Psy gończe II. Leo Minor - Joanna Ufnalska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Psy gończe II. Leo Minor ebook i audiobook

Ufnalska Joanna

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja głośnych „Psów gończych”. 

Tym razem znany już czytelnikowi zespół śledczych musi wyjaśnić, jaka była przyczyna dekapitacji ciała, które o mglistym świcie odkopano w Łodzi na tyłach Nowego Cmentarza Żydowskiego. Kim był ów nieszczęśnik? Szukając odpowiedzi na to pytanie Jakub Gajcer, funkcjonariusz policji, będzie musiał ustalić, co jest dla niego ważniejsze – prawda czy prawo?

Joanna Ufnalska znów zabiera nas do międzywojennej Łodzi, która zdaje się nie mieć przed nią tajemnic. Mocniejszą kreską zarysowuje postacie, uwypukla relacje i snuje intrygi. Powieść pełna ciekawostek i nieoczywistych rozwiązań. Ta Łódź was oczaruje, ale nie bójcie się zgubić w jej uliczkach, bo Asia prowadzi pewnie i świadomie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 682

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Psy gończe IILeo Minor

Joanna Ufnalska

Wydawnictwo: Pulp Books

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka

Redaktorki: Magdalena Świerczek-Gryboś, Marta Sobiecka

Korektorzy: Joanna Kłos, Paweł Wielopolski

Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski

Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski

Projekt i opracowanie e-booka: Katarzyna Rek

Lektor wersji audio: Marcin Stec

ISBN 978-83-975513-8-1

PULPBOOKS SP. Z O.O.

ul. Łagiewnicka 121

91-863 Łódź

www.pulpbooks.pl

ŁÓDŹ 2025

WYDANIE PIERWSZE

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

*Fragment na końcu książki pochodzi z: Władysław Umiński, „Krwawa dola - powieść z niedalekiej przyszłości”, Warszawa 1918, KSIĘGARNIA LUDOWA Julji Sikorskiej, Warecka 14 [pisownia imienia oryginalna].

COPYRIGHT © by Joanna Ufnalska

COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2025

Od wszelkiego złego

Od powietrza, głodu, ognia i wojny

Od nagłej i niespodziewanej śmierci

wybaw nas, Panie

fragment Litanii do Trójcy Przenajświętszej

Вічна пам’ять Андрію

Węch go nie mylił. Zapach był ostry. Intrygujący. Świdrował mu pod czaszką. Wszystko, czego potrzebował do przeżycia, było pod spodem. Zaczął kopać.

Ta ziemia. Dziwnie miękka. Skrywała coś, co bardzo chciał mieć. Zatracił się w tej czynności. Oszalał. Mimo zmęczenia nie czuł upływających minut. Ale poczucia czasu z zasady nie miał. W końcu to złapał. Ciągnął. Ani drgnęło. Coś zachrzęściło. Pękło. Ale to nic. Do jego uszu doszło niepokojące trzaśnięcie. Szelest. Ktoś się zbliżał.

Zignorował to. Walczył o zdobycz. Nie przestawał. Naprężył ciało i szarpnął. Bez efektu. Poczuł silne, piekące uderzenie w bok. Odrzuciło go. Zaskowyczał. Odskoczył. Zobaczył człowieka. Uciekł w zarośla. Stamtąd przez chwilę obserwował. Człowiek zauważył jego zdobycz. Wiedział już, że ją utracił. Bok go nadal piekł. Tamto coś przecięło mu skórę. Położył się na ziemi. Zaczął wylizywać bolące miejsce.

Wciąż był głodny.

Prolog

Trzy tygodnie wcześniej. 25 września 1922 roku, poniedziałek

Padł tylko jeden strzał.

Wzrok mężczyzny z raną wlotową w czole stał się pusty. Źrenice przestały reagować na światło i zastygły rozszerzone niczym w stanie podniecenia. Ustały oddech, tętno, odruchy. Twarz się rozluźniła, usta delikatnie rozchyliły. Strużka krwi spłynęła w stronę oka, a kiedy padł martwy na ziemię, nakreśliła nierówny ślad ku linii zaczesanych do tyłu jasnych włosów. Poruszała się po skórze powoli, jakby towarzyszył jej jeden z nokturnów Chopina. Ten mężczyzna miał jeszcze tyle do powiedzenia. Tyle informacji do sprzedania. Tyle asów w rękawie, za które mógł wykupić swoje, jak się okazało, mało warte dla mordercy życie. Te cenniejsze miał zostawić na później, zachować jako karty przetargowe. Ale nikt nie chciał z nim handlować. Kiedy dwa kwadranse wcześniej wsiadał do czarnego citroëna type A, nie spodziewał się, że to jego ostatnia podróż i że czeka go zwyczajna likwidacja. Od miesięcy był gotów na taką sytuację, powtarzał nawet jak mantrę, od czego zacznie, gdy zobaczy wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Jeśli zobaczy. Ale w tej jednej kluczowej chwili nie mógł wydusić z siebie słowa. Nie spodziewał się, że sprawy nabiorą takiego tempa. Nawet gdyby zareagował, nie zmieniłoby to sytuacji. Miał zginąć.

Te chaotyczne myśli mogłyby się wytworzyć w jego umyśle, gdyby aktywność neuronalna mózgu nie została nieodwracalnie wygaszona. Byłoby mu żal siebie samego, a i jego przekonanie o byciu niezastąpionym pękłoby niczym kość czołowa pod naporem kuli. Wszystko to mogło zaistnieć, ale zamiast tego miały się pojawić zmiany pośmiertne czekające już na swoją kolej, by rozgościć się w jego ciele.

Naturalna kolej rzeczy: stężenie – zwiotczenie – rozkład.

I. Vestigia

14 października 1922 roku, sobota

W kręgach medycyny ostatniej posługi mówi się, że źle przeprowadzonej sekcji zwłok nie można poprawić. Uważa się również, że nie można poddać korekcie morderstwa, choć najwyraźniej nie wszyscy dają temu przekonaniu wiarę i stosują tak zwane nadzabijanie – dźgają bądź okładają bez opamiętania zwłoki, jakby chcąc na wszelki wypadek nie dać im sposobności, by na powrót przemówiły.

Jaka była przyczyna dekapitacji ciała, które o mglistym świcie odkopano w Łodzi na tyłach Nowego Cmentarza Żydowskiego dzień po zakończeniu święta Sukkot[1]? Czy zamiarem sprawcy miało być zwykłe zbezczeszczenie zwłok? Ostrzeżenie dla innych? Czy to była pokazowa egzekucja? A może ukrycie tożsamości ofiary? Czy wreszcie, co było najbardziej przerażające, w ten sposób pozbawiono tego człowieka życia? Śledczy prowadzący tę sprawę miał się dowiedzieć wszystkiego dopiero nazajutrz, bowiem lekarz sądowy obchodził tego dnia szabas[2] i ani myślał pokazywać się w prosektorium.

Tego dnia, pogorzelisko przy Porzeczkowej w Łodzi

Wiatr uderzył w okiennicę drewnianego domu zlokalizowanego na rubieżach Łodzi, przez co szczelnie przylgnęła do osłanianego okna. Z ziemi poderwały się liście i zeschłe trawy, które po chwilowym tańcu tuż nad gruntem odleciały w przypadkowym kierunku. Niespełna trzy dni wcześniej szalał tutaj pożar, trawiąc najlepszy w mieście dom uciech. Rudozłote płomienie wiły się nad budynkiem, wydając w niebo tysiące iskier. Kiedy straży ogniowej w końcu udało się zagasić pożogę, przeszukano dokładnie zgliszcza. Szczęśliwie żywioł nie zabrał nikogo na drugi brzeg Styksu. Interes należał do lokalnego bandyty o mahoniowych oczach, Konstantyna Wolkowa zwanego Wolfem, który dokonał żywota tej samej nocy niespełna trzy wiorsty[3] dalej.

Nad pogorzeliskiem stało teraz dwóch mężczyzn oddanych bez reszty sowieckiemu wywiadowi[4]. Jeden z nich, Sasza, ukrywał na szyi rozległą brunatną skazę po iperycie[5]. W chłodne dni było ją zdecydowanie łatwiej zamaskować, w przeciwieństwie do lata. Bardzo go drażniła, kiedy pozostawała na widoku.

– Nie musiałeś przyjeżdżać, Borys – odezwał się człowiek z blizną. – O wszystkim ci przecież melduję. – Poprawił kołnierz płaszcza, rozglądając się badawczo po terenie, ale najwyraźniej bardziej go przejmowała ta okoliczność niż jego szefa.

– Pozwól, że sam zdecyduję, które sprawy wymagają mojej obecności – powiedział cicho Borys, nie spuszczając wzroku z pogorzeliska.

– Oczywiście, ale…

Borys spojrzał na Saszę, powstrzymując go tym samym przed dokończeniem zdania. Chwycił się dwoma palcami za nasadę nosa i masował kilka sekund, jakby ta czynność miała ułatwić sformułowanie myśli. Po chwili odezwał się jeszcze ciszej, mimo że byli tu zupełnie sami.

– Mógłbyś mi wyjaśnić, jak to się stało, że z siatki budowanej przez lata zostałeś sam jeden?

– Też chciałbym to wiedzieć – odparł Sasza, usiłując ukryć, jak bardzo obawiał się tego pytania.

– Nie kłam – syknął szef. – Przecież z daleka czuć, że coś w tej sprawie śmierdzi.

Konstantyn Wolkow, czyli sutener spalonego burdelu zwany Wolfem, nie żył od trzech dni, zamordowany w Lesie Łagiewnickim. Jego ciało odnaleziono następnego dnia o świcie, a łódzkie dzienniki przypisały morderstwo szajce ze Zgierza, o której nikt wcześniej nie słyszał. Borys doskonale wiedział, że to bzdura. Do tego, według jego najlepszej wiedzy, dwóch łączników – Stefan Stefaniak i Jerzy Wróblewski – rozpłynęło się w powietrzu. A Adolfa Webera, znanego na całe miasto dyrektora banku, który odpowiadał za pozyskiwanie informacji w swojej placówce, nie można było zlokalizować od niemal trzech tygodni. Ani jego, ani kierowcy bankiera, Witolda Zapolskiego.

– Obaj łącznicy pracowali dla Webera nie tylko w siatce, ale i w banku – zaczął Sasza. – Wróblewski nie żyje, tego jestem pewien. A Stefaniak zniknął – wyjaśnił.

Jerzy Wróblewski został zlikwidowany, to wiedział na pewno. A Stefan Stefaniak zniknął jak kamfora w tym samym czasie, co Adolf Weber. Sasza był przerażony konkluzją, że ktoś mógł ich zwyczajnie rozpracować i zlikwidować. Bo tego, że któryś z nich zdradził, nie mógł zaakceptować, gdyż sprowadzało ciemne chmury także nad jego głowę, i było tylko kwestią czasu, czy jako pierwsza dosięgnie go sprawiedliwość, czy kostucha.

Z zamyślenia wyrwał go niski głos Borysa.

– Znajdziesz mi Webera i Stefaniaka, jeśli żyją. To zupełnie niebywałe, że to wszystko wydarzyło się pod twoim nosem. – Uniósł zaciśnięte pięści i trząsł nimi, jakby pierwszy raz dawał upust emocjom. – Chyba że jest coś, o czym mi nie mówisz, Sasza – wycedził przez zaciśnięte zęby.

– A skąd. – Sasza chciał udać lekki ton, ale wyszło to nieporadnie.

– Właśnie. Skąd. – Borys zrobił dramatyczną pauzę przed pytaniem, które od dawna nie dawało mu spokoju. – Skąd Wolf miał fundusze na ten burdel? – Wskazał ruchem głowy na pogorzelisko. – I dlaczego spłonął w dzień, kiedy on sam został zlikwidowany?

– Trudno mi… – Maglowany mężczyzna próbował znaleźć odpowiednie słowa, którymi Borys i tak nie był zainteresowany.

– Coś tu śmierdzi, Sasza. Kłamiesz. Kręciliście swoje interesy pod moim nosem. I zamiast zlokalizować Fraszkiewicza, zlikwidować go, żeby nam nie bruździł, pozwoliliście, żeby to on was przejrzał. Założę się, że maczał w tym palce i że to on zlikwidował Wolfa. To mi mówi mój psi, sowiecki nos.

Mieczysław Fraszkiewicz był solą w oku Borysa, odkąd ten przejął zwierzchnictwo nad grupą rozpracowującą łódzki system bankowy na rzecz sowieckiego wywiadu. Słyszał o człowieku, który od czasu rewolucji 1905 roku znacząco bruździł carskiemu aparatowi ucisku, a nawet likwidował ich ludzi. Zniknął przed Wielką Wojną i teraz krążyła pogłoska, że znów się pojawił. Tyle że nikt go nie widział bądź zwyczajnie nie mógł rozpoznać.

– Nie jestem pewien, czy… – Sasza chciał zaprotestować wobec oskarżeń szefa.

– W swoim ostatnim meldunku, który zresztą ty mi przekazałeś, Wolf mówił o wytypowaniu Fraszkiewicza. Podejrzewam, że tę informację trzymał jako swoją polisę na życie, bo nie wyjawił mi jego aktualnej tożsamości. I dziwnym trafem – Borys westchnął ciężko – tuż po tym ktoś podpala mu luksusowy burdel, a jemu pakuje dwie kule w kolana i jedną w środek czoła. Co ciekawe, dwa tygodnie wcześniej Adolf Weber wsiada do czarnego citroëna i znika razem z kierowcą. A Stefan Stefaniak, którego nigdy nie poznałem, rozpływa się w powietrzu. Czy coś się nie zgadza?

Sasza tylko pokręcił głową, bez słowa, bo treść żołądka paliła go w całym przełyku i niebezpiecznie zbliżała się do ust.

– Pomijam już, w jakich okolicznościach Adolf skupił na sobie uwagę polskich bandziorów. – Borys przymknął oczy i wciągnął głęboko powietrze, co miało go najpewniej nieco uspokoić. – On po prostu ojszczał komuś buty i przeprosił go po rosyjsku. A później już samo poszło.

Przez chwilę trwali w nerwowej ciszy, kiedy to Sasza zbierał myśli, ewidentnie bojąc się przekazać posiadane informacje Borysowi. Choć nie było to jego winą, obawiał się w tym przypadku ścięcia głowy posłańcowi.

– Jest szansa, że to był polski wywiad – wykrztusił w końcu. – Że Polacy ich rozpracowali.

Znów nastała cisza. Tym razem Borys jeszcze głębiej wciągnął powietrze. Z trudem nad sobą panował, bo takiej informacji się nie spodziewał. Był pewien, że są dobrze zakonspirowani.

– Słucham?

– Nie żartuję – zapewnił szybko Sasza. – Adolf prawdopodobnie był już wcześniej pod obserwacją polskich służb.

– Czyli wiedzieli, że był podwójnym agentem?

– Zdecydowanie. I to właśnie za sprawą zlikwidowanego latem księdza Frontczaka i naszego Fraszkiewicza. Prawdopodobnie rozpracowali go jesienią zeszłego roku – zmyślił Sasza, bo nie miał pojęcia, że bankier był obserwowany od lat, ale coś powiedzieć musiał. – Dlatego Weber wpadł w panikę po zaginięciu syna, na tyle dużą, że zdecydował się na schronienie w areszcie, kiedy nadarzyła się okazja. On już chyba nie wiedział, kto go chce zlikwidować. I miał w tym wiele racji, bo dla Wolfa też przestał być wygodny. Gdyby nie dofinansowywał mu interesu – Sasza ruchem głowy wskazał zgliszcza burdelu – Wolf już dawno by się go pozbył.

– Ten polski wywiad to jest bardzo ciekawy wątek, Sasza – powiedział Borys w zamyśleniu. – Chciałbym, żebyś go dla mnie zbadał.

Niemal rok wcześniej. 1 września 1921 roku, czwartek

W przepełnionym gwarem alkoholowym przybytku przy stoliku w rogu sali siedziało dwóch posępnych typów. Nikt o zdrowych zmysłach nie miałby ochoty wejść im w paradę. Ich gęby sugerowały odsiedzenie stu czterdziestu lat w ciężkim rosyjskim więzieniu. Tymczasem jeden z nich był stróżem prawa, a drugi, można powiedzieć, jego zaufanym współpracownikiem. Na stojącym pomiędzy nimi talerzyku po dryglach[6] walało się mnóstwo zgaszonych końcówek papierosów.

– Jeden z moich ludzi, na moje polecenie, szuka tego dzieciaka. Wiesz coś o tym? – zapytał łysy, tęgi mężczyzna.

– Nie mam z tym nic wspólnego. – Rozmówca przeciągnął dłonią po gęstych, zaczesanych do tyłu włosach i odchylił się na krześle.

– Na pewno? – Łysy zaciągnął się ostatni raz papierosem, a resztę wgniótł w cmentarzysko odgachów na talerzyku.

– Tak. Chłopaka nie ruszałem.

– A może wiesz, kto go ruszył? – Łysy wodził wzrokiem po sali.

– Nie mam tylu ludzi, żeby obserwować jakiegoś obszczymura. Wystawiłem ci go, popełnił błąd, ale reszta mnie nie zajmuje.

– Jeśli ten chłopak zniknął, to zaraz ktoś mi może sprzątnąć Webera, a tego bym nie chciał – powiedział łysy i wychylił ostatni kieliszek wódki. Jego kompan zrobił to samo. Zakąska już się niestety skończyła, skrzywili się więc srodze.

– Kogo jeszcze mógł interesować ten facet, akurat teraz? – Popatrzył na kompana chmurnym spojrzeniem.

– Ciekawy zbieg okoliczności, przyznaję. – Mężczyzna przetarł dłonią po łysej jak kolano czaszce, żeby zetrzeć kropelki potu. W pomieszczeniu panował trudny do opisania zaduch.

– Czy to ten sam Weber, którego pod koniec rewolucji chciał zwerbować… – Nie dokończył, bo łysy powstrzymał go gestem, by tylko nie wspomniał na głos o Wolfie.

– W rzeczy samej.

– Ty wiesz, że jak ja byłem u niego w banku, z rachunkiem za buty, to zupełnie go nie skojarzyłem? Braliśmy go za taką miernotę, a jaka szycha wyrosła.

Żaden z mężczyzn nie zauważył, że pewien człowiek, siedzący przy stoliku obok w wyświechtanym kaszkiecie i brudnej koszuli, na dźwięk nazwiska Weber drgnął nieznacznie. Ani tego, że naprężył wszystkie mięśnie i maksymalnie wytężył słuch. Kiedy zajmowali ostatni wolny stolik, nie pomyśleli, że w środku mogą spotkać kogoś, kto będzie chłonął wypowiadane przez nich słowa jak spękana ziemia pierwszy od dawna letni deszcz. Byli czujni tylko na wszystkich wchodzących do tego miejsca gości.

– Mietek, mówiłem ci, że nie ma przypadków i zbiegów okoliczności. Te sytuacje muszą być ze sobą połączone. Daj więcej ludzi do tej sprawy i zaraz go znajdziesz.

– Kaziu, tyle razy cię prosiłem, nie mów tak do mnie. Kiedyś tak mnie wsypiesz – syknął łysy z nieukrywaną złością.

– Dobra, bez nerwów. Idziemy, komendancie, gołda[7] nam się skończyła. – Kazik klepnął Mietka Fraszkiewicza w ramię, po czym wstali jak na rozkaz i wyszli z lokalu, nie oglądając się za siebie.

Człowiek w kaszkiecie tkwił w bezruchu przy stoliku i notował w głowie każde słowo. Czekał tylko, aż tamci się oddalą. Zaanonsuje się zgodnie z zasadami i jeszcze w tym tygodniu pójdzie na Porzeczkową, by przekazać swojemu pryncypałowi, czego się właśnie dowiedział.

Trzy dni później niewysoki mężczyzna w nieświeżej koszuli stał bez słowa przy samych drzwiach ciemnego pokoju. Śmiech i odgłosy płatnej miłości odbijały się od drewnianych ścian. Drugi, o mahoniowych oczach, siedział w ciężkim fotelu. Kręcił ósemki pobłyskującym czubkiem buta, a wokół jego postaci unosił się dym z cygara. Rozmawiali już jakiś czas, w zasadzie facet przy drzwiach tłumaczył się z zawalonej przez siebie sprawy. W ramach rekompensaty miał jednak dla szefa coś bardzo cennego. Mianowicie informację, kim jest Mieczysław Fraszkiewicz.

– No to mów – ponaglił go Wolf – bo chyba nie myślisz, że wyjdziesz stąd teraz i nie podzielisz się nowinami.

Człowiek przy drzwiach trząsł się jak osika. Nie był pewien, czy to strach, czy chłód, jaki niespodziewanie nastał wieczorem. Był w samej koszuli, po drodze wszedł do bałuckiej spelunki na kielicha, a musiał dyrdać przez całe miasto na Porzeczkową. W końcu uznał, że faktycznie straci życie, jeśli nie podzieli się zasłyszanymi informacjami, więc zaczął mówić.

– To może być komendant policji. Duży, łysy facet.

– Komendant jaki? Wojewódzki? Miejski? – zapytał Wolf i pociągnął z cygara.

– Nie wiem, ten drugi powiedział do niego „Mietek”, a tamten się żachnął, żeby tak nie mówił, bo kiedyś go wsypie. Wcześniej rozmawiali o Weberze i wtedy nastawiłem uszu. A na koniec zwrócił się do niego „komendancie” i wyszli. Gadał mu też o dawaniu ludzi do sprawy. No to musi być z policji.

– Rozpoznałbyś go? – zapytał Wolf, ale wyraz jego twarzy świadczył o tym, że wytypował już kandydata.

– No pewnie. Niewielu jest takich wielkich łysych typów. Pokręcę się po posterunkach i poszukam.

Wolf zastanowił się chwilę, jakby coś zaświtało mu w głowie.

– Nie zapomnij o urzędzie śledczym, tam jest taki wielki łysy. A jak go trafisz, chcę wiedzieć, gdzie mieszka – powiedział, mrużąc oczy w niemym zadowoleniu.

„Przez te lata z pewnością się zmienił, ale jak będę miał podejrzenie, że to on, to może go rozpoznam” – pomyślał, nie dzieląc się tym już ze swoim człowiekiem od brudnej roboty.

– Tak jest – odrzekł tamten.

– I nie spieprz tego jak morderstwa księdza – polecił Wolf. – Bo jeżeli ta sprawa rypnie się, to ty weźmiesz wszystko na siebie. Inaczej gorzko tego pożałujesz.

Człowiek przy drzwiach wiedział, że szef nie żartuje. Bał się go bardziej niż samej śmierci.

15 października 1922 roku, niedziela

Szum deszczu wypełniał nawet najmniejszy zaułek miejskiej przestrzeni. Po każdej ulewie Łódź przez chwilę mogła oddychać pełną piersią. Deszcz zmieniał anturaż miasta. Ulice pustoszały, cichły. Skrząca czerwień fabrycznych murów nabierała głębi. Na trotuarach pojawiały się lustrzane tafle, w których przeglądali się kolejni aktorzy sceny, gdzie odgrywano spektakl produkcji tkanin z bawełny, lnu, wełny, jedwabiu, o wszelkich kolorach i strukturach: wzorzyste, jednobarwne, żakardowe. Na ubrania, obrusy, pościele, dekoracje, meble. Na suknie, garnitury, śpiochy, mundury, smokingi, koszule, chustki do nosa. Na rynek lokalny i na eksport. Dla wszystkich warstw społecznych i zasobności portfeli. Tkanina łódzka grała główne role w zakładach krawieckich całej Europy, zdobiła stoły, okna, pokoje, szafy, mieszczan, urzędników, wojsko i biedotę. Ta Łódź, utkana z miliardów nici, była domem dla ponad pół miliona ludzkich istnień i prawdopodobnie setki, jeśli nie tysiące razy więcej istnień innych wszelakich. Jak wszędzie, tak i tu każdy miał przypisaną rolę. A gdy się zdarzało, że wychodził z niej na jakiś czas, kwestią do rozstrzygnięcia pozostawało tylko, czy powodowała nim dobra, czy zła strona natury ludzkiej.

Salę prosektoryjną szpitala Anny Marii[8] przy Szosie Rokicińskiej[9] wypełniał słodkawo-mdły odór śmierci wdzierający się w każdy zakamarek ciała i ubrania tych, którzy w niej przebywali. Ponure sceny zawsze miały jednego stałego widza – Edzia. Biały szkielet stanowiący kompletny układ kostny zmarłego dozorcy szpitala, w założeniu służący celom edukacyjnym. Jakub Gajcer, oficer Łódzkiego Urzędu Śledczego w stopniu komisarza, odziany w grafitowy jesienny płaszcz, ociekający teraz wodą, stał wyprostowany jak smyczek wiolonczeli nad stołem sekcyjnym i mierzył wzrokiem denata. Śledczy był po trzydziestce, wysoki, przystojny, ciemne gęste włosy zaczesywał do tyłu bez specjalnej pieczołowitości. Samą swoją bokserską sylwetką i mocnym spojrzeniem wzbudzał respekt. Zerkał co chwilę na lekarza sądowego Samuela Wenkego, przez bliskich zwanego Szmulem, prywatnie swojego przyjaciela. Leżące na szerokim metalowym stole ciało przywieziono do kostnicy poprzedniego dnia, by lekarz czym prędzej rozpoczął sekcję. Teoretycznie każde morderstwo należało traktować z taką samą atencją, jednak tym razem – po pierwsze, ze względu na rozczłonkowanie zwłok, a po drugie prawdopodobne mieszczańskie pochodzenie zmarłego – śledczy byli zmuszeni nadać mu wyższy priorytet. Taki stan rzeczy nie wynikał z ich przekonań, lecz ze świadomości mnożących się pytań, jakie zadadzą przełożony i łódzka prasa.

– Nie ma szans, bym określił przyczynę śmierci – powiedział medyk, czując na sobie palące spojrzenie policjanta, oczekującego teraz po nim cudów, bo przecież ciało było niemal kompletne.

– Dobrze się zaczyna – skwitował Jakub i zdjął ciężkie od wody okrycie. Odwiesił je na gwóźdź w ścianie. – A masz jakieś przypuszczenia? Albo cokolwiek, co możesz powiedzieć z całą pewnością? Możesz coś wykluczyć?

Lekarz pokręcił głową. Jego przyjemną, pogodną twarz skrywała gęsta, starannie przycięta broda. Był dużo niższy od Gajcera, bardziej korpulentny, jego wysokie czoło odbijało światło niczym księżyc w pełni, a niegdyś ciemne kędziory, oprószone teraz siwizną, zaczynały się hen, daleko za czubkiem głowy; największe ich skupisko było za uszami i na potylicy. Mimo żydowskiego pochodzenia nie miał typowo semickiej urody, co nie przeszkadzało niektórym łódzkim redaktorom nazywać go „żydłaczącym[10] lekarzem”. Szmul miał takie uwagi w głębokim poważaniu, interesowała go wyłącznie rzetelnie wykonana robota. Praca była dla niego najważniejsza, co często wzbudzało sprzeciw jego żony Róży, wychowującej ich czwórkę dzieci. Zdjął z dłoni brudne rękawiczki i podparł się pod boki. Niegdyś biały, wykrochmalony kitel nosił na sobie brunatne ślady przeprowadzonej sekcji. Badane ciało miało otwartą klatkę piersiową.

– Co ja ci mogę powiedzieć – zaczął Szmul w głębokim zamyśleniu. – Ktoś go potraktował jak koguta na kaparot[11].

– Nawet nie chcę wiedzieć. – Jakub przymknął oczy i odetchnął głęboko.

– Kiedy stracił głowę, był już martwy, więc przynajmniej tę przyczynę mogę wykluczyć. Podobnie jak rany klatki piersiowej, narządów wewnętrznych, utonięcie czy nawet trucizny. Ciało nie nosi żadnych śladów przemocy, której denat by doświadczył za życia tuż przed śmiercią. Do pośmiertnych jeszcze wrócimy. Żadnego pobicia, skrępowanych nadgarstków, otarć. Zostaje szeroka paleta obrażeń czaszki, od uderzenia po postrzał.

– A charakterystyka zmarłego?

– To mężczyzna, ze śladami zwyrodnienia stawów kolanowych. – Lekarz wskazał długie nacięcia na nogach, zapoczątkowane przez psie zęby. – Zwykle nie bada się ich bez wyraźnego wskazania, ale skóra była już naruszona, więc chciałem sprawdzić, co w stawie piszczy. Dobrze sytuowany, co stwierdzam po stanie dłoni i stóp, ale też ubioru. Nie żyje od około dwóch, może trzech tygodni. Jest na tyle zimno, że stopień rozkładu jest minimalny. Do tego był zakopany, co jeszcze bardziej spowolniło rozkład. – Szmul na chwilę zawiesił głos, po czym zapytał: – Jak to się stało, że go znaleziono?

Gajcer skrzyżował ręce na piersi i uniósł wysoko brwi.

– Jeden z członków bractwa pogrzebowego Nowego Cmentarza Żydowskiego nad ranem zauważył psa, który był wyjątkowo czymś zainteresowany, i chciał go przepędzić. Z daleka widział, że kundel próbuje wyciągnąć coś z ziemi. Rzucił w niego kamieniem i dopiero wtedy podszedł bliżej. Zwłoki były zakopane dość płytko, a ziemia rozgrzebana, prawdopodobnie przez tego psa. Postawił jednego z bractwa na straży, a sam poszedł zawiadomić policję. Przesłuchaliśmy znalazcę, ale zupełnie nic nie wiedział.

– Tu są ugryzienia. – Szmul pokazał Jakubowi ślady na nadgarstku. – Ale nastąpiły po śmierci, powiedziałbym nawet, że kiedy proces rozkładu już się rozpoczął. Ten pies musiał go wyczuć, rozkopać grób i, jak mówisz, chciał go wywlec. Zobacz, niemal odgryzł mu dłoń, kości są przegryzione.

– Pies wyczuł zakopane w ziemi ciało? – zdziwił się Jakub.

– Nawet z metra głębokości da radę. Jak głęboki był ten grób?

– Do mojego kolana. Jeden z płytszych, jakie widziałem. Może komuś się spieszyło.

– No widzisz, to wystarczyło. Pies poczuł, że coś interesująco pachnie, i zaczął kopać. Ale nie poradził sobie z wywleczeniem na zewnątrz zdobyczy, choć może źle go oceniam, być może potrzebowałby więcej czasu. W każdym razie w porę ten facet go przepędził, zanim zwierzak zdążył narobić większych szkód.

– Interesujące. Człowiek to powyżej trzydziestu metrów w otwartej przestrzeni nie zawsze wyczuje trupa – podsumował Jakub, przypominając sobie sprawę sprzed kilku lat, gdy w zagajniku, właśnie jakieś trzydzieści metrów od drogi, przez kilka tygodni rozkładał się włóczęga i nikt go nie wyczuł, znalazły go dopiero dzieci szukające poziomek. Wspominając to zdarzenie, śledczy próbował zignorować wdzierający się w nozdrza słodkawy odór.

– Szukaliście głowy w okolicy? – zagaił lekarz.

– Chłopaki cały czas szukają. Gorgow zasugerował, że psów mogło być więcej i jeden mógł już z nią uciec.

– Przytomnie – zauważył Szmul. – Zwierzęta zawsze zabiorą łup w ustronne miejsce, gdzie mogą się nim zająć. Najgorsze jest to, że w ciągu kilku dni przy tej wilgotności tkanki miękkie szlag trafi albo zajmą się nimi szczury. Temperatura zachowa je w dobrym stanie, ale tylko do czasu. Jak nie psy czy szczury, zajmą się tym muchy i tyle będzie z identyfikacji.

– To jak szukanie igły w stogu siana. Wokół są same pola, chynchy[12], zagajniki i bagienka.

Szmul odszedł od stołu sekcyjnego i zbliżył się do ściany, wzdłuż której stały szpitalne meble. Gestem zaprosił do siebie śledczego.

– Dobrze by było, Kuba, żebyś spojrzał na rzeczy osobiste ofiary. – Wskazał metalowy stolik, na którym leżały równo przedmioty należące do denata.

– Dziwne, Grodzki nie meldował, że coś znaleźli przy denacie.

– A pytałeś go o to? – zagaił Szmul, wiedząc, że z rzeczonego Grodzkiego był raczej marny śledczy.

– No fakt, powiedziałem że ma szukać dokumentów, sam jestem sobie winien. – Pokręcił głową z niedowierzaniem.

Jakub kolejno podnosił je długą pęsetą i zbliżał do oczu. Plik marek polskich spiętych złotą spinką z wygrawerowanym lwem, parker i złoty zegarek na łańcuszku. Obejrzał każdy z przedmiotów i zdał sobie sprawę, że wszystkie, dokładnie w tym zestawieniu, widział kilka tygodni wcześniej, w policyjnym areszcie. Na ułamek sekundy zakręciło mu się w głowie, kiedy zrozumiał, co to oznacza.

– Szmul – zaczął Jakub, nie odwracając się do lekarza – ty podejrzewasz, kto to może być, prawda?

Lekarz wlepiał w niego wzrok z mieszaniną rozbawienia i oczekiwania. Był wyraźnie ciekaw miny przyjaciela, kiedy ten zda sobie sprawę, kto leży na stole sekcyjnym.

– Nie ja jestem śledczym, panie kolego. Ty mi powiedz. Gdyby denat zachował głowę, pewnie byś go rozpoznał. Ostatecznie moglibyśmy potwierdzić jego tożsamość po zębach, najpewniej z pomocą twojego teścia.

Zamiast potwierdzić przypuszczenia graniczące z pewnością, Jakub jeszcze raz uniósł zegarek na wysokość oczu i zauważył wygrawerowane inicjały ACW.

– I mówisz, że nie było dokumentów – stwierdził Gajcer.

– Nie, żadnego papieru potwierdzającego tożsamość. – Szmul pokręcił głową.

– Morderca zostawił pieniądze i zegarek, ale zabrał dokumenty? – Jakub mówił jakby do siebie.

– Dokumenty i głowę – poprawił go doktor Wenke. – Może źle mu się kojarzyło okradanie zwłok, nie chciał być małostkowy.

– Pokaż mi jego dłonie – zarządził śledczy, wracając do stołu sekcyjnego.

Szmul uniósł lewą rękę denata, tę, która nie padła ofiarą psich zębów, i obrócił ją wnętrzem ku górze. Skóra była pomarszczona, szarozielonkawa, ale linie papilarne widzieli gołym okiem.

– Jak ci się wydaje – zagaił Kuba – zdejmiemy z tego odbitki?

– Bez żadnego problemu. Ale przecież musisz mieć je z czym porównać – zauważył lekarz.

– W zeszłym miesiącu pobraliśmy odbitki linii papilarnych od wszystkich domowników, kiedy szukaliśmy jego syna – powiedział z zadowoleniem śledczy. – Łącznie ze służbą.

– Czyli ktoś odciął mu głowę i uznał sprawę za załatwioną, ale się przeliczył – myślał na głos Szmul. – Koncertowo spartolona robota. Możesz pobrać odbitki teraz?

– Morderca nawet rzeczy mu nie zabrał z kieszeni – orzekł Gajcer. – Bardziej niż na fuszerkę wygląda mi to na zemstę albo ostrzeżenie dla kogoś. No chyba że sprawca był takim idiotą, że nie przewidział identyfikacji daktyloskopijnej. Co do pobrania teraz odbitek, to nie mam narzędzi – przyznał niechętnie – a poza tym jest niedziela i w laboratorium i tak nie ma nikogo. Wpadnę po to jutro. Jeśli się okaże, że to on, choć jestem tego niemal pewien, czeka nas trudniejsza część. O ile mi wiadomo, w zeszłym miesiącu, kiedy zaginął, przesłuchiwałem wszystkich możliwych świadków, którzy mogą mieć coś wspólnego z tą sprawą. Webera widziano ostatnio równe trzy tygodnie temu. Jeśli faktycznie nie żyje od dwóch tygodni, to ciekaw jestem, co się działo z nim przez tych kilka dni do momentu śmierci. Żona zgłosiła zaginięcie, ale z tego, co wiemy, on czasem wyjeżdżał sam na dłużej i nikt nie robił z tego zagadnienia.

– Być może to były trzy tygodnie – zauważył Szmul. – Nie ma obrażeń wskazujących na przetrzymywanie czy konieczność obrony. W żołądku znalazłem resztki treści pokarmowych. Na temat czystości ubioru w chwili śmierci nie mogę się niestety wypowiedzieć. Ale wygląda mi na to, że zginął bez większych ceregieli i siłowego przesłuchiwania. W takiej sytuacji nie wykluczałbym silnego ciosu w głowę, postrzału, ostatecznie poderżnięcia gardła, a wtedy może dekapitacja nasunęła się sama.

 – Lepiej dla niego, żeby to był postrzał – powiedział Jakub.

 – A ja już myślałem, że Weber uciekł gdzieś za ocean i jak mój brat żyje sobie światowym życiem, w takim Nowym Jorku na przykład. Albo Buenos Aires. Ostatecznie w Barcelonie. – Lekarz pokręcił głową, okazując niezadowolenie z obrotu spraw.

– Widzisz, a tu taki klops. – Kuba poklepał przyjaciela z czułością po ramieniu. – Szmul, mam nadzieję, że na coś jeszcze wpadniesz. Daj znać, o której będę mógł pobrać jutro odbitki.

– Jasne.

– Długo jeszcze będziesz na posterunku sam? – zapytał śledczy, sprawdzając, jak bardzo mokry wciąż jest jego płaszcz, i z ulgą pomyślał, że na szczęście porusza się dziś swoim zündappem, motocyklem należącym niegdyś do teścia.

– Nie, właśnie przyjęliśmy nowego medyka sądowego, ma się uczyć. Jak jutro wpadniesz, to go poznasz. Dyrektor szpitala jest nim zachwycony, bardzo o niego zabiegał… – W głosie Szmula pobrzmiewało powątpiewanie. – Sprawdzimy, co z niego za ptica[13].

Jakub już zbierał się do wyjścia, kiedy naszło go jeszcze jedno pytanie.

– Czy ja dobrze rozumiem, że na kaparot obcina się głowę kogutowi?

– Też – odparł Szmul, pochylony nad ciałem zmarłego.

– Też? – Jakub uniósł wysoko brwi.

– Najpierw trzykrotnie kręci się ptakiem nad głową jak śmigłem i jednocześnie wypowiada słowa: „ze chalifati, ze temurati, ze kaparati. Hatarnegol aze yleh lemita, va’ani yleh le’chayim toivim arukim u’leshulem”.

זה תחתיי זה תמורתי זה כפרתי ילך התרנגול למות ואני אכנס לשלום לחיים טובים ארוכים

Czyli: „to w moim zastępstwie, to w zamian za mnie, to moja pokuta. Niech ten kogut idzie na śmierć, a ja wejdę w pokoju w dobre, długie życie”.

– A co potem? – zapytał Jakub po dłuższej chwili milczenia.

– Ano właśnie najczęściej nic, według mnie to marnowanie życia tym kurakom. Nie ma komu oprawiać tych kogutów.

Gajcer ze zrozumieniem pokiwał głową, pożegnał się z przyjacielem i wyszedł.

Kiedy Jakub wrócił do domu, była już pora obiadu. Z korytarza słyszał, jak żona krząta się w kuchni i z kimś rozmawia.

– Jestem! – zawołał, a chwilę później wkroczył do pomieszczenia. – Trochę nam zeszło – powiedział przepraszająco, jakby z własnej woli wyszedł tej niedzieli z domu.

– Grunt, że już jesteś, myślałam, że wrócisz w nocy. – Zosia podeszła do niego i pocałowała w policzek. Przy tej okazji wyczuła jednak odór kostnicy. – Lepiej się przebierz, nim usiądziesz do obiadu.

– Niestety, dziś nie było lekko. – Popatrzył na nią znacząco, ale nie wprowadził w temat, bo nie byli w domu sami. – Widzę, że masz bardzo profesjonalnego pomocnika. – Pokiwał głową z uznaniem, przyglądając się, jak chłopiec siedzący przy kuchennym stole jest pochłonięty otrzymanym zadaniem.

– Zgadza się. – Zosia podeszła do Zbyszka i pogładziła go po włosach, na co ten zupełnie nie zareagował, tak był skupiony na zlepianiu pierogowego ciasta.

Jakub wyszedł do łazienki, by zrzucić przesiąknięte zapachem sali sekcyjnej ubranie. Przypomniał sobie z lekkim rozrzewnieniem niedawne czasy, kiedy jego żona nie pracowała i była w domu niemal zawsze, gdy wracał. Teraz było tak tylko kiedy szła na nocny dyżur, a domem zajmowała się w ciągu dnia. Nie mieli dzieci. Tylko siebie nawzajem i kota, który więcej przywiązania okazywał Zosi. Tak żyli jeszcze dwa miesiące temu, po czym niemal w tym samym momencie sprzęgły się dwie domowe rewolucje: pani Gajcer przyjęła posadę pielęgniarki w szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych w Kochanówce, a niedługo później podjęli się tymczasowej opieki nad chłopcem, którego ojca Jakub aresztował pod zarzutem morderstwa. A na koniec w domu pojawił się jeszcze drugi kot, jako pamiątka po innej sprawie prowadzonej przez śledczego. Na ten moment trudno było ocenić, jak to na nich wpłynie; dopiero organizowali sobie życie w nowej rzeczywistości.

Zosia przygotowała rosół z kaczki. Większe części ugotowanego mięsa wykorzystała do pierogów lepionych pieczołowicie przez Zbyszka. Chłopak miał bardzo zręczne, drobne dłonie, co pozwalało mu na niemal artystyczne klejenie cienkiego jak pergamin ciasta. Lubił te manualne prace, przy okazji których mógł spędzać czas ze swoją nową opiekunką.

Ciepły obiad rozgrzał Jakuba, zmarzniętego po pobycie w prosektorium i motocyklowym przejeździe w wyjątkowo niekorzystnych warunkach. Nie znosił deszczu wdzierającego się pod ubranie. Był jednak zadowolony, że tym razem niedzielę spędzali w domu zamiast na obiedzie u teściów. Bardzo ich lubił, traktowali go jak syna, ale teraz miał ochotę zalec na kanapie i pozwolić się uśpić ciężkim kroplom deszczu tłukącym w równym tempie o szyby i parapet. Zbudził się dopiero wieczorem, kiedy Pan Winkiel, puszysty czarno-biały kot, postanowił zmienić lokalizację spod zgiętych w kolanach nóg Jakuba, gdzie spał od obiadu, i teraz próbował ułożyć się na jego brzuchu, ale w ostatnim momencie rozmyślił się i przeniósł na fotel obok. Gdyby nie to, cisza w domu pozwoliłaby Kubie trwać tak do nocy.

– Długo spałem? – zapytał, kiedy w salonie pojawiła się Zosia z filiżanką jaśminowej herbaty. Odstawiła ją na stolik, podniosła kota, który szykował się do zajęcia jej miejsca, i położyła go Jakubowi na brzuchu.

– Wracaj, skąd przyszedłeś – poleciła Panu Winklowi i zaraz odpowiedziała: – Dość długo. Ale dziś przecież nie dospałeś.

Faktycznie, po wczorajszym odnalezieniu zwłok Jakub zjawił się w domu, kiedy wszyscy już spali, i wyszedł bez słowa nad ranem. Na dobrą sprawę gdyby został na noc w urzędzie, spałby dłużej. Zmierzył wzrokiem Pana Winkla, który wybrał wreszcie nowe miejsce drzemki i zwinął się w kłębek.

– Wczoraj znaleźliśmy ciało Webera. Jutro potwierdzimy to na sto procent. Ale wygląda na to, że nasz dyrektor nawet nie opuścił miasta – rzucił z lekkim żalem, bo polubił bankiera. – A jak Zbyszek?

– Przygnębiony albo ma takie smutne usposobienie – stwierdziła, mieszając herbatę, której jaśminowe nuty zaczęły wypełniać pokój.

Jakub dłuższą chwilę przyglądał się żonie. Zosia skończyła dopiero dwadzieścia osiem lat, ale na twarzy miała wymalowany czas wojny, który spędziła głównie w lazarecie. Była smukła i wysoka, jasne włosy spinała w koczek. Jej lazurowe spojrzenie zawsze wyrażało więcej niż słowa. Kiedy się poznali, Jakub nie był pewien, dlaczego rozumieją się aż tak dobrze. Dopóki nie zaczęła mówić o wojnie. A później milczeli o niej, rozumiejąc bez słów swoje natręctwa, a czasem przesadne dbanie o tę drugą osobę, jakby ich świat miał w ciągu chwili przestać istnieć.

– Rozmawiałaś z nim?

– Dajmy mu czas. Myślę, że kiedy będzie gotów, sam będzie chciał porozmawiać.

– Albo i nie – mruknął Jakub, który w dzieciństwie był bardzo skrytym chłopcem i za nic w świecie nie poszedłby z problemami do rodziców. Najczęściej radził sobie z nimi sam.

– Ma teraz dużo wrażeń. Nowy dom, my, szkoła. Niech mu się to ułoży w głowie – stwierdziła Zosia, a że miała zdecydowanie większe doświadczenie z dziećmi niż jej mąż, Jakub odpuścił temat.

Nie planowali tego, po prostu któregoś dnia po pracy Jakub zjawił się z trzynastolatkiem w domu i od tego czasu organizowali mu życie, choć także dla nich było to zupełnie nowe doświadczenie. Na decyzję o opiece z pewnością miało wpływ usposobienie Zbyszka – chłopiec był bardzo wrażliwy, cichy i wycofany. Gdy jechali policyjną karetką, histerycznie zareagował na dźwięki i trzęsienie się pojazdu. Nie bez znaczenia był też fakt, że podczas aresztowania ojciec Zbyszka wręcz poprosił Jakuba, by ten zajął się jego synem. Prawdopodobnie nie miał na myśli wzięcia go do domu, raczej zapewnienie mu dobrej opieki, ale Jakub nie wyobrażał sobie odstawienia tego chłopca do ochronki. Na szczęście pani Gajcer zareagowała entuzjastycznie na ten pomysł.

16 października 1922 roku, poniedziałek

Z samego rana Szmul zatelefonował do urzędu śledczego, by do prosektorium wysłano policyjną dorożkę. W tym czasie w pokoju śledczych Gajcer referował wydarzenia ostatnich dwóch dni swojemu policyjnemu partnerowi i przyjacielowi, podkomisarzowi Tomaszowi Dziabarskiemu.

– Ty masz pojęcie – mówił Jakub – że Janek Grodzki, który obszukiwał te zwłoki, nie zameldował, że znalazł przy nich jakieś przedmioty?

– Specjalnie mnie to, niestety, nie dziwi – skwitował Dziabarski.

– Ja rozumiem, że jego tu przysłali z Warszawy, że ma ojca wysoko w strukturach policji, ale on po prostu partoli robotę.

– Porozmawiasz o tym z komendantem? – Partner łypnął na niego czujnie.

– Zależy, w jakim będzie nastroju. Wiesz, że Grodzki to jego ulubieniec, dopiero co go awansował.

– I to za twoją sprawę – przypomniał mu Tomasz.

– Otóż to.

W istocie, starszy przodownik Jan Grodzki został przysłany do Łodzi, by uczył się policyjnego fachu, niestety z marnymi efektami. A ponieważ był synem inspektora Gracjana Grodzkiego, komendant łódzkiego urzędu otoczył go niemal ojcowską opieką, przekazywał sprawy do samodzielnego prowadzenia, z którymi ten zdecydowanie sobie nie radził, a nawet awansował pod byle pretekstem, ku zaskoczeniu innych funkcjonariuszy.

Rozmowę przerwało dostarczenie przesyłki z prosektorium. Przodownik Michał Ludwisiak wniósł słój z prawą dłonią pływającą w formalinie do pokoju i postawił na biurku Gajcera, wprawiając śledczych, delikatnie mówiąc, w konsternację.

– Doktor Wenke powiedział, że nie ma co tracić czasu i że sam jest dziś bardzo zajęty kilkoma sekcjami szpitalnymi oraz nowym lekarzem, który będzie z nim współpracował, więc…

– …więc nie chciał, żebym zawracał mu głowę – dokończył za niego Kuba, który przerwał kompletowanie zestawu do pobierania odbitek linii papilarnych i porzucił zamiar udania się z nimi do prosektorium.

– Niemal tak to ujął – przyznał Ludwisiak i uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie słów lekarza mających nieco inne zabarwienie: „Kolego Ludwisiak, powiedzcie Gajcerowi, że skóra dobrze się już odmoczyła i żeby mi dzisiaj dupy nie zawracał i mi się nie panoszył tutaj”. – Poza tym stwierdził, że ta dłoń niemal sama odpadła, tak ją ten pies urządził. Doktor przeciął tylko resztki tkanek miękkich, bo kości przedramienia były pogruchotane. No i prosił, żeby ręka wróciła do prosektorium przed wydaniem ciała do pochówku. Nie wolno bezcześcić zwłok i dekompletować, trzeba pochować wszystko razem.

– Nawet by mi to przez myśl nie przeszło – uspokoił go Jakub, nie odrywając wzroku od dłoni denata.

– Patrz pan – odezwał się Tomasz do Jakuba – w zeszłym tygodniu kolega Ludwisiak poprosił o rękę Amelię, a dziś dostał bez proszenia od Wenkego.

– Nic dziwnego, chłopak jest godzien zaufania. Nie przejmuj się, Ludwisiak, Dziabarski będzie ci tę zbieżność jeszcze długo wypominał.

– Najważniejsze, komisarzu, że Amelka oświadczyny przyjęła – odparł lekko zawstydzony Ludwisiak. – Jeśli można, to ja bym się oddalił.

Gajcer skinął głową i młody funkcjonariusz wyszedł. W pokoju zaległa cisza, śledczy wciąż jak zahipnotyzowani przyglądali się przesyłce.

– Idziesz z tym do Grażynki, mam nadzieję? – zagaił podkomisarz, kiedy w końcu oderwał wzrok od osobliwego weka i spojrzał z przejęciem na Gajcera.

– Tak zamierzam. – Jakub chwycił mocno słoik w obie dłonie i ruszył z nim do drzwi. – Ale nazwiesz ją tak poufale kiedyś przy niej i zobaczysz – zawyrokował, opuszczając pokój.

– Nie śmiałbym. – Dziabara zrobił poważną minę. – Inaczej niż „pani doktor” przez usta by mi nie przeszło.

Dłoń była czysta, tylko miejsce jej odcięcia, a w zasadzie odgryzienia, wyglądało okropnie. Przypominała te, które Jakub widział na wojnie: poszarpane, z powybijanymi, poskręcanymi palcami, albo i bez palców, zależnie od okoliczności. Tu jednak dało się zauważyć bardzo zadbane paznokcie, świadczące o pracy raczej biurowej niż fizycznej. Może właśnie to sprawiło, że preparat nie spowodował w komisarzu Gajcerze obrzydzenia, w przeciwieństwie do Dziabary, który na froncie nie był i rzadko oglądał poszczególne części ciała niestanowiące całości z resztą.

Grażyna Kowal nie była szczególnie uradowana prezentem. Patrzyła surowym wzrokiem na preparat, jakby zastanawiała się, co otrzyma następnym razem. Była jakieś dziesięć lat starsza od Jakuba, wysoka, smukła, o upiętych jasnych włosach i binoklach tkwiących na nosie, i wzbudzała respekt surowością, jaka od niej biła.

– To jak już facetowi ucięli głowę, doktor Wenke uznał, że dalsze zdekompletowanie ciała jest zasadne? Przecież to profanacja – orzekła, kiedy pierwszy szok już jej minął.

– Po prostu zależało mu, żebyśmy już poznali wyniki. A tę dłoń w zasadzie odgryzł pies, który go wykopał, trzymała się na resztkach skóry. – Jakub próbował jakoś wybrnąć z tej sytuacji. – No i ma dziś nawał pracy i nie chciał się rozpraszać.

– Rozumiem. – Odetchnęła z ulgą, że Szmul po prostu skorzystał z okazji. – Dobrze, komisarzu, może pan iść, poradzę sobie. Zdarzyło mi się pracować z gorszymi rzeczami. Powiadomię, gdy skończę. – Odkręciła słoik i długimi szczypcami wyjęła dłoń na metalową nerkowatą miskę, która jakby czekała na tę okazję. – Żebyście mogli odesłać preparat doktorowi.

Jeszcze tego samego dnia w urzędzie śledczym potwierdzono, że linie papilarne należały do Adolfa Christiana Webera, dyrektora banku w domu Wilhelma Landaua, przy Piotrkowskiej 29, który wyszedł z mieszkania pod tym samym adresem dwudziestego piątego września i ślad po nim zaginął. Jakub niezwłocznie powiadomił o tym przełożonego, który znał się osobiście z bankierem. Masywny, łysy jak kolano mężczyzna siedział w swym gabinecie w obłokach papierosowego dymu i mierzył wzrokiem Jakuba. Nie było w nim nawet krzty sympatii do podwładnego.

– Gratuluję wam, Gajcer – oznajmił oschle komendant Hubert Wagner, który nie lubił trzech rzeczy: wchodzącego w zęby mięsa z zimnych nóżek, góralskiej muzyki i Jakuba Gajcera.

Przyczyn tego ostatniego śledczy nie znał. Podejrzewał jedynie, że komendantowi nie w smak jest jego znajomość z obecnie urzędującym prezydentem Łodzi, Aleksym Rżewskim. W jego mniemaniu to właśnie Rżewski stał za awansem Gajcera i przeniesieniem go do Łódzkiego Urzędu Śledczego, co nie miało nic wspólnego z prawdą. Jakub uważał, że Wagner po prostu chwycił się pierwszego możliwego powodu i tak już zostało.

– Widzę, że wyciągnęliście wnioski i nie ferujecie już wyroków na podstawie przedmiotów osobistych odnalezionych przy zwłokach. Ciekawe – komendant zaciągnął się głęboko papierosem i roztoczył wokół siebie kolejną chmurę gryzącego dymu – czy gdyby nie stracił głowy, sprawdzilibyście jeszcze z waszym teściem uzębienie.

– Oczywiście. – Jakub starał się nie reagować na prowokacje szefa.

– Dlaczego sprawca mu tę głowę odciął, domyślacie się może? – zapytał Wagner.

– Być może chciał ukryć tożsamość ofiary – odparł Gajcer, czekając na reakcję Wagnera.

– No tak. Jeszcze kilka miesięcy w ziemi i odciski palców też by szlag trafił. Ale mieliście dużo szczęścia. – Komendant westchnął.

– Prawdopodobnie tak – przyznał podwładny. – Ale mnie się wydaje, że to mogła być zemsta bądź ostrzeżenie dla kogoś innego. Taka zbrodnia szokuje, gazety będą o tym pisać.

– Wy to macie więcej szczęścia jak rozumu, Gajcer. – Komendant zignorował drugi z możliwych motywów, jakby go w ogóle nie usłyszał, i mówił teraz tonem pełnym politowania. – Gdyby ten zwierzak go nie wykopał…

– Jeśli to wszystko, komendancie – Jakub wszedł mu w słowo, nie chcąc słuchać niemerytorycznych tyrad szefa, mających na celu tylko zdeprecjonowanie pracy śledczego – wrócę do siebie, a jutro udałbym się do wdowy po panu Weberze, by ostatecznie potwierdziła jego tożsamość.

– Zamierzacie zabrać ją do prosektorium i okazać zieleniejące zwłoki małżonka? – Wagner spojrzał na Jakuba, unosząc brwi tak wysoko, że w powstałych na czole bruzdach można by sadzić rzeżuchę.

– Przed chwilą wykonałem telefon do prokuratora Kozuba. Upiera się, by wdowa dokonała ostatecznej identyfikacji.

– No to was nie zatrzymuję, Gajcer. – Komendant uśmiechnął się nieprzekonująco i skinął głową na znak, że oto rozmowa się zakończyła.

Śledczy z ulgą opuścił pokój, w którym nie dało się oddychać. Często musiał się hamować, by nie odparować Wagnerowi na jego zaczepki, choć czasem komentarze same cisnęły się do ust.

Tego dnia, sypialnia gdzieś w Łodzi

Jasne włosy miękko opadały jej na czoło zroszone kropelkami potu. Usta miała nabrzmiałe, policzki pokraśniały, nie mogła opanować drżenia ud. Leżała na łóżku, obserwując bordowy grzbiet książki spoczywającej na nocnym stoliku.

– A jak wróci twój mąż? – zapytał, zapinając spodnie.

Przeciągnęła się jak kocica, łapiąc jego spojrzenie, ale on tylko patrzył na nią z mieszaniną niedowierzania i irytacji.

– Daj spokój, dlaczego wszystko musisz zepsuć? – warknęła z wyrzutem, naciągając na miękkie biodro róg prześcieradła.

– Troszczę się po prostu. – Pochylił się nad nią i przeczesał palcami jej niesforne kosmyki.

– A może się go boisz? Przyznaj. – Uśmiechnęła się zadziornie.

– Ubierz się lepiej. Nasz luksus samotności w tym domu zaraz się skończy – powiedział, nie kryjąc zdenerwowania. Odwrócił się do lustra i przeciągnął dłonią po włosach, żeby nie znać na nich było niedawnych uniesień.

– Nie przesadzaj.

– Po prostu uważam, że byłby tak samo zaskoczony twoim zachowaniem jak ja. – Mężczyzna nerwowo zerknął w stronę okna, kiedy doszedł go dźwięk gaszonego silnika.

17 października 1922 roku, wtorek

Nazajutrz Jakub zgodnie z planem odwiedził Gertrudę Weber, by dokonać ostatecznego potwierdzenia tożsamości denata. Była to tylko formalność, ale nie mógł pominąć tego etapu, skoro domagał się tego prokurator.

Powiedzieć, że Gajcer zmierzał na to spotkanie niechętnie, to nic nie powiedzieć. W jego pamięci wciąż żywe były obrazy jej zachowania, kiedy trwały poszukiwania jedynego syna Weberów Maurycego – jej obelgi rzucane w stronę policjantów, wieczne pijaństwo i przytyki. Jakubowi zapach wiśniówki do końca życia miał się kojarzyć właśnie z Gertrudą Weber. Kobietą, od której własne dziecko wolało trzymać się z daleka.

– Komisarz tutaj? – zdziwiła się Janina Czapska, pokojówka Weberów, kiedy otworzyła drzwi mieszkania mieszczącego się w kamienicy Wilhelma Landaua.

Dziewczyna wyglądała na przestraszoną i zmęczoną. Długie jasnosłomkowe włosy związała w warkocz i upięła go wokół głowy. Błękitne oczy były smutne i puste. Jakub zaraz się domyślił, że życie z osamotnioną Gertrudą Weber nie należało do łatwych. Pamiętał panią domu zawsze w jednej pozycji: na szezlongu, z kieliszkiem wiśniówki w dłoni. Różnił się tylko stopień nasączenia alkoholem, a tak naprawdę trzeźwą Weberową widział raz, podczas przesłuchania w urzędzie śledczym. A może tylko zdawało mu się, że jest trzeźwa.

– Czy zastałem panią Weber? – zapytał, postępując krok naprzód, kiedy Janina gestem zaprosiła go do środka.

Mieszkanie pachniało piżmowymi perfumami pani domu i ciastem ze śliwkami, które najpewniej wyszło spod rąk Janiny. Jakub pomyślał, że Zosia dawno niczego nie upiekła, i postanowił, że musi jej to zasugerować.

– Tak, komisarzu. – Odebrała od niego płaszcz i powiesiła na wieszaku. – Proszę za mną.

Przeszli do salonu. Obrazek przedstawiał się jak zwykle, jedynie włosy Weberowej były staranniej uczesane, jakby po zniknięciu męża postanowiła wyglądać wytworniej. Na widok śledczego niemal się ucieszyła. Tak sądził, bo na jej twarzy zagościł pogodny wyraz, niemający jeszcze nic wspólnego z uśmiechem, ale nie przybrała pozy napuszonej gęsi. Śledczy odczytał to jako wyraz swego rodzaju zadowolenia.

– Dzień dobry, komisarzu. Proszę spocząć. – Wskazała mu krzesło.

– Dziękuję. – Jakub usiadł.

– Napije się pan czegoś? Może koniaku? – zapytała śpiewnie Gertruda i wstała z szezlonga, jakby temat, z którym przychodził śledczy, mógł poczekać.

– Nie, dziękuję – odparł i zaraz dodał, żeby nie dać jej czasu na wtrącenie kolejnego pytania: – Przychodzę w sprawie pani męża.

– Domyśliłam się tego. – Odwróciła się w jego stronę. – Proszę mówić.

Patrzyła na niego teraz wyczekująco, jakby wiedziała, co za chwilę usłyszy, ale mimo to wymagała potwierdzenia. Jakuba nieco to podejrzenie zmroziło.

– W niedzielę odnaleźliśmy ciało pana Adolfa Webera.

Gertruda przez moment przyglądała się śledczemu, jakby wyczekiwała kolejnego zdania, które jednak nie nastąpiło.

– Rozumiem – powiedziała cicho i wypiła całą wiśniówkę, jaką miała jeszcze w kieliszku.

Zaraz na jej szyi i dekolcie pojawiły się czerwone plamy. Wtedy zaczął mówić Jakub.

– Śmierć nastąpiła najpewniej pomiędzy dwudziestym piątym a trzydziestym września.

– Jesteście pewni, że to on? – wtrąciła Weberowa. – Nie muszę go identyfikować? – zapytała, wbijając w śledczego wzrok.

Stała przed Jakubem pewna siebie, bez krzty zagubienia czy bólu na twarzy, jakby ta sytuacja była najbardziej spodziewaną w życiu. Jedyne, czego wyczekiwała, to szczegółów.

– Ciało zostało pozbawione głowy. Natomiast znalezione przy nim rzeczy osobiste oraz jego ubranie naprowadziły nas na ten trop… – Chciał opowiedzieć wszystko od początku, ale weszła mu w słowo z niedowierzaniem i pretensjami.

– Zidentyfikowaliście mojego męża na podstawie zegarka, pióra i garnituru?

– Skąd pani wie, co dokładnie przy nim znaleźliśmy? – Jakub uniósł brwi w szczerym zdziwieniu; był zaskoczony zarówno formą, jak i treścią jej pytania.

Nastąpiła chwila ciszy. Weberowa zmitygowała się, że zbyt ostro potraktowała śledczego, więc odparła zdecydowanie spokojniej, splótłszy dłonie przed sobą jak pensjonarka:

– Zegarek nosił zawsze przy sobie, wygrawerował na nim swoje inicjały. Pióro chował do kieszeni marynarki, pakując się do wyjazdu, gdy widziałam go po raz ostatni. I nie ruszał się też z domu bez pieniędzy, a złotą spinkę z lwem do nich dostał ode mnie.

– Pani Weber, zidentyfikowaliśmy pani męża na podstawie odbitek linii papilarnych. – Jakub naprostował niezręczną sytuację. – Pobraliśmy je państwu, jak pani zapewne pamięta, miesiąc temu, kiedy działaliśmy w sprawie zaginięcia Maurycego.

– Istotnie – przyznała Gertruda, nie ukrywając zdziwienia, choć Jakub odczytał to jako drwinę.

– Niestety muszę zabrać panią do prosektorium. Domaga się tego prokurator Kozub. – Spojrzał na nią badawczo, ale na jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. – Chciałbym pani oszczędzić tego widoku, ale nie mogę. Dorożka czeka na dole.

Kiedy weszli do sali prosektoryjnej, oczom Jakuba ukazał się nie tylko Szmul. Obok niego stali rudawy, pucułowaty człowiek w białym kitlu, którego Gajcer zidentyfikował jako prawdopodobnego nowego lekarza, oraz, co najbardziej zaskakujące, komendant urzędu śledczego we własnej osobie. Zanim ktokolwiek powiedział słowo, Wagner wystartował do Weberowej.

– Podinspektor Hubert Wagner – przedstawił się. – Prokurator prosił mnie o obecność przy identyfikacji, bo sam nie mógł w niej uczestniczyć.

– Miło mi, Gertruda Weber. – Kobieta wyciągnęła dłoń do komendanta, a ten złożył na niej lekki pocałunek.

Gajcer był zaskoczony, bo prokurator w zasadzie nie pojawiał się na oględzinach, a już na pewno nigdy nie wysłał na nie żadnego zastępstwa. Spojrzeli na siebie ze Szmulem porozumiewawczo, bo widocznie tamten pomyślał dokładnie to samo.

– Poznaj, Kubusiu, doktora Michała Wójcika. Doktorze, to komisarz Jakub Gajcer, z pewnością będziecie się często widywać. – Szmul odezwał się w chwili, kiedy Wagner tłumaczył Weberowej procedurę identyfikacji i przygotowywał ją na nieprzyjemny widok.

– Miło mi, komisarzu, wiele o panu słyszałem. – Wójcik wyciągnął do Jakuba dłoń na przywitanie, ale jego uścisk przypominał kontakt ze sflaczałą flądrą.

– Wzajemnie, doktorze.

– Uważam – odezwał się Wójcik, kiedy Jakub chciał już rozpocząć proces identyfikacji – że tak delikatnej kobiety nie powinno się narażać na podobne przeżycia. Prokurator powinien się zastanowić, czy w ostateczności nie wystarczyłyby fotografie.

– Powiedzmy, że w przypadku tej rodziny miał prawo zastosować wszelkie możliwe procedury, doktor Wenke opowie panu dlaczego – skwitował Jakub.

– Nie omieszkam – powiedział Szmul i dodał już ciszej, by usłyszał go tylko Gajcer: – A stwierdzenie, że to delikatna osoba, to jak uznanie miodożera za miłe, domowe zwierzątko.

Jakub nie do końca zrozumiał to porównanie. Spostrzegł, że komendant i Gertruda Weber zwrócili się w stronę stołu sekcyjnego.

– Możecie zaczynać, Gajcer – stwierdził Wagner, wbijając wzrok w leżące przed nimi ciało, okryte czystym białym prześcieradłem.

Stanęli nad stołem oświetlanym z góry przez ostre światło szpitalnej lampy. Kiedy Szmul ściągnął okrycie, ich oczom ukazało się sinoseledynowe bezgłowe ciało ze śladami ugryzień na rękach. Prawa dłoń została przyszyta do przedramienia.

– A więc jestem wdową – powiedziała bez krzty emocji w głosie.

– Jest pani pewna, że to pan Weber? – upewnił się Gajcer.

– Oczywiście. – Odwróciła się w jego stronę. – Byliśmy małżeństwem niemal dwie dekady.

– Rozumiem. – Jakub zawstydził się swoim pytaniem.

– Kiedy wydacie mi ciało do pogrzebu?

– Niezwłocznie. Wszelkie procedury już się zakończyły. – Wagner przyglądał się twarzy wdowy, jakby szukał na niej żalu czy chociaż smutku.

– Ktoś go musiał strasznie nie lubić, że mu tę głowę odciął – powiedziała takim tonem, że Jakuba przeszedł dreszcz. Nie skomentował tej uwagi i przez moment panowała między nimi niezręczna cisza.

– Jeszcze raz proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje – powiedział Wagner, który chyba też to zauważył, by wykrzesać z niej choć odrobinę emocji. Bezskutecznie.

– Dziękuję. Proszę odwieźć mnie do domu.

– Oczywiście, odwiezie panią komisarz Gajcer. Odprowadzę panią do dorożki. – Wagner nadstawił jej ramienia i ruszyli w stronę wyjścia.

– O co chodzi z tym miodożerem? – zapytał Jakub, kiedy Weberowa z Wagnerem zniknęli w korytarzu.

– Największy skurwiel wśród zwierząt. Potrafi roznieść każde pomieszczenie i uciec z każdej pułapki. Inteligentny, przebiegły i wytrzymały. Wyżera miód razem z pszczołami. Gdyby do tego wszystkiego miał przeciwstawny kciuk, wyrządziłby ludzkości naprawdę duże przykrości. Zwany też pszczoło-jamnikiem, ale ta nazwa nie w pełni oddaje skalę problemu.

– Przyjąłem.

– Biedna kobieta – usłyszeli za sobą przejmująco smutny głos Wójcika. – Mam nadzieję, że pan złapie tego bandytę, komisarzu.

– Zrobię, co w mojej mocy – stwierdził Jakub, po czym ukłonił się obu mężczyznom i ruszył do dorożki, w której czekała już wdowa po bankierze.

Kiedy wsiadali do policyjnej kibitki Jakub zauważył zbliżającego się do szpitala Anny Marii znajomego redaktora i poczuł ulgę, że nie wpadli na niego w wejściu. „Przynajmniej nie będzie rozmawiał z wdową” – pomyślał Gajcer.

Dojechali do kamienicy Wilhelma Landaua, Jakub odprowadził ją na górę. Weszli do mieszkania bez słowa, Gertruda oddała swoje okrycie Janinie, Jakub dał znak, że nie trzeba, i został w swoim.

– Dziękuję za troskę, komisarzu. – Odwróciła się do niego plecami i ruszyła w stronę szezlongu, a konkretniej stolika z rzeźbionego drewna, na którym stały kryształowa karafka i kieliszek.

Jakub przyglądał się, jak żona Adolfa Webera nalewa sobie wiśniówkę i opróżnia kieliszek do dna. Od razu napełniła go jeszcze raz. Z kuchni doszedł ich zapach pieczonego mięsa. Gdyby Jakub zajrzał teraz do brytfanny, zobaczyłby polędwicę wołową zapiekaną z ziemniakami, cebulą, grzybami i śmietaną, czyli zrazy po nelsońsku. Nawet w kuchniach czuć było, że jesień zadomowiła się na dobre.

– Panie komisarzu, nie chciałabym niepotrzebnie przeciągać spraw urzędowych – odezwała się Gertruda, przerywając ciszę, która zdawała się wręcz dudnić. – Proszę o jak najszybsze wydanie aktu zgonu. Skoro mój mąż nie jest już uznany za zaginionego, bank z pewnością wkrótce sprowadzi tu nowego dyrektora i będę zmuszona opuścić mieszkanie.

– Oczywiście, pani Weber. – Skłonił się, jakby była księżną, i wyszedł.

Kiedy opuszczał kamienicę, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że świeżej wdowie zdecydowanie ulżyło po zidentyfikowaniu ciała denata.

„Ciekawe, czy Zosia w odpowiednich warunkach też byłaby zdolna do takich emocji i zimnego opanowania, oglądając moje zdjęcia ze stołu sekcyjnego” – pomyślał i poczuł dreszcz na plecach.

W drodze powrotnej do urzędu śledczego rozpatrywał w myślach różne scenariusze i nie bardzo wiedział, jak zabrać się do śledztwa. Trudności całej sprawie dodawał fakt, że wraz z Weberem niespełna miesiąc temu zaginął także Witold Zapolski, jeden z dwóch kierowców bankiera i portier w banku w domu Wilhelma Landaua. Jego ciała jednak nie odnaleziono, a to nasuwało podejrzenie, że ten może mieć coś wspólnego ze zbrodnią. Jak wynikało z przesłuchania Gertrudy Weber miesiąc wcześniej, Zapolski feralnego dnia zjawił się w mieszkaniu dyrektora, zniósł jego bagaże do samochodu i miał dowieźć szefa do Warszawy. Nigdy tam nie dotarli, po samochodzie także nigdzie nie było śladu. Citroën type A o numerach ŁD 0923 zniknął, mimo że mieli go wypatrywać wszyscy policjanci od Łodzi po Warszawę.

19 października 1922 roku, czwartek

Informacja o śmierci Adolfa Webera rozeszła się lotem błyskawicy. Przedrukowywały ją wszystkie gazety w Łodzi i wiele warszawskich. Do prasy nie wyciekły co prawda szczegóły dotyczące dekapitacji denata, ale już sam fakt morderstwa dyrektora banku był wstrząsający.

– To nam się znalazła zguba – mruknął ponuro Borys, mnąc w dłoniach szary papier „Kurjera Łódzkiego”.

– Gorzej nie mógłbym tego ująć – potwierdził Sasza, który do tej pory miał nadzieję, że Adolf jednak odnajdzie się gdzieś żywy. Bezwiednie poprawiał kołnierz płaszcza, by blizna na szyi była mniej widoczna.

Ten dzień śmiało można było zaliczyć do obrzydliwych, przynajmniej na wschód od Łodzi. Wiatr huczał złowrogo, szarpał gałęziami, które nie zdążyły jeszcze zgubić liści. Powietrze było wilgotne po ostatnich deszczach, natomiast dworzec w Żyrardowie, na którym się spotkali, pachniał nowością. Wybudowano go zaledwie rok wcześniej.

– Kto to zrobił? – zapytał Borys, który prawdopodobnie zdążył już przetrawić kwestię śmierci trzech swoich ludzi, czyli Wolfa, Adolfa Webera i Jerzego Wróblewskiego, a także zniknięcia Stefana Stefaniaka, który był prawą ręką bankiera.

– Albo Fraszkiewicz, albo Stefaniak. Żadnego z nich nie potrafię zlokalizować.

– To się musisz postarać, Sasza. Weber nie mówił o wszystkim, co wiedział. Część informacji na pewno zachowywał dla siebie. – Borys starał się, by jego głos brzmiał rzeczowo, próbując za wszelką cenę ukryć złość. – A teraz zabrał je ze sobą do grobu, podobnie jak Wolf.

– Możesz mieć rację.

– Mimo wszystko bardziej stawiam tutaj na Fraszkiewicza. Stefaniak byłby za krótki, żeby odpalić nam Wolfa i Webera. Założę się, że to sprawka jednej i tej samej osoby.

– Możesz mieć rację – przyznał ponownie Sasza i raptem przyszło mu na myśl, że sam może być następny.

– Czy Weber zajmował się czymś jeszcze? – zapytał Borys, przyglądając się wnikliwie towarzyszowi.

– Nic mi o tym nie wiadomo – skłamał, choć wiedział, że tamten zupełnie mu nie wierzy.

Sasza po raz pierwszy miał absolutne przekonanie o swojej niezastępowalności. Był w tej chwili jedynym człowiekiem, któremu Borys musiał ufać, nie mówiąc już o tym, że tylko do niego miał dostęp. Problem w tym, że Sasza utracił dostęp do gotówki, zapewniany mu przez Webera.

– Co cię tak zafrapowało, Sasza? – wyrwał go z zamyślenia Borys.

– Myślę o tym, co się stało z dokumentami, w których posiadaniu był Adolf. – Znowu skłamał, choć tym razem tylko trochę, bowiem ta kwestia zajmowała go chwilę wcześniej.

Z gwizdem na peron wjechał pociąg z Koluszek. Zdecydowanie więcej osób wsiadło do niego, niż wysiadło. Ociężałe cielsko maszyny sapało, jakby było przeciążonym, spracowanym mułem.

– Mógł je trzymać w domu albo banku? – zapytał Borys, obserwując cienką strużkę dymu unoszącego się z komina lokomotywy.

– Nie sądzę. Był bardzo ostrożny i nie zostawiłby nigdy tak ważnych rzeczy pod nosem małżonki.

I tu akurat Sasza się mylił. Weber trzymał w mieszkaniu wszystkie dokumenty, odkąd wprowadził do banku Stefaniaka; z niejasnych dla siebie powodów miał ograniczone zaufanie do tego człowieka, choć sam wciągnął go w annały pracy wywiadowczej. Być może bał się, że pewnego dnia uczeń przerośnie mistrza. A tamten zdawał się mieć tego pełną świadomość.

– Sasza, a co z żoną Webera?

– Co masz na myśli?

– Może ona miała coś wspólnego z jego śmiercią? Myślałeś o tym? – zapytał Borys.

– Myślałem. I powiem ci, że zupełnie nie byłbym zaskoczony. Musiałaby mieć tylko jeszcze inne motywacje niż nienawiść do męża.

– A jego pieniądze? Przecież teraz wszystko przypadnie jej.

– Mało. Tam musiałoby być coś więcej – stwierdził Sasza.

– Wiesz co, Saszka, chciałbym zauważyć, że byłeś oficerem prowadzącym Webera i Wolfa. A na każde pytanie odpowiadasz „nie wiem”. Coś mi tu bardzo śmierdzi i dowiem się co. Jeżeli sam mi nie powiesz, to nie zapominaj, że ja w zakresie obowiązków także mam zbieranie informacji.

Nastał ten rodzaj gryzącej ciszy, który najlepiej przerywa się zmianą tematu, no chyba że znienacka ktoś wejdzie do pokoju, coś spadnie, z oddali dobiegnie wystrzał. Nic takiego się nie wydarzyło, więc Sasza odezwał się najgłupiej, jak umiał:

– A w zasadzie dlaczego umówiliśmy się na tym dworcu?

– Byłem ciekaw – zaczął Borys, absolutnie świadomy wybiegu swojego kompana, przyglądając się okazałej bryle dworca – co to za cudo. Zaprojektował je taki jeden pepeesiak, rewolucjonista i w dodatku członek loży masońskiej w jednym. I frapowało mnie, co takiego mu wyszło.

– Czyli twój największy wróg – stwierdził Sasza.

– Nie inaczej – przyznał Borys, ale na budynek patrzył z podziwem.

27 października 1922 roku, piątek

Pogrzeb Adolfa Webera odbył się po prawie dwóch tygodniach, by Maurycy, syn Adolfa i Gertrudy mieszkający obecnie w Petersburgu, mógł w nim uczestniczyć. Chłopaka zawiadomiła matka, która dopiero teraz otrzymała od Jakuba adres syna. Do tej pory śledczy utrzymywał, że go nie zna, ale zważywszy na okoliczności, niezwłocznie go wyjawił, by matka zawiadomiła syna o tragedii. Maurycy dotarł do Łodzi niemal w ostatnim momencie, bowiem na wieczór przed uroczystością. Matka nie tłumaczyła mu wiele, oszczędziła szczegółów śmierci ojca. Pominęła szczególnie fakt dekapitacji, o którym wiedzieli nieliczni.

W uroczystości wzięła udział delegacja z warszawskiej centrali banku, inni łódzcy dyrektorzy banków, wszyscy pracownicy Webera oraz sąsiedzi. Przybył także Jakub, by obserwować tłum i być może znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego Adolf Weber zginął?

Wieczorem, kiedy Gertruda zaległa na szezlongu, Maurycy przyszedł do niej, by porozmawiać. Pomieszczenie wypełniał emocjonalny chłód, promieniujący od pani domu. Okoliczności niczego nie zmieniły w ich relacji. Ona nadal była oschła i apodyktyczna, a on niezmiennie nie miał ochoty spełniać jej oczekiwań. Żałosny obraz matki, teraz, kiedy nie miał z nią styczności na co dzień, uderzył go po wielokroć. Przez moment przeszło mu przez myśl, że może decyzja o wyjeździe była pochopna, być może nie powinien jej opuszczać, ale to odczucie miało prysnąć jak bańka mydlana, kiedy tylko ona się odezwie.

W pokoju światło było przygaszone, jedynie kinkiety skrzyły się złoto, nieznacznie rozświetlając ciemność. Jak każdego wieczoru i tym razem przestrzeń wypełniała muzyka dobywająca się z patefonu. Gertruda Weber kochała walce; teraz, kiedy trwał okres żałoby, nie wypadało jej puszczać muzyki, ale gdy tylko odpowiednio nasączyła się wiśniówką, przestawała dbać o podobne sprawy. Tak było i tym razem.

– Przepraszam mamę za ten nagły wyjazd – wymamrotał Maurycy; zmusił się do tego.

– Du hast deine Mutter ohne ein Wort gelassen, ohne dich zu verabschieden, und glaubst, eine „Entschuldigen” reicht aus?[14] – rzuciła, nie patrząc na niego i obracając w palcach cienką nóżkę kieliszka.

– Bardzo mi przykro, naprawdę, ale ojciec…

– Dein Vater ist eine andere Geschichte, du hast deinen Verstand![15] – Podniosła na niego głos pierwszy raz od tygodni i w tej samej chwili Maurycy pojął, że zupełnie mu tego nie brakowało.

– Kiedy ja się naprawdę bałem, proszę mamy.

– Wovor könntest du Angst haben?[16] – Spojrzała na niego surowo.

– Widziałem mordercę tego księdza i on widział mnie – wyznał jako ostatni argument we własnej obronie. – I nie chcę rozmawiać po niemiecku, nigdy tego nie lubiłem.

Nie wiedział, na co liczył. Na współczucie? Na przyznanie, że postąpił słusznie? Na matczyną troskę, której i tak nie umiałby przyjąć? Sam nie wiedział i w zasadzie odetchnął z ulgą, kiedy surowy wyraz twarzy matki zupełnie się nie zmienił.

– Ale skoro on siedzi w więzieniu, możesz tu wrócić – stwierdziła trochę niechętnie, a trochę wyczekująco, jakby nie do końca była pewna, czy jej to odpowiada.

– Mam swoje życie w Petersburgu i swój teatr. A tu mama pozałatwia swoje sprawy i pewnie wyjedzie do Wiednia.

– Jeśli nie wrócisz, to być może tak zrobię – odparła Gertruda, zastanawiając się, czy to nie jest najlepsze wyjście. Nic jej tu nie trzymało, poza formalnymi sprawami związanymi ze spadkiem. – Słusznie zrobiłeś, że wybrałeś balet. Pianista byłby z ciebie bardzo słaby i przyniósłbyś nam tylko wstyd, choćbyś codziennie pobierał lekcje.

Maurycy przyglądał się jej z niedowierzaniem: kobieta powszechnie uznawana za elitę tego miasta wygląda teraz, ze swoimi przekrwionymi z przepicia oczami, jak zwykła prostaczka. Poczuł ulgę, że już nie musi jej codziennie znosić. Poczuł też wdzięczność do ojca, że otworzył przed nim drzwi na świat. I ogarnął go nagły żal na myśl, że to właśnie jego zabrakło.

[1]  (Jid.) żydowskie święto szałasów.

[2]  W judaizmie siódmy dzień tygodnia, dzień odpoczynku i święto.

[3]  Dawna, niemetryczna, rosyjska miara długości, zróżnicowana w poszczególnych okresach. Według systemu miar z 1835 roku wiorsta stanowiła 500 sążni, czyli 1,0668 km.

[4]  Związek Sowiecki powstał formalnie 30 grudnia 1922 roku, ale określenia „sowieckie” używano już od rewolucji październikowej 1917 roku. Powstały wówczas rady, czyli po rosyjsku, „sawiety”. W Łodzi, znajdującej się w zaborze rosyjskim, rusycyzmy były na porządku dziennym.

[5]  Bojowy środek trujący stosowany podczas Wielkiej Wojny.

[6]  (Z gwary łódzkiej) zimne nóżki.

[7]  (Z gwary łódzkiej) wódka.

[8]  Obecnie Szpital Pediatryczny im. dr. Janusza Korczaka.

[9]  Obecnie al. Marszałka Józefa Piłsudskiego.

[10]  Mówić po polsku z intonacją charakterystyczną dla Żydów.

[11]  Zwyczaj żydowski, w znaczeniu symbolicznym ma przenieść winy z człowieka na ptaka.

[12]  (Z gwary łódzkiej) zarośla, krzaki.

[13]  (Ros.) ptaszek.

[14]  (Niem.) Porzuciłeś matkę bez słowa pożegnania i myślisz, że jedno przepraszam wystarczy?

[15]  (Niem.) Twój ojciec to odrębna historia, ty masz swój rozum!

[16]  (Niem.) A czego ty się mogłeś bać?