Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Makabryczne znalezisko, tajemnicza organizacja i amatorskie śledztwo, które wymyka się spod kontroli…
Ryszard Woźniak, emerytowany księgowy i wdowiec, podejmuje pracę w firmie WeCare jako dog walker. Pieski zamożnych warszawiaków mają różne potrzeby i charaktery, ale Ryszard ma plan, jak zorganizować sobie pracę. Sprawy się komplikują, gdy jeden z nich zwraca na trawnik ludzki palec, bez wątpienia prawdziwy. Co robić? Wezwać policję? Ryzykować utratą z trudem znalezionej pracy?
Zdeterminowany senior z pomocą czternastoletniego sąsiada o pseudonimie Jamochłon odkrywa kolejne tajemnice. To daje początek szalonej przygodzie, w której nie da się uniknąć kłopotów. Czy samotny staruszek z psim oddziałem u boku rozwiąże zagadkę? I czy dzięki śledztwu odkryje coś więcej – może nawet nowy sens życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ryszard Woźniak stał na niewielkim trawniku w centrum Warszawy i spoglądał na leżące przed nim znalezisko. Był spocony, kłuło go w biodrze i w klatce piersiowej. Pomyślał, że za chwilę naprawdę dostanie zawału.
Poczuł szarpnięcie smyczy, którą trzymał w dłoni. Kręcący się przy jego nogach chart zerkał na niego i merdał ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Chodźmy już”.
– Zaraz, kochany, zaraz… – szepnął Ryszard i z trudem ukucnął.
Raz jeszcze przyjrzał się znalezisku. Nie, nie mogło być wątpliwości.
Leżał przed nim odcięty ludzki palec.
***
Trzy dni wcześniej ocknął się przed budzikiem. Leżał jeszcze przez chwilę i zastanawiał się, czy to na pewno dobry pomysł.
Było ciemno. Nie pamiętał, kiedy ostatnio podnosił tutaj rolety. Mieszkanie miało trzy pokoje; sypialnia znajdowała się od strony południowo-wschodniej, a jej okna wychodziły na ulicę Słoneczną i hotel Karat. Po lewej stronie postawiono niedawno nowoczesny blok, a przy ulicy rósł dąb sięgający gałęziami trzeciego piętra. Ryszard lubił ten widok, jednak latem nagrzewało się tutaj tak bardzo, że trudno było wytrzymać nawet w nocy – wolał więc już te rolety, tę ciemność.
Trzy pokoje. Co najmniej o jeden za dużo, odkąd mieszkał tu sam. W jednym spędzał dni, w drugim noce, trzeci od lat pozostawał zamknięty. Rzadko wchodził do środka, tylko żeby posprzątać albo żeby zanieść tam coś, co nie było mu już potrzebne, ale czego nie potrafił się jeszcze pozbyć.
W końcu odrzucił kołdrę i wstał, po czym skierował się do łazienki. Wysikał się, ogolił starannie i nałożył balsam na skórę. Użył antyperspirantu, niewielkimi nożyczkami obciął kilka pojedynczych włosów, które wystawały mu z nosa. Przyjrzał się sobie w lustrze, wzdychając.
Na klamce drzwi wejściowych wisiało uszykowane dzień wcześniej ubranie: wyprasowana biała koszula, szare spodnie, nowe długie skarpety i krawat. Ubrał się, przygotował śniadanie: owsiankę białkową i banana, do tego kilka tabletek oraz szklankę z wodą. Machinalnie wkładał łyżkę do ust, myślał o czekającym go dniu i powtarzał w głowie to, co przygotował sobie wcześniej: to, jak się przywita, co powie na swój temat, jak zażartuje na odchodne. Po posiłku rozłożył przed sobą kartkę z notatnika i po raz kolejny sprawdził nazwę, adres firmy i godzinę spotkania. Powtórzył na głos angielskie słowa, o których wcześniej nie słyszał, a których tego dnia będzie musiał użyć wielokrotnie.
Towarzyszył mu wpadający przez uchylone okno jednostajny szum uliczny, który nie ustawał również w nocy i do którego Ryszard dawno już się przyzwyczaił. Mieszkał w kamienicy na Mokotowie, na ostatnim, trzecim piętrze. Do Łazienek Królewskich miał około dwustu metrów, tyle samo do parku Morskie Oko. Słyszał, że nieruchomości kosztują tu teraz nawet po dwadzieścia pięć tysięcy złotych za metr kwadratowy – jego mieszkanie byłoby więc warte między półtora a dwa miliony. Mógł sprzedać je, przeprowadzić się do jakiejkolwiek innej dzielnicy i przez resztę swoich dni żyć jak król.
Tylko że nie mógł. Spędził tu z Praksią najpiękniejszy czas i nie wyobrażał sobie, by w tych pokojach miał zamieszkać ktoś obcy. Ktoś, kto zerwałby parkiet, po którym chodziła, zdjął futryny, o które się opierała, rozmawiając z nim, wyniósł na śmietnik lampy, które oświetlały jej twarz i ciało.
Ale czynsz i pozostałe miesięczne koszty zjadały już większość jego pieniędzy. Od paru lat była to walka o utrzymanie się na powierzchni, o brak debetu na koncie. Dlatego ta decyzja, dlatego ten garnitur, skarpety nowe, te angielskie słowa, które powtarzał w myślach.
Dziś Ryszard Woźniak miał stanąć przed pracownikami prężnie rozwijającej się firmy o nazwie WeCare, aby wziąć udział w procesie rekrutacyjnym na stanowisko dog walker. O ogłoszeniu dowiedział się z internetu – wszelkie artykuły i wiadomości dotyczące zwierząt wyskakiwały mu automatycznie ze względu na jego zainteresowania i przeszłość. Tak właśnie było i z tym ogłoszeniem.
Kliknął z ciekawości i otworzyła się nowoczesna strona internetowa z opisem firmy oferującej „usługi premium dla tych, którzy lubią być premium”. W zakładce zatytułowanej „Kariera” znajdowały się oferty pracy na stanowiska takie jak opiekun zieleni, złota rączka, concierge, pomoc domowa i asystent zakupów, a także dog walker.
Nie musiał wysyłać żadnego CV – wystarczyło, że z pomocą syna sąsiadki, z jakiegoś powodu zwanego przez wszystkich Jamochłonem, zainstalował sobie aplikację, zaznaczył kilka odpowiednich pól, wprowadził podstawowe informacje i dołączył swoje zdjęcie, a kilka godzin później dostał wiadomość z zaproszeniem na spotkanie.
Ryszard spojrzał na zegarek. Była siódma pięćdziesiąt, rozmowa o pracę miała rozpocząć się o dziewiątej, więc uznał, że powinien wychodzić. Usiadł na pufie w przedpokoju, starannie zawiązał buty. Spojrzał w lustro.
„Tak, trudno, lepiej nie będzie”, pomyślał.
Torba, telefon, klucze.
Torba, telefon, klucze, tak, sprawdził.
Zamykając drzwi, wyliczał w głowie swoje mocne strony: miał doskonałe kwalifikacje, był elastyczny, doświadczony, pracowity, dyspozycyjny, w zasadzie wydawał się idealnym kandydatem na to stanowisko. A jednak była jedna rzecz, która niepokoiła go w kontekście nadchodzącego spotkania. Jedna rzecz, która mogła zostać uznana za jego słabą stronę, za niedogodność, może nawet przeszkodę w zatrudnieniu.
Ryszard Woźniak miał siedemdziesiąt osiem lat.
***
Wyszedł przed budynek, w upał bijący z nieba i od nagrzanego chodnika. Nie miał nic przeciwko wysokim temperaturom, nawet je lubił – być może wiązało się to z faktem, że od dziecka bardzo mało się pocił. Skręcił w lewo, w kierunku Morskiego Oka i Puławskiej; firma mieściła się przy ulicy Konstruktorskiej, więc Ryszard musiał przejść jakieś pięćset metrów, na drugą stronę Puławskiej, i wsiąść w autobus linii 138. Na przystanku był jedenaście minut przed czasem, więc usiadł na drewnianej ławce obok młodej, na oko sześćdziesięcioletniej kobiety z zakupami i niespiesznie ogarniał wzrokiem okolicę. Na ulicach było niewiele osób, które mógłby poobserwować – widocznie pogoda zapędziła większość Warszawiaków do aut i klimatyzowanej komunikacji miejskiej.
Autobus przyjechał prawie równo z rozkładem i był niemal pusty. W środku panował taki chłód, że wchodząc, Ryszard poczuł, jakby uderzono go czymś mokrym, wyjętym właśnie z lodówki. Zajął miejsce z przodu, za kierowcą. Lubił patrzeć przez przednią szybę na Warszawę, na ten wiecznie zmieniający się krajobraz, na kolejne wznoszące się budynki, otwierane restauracje, przebudowywane parkingi, ścieżki dla rowerów i ronda.
Pół godziny później wysiadł przy ulicy Wołoskiej. Kilkaset metrów dalej nad ulicą błyszczała kładka prowadząca do Galerii Mokotów, w której Ryszard nigdy nie był. Wszedł w Konstruktorską, minął plac budowy, kilka biurowców i bloków mieszkalnych. O ósmej trzydzieści osiem stał przed budynkiem, w którym miał się ubiegać o pracę – po raz pierwszy od pięćdziesięciu trzech lat.
***
W przestronnym holu było jeszcze chłodniej niż w autobusie. Przy jednej ze ścian znajdowała się recepcja, za ladą siedzieli chłopak w wieku około dwudziestu pięciu lat i dziewczyna, być może nawet młodsza od niego. Ryszard podszedł do blatu i wypowiedział pierwszą z przećwiczonych formułek:
– Dzień dobry, szukam firmy WeCare.
– WeCare, WeCare… – powtórzyła dziewczyna, sprawdzając coś w komputerze. Odwróciła się do kolegi. – Kojarzysz?
– A to nie ci, którzy wynajęli salkę? – Chłopak spojrzał na Ryszarda i upewnił się: – Rekrutacja?
– Tak. – Mężczyzna skinął poważnie głową.
– To proszę wjechać na trzecie piętro i tam będą już strzałki.
Ryszard podziękował, wsiadł do windy i przez chwilę rozglądał się w poszukiwaniu właściwego przycisku. Wreszcie udało się – wcisnął trójkę, a kabina bezszelestnie ruszyła w górę. Ledwo zdążył poprawić krawat, a już delikatny dzwonek oznajmiał, że dotarł do celu.
Po wyjściu z windy zauważył plakietki przymocowane do stojaków, przypominające miniaturowe znaki drogowe. Idąc ich śladem, dotarł do pomieszczenia o przeszklonych drzwiach, na których znajdowała się kartka z napisem: „WeCare REKRUTACJA. Prosimy czekać”.
Usiadł na jednym z pięciu krzeseł ustawionych pod ścianą. Chwilę później z windy wyszła wysoka blondynka w czarnych spodniach i marynarce. Usiadła na krześle najdalej od Ryszarda.
– Pani też w sprawie rekrutacji? – zagadnął.
– Tak – odpowiedziała, wyjmując telefon. Po chwili spojrzała na niego i dodała: – Tak, na konsjerża. A pan?
– Stanowisko modela. Konkretnie modela bielizny – odpowiedział.
Dziewczyna zaśmiała się, ale zaraz spoważniała.
– Przepraszam…
– Nie ma za co. Tak naprawdę chodzi o stanowisko dog walker. Dobrze to wymawiam? Dog łoker?
– Bardzo dobrze – potwierdziła blondynka.
– To cieszę się. Nigdy nie byłem dog walkerem, wie pani.
– Wszystko przed panem – zapewniła go.
Tym razem on się zaśmiał.
– Tak. Jeszcze wszystko przede mną.
W tym momencie z sali wyszedł mężczyzna z płócienną torbą na ramieniu, minął oczekujących i wsiadł do windy. Szklane drzwi otworzyły się ponownie, wyjrzał zza nich brodaty rekruter w okularach i rozejrzał się, zatrzymując wzrok na Ryszardzie.
– Yyy, pan Ryszard Woźniak?
– Zgadza się.
Rekruter zawahał się, zerknął szybko na siedzącą obok dziewczynę, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Ryszarda.
– To zapraszam, zapraszam.
Ryszard podniósł się z krzesła i przeszedł przez próg. W niewielkiej sali znajdował się owalny stół ze szklanym blatem, wokół którego stało kilkanaście jednakowych krzeseł. Brodaty mężczyzna zajął jedno z nich, obok siedział inny rekruter, bardzo podobny do niego, a jeszcze dalej dziewczyna z tatuażami na odsłoniętych fragmentach ciała, w zimowej czapce na głowie. Wpatrywała się w ekran tabletu i nie zareagowała na przybycie kolejnego potencjalnego pracownika.
Ryszard przywitał się i zajął wskazane mu miejsce naprzeciwko tej trójki. Wtedy dziewczyna kliknęła w coś na ekranie i zaczęła mówić:
– Mieszka pan na Mokotowie, prawda? To nasz kluczowy rejon, jeden z kluczowych. Wielu potencjalnych klientów. W tej chwili mielibyśmy dla pana pięciu podopiecznych, wyprowadzanie codziennie rano i po południu, oprócz tego każdy z właścicieli ma oczywiście pewne dodatkowe oczekiwania. Pan jest dyspozycyjny od kiedy?
Ryszard poprawił się na krześle.
– No, od już. Od teraz.
Rekruterka podniosła wzrok znad ekranu i spojrzała na niego po raz pierwszy, odkąd wszedł. Uniosła brwi. Ryszard widział, jak delikatnie i powoli trąca kolanem siedzącego obok kolegę. Ten poruszył wargami, nie odwracając się w jej stronę. Dziewczyna poprawiła czapkę na głowie i z powrotem pochyliła się nad telefonem.
– Okej, okej. Dobrze. Czyli w poniedziałek mógłby pan zacząć?
Ryszard zerkał to na nią, to na dwóch pozostałych. Wszyscy wpatrywali się w tej chwili w ekrany.
– Zgadza się, ale… Ale moment, pani pozwoli.
– Tak?
– To znaczy, że dostałem tę pracę? – upewnił się.
Dziewczyna poszukała spojrzeniem kolegi.
– Wie pan, nasza współpraca opiera się na tym, że państwo jesteście na systemie prowizyjnym. Tylko od was zależy, czy i ile zarobicie. Jeśli się pan sprawdzi, to jest pan naszym pracownikiem, tak, jak najbardziej.
– Czyli dostałem pracę… – podsumował Ryszard.
– Jak tylko pan dopełni formalności i podpisze wszystko. Poza tym musi pan mieć średnią ocen od klientów powyżej cztery przecinek siedem na pięć, to jest jedyny warunek przedłużania zlecenia na kolejne miesiące – powiedział brodacz z prawej.
– Ale odpowiadając na pana pytanie, to tak – uzupełniła dziewczyna. – Można tak powiedzieć.
Reszta rozmowy dotyczyła obsługi aplikacji i kwestii organizacyjnych. Wynikało z niej, że Ryszard miał od poniedziałku zająć się pięcioma psami. Jeden z brodaczy porównał numer jego dowodu osobistego i PESEL z danymi podanymi w aplikacji, dziewczyna sprawdziła go też w jakichś rejestrach osób karanych. Otrzymał kody do domofonów i do trzech mieszkań klientów, które zamykane były w ten sposób, poza tym dwa zestawy kluczy do pozostałych lokali i instrukcje oraz zasady współpracy. Na koniec podpisał kilka dokumentów, między innymi oświadczenie o dobrowolnym poddaniu się karze finansowej w razie, gdyby dopuścił się jakichś „nieprawidłowości”. Miało to związek z przekazaniem kluczy i kodów do mieszkań klientów.
– I to by było na tyle – zakończył brodacz po lewej.
Ryszard podniósł wzrok znad dokumentów.
– A jeśli chodzi o karmienie, alergie, jakieś dolegliwości i tym podobne?
– Wszystko znajdzie pan w aplikacji – wyjaśniła dziewczyna. – Każdy pupil ma tam swój profil i wszystkie wymogi, ograniczenia i tak dalej, to wszystko tam jest wylistowane.
Na koniec oszołomiony Ryszard dostał tekturową teczkę i długopis z logo firmy, cała trójka uścisnęła mu dłoń, dziękując za przyjście, a jeden z brodaczy odprowadził go do drzwi. Na zewnątrz starszy mężczyzna uśmiechnął się do oczekującej na rozmowę dziewczyny i pokazał jej uniesiony kciuk. Stojąc w windzie i słuchając uspokajającej muzyki, powtarzał w myślach dwa słowa: „Mam pracę!”.
***
Po drodze do domu Ryszard wstąpił do sklepu przy Puławskiej, gdzie w nagrodę za zdobycie pracy kupił sobie coś, do czego miał słabość – zupkę błyskawiczną o smaku kurczak ostry, a oprócz tego coś, do czego miał jeszcze większą słabość, mianowicie snickersa. Jego ulubionej sprzedawczyni, pani Lutki, nie było akurat na zmianie, co go ucieszyło – gdyby widziała, co kupuje, z całą pewnością dostałby reprymendę.
Wszedł do mieszkania, przebrał się w wygodne ubranie, zalał zupkę i z ulgą usiadł przy stole. Jadł, przeglądając swoje aktywowane przed kilkoma minutami konto w aplikacji WeCare, gdzie w zakładce „Zadania” znajdowały się profile pięciu jego podopiecznych.
Pierwszy pies wabił się Pavarotti i był niewielkim kundelkiem. Z opisu wynikało, że jest ciekawski, towarzyski, ruchliwy i że najbardziej na świecie obawia się przejść dla pieszych. Zgodnie z komentarzem pozostawionym przez właściciela nie dało się przeprowadzić go po nich przez ulicę – trzeba było używać kładek, przejść podziemnych albo najczęściej po prostu „odrobinę łamać przepisy”.
Alexis, dog angielski, ważyła sześćdziesiąt kilogramów i… uwielbiała zjadać odzież. Jej ofiarą padały już podobno sukienki, bluzki, a nawet żakiet i garsonka, a do tego niezliczone skarpety i bielizna w dużych ilościach. „Proszę uważać z nią na ulicy”, przestrzegała w opisie właścicielka. „Szersza nogawka czyichś spodni, luźne poły swetra albo długi płaszcz i nieszczęście gotowe”.
Chart Mieczysław, wysokie, szczupłe, dostojne zwierzę o białym umaszczeniu, wykazywał „nieznaczną agresję”, ale wyłącznie w stosunku do osób mających bródkę. Poza tym dzień wcześniej połknął pierścionek zaręczynowy właścicielki, który, jak podano w aplikacji, „za wszelką cenę należało odzyskać”. Ryszard wiedział dokładnie, co to dla niego oznacza.
Dodatkową przeszkodę w tym ostatnim zadaniu mógł stanowić podopieczny numer cztery, czyli owczarek belgijski Carlos. Zdarzało mu się zjadać odchody – własne oraz cudze – poza tym „generalnie zjadał wszystko” i był „szalenie energiczny”.
Najbardziej tajemniczy wydawał się ostatni pies, pudel o imieniu Gołota. „Nie będę państwa okłamywał”, informował jego właściciel w krótkiej, dołączonej do profilu notatce głosowej. „To jest bydlę, prawdziwe bezlitosne bydlę”. Nie precyzował jednak, co to dokładnie oznacza.
Kiedy Ryszard przeglądał zdjęcia Gołoty, rozległ się sygnał przychodzącego połączenia, a pysk pudla na ekranie zastąpiła nazwa dzwoniącego: „WISIA”. Siostra Ryszarda była od niego o pięć lat młodsza; miała na imię Jadwiga, ale od dziecka nie mówił na nią inaczej niż właśnie Wisia. Zaczęła bez powitania:
– Byłam u tego endokrynologa, złodziej, żebyś wiedział, czterysta siedemdziesiąt złotych za wizytę, wyobraź sobie, a siedziałam tam ile, może z pięć minut, jak Boga kocham, pięć minut, i wiesz, co mi powiedział? Że w moim wieku to i tak jest nieźle, niech się w dupę pocałuje, już do niego nie pójdę. A co u ciebie słychać, jak się czujesz?
Ryszard zawahał się, ale zdecydował, że nie ma co ukrywać prawdy – i tak w najbliższym czasie Wisia by się dowiedziała.
– Wydaje mi się, że dostałem pracę – powiedział.
Siostra zareagowała dopiero po chwili.
– Francę? Nie żartuj sobie. Ale swędzi cię? Zapisz się na jutro do rodzinnego, to nie jest śmieszne, może to półpasiec albo coś.
– Pracę! Pracę dostałem.
Tym razem cisza trwała jeszcze dłużej.
– Jaką znowu pracę, co ty opowiadasz?
Ryszard wytłumaczył siostrze, o co chodzi, i rozmawiali jeszcze przez dwadzieścia minut, ale kiedy odkładał telefon, miał wrażenie, że Wisia nie do końca wierzy w to, co usłyszała. Właściwie jej się nie dziwił.
Po południu wybrał się na krótki spacer. Usiadł na swojej ulubionej ławce w Morskim Oku, wyciągnął nogi i wdychał zapach świeżo skoszonej trawy. Wszyscy ci młodzi ludzie wokół niego, prędkość ich ruchów, ich marzenia i problemy… Lubił na to patrzeć, wyobrażać sobie, co oni teraz myślą.
W pewnej chwili dotarło do niego, że w poniedziałek naprawdę zaczyna pracę, i poczuł ciężar tego faktu. Pomyślał, że to wszystko potoczyło się bardzo szybko, że właściwie nie wie, czego się spodziewać, i chciałby do kogoś zadzwonić, może do jakiegoś przełożonego albo dyrektora? Chciał dopytać o szczegóły, poprosić o instrukcje, ale rozumiał, że w tym wypadku najwyraźniej to tak nie działało.
Był przyzwyczajony do zupełnie innych warunków. W pracy, którą wykonywał przez całe życie, wszystko było jasno określone, każdy dokładnie wiedział, co ma robić i kiedy. Przejrzysty zakres obowiązków, kierownicy z decydującym zdaniem w każdej sprawie, zasady, regulamin i przepisy, wśród których można było czuć się bezpiecznie. Ale ten świat najwyraźniej istniał już tylko w jego wspomnieniach. Jeśli chciał utrzymać się jakoś na powierzchni, musiał się dostosować do nowej rzeczywistości, niezależnie od tego, jak egzotyczna mu się wydawała.
***
W niedzielny wieczór Ryszard zrobił sobie herbatę, usiadł w fotelu i raz jeszcze przeczytał umowę, próbując wyliczyć, ile miesięcznie zarobi, jeśli utrzyma się na stanowisku dog walkera i przez cały czas będzie miał pod opieką te pięć zwierząt.
Za każde wyprowadzenie psa miał otrzymywać dziesięć złotych netto, czyli zakładając dwa spacery dziennie z każdym podopiecznym, wychodziło mu sto złotych dniówki. Za odnalezienie pierścionka zaręczynowego w odchodach Mieczysława przewidziano dodatek w wysokości kolejnych stu złotych, a biorąc pod uwagę, że Pavarotti i Mieczysław zwykle potrzebowali opieki również w weekendy, było tu pewne pole do dodatkowego zwiększenia zarobku. Tak czy inaczej, wychodziło na to, że w pierwszym miesiącu Ryszard może zarobić ponad dwa tysiące złotych na rękę.
Wiedział, że będzie zmęczony i że taka dawka spacerów zapewne da mu w kość, ale dwa tysiące… Były to dla niego potężne pieniądze, które w połączeniu z emeryturą pozwoliłyby mu spokojnie przetrwać i zachować mieszkanie.
***
Urodził się w Warszawie i wiedział, że w Warszawie umrze. Ta myśl wydawała mu się w jakiś sposób pocieszająca, chociaż nie potrafił wytłumaczyć dlaczego. Mieszkał w trzech różnych dzielnicach, ale przez większość swojej egzystencji na Mokotowie. Miał w życiu pięć kobiet, z czego cztery pierwsze się nie liczyły, bo liczyła się tylko Praksia – jego Praksia, bez której świat toczył się już trzynasty rok.
Miał w dotychczasowym życiu tylko jedną pracę – w warszawskim zoo. Tak zaznaczył w swoim profilu w aplikacji WeCare, nie precyzując jednak, jakie dokładnie stanowisko zajmował. Prawda wyglądała tak, że było to stanowisko księgowego. Nigdy nie pracował bezpośrednio ze zwierzętami, natomiast po kilku latach znał już je wszystkie, miał swoich ulubieńców (na pierwszym miejscu znajdował się tygrys Bolo), ekscytował się przyjazdami nowych nabytków. Był księgowym, ale Miejski Ogród Zoologiczny stanowił kiedyś dużą część jego życia.
Od czasu przejścia na emeryturę prowadził prostą egzystencję, którą całkiem lubił. Lubił ludzi, lubił filmy, książki i lubił jedzenie. Mimo kruchej sytuacji finansowej na tym jednym starał się nie oszczędzać: kupował dobre sery, najlepszą szynkę, czasem wino. Gotował codziennie inny posiłek, a raz w miesiącu pozwalał sobie na wyjście do restauracji – było to jego święto.
Poza jedzeniem i lekarstwami prawie nie miał wydatków. Nie miał samochodu, nie lubił gadżetów, nie miał żadnego hobby, które uszczuplałoby jego budżet. Nie pamiętał, kiedy ostatnio kupił sobie jakieś ubranie. Uwielbiał czytać, ale wszystkie książki wypożyczał z biblioteki, poza tym z powodu jaskry musiał dawkować sobie tę przyjemność. Miał zasadę, aby czytać nie dłużej niż godzinę bez przerwy i nie więcej niż trzy godziny dziennie, i starał się tych limitów przestrzegać.
Lubił schabowego z kapustą, duże kobiece pupy, wczesną jesień, piwo jasne i ciemne, zapach miasta po deszczu, boks w telewizji i ptasie mleczko, nie lubił natomiast polityki, motocykli, nowoczesnej muzyki i programów, w których znani ludzie śpiewają albo tańczą.
Nie miał wrogów. Prawdopodobnie najbliżej tego określenia znajdowałby się Bolek, który mieszkał w tej samej kamienicy, co on, ale na parterze. Bolek uważał, że w związku z zajmowaniem mieszkania na najniższej kondygnacji ma większe niż inni prawo do niewielkiego ogródka, który przylegał do budynku. Rył w ziemi jak dzik, sadził rozmaite rośliny, które w większości usychały – prawdopodobnie dlatego, że żadna nie pochodziła ze sklepu; Bolek wszystkie po prostu wykopywał ukradkiem w jakichś zagajnikach albo parkach. W efekcie ogródek nie wyglądał ani na zadbany, ani na zupełnie dziki – sprawiał wrażenie jakiegoś sztucznego, wiecznie niedokończonego obiektu.
Któregoś dnia, przechodząc obok zgarbionego nad kolejnym chwastem Bolka, Ryszard przywitał się i zaproponował, że może kupi jakąś ciekawą całoroczną roślinę, którą mogliby tu wspólnie posadzić, na przykład głogownik albo laurowiśnię, na co Bolek odparł, żeby mu się nie wpierdalać – i od tamtej pory prawie w ogóle już nie rozmawiali.
Poza tym Ryszard lubił wszystkich. Lubił listonosza Gienka, któremu oddawał drobne z końcówki emerytury; kiedy przestał dostawać tę emeryturę w gotówce, bo zaczęła wpływać na konto, zagadywał Gienka co jakiś czas i po prostu dawał mu „na piwo”. Lubił swoją siostrę – nie tylko ją kochał, lecz także lubił, mimo jej postępującej gadatliwości i postępującego strachu przed chorobami. Lubił Jamochłona, czternastoletniego syna sąsiadki, pani Dagmary, a Jamochłon z jakichś względów wydawał się lubić jego. Pomagał Ryszardowi za każdym razem, kiedy ten poddawał się, pokonany przez mikrofalówkę, komunikat na ekranie telewizora, aplikację w komórce.
Miał kilku kolegów z dawnych lat: z Jurkiem jeździł czasem na ryby, z Grzesiem i Włodkiem spotykał się na piwo i karty. No i była też pani Lutka ze sklepu (nie wiedział, jak naprawdę ma na imię, przedstawiła się po prostu jako Lutka), która posyłała mu takie spojrzenia i uśmiechy, że czasami celowo chodził do marketu położonego dalej, aby nie nadwyrężać układu krwionośnego.
Życie było w porządku.
***
W poniedziałek obudził się o wpół do szóstej. Założył luźne bawełniane spodnie, wygodną koszulę i sportowe buty, w których zazwyczaj spacerował. Zawiązał je na dwa razy, spodziewając się, że któreś ze zwierząt – myślał głównie o Alexis – może nadmiernie interesować się sznurówkami.
Wyjął z szafy nieużywany od dawna plecak w wojskowym stylu, spakował do środka nieprzemakalną kurtkę (prawdopodobieństwo opadów na ten dzień wynosiło osiem procent), plastikową miskę, dwie butelki po coli napełnione wodą z kranu, kawałek linki alpinistycznej, której używał kiedyś na działce do podtrzymywania fasoli i winogron, oraz kilkanaście foliowych torebek po pieczywie, które gromadził w szufladzie. Planował któregoś dnia udać się do sklepu zoologicznego po specjalne woreczki na odchody, ale wiedział, że nie są one przezroczyste, a przynajmniej dziś, ze względu na pierścionek połknięty przez Mieczysława, takich potrzebował.
Raz jeszcze otworzył aplikację WeCare. Wszystkie adresy znajdowały się w promieniu dwóch i pół kilometra od domu Ryszarda. Po raz kolejny sprawdził, czy na pewno żaden z jego podopiecznych nie ma problemów z agresją i akceptuje inne zwierzęta. W aplikacji znajdowała się osobna rubryka z tego typu informacjami. Na szczęście żaden z psów, którymi miał się zajmować, nie wykazywał problemów behawioralnych. Ostatecznie postanowił więc, że będzie wyprowadzał je w dwóch grupach: domy Alexis i Pavarottiego dzieliło na mapie siedemset metrów, przy dobrej pogodzie powinien też dać radę zająć się jednocześnie Carlosem, Mieczysławem i Gołotą, których właściciele mieszkali nie dalej niż kilometr od siebie. Firma zapewniała klientom spacery trwające minimum trzydzieści minut, a wyjście z kilkoma pupilami naraz pozwoliłoby zaoszczędzić dużo czasu.
Ryszard uznał, że w pierwszej kolejności wyprowadzi na spacer Pavarottiego, a jeśli pies nie będzie sprawiał problemów, pójdzie razem z nim po Alexis. Właściciele Pavarottiego mieszkali przy ulicy Jarosława Dąbrowskiego – dojście tam zajęłoby około pół godziny, ale Ryszard wiedział, że tego dnia prawdopodobnie sporo się nachodzi, poczekał więc kilka minut na przystanku przy Spacerowej i wsiadł w autobus linii 168.
Na miejscu był kilka minut przed siódmą. Po obydwu stronach ulicy znajdowały się wille z dużymi ogrodami, wszędzie wokół rosły wysokie, stare drzewa. Same domy były tak duże, że przypominały właściwie małe bloki mieszkalne. Ryszard dotarł pod właściwy adres i wpisał kod przy furtce. Coś zabrzęczało, więc nacisnął klamkę i wszedł do ogrodu, gdzie robot koszący przypominający kształtem żuka sunął po równym trawniku. Zgodnie z instrukcją pozostawioną w aplikacji Ryszard skierował się do bocznych drzwi, do których prowadziła ścieżka wysypana białymi kamieniami. Znajdował się tam kolejny panel, na którym należało wprowadzić inną niż przy furtce kombinację cyfr. Zamek szczęknął, Ryszard pchnął drzwi, a kiedy tylko znalazł się w środku, na końcu jasnego korytarza pojawił się brązowy kundelek. Na widok Ryszarda rzucił się w jego stronę, poszczekując. Dopadł do gościa i oparł się przednimi łapami o jego nogi, merdając energicznie ogonem.
– No cześć, przystojniaku! – Ryszard drapał psiaka po głowie i karku, rozglądając się po korytarzu. – No cześć.
Na wieszaku przy drzwiach zauważył smycz i elastyczny pojemnik ze smakołykami, który można było przypiąć do paska. Ryszard schował go do plecaka, a następnie wydał komendę „siad”, do której Pavarotti się nie zastosował. Chwilę trwało, nim mężczyźnie udało się przypiąć smycz do metalowego kółka przy obroży, ale w końcu wyszli z domu, kierując się w stronę ulicy Krasickiego, skąd trzeba było odebrać Alexis.
Pies rzeczywiście obawiał się przejść dla pieszych. Na widok namalowanych na ulicy pasów szarpał się na smyczy i próbował uciekać. Ryszard szybko nauczył się prowadzić go tak, by oszczędzić mu pojawiającego się co chwilę widoku zebry, a ulicę przekraczał w miejscach niedozwolonych, rozglądając się wcześniej i wypatrując policji.
Przed dom Alexis dotarli kilka minut później. Pavarotti dwukrotnie wysikał się w tym czasie, poza tym był spokojny, szedł na luźnej smyczy i nie reagował na innych przechodniów ani na mijane psy.
Właściciele Alexis mieszkali w nowoczesnym domu, wyróżniającym się wśród otaczających go powojennych białych willi. Wydawał się wykonany prawie wyłącznie ze szkła, na dachu znajdował się zazieleniony taras, a wzdłuż frontowej ściany biegły długie drewniane zewnętrzne żaluzje. Egzotyczne drzewa kołysały się na wietrze w starannie zaprojektowanym ogrodzie.
Ryszard na moment przywiązał Pavarottiego do ogrodzenia, tak żeby mieć go na oku, i otworzył furtkę. Zgodnie z informacją pozostawioną w aplikacji Alexis przebywała na zewnątrz – miała tu swoją budę, kształtem nawiązującą do konstrukcji domu, a rozmiarami przypominającą raczej altanę. Sama Alexis leżała na trawie, w cieniu, i z zaciekawieniem przyglądała się Ryszardowi, który powoli, ale zdecydowanie ruszył w jej stronę. Wreszcie podniosła się i rozciągnęła tylne łapy, wysuwając jednocześnie łeb do góry, jakby ćwiczyła jogę. Była jednym z największych psów, jakie Ryszard kiedykolwiek widział, i jednym z najpiękniejszych. Miała umaszczenie w kolorze kawy z dużą ilością mleka i nieco ciemniejszy łeb, a ukośne oczy sprawiały, że wyglądała na zasmuconą. Wyprostowana, sięgała Ryszardowi do brzucha. Przywitał się z nią ostrożnie, podchodząc z boku, a ona przysunęła nos do jego dłoni i obficie ją obśliniła.
Na ścianie budy wisiały kaganiec, kilka rodzajów smyczy i szelki do biegania. Ryszard przypiął kaganiec do plecaka, zapiął smycz do obroży i wyprowadził Alexis przed bramę.
Wyglądało na to, że już w pierwszej chwili Pavarotti zakochał się w nowej koleżance. Biegał wokół wielokrotnie większej suki, wąchał ją, trącał małym łebkiem i obszczekiwał, a ona z gracją pozwalała się adorować.
Poszli powoli w kierunku Parku Dreszera, gdzie Ryszard zamierzał zrobić kilka okrążeń. Pamiętając o słabości Alexis do odzieży, uważał, by nie podchodzić zbyt blisko innych ludzi. Zwierzęta dobrze się dogadywały i nie przejawiały wobec siebie agresji, a idąc jedno obok drugiego, wyglądały jak bohaterowie komedii. Po dwudziestu minutach spaceru Ryszard usiadł na ławce niedaleko placu zabaw i pozwolił, by psy przez chwilę zajęły się same sobą. Pavarotti niestrudzenie przypuszczał swoje miłosne ataki, tymczasem Alexis położyła się na trawie i zaczęła traktować go z obojętnością, z jaką mogłaby spoglądać na natrętną mrówkę.
Ryszard przymknął oczy i wziął głęboki oddech. Miał pracę. Prawdziwą pracę, na dodatek ze zwierzętami – i jak na razie szło mu chyba całkiem dobrze. Zastanawiał się, co Praksia powiedziałaby, gdyby widziała go w tej nowej roli. Zapytałaby zapewne, czy jest pewien, że chce to robić. Żegnając się z nim rano w drzwiach mieszkania, poprosiłaby też, żeby uważał na siebie, tak jak prosiła codziennie, kiedy wychodził do zoo. Potem wróciłby i opowiedziałby jej wszystko, z licznymi szczegółami, a ona kiwałaby głową i śmiałaby się w niektórych momentach…
Z zamyślenia wyrwał go krzyk jakiejś kobiety:
– Grzesio! A gdzie masz czapeczkę? Gdzie czapeczka?
Niska brunetka w długiej luźnej bluzce i w spodniach z dużymi napisami biegnącymi wzdłuż nogawek stała kilka metrów dalej i pytała głośno, prawie krzycząc, wyraźnie przekonana, że kwestia czapeczki stała się nagle ważnym problemem także osób obecnych w parku. Zwróciła się do młodej pary siedzącej niedaleko Ryszarda:
– Przepraszam, nie widzieliście państwo czapeczki? Czarnej, ze złotym napisem Versace?
Chłopak podniósł wzrok znad książki, jego koleżanka odłożyła telefon, spojrzeli na siebie, po czym chłopak odparł:
– Przykro mi, proszę pani, nie widzieliśmy czapeczki ze złotym napisem Versace.
Kobieta odwróciła się gwałtownie do syna, który wydawał się zupełnie niezainteresowany zgubionym elementem garderoby – odkrywał właśnie nową umiejętność i próbował włożyć sobie pięść do ust.
– Grzesio, to była twoja ulubiona czapeczka!
Ryszard poczuł niepokój i dopiero po chwili dotarło do niego dlaczego. Szybko odwrócił głowę w stronę Alexis, która siedziała spokojnie przy ławce i patrzyła na niego niewinnym wzrokiem. Obśliniony kawałek czarnego daszka od czapki leżał obok jej przedniej łapy.
Ryszard pochylił się, udając, że chce ją pogłaskać, podniósł szybko kawałek czapki i schował go do kieszeni, po czym chwycił obydwie smycze i ruszył z psami w kierunku ulicy. Nie miał pojęcia, kiedy Alexis pożarła tę nieszczęsną czapeczkę, ale obiecał sobie podczas wieczornego spaceru nie spuszczać jej z oczu i miał nadzieję, że nic jej nie będzie od tego Versace.
Odprowadził i nakarmił najpierw wielkiego doga, a następnie kundelka, po czym przejechał metrem jeden przystanek i wysiadł na Polu Mokotowskim. Właściciele Carlosa zajmowali mieszkanie na parterze odnowionego budynku przy ulicy Wiśniowej, do którego przylegał ogród, niemal całkowicie zagospodarowany drewnianym i zadaszonym tarasem. Wpisując kod na panelu obok drzwi, Ryszard zorientował się, że jest to jedyny lokal na tym poziomie, co oznaczało, że jego właściciele mieli do dyspozycji pewnie około dwustu albo trzystu metrów kwadratowych.
W korytarzu, rozmiarami przypominającym jego salon, znajdowała się stara drewniana komoda, a na niej kartka z notatnika, na której zgrabnym, pochyłym pismem pozostawiono notatkę:
Szanowny panie, dziękujemy za zajęcie się Carlosem. Karmę najlepiej podawać mu przed spacerem, w porcjach po 120 gramów rano i wieczorem.
Opakowanie z karmą i waga znajdują się w szafce poniżej.
Pozdrawiamy
Anna i Jeremi Witkowscy
Nazwisko Jeremi Witkowski z czymś mu się kojarzyło… Zanim jednak zdążył się nad tym zastanowić, w salonie rozległo się sapnięcie, a potem klekot pazurów rytmicznie uderzających o drewno. Na widok intruza Carlos rozszczekał się donośnie i przyspieszył. Dopiero obwąchawszy go dokładnie, uspokoił się, przewrócił się na plecy i uniósł łapy. Ryszard podrapał zwierzę po brzuchu, rozglądając się dyskretnie po mieszkaniu. Tak jak w obydwu domach, które odwiedził wcześniej, miał ochotę wejść nieco dalej, zobaczyć, jak mieszkają ci ludzie, ale ponieważ oglądał dużo programów dokumentalnych w telewizji, domyślał się, że wszędzie wokół niego mogą się znajdować kamery.
Zgodnie z instrukcją nasypał psu karmy i poczekał, aż zje. Nigdzie w korytarzu nie znalazł smyczy, skorzystał więc z tej zabranej z ogrodu Alexis, którą wciąż miał w plecaku, przygotowaną na wieczorne wyjście. Podczas spaceru Carlos okazał się spokojny, wręcz osowiały, co wydawało się Ryszardowi nietypowe jak na przedstawiciela tej rasy. Przygotowując się do pracy, czytał, że owczarki belgijskie są zazwyczaj nadmiernie energiczne, a ten miał dopiero trzy lata, powinien wręcz biegać po ścianach.
Poszedł z nim po kolejnego psa, którego zastał w metalowym kennelu w przedsionku mieszkania przy ulicy Batorego. Mieczysław poruszał się spokojnie i z gracją. Cały biały, smukły, a jednocześnie muskularny, wyglądał jak istota zaprojektowana przez grupę artystów.
Ostatnim zwierzęciem na liście był Gołota. Wbrew ostrzeżeniu właściciela pierwsze wrażenie robił pozytywne. Z entuzjazmem powitał Ryszarda w szerokim, obwieszonym dziełami sztuki korytarzu, reagował na podstawowe komendy i nie sprawiał kłopotów, kiedy przed budynkiem doszło do zapoznania z pozostałymi dwoma psami.
Ryszard postanowił, że zrobi z całą trójką spacer po Polu Mokotowskim, a potem odstawi psy, pojedzie do domu, zdrzemnie się i wieczorem powtórzy całą sekwencję. Po pokonaniu pierwszych kilkudziesięciu metrów zrozumiał jednak, że spacer z trzema zwierzętami naraz nie był dobrym pomysłem. Carlos i Mieczysław coraz bardziej rywalizowali ze sobą o miejsce przy jego lewej nodze, plącząc smycze, natomiast Gołocie udzielało się ich zdenerwowanie i obszczekując drzewa, znaki drogowe, przechodniów oraz samochody, krążył wokół Ryszarda, jakby postanowił zawiązać mu na nogach supeł.
Na dodatek z Carlosem wyraźnie było coś nie tak. Co kilkanaście metrów się zatrzymywał, otwierał pysk i próbował zwymiotować; w brzuchu aż mu bulgotało, ale zwracał tylko ślinę.
Z naprzeciwka nadjeżdżała na rowerze młoda dziewczyna z zakupami ułożonymi w koszyku przed kierownicą, więc Ryszard pociągnął całą trójkę na trawnik, próbując zrobić jej miejsce. Mieczysław, jak się okazało, na tak barbarzyńskie praktyki jak ciągnięcie smyczy, reagował silnym oporem. Zaparł się i ciągnął w przeciwnym kierunku, z kolei Carlos, stojący wciąż na środku chodnika, wygiął się i znowu próbował zwymiotować. Kiedy Ryszard już-już zamierzał odezwać się do dziewczyny i przeprosić ją za to, że tarasuje drogę, Gołota rzucił się na jej rower i chwycił w zęby plastikowy pedał, nie zamierzając puścić.
Dziewczyna w ostatniej chwili zeskoczyła na drugą stronę, odgradzając się od pudla jednośladem i prawie wpadając na Mieczysława. Próbujący zwymiotować Carlos wystraszył się nagłego zamieszania i odskoczył. Smycz zaklinowała się pomiędzy tylnym kołem a błotnikiem. Rowerzystka była teraz uwięziona pomiędzy Ryszardem, rowerem a Mieczysławem, który porzucił dostojną pozę i zaczął piszczeć, przerażony całym zamieszaniem.
– Niech pan coś zrobi! – powtarzała dziewczyna, przytrzymując rower jedną ręką i gwałtownie gestykulując drugą. – Niech pan coś z nimi zrobi!
Ryszard nie miał pomysłu, co miałby zrobić z Gołotą, który wpadł w prawdziwą wściekłość, ani z Carlosem, który z kolei uparcie ciągnął zakleszczoną smycz, próbując znaleźć odosobnione miejsce, gdzie mógłby w spokoju dalej próbować pozbyć się zawartości żołądka.
Mężczyzna dyszał ciężko, czując na sobie oceniające spojrzenia przechodniów. Coś strzyknęło mu w barku, a końcówka smyczy Gołoty zaczęła powoli wysuwać mu się z dłoni. Rowerzystka była coraz bardziej wystraszona, coraz głośniej domagała się, żeby zabrał „tego potwora”, jakieś terenowe auto zatrzymało się przy chodniku, jego kierowca pytał przez okno: „Czy ten mężczyzna panią nęka?”, a Mieczysław piszczał jak zarzynany.
W końcu Gołota wypuścił na chwilę pedał spomiędzy zębów, przez co dziewczyna straciła równowagę i upadła, pociągając rower za sobą. Jakaś kobieta krzyknęła, napięta i zakleszczona przy kole smycz Carlosa wyskoczyła z brzdękiem, kierowca samochodu terenowego zaczął trąbić, a Ryszard poczuł wtedy, że smycz Gołoty ostatecznie wysuwa mu się z dłoni.
W tym momencie Carlos zwymiotował.
Zrobił to na niewielkim trawniku za automatem z biletami; zwrócił jednak uwagę mężczyzny, który tymczasem wysiadł z samochodu, by zobaczyć, co się dzieje. Ryszard widział w jego oczach potrzebę dokonania czegoś bohaterskiego.
– Przepraszam – powiedział Woźniak, kierując to do wszystkich, którzy chcieli słuchać, i w ostatniej chwili przydeptując butem końcówkę smyczy Gołoty. – Przepraszam, to jest mój pierwszy dzień w pracy, myślałem, że sobie poradzę z nimi trzema, już ich wszystkich zabieram, już idziemy, przepraszam panią najmocniej.
Trzymał teraz Gołotę tuż przy nodze, próbując równocześnie zapanować nad Mieczysławem i Carlosem, których smycze były związane jak warkocz. Dziewczyna podniosła się z chodnika i pociągnęła za sobą rower, po czym odeszła kawałek, mówiąc coś do siebie, wsiadła i odjechała. Ludzie zgromadzeni na przystanku patrzyli na Ryszarda i na jego psy, wymownie zerkali też w kierunku trawnika.
– Ja to posprzątam, ja to posprzątam – powtarzał. – Tylko… Ja je odprowadzę i posprzątam tutaj – obiecywał gorliwie.
Przetarł przedramieniem spocone czoło, przeprosił jeszcze kilka razy, odwrócił się i ruszył w stronę skrzyżowania. Odstawił Gołotę, nasypał mu karmę i dolał wody, następnie poszedł w kierunku mieszkania właścicieli Carlosa. Mieczysław był jak dotąd najmniej problematycznym ze wszystkich psów, a poza tym wciąż się nie wypróżnił, blokując potencjalne sto złotych premii, Ryszard postanowił więc zostawić go sobie na koniec.
„Nic wielkiego się nie stało”, powtarzał sobie w myślach, próbując się uspokoić.
Kiedy udało mu się bezpiecznie ulokować owczarka belgijskiego w mieszkaniu, pomyślał, że skoro ma pod opieką już tylko Mieczysława, wróci szybko na przystanek i sprzątnie wymiociny Carlosa, a potem odstawi ostatniego psa i pojedzie wreszcie do domu.
Obok przystanku czekali już inni ludzie niż wcześniej, Ryszard wyjął z plecaka kilka foliowych torebek, aby zebrać gęstą treść żołądkową Carlosa, ale nagle znieruchomiał, wpatrując się w żółtawą plamę na trawniku.
W wymiocinach Carlosa znajdował się ludzki palec.
Przemiana
Copyright © 2025 by Amelia Jabłońska
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Jagoda Kubiesza, Aneta Wieczorek, Kornelia Dąbrowska
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Gaba Ochalik
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788383309262
ISBN epub: 9788383309279
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl