy, bo zapominała wkładać czapkę, gdy jeździłyśmy konno po szlakach.

– Tam, dokąd się wybieram, muszę niestety iść sama, Marigold – odpowiada ze smutkiem.

W oczach zbierają mi się łzy. I nieważne, że próbuję z nimi walczyć. Tatuś zawsze powtarza, że mamusia nie lubi widzieć mnie zapłakanej. Próbuję się powstrzymać, ale wtedy ona zaczyna płakać mocniej, więc nie mam szans, by zapanować nad sobą.

– Nie chcę, żebyś wybierała się gdzieś, gdzie ja nie mogę – błagam.

Przesuwa słabymi palcami, przeczesując pasma moich włosów.

– Tak bardzo chciałabym nie musieć się tam wybierać. Ale czasami nie mamy na to wpływu. Rozumiesz?

Potakuję, chociaż ani trochę nie rozumiem tej sytuacji. I mamusia, i tatuś powtarzali mi nieraz, że ona ma się dokądś wybrać w najbliższym czasie i że nie będę mogła się z nią znowu zobaczyć. To nie ma dla mnie żadnego sensu. Próbuję wszystko pojąć, myślę nad ich słowami, ale to zbyt wiele.

Dlaczego mamusia musi wybrać się w jakieś miejsce, gdzie ja nie mogę z nią iść?

– Możliwe, że już mnie nigdy nie zobaczysz, moja kochana Marigold, ale wiem, przysięgamci, nadal będziesz mnie czuć, jakbym stała obok.

Patrzę w górę wilgotnymi oczami.

– Jak to?

Układa zimną dłoń na mojej klatce piersiowej, tuż nad wizerunkiem księżniczki na piżamce.

– Możesz czuć mnie tutaj. Na zawsze. Aż znów się spotkamy i będziemy razem.

Pociągam nosem.

– Zobaczę cię znowu?

Mamusia mnie przytula, zatapia twarz we włosach, a ja chowam się przy jej kościstej klatce piersiowej.

– Zobaczysz mnie znowu. Kiedy nadejdzie czas, spotkamy się na polu nagietków1. Na podobnym do tego, dzięki któremu zyskałaś imię.

Staram się pozostać dla niej silna, ale nie mogę się już dłużej powstrzymywać. Łkam głośno, bo właśnie do mnie dociera, że mogę już nigdy nie zobaczyć mojej mamy. A nawet jeśli ją zobaczę, to dopiero za bardzo długi, długi czas.

– Poczekam na ciebie, moja wrażliwa, słodka Marigold. Ale nie chcę cię jeszcze tam widzieć przez wiele lat, rozumiesz? Żyj swoim życiem, kochanie. Nie spiesz się, by się ze mną spotkać.

– Nie odchodź, mamusiu – proszę, łapiąc ją za nocną koszulę.

Ociera mi łzy i przesuwa spojrzeniem po mojej twarzy.

– Zawsze zostanę z tobą. To nie pożegnanie. Nie takie prawdziwe. Kiedy tylko zaczniesz mnie potrzebować, ja znajdę się obok.

– Skąd się o tym dowiem?

Zaciska usta i bierze głęboki wdech. Przymyka na chwilę powieki, a potem znów je uchyla. Wygląda na taką zmęczoną.

– Postaram się, żebyś wiedziała.

Przytakuję, bo nie wiem, co innego mogłabym zrobić. Przytulam mamusię mocno do czasu, aż przychodzi tatuś i mówi, że czas iść spać. Nie powtarzam mu tego, co mówiła mama o swoim wyjeździe. Znam ją, na pewno chce mu sama o tym powiedzieć.

Przytulam ją jeszcze przez kilka kolejnych sekund. Nie robię tego delikatnie, chociaż wiem, że powinnam uważać.

A potem wychodzę. Próbuję ukryć łzy, gdy tatuś pomaga mi przygotować się do spania.

Wiem, że nie zdołałabym w ogóle zasnąć. Nie, kiedy wiem, że rano mamusi może już tu nie być.

Nie mam pojęcia, jak długo wpatrywałam się w płatki śniegu spadające z nieba. Nagle słyszę pierwszy szloch tatusia. Potrząsam głową, próbując zagłuszyć ten dźwięk. Z każdym kolejnym opadającym na ziemię płatkiem płacz staje się głośniejszy. Tak głośny, że zatykam uszy dłońmi i wiem, co się właśnie wydarzyło.

Mamusia miała rację. Odeszła. Gdzieś, gdzie ani ja, ani tatuś nie możemy z nią pójść.

Stopy niosą mnie same przed siebie. Jeszcze chwilę temu siedziałam na niewielkim siedzisku przed oknem wychodzącym na drzewa i stajnie, a w kolejnej chwili biegnę już przez śnieg w skarpetkach i nocnej koszuli. Cały czas wpatruję się w wielki dom na szczycie wzniesienia.

Ostrożnie przesmykuję się przez drzwi na tyłach. Wiem, że rodzina Jenningsów nigdy nie zamyka tych drzwi na zamek. Nie muszą. W odległości wielu mil nie ma żywej duszy.

Czuję ból w piersi, gdy na paluszkach przechodzę przez znajomy korytarz. Skupiam się bardzo na tym, by omijać stare, skrzypiące nawet przy najmniejszym nacisku deski podłogowe. Przez rozległe okna z przodu domu przyświeca księżyc i tylko on oświetla mi drogę. Staram się nie wydać ani jednego dźwięku. W końcu staję przed drzwiami z wiśniowego drewna. Do ich powierzchni byle jak poprzyklejano plakaty sportowców i gwiazd rodeo. Wydaje się, że to z nich wykonano te drzwi.

Ramiona drżą mi okropnie, gdy próbuję zapanować nad oddechem. Nauczyła mnie tego mamusia. „Wdech przez nos, wydech przez usta”. Powtarzam tak kilka razy, aż w końcu drobną, drżącą dłonią sięgam do klamki. Ta okazuje się zimna w dotyku, przez co aż jeżą mi się włoski na ręce. Wstrzymuję się. Czekam z jej przekręceniem, a jednocześnie zerkam na swoje ubranie.

Mamusia by się przeraziła, że biegam w nocnej koszuli w takie zimno.

Szkoda, że jej tu już nie ma.

Wpatruję się w wejście. Pojawia mi się w głowie milion myśli, bo zastanawiam się, jak to wszystko ma teraz wyglądać, skoro mamusia odeszła. Gdzieś głęboko w sobie wiem, że powinnam skręcić i wejść do pokoju, gdzie śpi moja najlepsza przyjaciółka. Pippa ma naprawdę mocny sen, dałaby radę przespać tak naprawdę wszystko. Pewnie nawet by się nie obudziła, gdybym wgramoliła się jej do łóżka. Mogłabym udawać jeszcze chwilkę, że mamusia nas nie opuściła.

Ale ani nie chciałam, ani nie potrzebowałam Pippy. Jednocześnie wyczuwam, że wejście do jego pokoju to coś nie na miejscu. Wzdycham smutno i się odwracam. Mokre skarpetki wydają ciche mokre odgłosy przy spotkaniu z parkietem, gdy wykonuję parę kroków w stronę drzwi Pippy.

– Goldie? – rozlega się za mną znajomy głos.

Nieruchomieję. Wiem, że mnie przyłapano. Powoli się odwracam, by spotkać się z właścicielem głosu.

Cade Jennings.

Starszy brat mojej przyjaciółki. Chłopak, w którym się podkochuję, od kiedy tylko pamiętam.

Robi wielkie oczy, patrząc na mnie uważnie. Ma piżamę w superbohaterów. Pamiętam, jak parę tygodni temu Pippa wyśmiewała się z nich przy śniadaniu.

„Jako nastolatek nadal ich lubisz? Myślałam, że superbohaterowie to coś dla dzieci”.

Cade nawet nie mrugnął. Spojrzał wtedy tylko po sobie. Nie obchodziło go, co myślała siostra.

W tej chwili chłopak delikatnie pociąga mnie za rękę, wciąga do swojego pokoju, a potem zamyka drzwi.

– Skąd wiedziałeś, że tu jestem? – pytam, próbując otrzeć łzy z policzków.

Chłopak nie odpowiada od razu. Ciągnie mnie w stronę łóżka i delikatnie popycha, żebym usiadła.

– Cade? – powtarzam, bo z jakiegoś powodu skupiam się na tym, że wiedział, iż tam stałam.

Pochyla się i ściąga mi przemoczone skarpetki. Rzuca nimi w kierunku kosza na pranie, z którego aż wysypują się rzeczy. Natychmiast podchodzi do swojej komody i wyciąga parę wełnianych skarpet. Są na mnie za duże, a jednak i tak mi je wkłada. Nie obchodzi mnie ich rozmiar. Są wygodne. A do tego jego.

Spogląda na mnie. Ma w oczach coś, czego nie do końca potrafię pojąć. Trzyma się pod boki w poważnej pozie. Wydaje mi się, że nauczył się tego od swojej mamy. Ona robi tak cały czas.

– Nie wiem, Goldie – szepcze. – Obudziłem się i po prostu poczułem, jakbyś tu była. Jakbyś mnie potrzebowała. A potem…

– A potem? – wykrztuszam.

Łapię się każdego jednego słowa. Może jeśli skupię się na nim wystarczająco mocno, zapomnę o płaczu tatusia niosącym się echem po niewielkim domku.

– A potem się tu zjawiłaś. – Przestaje mówić i tylko mi się przygląda. – Jesteś przemoczona. Dlaczego? – Zaraz zauważa łzy na moich policzkach i dodaje: – I dlaczego płaczesz?

Zarzuca mi koc na ramiona i przyciąga do swojego kościstego ciała.

To pytanie otwiera mi serce. Wszystkie uczucia wychodzą na zewnątrz. Zaczynam płakać właśnie tam, siedząc na krawędzi łóżka Cade’a.

– O cholera – mruczy w moje włosy i przytula mnie ze skrępowaniem.

– To brzydkie słowo. – Głos mi drży. Z trudem udaje mi się wydusić coś pomiędzy kolejnymi spazmami płaczu.

Cade owija nas w swoją niebieską kołdrę. Nie mówiąc nic, przesuwa mnie w górę łóżka.

– Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz, Goldie, kiedy tak płaczesz. Tata zawsze tłumaczy, że możemy kląć, jeśli nic innego w tej chwili nie działa.

Pozwalam mu mnie ułożyć wygodnie w pościeli. Trafiam tam na ciepłe miejsce, gdzie pewnie musiał leżeć, zanim przerwałam mu sen. Cade się przysuwa, ostrożnie zabiera zagubione, przemoczone pasemko włosów sprzed mojej twarzy. Przypomina mi to gest wykonany przez mamusię tylko parę godzin temu. Przed tym, jak straciłam ją na zawsze.

Przynajmniej do czasu, aż znowu się zobaczymy, jak mi to obiecała.

W polu nagietków.

Chłopak przygląda mi się uważnie brązowymi oczami, które przywodzą mi na myśl kolor miedzi.

– Nie lubię widzieć, że płaczesz, Goldie.

Cade Jennings nie ma w sobie delikatności czy wrażliwości. Nawet w wieku trzynastu lat pozostaje szorstki w obyciu. Nasze mamy zawsze żartowały z tego, jaki był dziki i nieujarzmiony. Jak mustangi, które my, dzieciaki, uwielbiamy obserwować z daleka. A jednak widzę spojrzenie chłopaka i pierwszy raz doświadczam, by pałało taką delikatnością i łagodnością.

Czas wydaje się zatrzymać, kiedy sięga do mnie i ociera mi łzy z policzków, po czym spogląda na swój mokry kciuk.

– Czego potrzebujesz? – szepcze w ciemność. – Jak mogę sprawić, żeby ten ból znikł?

– Mamusia – chrypię. Przymykam oczy i liczę, że może jeśli wystarczająco mocno zacisnę powieki, świat zniknie i nigdy nie będę zmuszona pamiętać tego, jak brzmiał tatuś, gdy pękło mu serce. Jak brzmiał, gdy ona nas opuściła. – Odeszła.

Otula mnie rękami i przyciąga do swojej klatki piersiowej, zanim zdążę wyrzucić z siebie choć jedno słowo więcej. W kolejnej sekundzie zarzuca nam na głowy kołdrę, czym oddziela nas od całego świata.

Nie wiem, jak długo mnie tuli. Cały czas płaczę. Od zawsze to w nim lubiłam, że nie ma potrzeby, by wypełniać ciszę. W porównaniu ze mną jest wyjątkowo małomówny. Woli obserwować, niż gadać. W tej chwili czuję za to wdzięczność i ulgę, że nie próbuje zapełnić przestrzeni słowami, bo te i tak nic nie znaczą w tej sytuacji.

– Przepraszam, że cię obudziłam. – Pociągam nosem przy jego klatce piersiowej.

Marzę, żebyśmy mogli pozostać ukryci, chronieni pod tą kołdrą na zawsze.

– Budź mnie, kiedy tylko potrzebujesz.

Spoglądam na niego załzawionymi oczami. Muszę wyglądać okropnie, ale Cade’owi wydaje się to nie przeszkadzać.

– Mówisz serio?

Potakuje. Otwiera usta, jakby chciał coś dodać, ale chyba stwierdza, że lepiej nie, ponieważ szybko zaciska wargi. Wydaje się, że mija cała wieczność, aż w końcu znów się odzywa:

– Serio, Goldie.

Cade Jennings faktycznie miał to na myśli. Trwał przy mnie noc w noc. Kiedy byłam smutnym dzieckiem opłakującym stratę matki – mojego świata – to on pomógł mi to przeżyć. Przez te wszystkie lata nigdy nie zadawał pytań, gdy pojawiałam się pod jego drzwiami. Zawsze miał pewien rodzaj szóstego zmysłu i wiedział, gdy go potrzebowałam. Otwierał drzwi i odnajdywał mnie w progu, potrzebującą go z takiego lub innego powodu. Wiedziałam, że on zawsze trwał obok w swoich czterech ścianach.

Zawsze mogłam liczyć na Cade’a Jenningsa, gdy go potrzebowałam. Ale do czasu. Potem to się zmieniło.

Rozdział 1

Mare

Czternaście lat później

Co jest takiego w samolotach, że ludzie całkowicie zapominają o jakiejkolwiek namiastce przestrzeni osobistej?

Dopiero co wylądowaliśmy, a wszyscy wokół wstają i nieważne, że znajdujemy się na tyłach samolotu, oni są gotowi do wyjścia już teraz. Przecież i tak nie wysiądziemy przez kolejne przynajmniej dziesięć minut, a jednak trzech pasażerów z rzędu za mną pochyla się nad moim fotelem i dyszy mi nad głową, jakby to, że zacznie się komuś fukać do ucha, mogło pomóc w szybszym zakończeniu podróży.

Musiałam zarezerwować bilet w środku nocy, po tym jak moja najlepsza przyjaciółka Pippa zadzwoniła do mnie z płaczem. Nie było za wiele wolnych miejsc do wyboru na lot o siódmej kolejnego ranka, dlatego przypadł mi nieziemski zaszczyt siedzenia w środkowym fotelu pomiędzy dwójką nieznajomych. Żaden ze współpasażerów nie stosował się do podstawowych zasad dzielenia przestrzeni w samolocie – innymi słowy, osoba pośrodku powinna mieć udostępniony przynajmniej jeden podłokietnik do użytku. Tego wymaga ludzka przyzwoitość, moim skromnym zdaniem!

Z myśli wyrywa mnie wibrujący na kolanach telefon. Spoglądam w dół, trzymam urządzenie blisko siebie, tak żeby pasażer zajmujący miejsce przy oknie nie mógł odczytać wiadomości.

Pippa

Sprawdzałam aplikację i widzę, że właśnie wylądowałaś. Nie mogę się doczekać, żeby się z Tobą zobaczyć!

Mare

Napiszę do Ciebie, kiedy tylko przebrnę przez odbiór bagażu. Wiesz, jak to z tym tutaj jest. Pewnie chwilę zajmie mi odzyskanie walizki.

Pippa

W porządku. Kocham Cię, Mare. Dziękuję, że przyleciałaś.

Mare

Nie mogłabym nie przylecieć.

Ściska mnie w klatce piersiowej, bo przypominam sobie powód mojego przylotu. Dwa dni temu niespodziewanie zmarła mama Pippy, Linda. Wszyscy przeżyliśmy szok, bo przecież cieszyła się idealnym zdrowiem – lub tak myśleliśmy. Okazuje się, że jej serce było w złym stanie. Tak po prostu położyła się wieczorem spać i już nigdy się nie obudziła.

Moja przyjaciółka jest w całkowitej rozsypce, wyczułam to już, gdy do mnie dzwoniła. Zdarzyło się to w trakcie mojego wyjazdu, kiedy miałam się skupić na pisaniu. Desperacko próbuję ukończyć książkę, bo dostałam już termin oddania tekstu do wydawnictwa, ale w takiej sytuacji zdecydowałam się rzucić wszystko, by się tu zjawić. Nie kłamałam, mówiąc Pippie, że nie wyobrażam sobie, żeby znaleźć się gdziekolwiek indziej. Nawet jeśli opuściłam Sutten Mountain, wyjeżdżając do college’u, to ono na zawsze pozostanie moim domem. Linda była dla mnie jak matka. Przejęła tę odpowiedzialność po mojej zmarłej mamie i bez większego problemu zapełniła pustkę w sercu.

Linda Jennings przypominała promyczek szczęścia w moim często posępnym życiu. Tata zmienił się po śmierci mamy. Robił, co mógł, by żyć dalej, ale ciągle opłakiwał miłość swojego życia. Nie miał w sobie tego czegoś, by chociaż zdać sobie sprawę, jak bardzo cierpiałam z powodu braku drugiego rodzica. I wtedy właśnie pojawiła się Linda. Latami pozostawała moją opoką – moim autorytetem. Nigdy nie pozwoliła mi zapomnieć o mamie. Upewniała się, że przekazuje mi swoje wspomnienia na jej temat. Zawsze powtarzała, jak to mnie podziwiała, bo byłam słodka niczym sam miód, a jednak miałam w sobie trochę ostrości i gwałtowności.

Mężczyzna z miejsca przy oknie próbuje przecisnąć się pomiędzy moimi nogami a oparciem foteli z przodu. I wtedy na światło dzienne wychodzi moja gwałtowność. Wypycham kolana, czym powstrzymuję faceta przed przejściem i wtargnięciem jeszcze bardziej w moją przestrzeń osobistą.

Spogląda na mnie ze złością.

– Przepraszam. – Odkasłuje.

Aż się krzywię z tego powodu, bo możliwe, że właśnie na moim policzku wylądowała mi jego ślina.

Uśmiecham się sztucznie.

– Przepraszam, proszę pana, nie wydaje mi się, żeby nadeszła nasza kolej. – Przerzucam szybko spojrzenie na rzędy ludzi przed nami.

Nadal czekają, żeby ściągnąć walizki ze schowków nad głowami.

Facet po drugiej stronie wykrzywia się i fuka. Chociaż zabrał mi miejsce na podłokietniku i sam poderwał się z miejsca szybciej, niż potrzeba, wydaje się zgadzać ze mną w tej jednej kwestii.

– Próbuje pan zdążyć na kolejny lot? – dodaje, spoglądając ponad moją głową na faceta od okna, na co typ ściąga brwi.

– Tak. Mam samolot za dwie godziny.

Najlepiej, jak potrafię, próbuję zwalczyć cisnący mi się na usta uśmiech. Koleś ma wystarczająco dużo czasu, żeby przejść przez niewielkie lotnisko i dostać się na odprawę.

Facet od strony alejki odkasłuje.

– Wydaje mi się, że zdąży pan bez przeszkód.

Nie dodaję już nic więcej. Kiedy następuje chwila, żeby opuścić nasze miejsca, łapię od razu za torbę ze schowka i niepewnie opuszczam pokład.

W trakcie czekania na bagaże zdenerwowanie tylko we mnie narasta. Przygotowuję się na to, co ma nadejść. Linda trzymała w jednym kawałku rodzinę Jenningsów. Jej mąż Jasper pewnie jest w całkowitej rozsypce. Byli razem od czasu szkoły. Kobieta uwielbiała opowiadać historię, jak to ukradł jej ołówek, a ona wtedy się w nim zakochała.

Są też jeszcze dzieci Lindy – jej duma i radość. Jestem aż za bardzo zaznajomiona z bólem pojawiającym się po utracie matki. Cade i Pippa muszą czuć się całkiem zdruzgotani tym, co się wydarzyło. Czuję, jak nagle ogarnia mnie żal. Powinnam była przyjeżdżać do domu po tym, jak ukończyłam college. Linda prosiła mnie raz za razem, żebym pojawiła się w odwiedziny na święta lub urodziny. Zapraszała, bym wróciła na ranczo Jenningsów i się z nimi spotkała. A ja za każdym razem wynajdywałam wymówki, by uniknąć powrotu w miejsce pełne nie tylko dobrych i szczęśliwych, ale też okropnych wspomnień.

Po prawdzie, nigdy nie zamierzałam wrócić do domu. Przynajmniej do czasu, aż moje złamane serce by się całkiem uleczyło. Kochałam Cade’a tak długo, że kiedy w końcu dotarła do mnie ta okropna świadomość, że on nigdy nie kochał mnie w taki sposób, w jaki chciałam, całkiem się załamałam.

Widok mojej wgniecionej czarnej walizki przemieszczającej się po pasie z bagażami sprowadza mnie do teraźniejszości. Wyrzucam z siebie kilka raczej nieprzystających kobiecie pomruków w próbie ściągnięcia bagażu. Po paru kolejnych szarpnięciach torba spada na podłogę z głośnym stuknięciem. Biorę głęboki wdech, odrzucam blond loki z twarzy i łapię za uchwyty obu moich bagaży.

Pippa poprosiła, żebym została tylko parę dni po pogrzebie, ale ja wiem, że przyjaciółka będzie mnie potrzebować odrobinę dłużej niż tylko niecały tydzień. I z tego powodu powiedziałam Rudy’emu, mojemu agentowi, że książkę dokończę w Sutten. Nie jest to idealne rozwiązanie, agent też nie wydawał się wniebowzięty z powodu tak nagłej zmiany planów, ale nie za wiele mogę zrobić w tej sytuacji. Oboje wiemy, jak bardzo opóźniłam się w pracy. Wiele osób wspierało mnie przy pisaniu debiutanckiej powieści – pierwszej książki z dwutomowej serii – dlatego też nie chcę zawieść nikogo, kto pokładał we mnie nadzieję. Muszę stworzyć dobre zakończenie dla historii miłosnej pary bohaterów.

Przed opuszczeniem strefy odbioru bagażu wysyłam wiadomość Pippie, że już wychodzę. Potem wsuwam telefon do kieszeni, żeby mieć wolne obie ręce do niesienia rzeczy, a kiedy prowadzę walizki w stronę wyjścia, smartfon wibruje. Zgaduję, że to Pippa, odpowiada na wiadomość, ale nie mam wolnej ręki, żeby to sprawdzić. Jeśli napisała, że tu czeka, zaraz i tak dojrzę jej auto przed budynkiem.

Słońce wisi nad górami i oślepia swoim blaskiem. Muszę przymrużyć oczy, kiedy tak poszukuję przyjaciółki. Krzywię się, bo nigdzie jej nie widzę. Tylko sekundy dzielą mnie od wyciągnięcia telefonu, ale nagle słyszę znajomy głos:

– Goldie.

Żołądek mi się zwija na przezwisko wychodzące z jego ust. Dwie sylaby powodują, że nadal skręcają mi się wnętrzności, nawet po tylu latach. Kiedyś z oczekiwania, niepewności, teraz jedynie ze stresu. Może chodzi o to, że wypowiada je w okrutny sposób. W rzeczywistości zwracał się tak do mnie, od kiedy tylko pamiętam.

Wpatruję się w swoje stopy. Boję się unieść spojrzenie. Wiedziałam, że zostanę zmuszona znów stanąć twarzą w twarz z Cade’em. Ale chodzi o to, że… Wydawało mi się, iż wystarczy mi czasu, by się na to przygotować. Jakieś dwie godziny od przejazdu z lotniska na ranczo, żeby wziąć się w garść i dopytać jego siostrę o szczegóły tego, jak się miewa Cade – czego mogłam się po nim spodziewać.

Widzę kowbojki. Nie muszę unosić wzroku, żeby wiedzieć, do kogo należą. Tak jak on zawsze wyczuwał, gdy pojawiałam się pod drzwiami jego sypialni nocą, ja potrafię wyczuć jego. Rejestruję obecność tego faceta w każdym pomieszczeniu, w każdym miejscu. Tak jak w tej chwili.

Biorę głęboki wdech i spoglądam w górę w oczy chłopaka, który złamał mi serce. Tylko że to już nie jest chłopak. To mężczyzna. I wygląda lepiej, niż mogłabym to sobie kiedykolwiek wyobrazić. A teraz odwzajemnia moje spojrzenie.

Rozdział 2

Cade

Teraźniejszość

Przesuwam pospiesznie spojrzeniem w dół po ciele Mare, kiedy ona sama wlepia we mnie szeroko otwarte oczy. To chyba efekt zdziwienia. Uchyla przy tym usta pomalowane błyszczykiem. Dosłownie przeszywa mnie wzrokiem.

Tak naprawdę nie powinienem się jej dziwić. Ostatnim razem, gdy się spotkaliśmy, i ostatnim, gdy mnie widziała, znajdowaliśmy się dokładnie na tym samym lotnisku. Wtedy zaoferowała, że da mi wszystko, a ja ją odrzuciłem. Odszedłem od niej.

Wydaje się, że nie zapomniała, w jaki sposób wszystko zakończyliśmy.

Ja też nie zapomniałem.

– Straciłaś głos w tym wielkim mieście? – pytam, pociągając za jej blond lok.

Ma teraz dłuższe włosy, niż gdy widzieliśmy się poprzednio. Nie mogę znieść tego, jak wyglądają. Stały się bardziej okiełznane niż w dzieciństwie. Może ta wystylizowana ze starannością fryzura to tylko kolejna rzecz przypominająca o tym, że Mare opuściła nasze małe miasteczko i ani razu się nie obejrzała. Odnalazła się w życiu miejskim, jakby została do niego stworzona.

Jakby jej miejsce nie było na ranczu tam, gdzie ja należę.

Mare marszczy nos i wpatruje się w moje oczy. Jeśli to jej próba, żeby rzucić mi groźne spojrzenie, no to nie wychodzi jej to iście legendarnie. Więcej w tym uroku niż groźby, chociaż wydaje mi się, że celuje w to drugie.

– Spodziewałam się tu Pippy – prycha.

W jej słowach słychać lekką kąśliwość, co nie do końca mnie dziwi. Ona nawet nie chce ponownie na mnie spojrzeć, bo wyciąga telefon z tylnej kieszeni dżinsów.

Nawet spodnie nie wyglądają tak, jak powinny. Nie są ani trochę znoszone. Nie ma w nich nawet jednej dziury czy prujących się nitek. Nienawidzę tego. Mare od zawsze miała taki sposób na siebie – nosiła dżinsy, aż te stawały się już tak zniszczone, że nie wyglądały jak dżinsy. Wtedy mama ją strofowała i męczyła, aż w końcu kupowała nowe.

Serce mi się ściska na wspomnienie mamy.

Czekam, co wydarzy się dalej. W tym czasie dziewczyna spogląda na swój telefon. Pippa uważała, że najlepiej, jeśli jej przyjaciółka nie dowie się do ostatniej chwili, iż to ja odbiorę ją z lotniska. Na początku siostra zamierzała sama się tu pojawić, ale kierownik zakładu pogrzebowego miał kilka pytań do taty. A on nie czuł się na siłach, by decydować w pojedynkę, jaką trumnę czy kwiaty wybrać, dlatego oddelegował do tego zadania Pippę. Ja sam nie do końca mam oko do takich rzeczy – nie tak jak ona – dlatego stała się oczywistym wyborem.

Wpatruję się w kobietę przed sobą i prawie zaczynam żałować, że to nie ja pojechałem dogrywać szczegóły pogrzebu. Przynajmniej nie przyszłoby mi wtedy spędzić dwóch kolejnych godzin w samochodzie z kimś, kto – dobrze to widzę – nie zapomniał naszej przeszłości i związanego z nią bólu.

– Pippa nie mogła wysłać kogoś innego? – pyta, a kiedy próbuję odebrać od niej jedną z walizek, odpycha moją dłoń.

Walczę z uśmieszkiem cisnącym mi się na usta. Dostrzegam coś w dziewczynie, którą nazywałem „Goldie”, i w tym, jak próbuje mnie onieśmielić. Łagodzi to ból w moim sercu.

I chociaż ona próbuje odepchnąć moją rękę, łapię za większą walizkę i udaję się w stronę zaparkowanego samochodu.

– To kogo sugerowałabyś wysłać?

Mare niechętnie podąża moim śladem i zwęża oczy, gdy patrzy, jak opuszczam klapę bagażnika.

– Nie wiem… Kogoś z pomocników ze stajni.

Kręcę głową.

– Mają pracę do wykonania. Od rana zajmują się szlakami, do tego na dziś mamy zapełniony grafik z jazdami konnymi.

– Och – sapie cicho.

– Czy nie zapomniałaś czegoś zapakować? – Podnoszę większą walizkę i kładę na tyle auta. Bagaż okazuje się cięższy, niż się spodziewałem. – Ileś ty tam napakowała?

– Nie wiedziałam, jak długo zostanę…

Odwracam się w jej stronę i patrzę na nią, wykrzywiając usta.

– Liczę, że niedługo.

Nerwowo przygryza wargę. W tym czasie wyrywam z jej uścisku drugą walizkę i delikatnie układam w samochodzie, po czym znów odwracam się do przyjaciółki mojej siostry. Spoglądam dookoła i szukam kolejnych walizek.

– Coś jeszcze?

Zaprzecza ruchem głowy.

– To wszystko.

– Chodziło mi o to, czy masz jeszcze jakieś pytania, ale to też dobrze wiedzieć – stwierdzam sarkastycznie.

– Widzę, że jesteś przeuroczy jak zawsze.

– Od kiedy to cechuje mnie cokolwiek „przeuroczego”?

Mare przewraca niebieskimi oczami.

– To przenośnia, Cade. Uwierz mi, jeśli ktokolwiek wie, jakim chujem potrafisz się stać, to jestem to ja.

Cholera. Od razu uderza w te tony. Wygląda na to, że życie w wielkim mieście wzmocniło jej kręgosłup moralny. Ta Marigold, która wyjechała do college’u, i ta, która patrzy na mnie w tej chwili ze złością, to dwie całkiem różne osoby. Nowa wersja wydaje się ostrzejsza.

Nie powinienem się cieszyć, a jednak coś to ze mną robi.

Opieram rękę o samochód. Nie próbuję nawet ukryć tego, jak uważnie się jej przyglądam, obrzucając spojrzeniem od góry do dołu.

Marigold Evans.

Moja Goldie.

Cholera, zmieniła się bardzo od ostatniego razu, kiedy ją widziałem. Miała wtedy dziewiętnaście lat i pragnęła zobaczyć, co do zaoferowania ma wielki świat. Jej twarz zdobiły piegi, a jej czoło lekko zaczerwieniło się od słońca. Teraz stoi tu przede mną z bólem wypisanym w spojrzeniu i cerą jaśniejszą niż lata temu.

Wydaje się teraz inna na tak wiele sposobów, a mimo wszystko pozostała jednak taka sama. Najpierw moje spojrzenie przyciągają jej usta. Nadal są pełne, dolna warga pełniejsza od górnej. Gdyby się do mnie uśmiechnęła, w policzkach pojawiłyby się dołeczki, które w pewnym momencie mojego życia doprowadzały mnie do szaleństwa.

Nie ma już tak jasnych włosów jak kiedyś. Pewnie to dlatego, że nie blakną od długich godzin spędzonych na szlakach. Ogarnia mnie smutek, że nie widzę jej typowych lśniących złotych loków.

– Zamierzasz nadal się tak gapić? – pyta Mare, czym przerywa moje myśli.

I pewnie lepiej, że tak się dzieje.

Uderzam z otwartej dłoni w dach samochodu, posyłam jej krzywy uśmieszek i kręcę głową. Pippa zawsze mnie poucza, jak to powinienem więcej się uśmiechać, w szczególności kiedy rozmawiam z klientami. Niejednokrotnie powtarzałem, że moja twarz nie została stworzona do uśmiechu. Natomiast przebywam w pobliżu Mare od pięciu minut i już przyłapałem się na tym, że szczerzę się więcej niż zazwyczaj.

Może chodzi o to, że to coś znajomego. Pomimo tych wszystkich złych rzeczy pomiędzy mną a Mare mamy też wiele dobrych wspólnych historii. Ona i Pippa w dzieciństwie pozostawały nierozłączne, co oznaczało, że sam też zawsze znajdowałem się w jej pobliżu. Nigdy się do tego nie przyznałem, ale podobało mi się to. One dwie były jedynymi dziećmi na ranczu. Kontakt z innymi rówieśnikami mieliśmy tylko w szkole lub z klientami, więc naturalnie stało się tak, że się ze sobą zżyliśmy.

– Wsiadaj do auta. – Obchodzę maskę i otwieram drzwi.

Uwielbiam zapach nowej skóry. Długo odkładałem na mój własny samochód, taki pozbawiony logo Jennings Ranch na boku. I chociaż uwielbiam samochody firmowe i nadal głównie nimi przemieszczam się na co dzień z racji przygotowywania się do przejęcia rodzinnego biznesu, to chciałem mieć coś tylko mojego.

Wygląda jednak na to, że Mare nie podziela moich odczuć w sprawie samochodu. Wręcz wydaje się wkurzona, bo nie jeżdżę tym samym starym autem, które pamięta sprzed pięciu lat. Ludzie przemieszczają się za nią, każdy zajęty swoim życiem, a ona w tym czasie spogląda na moją dumę i radość życia z mordem w oczach.

– Zadzwonię po ubera.

Poprawiam bejsbolówkę, odwracam ją daszkiem do tyłu i wtedy mogę włożyć okulary przeciwsłoneczne.

– Marigold – strofuję ją. – Wiem, że minęło trochę czasu, od kiedy ostatni raz tu zawitałaś, ale wiesz, jak tu jest. To nie sezon turystyczny. Mogłabyś czekać na auto godzinami.

Układa dłonie na wąskich biodrach.

– W takim razie chyba sobie poczekam.

Warczę z frustracją.

– Jeśli nie wrócę z tobą do domu, Pippa mnie zabije. Ty to wiesz. Ja to wiem. Więc wsiadaj już do tego pieprzonego wozu.

Nie rusza się nawet o krok.

Odchylam głowę i wzdycham, poddając się. Nie mam na to siły. Odwracam się i patrzę na nią. Biorę głęboki wdech.

– Wsiądź… proszę.

Spojrzenie Mare nabiera łagodności. Kiedy przesuwa się w kierunku samochodu, zauważam przebłysk i wspomnienie znanej mi sprzed lat dziewczyny. Przez kilka krótkich chwil nie wygląda już, jakby się na mnie złościła. W rzeczywistości spogląda tak jak kiedyś. Jakbym był cudowny i wierzyła we mnie całą sobą. Jakbym nie mógł popełnić żadnego błędu. Czasami chciałbym, byśmy mogli wrócić do starych czasów. Do momentu, zanim ją zawiodłem.

I kiedy już myślę, że zrobi to, o co ją poprosiłem, unosi wyzywająco brodę i patrzy mi prosto w oczy.

– Nie.

– Nie?

– Nie chcę wsiadać z tobą do auta, Cade.

– Nie pamiętam, żebym pytał, czego chcesz lub nie chcesz.

– Brzmi to logicznie, bo przecież nigdy nie obchodziło cię, czego chciałam.

Te słowa powodują, że odnoszę wrażenie, jakby ktoś zdzielił mnie prosto w brzuch. Lata temu znaleźliśmy się prawie dokładnie w tym samym miejscu. Wtedy ona błagała, żebym jej wysłuchał i usłyszał, czego chciała.

Patrzymy na siebie z gniewem przez kilka chwil, a potem ja wzdycham przeciągle.

– Wsiadaj do tego cholernego auta, bo w przeciwnym razie sam cię tam wsadzę. Tak czy siak, nie pojadę bez ciebie, kurwa.

Spogląda na mnie oceniająco z góry na dół, jakby próbowała stwierdzić, czy nie blefuję.

Cholernie sobie nie żartuję. Kilka ostatnich dni było dla mnie naprawdę trudnych. I jeszcze na domiar tego wszystkiego muszę znów się z nią widzieć, w tym miejscu, gdzie wszystko zakończyliśmy. To nadszarpuje moją cierpliwość. W tej chwili tak naprawdę prawie całkiem już ją straciłem.

Aby udowodnić, że nie blefuję, robię krok w jej stronę.

Natychmiast unosi ręce pomiędzy nami w próbie utrzymania mnie na odległość.

– W porządku! – wykrzykuje i się odsuwa. – Wsiądę.

Bez słowa zajmuje miejsce i zamyka drzwi. Sam też wsiadam i trzaskam mocniej drzwiami.

Stukam palcami o kierownicę. Oboje znajdujemy się już w środku, więc wiem, że powinienem po prostu wrzucić bieg i jechać, ale coś mnie powstrzymuje. Czuję, jakby było coś więcej, co muszę jej powiedzieć, a jednak nie potrafię tego wyłapać, ująć w słowa.

Mare mnie uprzedza. Wzdycha głośno, przesuwa dłonią po skórzanej tapicerce pomiędzy nami, a potem delikatnie umieszcza palce na moim udzie.

– Tak mi przykro z powodu Lindy, Cade. – Głos jej drży, gdy ściska mi nogę.

Instynktownie nakrywam jej rękę swoją. Przez kilka chwil reszta świata nie istnieje. Jesteśmy znów tylko my, Goldie i ja. Nic nie wydaje się skomplikowane, trzymam po prostu jej palce i ogarnia mnie poczucie wielkiego komfortu. Zniknęło napięcie i złość, chociaż na chwilę. I przez te parę krótkich sekund przypominam sobie, dlaczego zacząłem ją przezywać Goldie. Oprócz tego, że to skrócona wersja jej imienia, to od zawsze ta dziewczyna kojarzyła mi się ze słońcem i jego złocistym blaskiem. Sprowadzała światło do mojego życia. I teraz, nawet jeśli tylko przez ulotną chwilę, wprowadza odrobinę jasności w mrok.

Przesuwam kciukiem po zewnętrznej stronie jej ręki, a potem Mare się odsuwa i przerywa tę bliskość między nami. Przełykam suchość w gardle, wywołaną emocjami.

To ja odnalazłem mamę w łóżku rodziców. Powinienem zdawać sobie sprawę, że to wszystko, co się wydarzyło, to prawda, że jej już nie ma z nami, a mimo to nadal do mnie nie dotarło, że już nigdy więcej się z nią nie zobaczymy. Zanim mogę cokolwiek powiedzieć, włączam bieg i odjeżdżam. Wyruszam w drogę, która wydaje się najdłuższymi dwiema godzinami w moim życiu.

Rozdział 3

Mare

Teraźniejszość

Mare

Dlaczego nie napisałaś, że to Cade mnie odbierze, a nie Ty?

Pippa

Bo zachowujesz się dziwnie, kiedy tylko zaczynam o nim mówić.

Jedziecie już?

Mare

Nie zachowuję się dziwnie.

I tak, właśnie wyjechaliśmy.

Pippa

Zachowujesz się dziwnie, na serio. Niedługo się widzimy!

Odkładam telefon na kolana. Z chęcią posiedziałabym bez celu na jednym ze swoich kont na mediach społecznościowych albo przynajmniej sprawdziłabym e-maile piętrzące się w skrzynce odbiorczej, ale nie robię ani jednego, ani drugiego. Niedługo mamy przejeżdżać przez góry i wiadukty. Jeśli zacznę za dużo patrzeć w dół, dostanę choroby lokomocyjnej. A ostatnie, co planuję zrobić w trakcie tych okropnych dwóch godzin, kiedy to zostałam zdana na Cade’a, to wymiotowanie przekąskami pochłoniętymi w trakcie lotu.

Zbieram się na odwagę, żeby zerknąć na mężczyznę. Wyprzystojniał z wiekiem. Dlaczego nie może wyglądać głupio w czapce z daszkiem założonej tył na przód? Zbliża się do trzydziestki, więc nie powinien prezentować się tak cholernie atrakcyjnie w czymś, co nosił jako nastolatek. Nie chcę nawet zaczynać analizować tych nowych, wyraźnie zarysowanych mięśni na jego rękach. Żałuję, że pogoda nie jest brzydsza. Wtedy widziałabym go w jego zwyczajowej flanelowej koszuli lub znoszonej bluzie, dzięki czemu i w jednej, i w drugiej wersji to zmienione ciało pozostałoby dla mnie tajemnicą.

Ale nie dopisuje mi szczęście. T-shirt z logo Jennings Ranch leży na nim zbyt idealnie. Otula okazałe mięśnie, choć wtedy, kiedy widziałam go po raz ostatni – kiedy miał zaledwie dwadzieścia dwa lata – te nie istniały.

– Jak ma się twój tata? – pytam.

Odchylam się na oparcie fotela, żeby było mi wygodniej.

Cade gwiżdże cicho.

– Okropnie. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Tak jakby był obecny, ale nie do końca. Wiesz, co mam na myśli?

Potakuję. Wpatruję się w tym czasie w góry pojawiające się przed przednią szybą. Na samym szczycie leży śnieg, reszta zboczy pokryta jest odcieniami zieleni oraz szarości.

– Tak, wiem – szepczę.

Moje myśli powracają na chwilę do czasu po śmierci mamy. Tata nigdy nie był taki sam po jej odejściu. Rzadko się śmiał. Przez większość czasu nawet nie zdawał sobie sprawy, że inny człowiek dzielił z nim niewielki domek w lesie. Zasłaniał się pracą… Ale ja wymyśliłam sposób, by nie czuć się osamotniona. Znalazłam drugi dom z rodziną Cade’a i Pippy. Trwali przy mnie, kiedy byłam samotnym dzieckiem. A jednak nadal odczuwałam smutek z powodu mojego taty. On nie zyskał nowej rodziny jak ja. Nie chciał jej.

Cade uderza knykciami o deskę rozdzielczą.

– Cholera, przepraszam. Jeśli ktokolwiek wie, jak to jest, to przecież właśnie ty.

Przełykam ślinę. Staram się utrzymać emocje na wodzy.

Szczerze mówiąc, najtrudniejsza w utracie mamy okazała się reakcja taty na to wszystko.

***

W ten dzień, kiedy to oświadczył, że wyprowadza się z Sutten i zaczyna życie na nowo gdzie indziej, po raz pierwszy poczułam nadzieję. Powiedział, że poznał kobietę, a po jakimś czasie, cztery lata temu po cichu wziął z nią, z Suzie, ślub. Nigdy nie czułam większej ulgi. Wiedziałam, że zawsze będzie nosił mamę w sercu, ale nieobecność kogoś bliskiego z upływem czasu staje się łatwiejsza. Albo przynajmniej bardziej znośna. Chcę powiedzieć o tym Cade’owi, a jednak gryzę się w język.

Czasami, gdy opłakujesz czyjąś śmierć, nie chcesz słyszeć, jak ktoś ci mówi, że będzie lepiej. Wolisz zwyczajnie poczuć ten ból i nie musieć wysłuchiwać, jak inni składają ci fałszywe obietnice. Ze śmiercią nic nie staje się lepsze. Tych osób nadal nie ma, a z upływem miesięcy łatwiej jest taki stan tolerować i jakoś sobie z nim radzić.

– Nie masz za co przepraszać. Zapytałam, bo chcę wiedzieć. Bo mi zależy.

Cade pospiesznie rzuca mi spojrzenie. Ściąga ciemne brwi, jakby mocno nad czymś myślał. Opieram głowę o zimną szybę. Zdarzył się taki moment w przeszłości, kiedy otwarcie mówił mi, co myślał. Zastanawiam się, czy gdybym zapytała, powiedziałby mi teraz.

I dlatego że jestem masochistką – i wygląda na to, że lubię być przez niego krzywdzona – zadaję mu to pytanie:

– O czym teraz myślisz?

Mięśnie jego ostro zarysowanej żuchwy się napinają. Zgrzyta zębami to w tę, to w tamtą stronę, jakby walczył z pragnieniem, by coś powiedzieć.

– Cade? – naciskam.

Serce zaczyna mi szybciej bić. Jeśli odpowie mi tylko jednym lub dwoma słowami albo gorzej – nie powie nic – muszę zaakceptować, że stał się całkiem inną osobą niż ten chłopak, z którym dorastałam. Możliwe, że niestety przyjdzie mi pogodzić się z tym, że nie zechce się przede mną otworzyć tak jak kiedyś.

Czas może i nie uleczył wszystkich naszych ran. Może nadal istnieje zbyt wiele trudnych wspomnień, żeby sprawy powróciły do takiego stanu jak kiedyś – przed tym, jak złamał mi serce.

Ten Cade to nie facet znany mi kiedyś. Gdyby to był ten sam chłopak, z głośników samochodowych płynęłaby teraz muzyka, więc tym dobitniej dzwoni mi w uszach od ciszy panującej w samochodzie. Już tylko sekundy dzielą mnie od powiedzenia, że niech zapomni o tym pytaniu, ale wtedy on głośno wzdycha.

– Myślałem o tym, jak bardzo by się ucieszyła, gdyby się dowiedziała, że wróciłaś. Gdyby mogła o tym wiedzieć, oczywiście – odzywa się niskim głosem, bardziej ochrypłym, niż zapamiętałam.

Nadal pobrzmiewa w nim odrobina złości, ale jest to łagodny jej rodzaj. Jego słowa bardzo bolą. Powinnam była przyjeżdżać częściej. Ale to okazało się po prostu zbyt trudne. Bałam się spotkania z mężczyzną siedzącym teraz obok. Okazałam się też tak naiwna, myśląc, że pewnego dnia mój powrót nie zaboli aż tak bardzo. I że mam jeszcze niezliczenie wiele lat na spędzenie czasu z Lindą. Pomyliłam się w obu kwestiach.

– Powinnam przyjeżdżać częściej.

Cade przytakuje i poprawia czapkę.

– Ta. Powinnaś.

Muszę odwrócić od niego wzrok. Zwrócić się twarzą w stronę szyby, żeby spróbować zapanować nad emocjami. Kiedy włącza radio, wyrzucam z siebie westchnienie ulgi. Nie mam nawet żadnej dobrej wymówki, żeby wytłumaczyć swoją nieobecność. Czasami myślałam, że to jedyny potrzebny mi argument – miałam złamane serce i nie potrafiłam spotkać się z mężczyzną, winnym mojej krzywdy. Myślałam, że skoro Pippa pojechała ze mną do college’u, a ja widywałam się z Lindą i Jasperem, gdy przyjeżdżali nas odwiedzić, to wszystko było w porządku. Przyjaciółka wróciła do Sutten po ukończeniu szkoły, a ja stwierdziłam, że nie mogę tego zrobić.

Krótko po przeprowadzce do Chicago zapewniłam sobie naprawdę dobry kontrakt wydawniczy na pierwszą napisaną książkę. Miałam zajęcie, a jednak serce nie zagoiło się po tym, jak zostało złamane. Nigdy też nie znalazłam w sobie na tyle sił, żeby wrócić do Sutten.

A powinnam była.

Za każdym razem gdy Linda dzwoniła, by dopytać, co u mnie, potrafiłam wyczuć, że chciała, bym przyjechała do domu. Gdybym nie okazała się taką egoistką, tobym to zrobiła. Głęboko w sobie wiedziałam, że zawsze miałam czuć urazę, nieważne, ile czasu by minęło. Gdybym ruszyła dalej, nie żyłabym z tym przeogromnym żalem, który noszę teraz w sobie, bo wiem, że mój czas z nią został tak niespodziewanie przerwany.

Całą sobą walczę, by łzy, zbierające mi się pod powiekami, nie popłynęły zaraz po policzkach. Cade właśnie stracił mamę. Ma prawo się na mnie złościć za to, że nie przyjeżdżałam się z nią spotkać. To nie ja powinnam płakać. Nie zasługuję na poczucie smutku, kiedy nigdy nawet nie starałam się czegoś zmienić i przyjechać do domu.

Jeśli zauważa tę wojnę z własnymi emocjami, to nic na ten temat nie mówi. Tak naprawdę puszcza głośniej muzykę. Stara piosenka płynie z głośników i przenosi mnie w czasie, wiele lat wstecz.

Rozdział 4

Mare

Wiek: szesnaście lat

Jęczę i wydaje mi się, że chyba po raz setny próbuję obudzić swoją najlepszą przyjaciółkę. Dźgam Pippę w bok końcówką palca. Każdy obudziłby się na to z niezadowoleniem, ale nie ona. Mruczy cichutko przez sen i wtula się mocniej w poduszkę.

– Pippo, obiecałaś. – Łapię ją za dłoń i ciągnę z całej siły.

Śpi jak zabita.

Z westchnieniem irytacji puszczam jej dłoń, by ta opadła na łóżko z głuchym dźwiękiem. Kiedy opowiedziałam jej o tym, jak chciałam spędzić noc, kiedy to skończę szesnaście lat, zarzekała się, że nie odpadnie, by zrealizować ze mną rzeczone plany.

Pippa to kłamczucha.

Jak zawsze zasnęła i teraz pozostało mi podjęcie decyzji, czy chcę zrezygnować z zamiarów na dzisiejszy wieczór, czy może spędzić go w samotności.

Podchodzę głośno do jej drzwi i zamykam je gwałtownie za sobą. Głównie robię to po to, by poczuć się lepiej. Jeśli przez dziesięć minut moje szturchania i dźgania jej nie wybudziły, to i trzask drzwi nic nie pomoże.

Po drodze do stajni układam wszystko, co jej powiem, kiedy obudzi się jutro rano. Powinnam była wiedzieć lepiej i nie wierzyć, że nie zaśnie, ale miałam nadzieję. Gdy zegar wybije północ, zaczną się moje urodziny. Skończę szesnaście lat. To wielka sprawa. A ona spędzi ten moment w łóżku.

Tak pochłania mnie złość na moją najlepszą przyjaciółkę, że nie zauważam, jak ktoś wychodzi z siodlarni. Wpadam wprost na tego kogoś z impetem i prawie wytrącam mu siodło z dłoni.

– Hej! – woła Cade. Jedną ręką trzyma siodło, a drugą łapie moje ciało, żeby mnie przytrzymać. – Znów mówisz sama do siebie, Goldie?

Spoglądam na niego wielkimi oczami i zauważam, że rozpiął wszystkie guziki koszuli. I to, że niczego nie włożył pod spód.

Boże, dlaczego musi mieć takie idealne mięśnie brzucha? I dlaczego chcę zapamiętać, jakie są w dotyku?

– Nie wiem, o czym w tej chwili mówisz – sprzeczam się.

Krzyżuję wyzywająco ręce na piersi.

Usta mu drgają, gdy próbuje powstrzymać uśmiech. Udaje mu się to tylko przez chwilę. Zaraz potem ukazuje idealnie białe zęby w uśmiechu i kręci przy tym głową z dezaprobatą.

– Dużo mówisz. To pewnie talent, umiejętność takiego paplania, kiedy nikt cię nie słucha.

Cade rusza i wychodzi przez drzwi stajni. Nie pozostawia mi żadnego wyboru. Mogę tu stać i sama przeżyć noc swoich urodzin albo mogę podążyć za nim i kontynuować rozmowę. Tak naprawdę to żadna decyzja. Wykorzystam każdą dodatkową chwilę, którą mogę z nim spędzić, w szczególności jeśli oznacza to, że zostaniemy sami, a to nie zdarza się często.

– Nie mówię tak dużo. – Pospiesznie wychodzę przez drzwi i zatrzymuję się nagle, bo zauważam dwa przywiązane do słupka konie. Przechylam ze zdziwieniem głowę. – Wybierasz się na przejażdżkę?

W siodlarni dudni muzyka ze sprzętu stereo. Rozpoznaję, że to aktualnie jedna z ulubionych piosenek Cade’a. Odtwarza ją non stop. Sama też ją polubiłam.

Cade układa siodło na grzbiecie Tonki.

Dziwne. Zazwyczaj jeździ na Rangerze. Sięga pod brzuch konia i zapina wiązanie, a potem odpowiada:

– Nie, ale pomyślałem, że ty i Pip planujecie coś na twoje urodziny. Właśnie wróciłem z patrolu po szlakach. Pomyślałem, że przygotuję wam konie przed urodzinową przejażdżką.

Serce mi szaleje i nie ma sensu z tym walczyć. Wiem, że to, co on robi, nic nie oznacza. Lecz dla mnie to znaczy wszystko.

Pamiętał.

Czuję się, jakbym się naćpała. Ale trwa to tylko kilka sekund, bo zaraz wyrywa mi się westchnienie.

– Miałyśmy się na taką wybrać, ale Pip zasnęła. Pomyślałam, że pojadę sama.

Chłopak przygląda mi się uważnie, stojąc obok Tonki. Zazwyczaj to Pippa na niej jeździ, a ja na Dolly. Ma to sens, bo właśnie te dwa konie stoją przywiązane do słupka. Problem polega jednak na tym, że moja przyjaciółka śpi w swoim łóżku, zamiast znajdować się tu ze mną.

– Nie pojedziesz sama – oznajmia ostro.

Krzywię się. Nie ma mowy, żebym odpuściła tę przejażdżkę. Wybieram się, czy mu się to podoba, czy nie.

– Nie jesteś moim szefem, żebyś się tak rządził, Cadzie Jenningsie.

– To kto inny ci powie, że popełniasz głupstwo? – odparowuje.

– Mogłabym pojechać na te szlaki z zawiązanymi oczami i dobrze wiesz, że dałabym radę. Nic mi się nie stanie. Mamy lato. Śnieg już stopniał i od dawna nie padało. Tak jak mówię, pojadę sama i wrócę. Koniec, kropka.

– Nic ci się nie stanie, bo nie wybierasz się sama. – Cade okręca lejce na kołku i spogląda na Dolly.

Koń ma już założone siodło i cierpliwie czeka na wyjazd.

– Tak? – sprzeczam się. Biorę się pod boki. – To kto się ze mną wybierze? Bo nie ma mowy, żebym sobie odpuściła. W końcu to moje urodziny.

– Nie pojedziesz sama, bo ja pojadę z tobą.

Na to ze zdziwienia zamykam gwałtownie usta i zerkam na swoje buty. Czarna skóra jest ubrudzona. Muszę je wyczyścić, ale ostatnimi czasy wygrywało lenistwo i tego nie zrobiłam. Myślę, co odpowiedzieć Cade’owi. W końcu podnoszę na niego wzrok.

Gdy nasze spojrzenia ponownie się krzyżują, on właśnie zapina guziki koszuli, wpatrzony we mnie.

Zaciskam niepewnie palce. Zastanawiam się, czy to możliwe, że to się naprawdę dzieje. To wydaje się zbyt piękne, by okazało się prawdą.

– Nie musisz być gdzieś indziej?

– Nic nie jest ważniejsze niż świętowanie twoich urodzin – odpowiada.

Chrypka w jego głosie powoduje, że przechodzą mnie dreszcze.

W zeszłym tygodniu, kiedy Parker Prewitt zaprosił mnie na randkę do lokalnej lodziarni, nie ogarnęły mnie takie ciarki jak w tej chwili. A to przecież nawet nie randka, tylko czas spędzony sam na sam z Cade’em. Chłopakiem, którego imię wypisuję w każdym zeszycie. To z nim zawsze miałam nadzieję zostać zeswatana przy każdej grze przepowiadającej przyszłość. A teraz on oferuje, że spędzi ze mną noc moich urodzin.

Żadne życzenie urodzinowe nie mogłoby się z tym równać.

– Nie musisz – stawiam się, choć słabo.

Pragnę spędzić z nim ten czas całą sobą. Ale znajduję się już w tym dziwnym zawieszeniu, kiedy to już nie czuję się małą dziewczynką. Kiedyś mi nie zależało, czy on miał coś przeciwko, gdy wraz z Pippą kręciłyśmy się obok niego. On też nie jest już dzieckiem. Nie chcę, żeby czuł się zmuszony spędzać ze mną ten czas, ponieważ mu mnie szkoda.

– Nie mam nic przeciwko spędzeniu tego czasu sama.

Cade przewraca oczami.

– Przecież tego nienawidzisz.

Walczę sama ze sobą, żeby nie przewrócić oczami.

Cholerny Cade. Zna mnie tak dobrze.

– A jeszcze bardziej nienawidzę stawać się czyimś problemem. – Podchodzę do Dolly i przesuwam dłonią po jej upstrzonym szarością grzbiecie.

Koń rży z podekscytowania, bo wyciągam miętówkę z kieszeni dżinsowych szortów i trzymam dłoń płasko, by mógł zabrać przysmak.

Zwierzę rozgryza cukierek, a ja się do niego uśmiecham. Uwielbiam, kiedy tak przytula pysk do mojej dłoni i szuka kolejnego smakołyku.

– Nie jesteś problemem. A teraz chodźmy.

Przesuwam spojrzenie z Dolly na Cade’a. Stoi obok Tonki. Drapie wierzchowca tam, gdzie ten najbardziej lubi. Tonka wydaje pełen przyjemności dźwięk, odwraca łeb w kierunku dłoni chłopaka i nadstawia się do pieszczot.

Wpatrujemy się w siebie bez słów. Przyglądam się uważnie każdemu ruchowi Jenningsa, próbuję odczytać, czy naprawdę ma na myśli to, co mówi. Z zasady nie jest kimś, kto kłamie, by druga osoba poczuła się lepiej. W takiej sytuacji po prostu nic nie powie. Ale z jakiegoś powodu nie potrafię wyzbyć się uczucia, że on pisze się na tę przejażdżkę, by zrobić przysługę siostrze – a może rodzicom. Może nawet i mnie samej. A ja nie chcę, by którakolwiek z tych opcji stała się powodem, by to robił.

To, że jestem nim zauroczona, powoduje, że wierzę, iż może, ale tylko może, on naprawdę chce spędzić ten wieczór ze mną.

Dolly rży głośno, na co aż podskakuję, a chłopak się śmieje.

– Właśnie tak, Dolly. Myślałem, że wybieramy się na przejażdżkę, ale Goldie wydaje się zadowolona, że może mnie obczajać.

Wsuwam stopę w strzemię i się podnoszę, a potem poprawiam w siodle.

– Przestań się okłamywać – strofuję go. – Nie obczajałam cię.

Cade robi to samo co ja. Przerzuca jedną nogę przez grzbiet Tonki, a potem zasiada w siodle.

– Zdecydowanie mnie obczajałaś. – Kląska językiem, zachęcając konia, żeby ruszył. – Jedziemy.

Zanim mam szansę odpowiedzieć, że fakt, iż wszystkie dziewczyny w mieście ustawiają się do niego w kolejce, uderzył mu już do głowy, on wbija pięty w boki zwierzęcia i popędza je, by to ruszyło naprzód.

Nie pozostawia mi wyboru. Podążam na Dolly tuż za nim.

1 Marigold (z ang.) – nagietek (przyp. tłum.).