Polowanie na Babiej Górze - Irena Małysa - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Polowanie na Babiej Górze ebook i audiobook

Małysa Irena

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy Diablak po raz kolejny zbierze krwawe żniwo?

Piąty tom bestsellerowej serii kryminalnej z Baśką Zajdą!

Październik 2024 roku. W Zawoi rusza ultramaraton prowadzący przez strome i niebezpieczne stoki Babiej Góry. Na kilka dni przed startem organizator otrzymuje anonim: „Na Babiej Górze poleje się krew”. Gdy jeden z zawodników znika bez śladu, a jego rzeczy zostają odnalezione w śmietniku, do akcji wkracza Baśka Zajda – prywatna detektywka, dawniej policjantka, która dobrze wie, że w Beskidach nic nie dzieje się przypadkiem.

Rok 1939. Schronisko Beskidenverein na szczycie Babiej Góry zostaje zbombardowane przez pierwsze niemieckie samoloty. W okupowanej Zawoi mały Janek próbuje ratować chorą matkę i przetrwać w nowej, brutalnej rzeczywistości. Wraz z przyjacielem Bebokiem trafia w sam środek wojennego koszmaru. Zdrady, strach i przemoc zapisują się w górskich ścieżkach – i pozostają tam na lata.

Mroczny kryminał z duszną atmosferą, splątanymi tropami i Królową Beskidów w tle – równie piękną, co śmiertelnie niebezpieczną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 53 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Na Makowski Góze

Siubienice stojom.

Zawojany chłopcy

Onyk się nie bojom.

– babiogórska

przyśpiewka ludowa

Zawoja, 24 października 2023 roku

Chłód nocy sprawiał, że jej ciałem wstrząsały dreszcze. Bała się odgłosów dochodzących z lasu. Wędrowała godzinami, aż w końcu znalazła marne schronienie w walącym się szałasie. Czuła, że już nigdy nie będzie bezpieczna. Jego ostatnie słowa wciąż krążyły w jej myślach jak trucizna zabijająca wszystko, co w niej dobre. Nie chciała krzywdzić innych, ale robiła to ze strachu. Ten strach poczuła po raz pierwszy, gdy wykrzyczał jej w twarz: „Nie chcę cię już!”.

To wtedy jej świat legł w gruzach. Bardziej niż same słowa uderzyła ją jego twarz – usta wykrzywione w obrzydliwym grymasie, oczy pełne nienawiści. Zostawił ją i odjechał. Długo czekała, wierząc, że wróci. Przecież ją kochał. Czy można ot tak przestać kogoś kochać? Ona nie potrafiła się nawet na niego gniewać. Był dla niej wszystkim. Był całym jej światem.

Teraz musiała radzić sobie sama. Tęskniła za jego dotykiem, który dawał jej spokój i ukojenie. Każdego dnia stawała się coraz bardziej nieufna, jak krwawiąca otwarta rana. Postanowiła, że nigdy więcej nie pozwoli się zranić. Już nigdy nikomu nie zaufa.

* * *

Zeszła z Policy, gdzie pod pomnikiem ofiar katastrofy lotniczej zapaliła mały znicz. To stało się jej zwyczajem. Za każdym razem czytała wszystkie pięćdziesiąt trzy nazwiska wyryte w pamiątkowej tablicy. Stanęła na Hali Krupowej i spojrzała w stronę wyłaniającego się zza mgły słońca. Jego promienie dawały okruch nadziei. Przynajmniej tak mówiła jej terapeutka.

Od jakiegoś czasu Baśka Zajda próbowała afirmacji. Na początku nie mogła tego znieść. Wypowiadanie tych słów wydawało jej się idiotyczne. Stała teraz na pustej hali i wystawiała twarz do słońca.

– Zasługuję na miłość i szczęście – powiedziała najpierw nieśmiało.

– Wybaczam sobie! – dodała, tym razem głośniej.

– Jestem potrzebna! Mam wpływ na swoje myśli i uczucia! W przyszłości czeka mnie wiele dobrych rzeczy!

W miarę jak wypowiadała te „zaklęcia” – bo tym dla niej w istocie były – czuła się coraz lżej. Jej słowa wędrowały wraz z wiatrem w stronę Babiej Góry: pokonywały czubki świerków, szybowały nad Cylem Hali Śmietanowej, w kierunku przełęczy Krowiarki i dalej, ku samej Kapryśnicy.

Gdy skończyła, nabrała ochoty na kawę. Nie chciała dobijać się do schroniska o tak wczesnej porze, więc ruszyła do walącego się szałasu, przed którym leżał pień. Podłożyła pod pośladki miniaturową matę i usiadła, z plecaka wyciągnęła termos z kawą. Upiła łyk parującego napoju i poczuła błogość rozchodzącą się po ciele. Sięgnęła po kanapkę z serem. Była to wielka pajda chleba, więc przerwała ją na pół, a resztę położyła na plecaku.

Patrzyła na wyłaniające się zza mgły szczyty – w tym miejscu wszystko wydawało się proste. Ostatnio często szwendała się samotnie po okolicznych ścieżkach.

Jeszcze częściej z nich zbaczała, gdyż głęboko wierzyła, że w cieniu Babiej Góry odnajdzie spokój. Jej życie zawodowe wreszcie się ustabilizowało, długie miesiące terapii sprawiły, że stanęła na nogi. Nabrała w płuca powietrza i wypuściła je w górę, jak gdyby chciała przegonić mgłę.

Sięgnęła po drugą połowę kanapki i zamarła z zawieszoną nad nią dłonią. Z głębi szałasu dobiegło ją warczenie. W pierwszej chwili pomyślała, że to wilk. Jej ciało spięło się do ucieczki. Powoli odwróciła głowę i zobaczyła skrytą w cieniu zadaszenia parę bursztynowych oczu. To tylko pies. Uniosła się powoli.

– Cześć, psinko. Gdzie są twoi ludzie?

Pies cofnął się do kąta. Baśka przyjrzała mu się uważnie i stwierdziła, że to suka. Była całkiem spora, przypominała trochę owczarka belgijskiego. Zdawała się zaniedbana, zagłodzona i wystraszona. W sierść miała wczepione suche liście, z pyska sterczały jej kleszcze. Jedną łapę trzymała podwiniętą. Może była ranna? Baśkę ogarnął żal nad tym poranionym zwierzęciem.

– Psinko – powiedziała łagodnie i sięgnęła po resztę kanapki.

Rzuciła ją delikatnie w jej stronę i przykucnęła. Suka oblizała się, a z jej pyska skapnęła kropla śliny. Pewnie była bardzo głodna.

– Nie bój się, zjedz. Dobra psinka. – Baśka starała się ją zachęcić. Suka jednak dreptała w miejscu, a z jej pyska wyzierała niepewność.

Zajda wyciągnęła dłoń do powąchania. Nos suki poruszył się, wyglądało na to, że ciekawość bierze górę nad strachem.

– Pani uważa na tego szatana! – dobiegł ją z tyłu męski głos.

Zaczęła się obracać, ale kątem oka dostrzegła, jak suka rzuca się do przodu. Baśka nie zdążyła zareagować. Błysnęły białe zęby, a chwilę później wbiły się w jej ramię. Krzycząc, złapała za ucho plecaka i rzuciła nim w rozwścieczony łeb. Suka odskoczyła, spojrzała na nią bursztynowymi ślepiami, a potem uciekła w stronę lasu. Zajda dojrzała w tym spojrzeniu coś dziwnego, jakby znały się całe życie. Dopiero teraz poczuła rozrywający ból. Na rękawie jasnej bluzki pojawiły się czerwone plamy, które kwitły jak maki na łące.

– Ugryzła, franca – bardziej stwierdził, niż zapytał mężczyzna, który wcześniej ją ostrzegł.

Baśka podniosła się z ziemi, przyciskając ranną rękę do piersi.

– Widziałem tego psa już kilka razy. Plątał się po okolicy, grzebał po śmietnikach.

Zajda spojrzała na niego, zaciskając z bólu zęby. Znała go z widzenia, musiał przyjść tu na grzyby.

– I nikt jej nie pomógł? Nie zabezpieczył?

– Takiego szatana? Chyba pani zwariowała.

Baśka pokręciła głową z dezaprobatą.

– Pani uważa, bo ta suka pewnie wściekła. Trzeba szybko do lekarza.

Zajda ściągnęła z szyi chustę i owinęła nią ranne ramię. Nie sądziła, że ugryzienie psa może tak boleć.

– Dziękuję, poradzę sobie – odparła i ruszyła w dół.

Zastanawiała się przez chwilę, czy nie pójść po pomoc do schroniska, bo czuła lekkie zawroty głowy. Ostatecznie stwierdziła, że nic jej nie będzie. Schodząc po śliskich kamieniach, czuła pulsujący ból, który promieniował aż do barku. Po kwadransie dopadło ją wrażenie, że jest obserwowana. Odgłosy lasu, który nigdy nie spał, dyskretnie dawały jej znać o czyjejś obecności. Rozglądała się nerwowo, ale nikogo nie zauważyła. Jesienne zbocza szykowały się do zimowego snu. Jakaś zapalczywa wiewiórka wspinała się na drzewo z ogromnym orzechem w pyszczku. Baśka stawiała ostrożnie kroki, czując, jak rośnie w niej napięcie. Gdy nagle kilka metrów przed nią przebiegła przez ścieżkę kuna, straciła równowagę i upadła na pośladki. Z wrażenia aż zabrakło jej tchu.

– Znowu kuna… – wyszeptała.

Siedząc na kamiennym stopniu, sięgnęła po telefon. Z ulgą stwierdziła, że ma dobry zasięg. Wybrała jeden z numerów.

– Hej, masz czas? – przywitała się słabym głosem.

– Co się stało? Tylko nie mów, że skręciłaś kostkę. Mówiłem, żebyś nie szła sama. – Tomek nie krył zdenerwowania.

– Nic nie skręciłam – sapnęła zniecierpliwiona.

– To o co chodzi? Brzmisz, jakbyś była ciężko ranna.

– Pies mnie ugryzł.

– Co? Jaki pies, gdzie?

– Na Hali Krupowej, taka bezdomna, przestraszona suka. Nieźle mnie załatwiła. Chciałam jej tylko dać jeść.

– Basia, gdzie jesteś? Może trzeba wezwać GOPR-owców?

Słyszała w jego głosie panikę.

– Chyba żartujesz. Nie będziemy im dupy zawracać takimi głupotami. Dość turyści w sezonie pokazali. Schodzę na dół. Tylko jakbyś mógł podjechać za pół godziny na Suchą Górę… Muszę jechać na SOR. Nie obędzie się bez szycia i zastrzyków.

– O matko. – Tomek głośno przełknął ślinę. Jak większość facetów miał awersję do zabiegów medycznych.

Po drodze spotkała kilku grzybiarzy przemierzających las w ciszy. Trzymali z namaszczeniem swoje koszyki, krocząc w świetle poranka. Tomek czekał na nią pod remizą. Nie przywitał się, tylko od razu podbiegł, by zobaczyć jej ramię.

– Boli? – zapytał, przygryzając dolną wargę.

Baśka skinęła głową.

– Pokaż.

Nie chciała, by oglądał jej ranę, bo wiedziała, że zacznie panikować. Cała ręka pulsowała rozrywającym bólem.

– Jedźmy już. Nie wiadomo, ile trzeba będzie czekać na SOR-ze.

Tomek bez sprzeciwu otworzył jej drzwi od strony pasażera. Gdy nawracał, zerknęła we wsteczne lusterko.

– Zatrzymaj się – powiedziała nagle. – Spójrz, to ona.

Tomek odwrócił się za siebie i przypatrywał suce stojącej na skraju lasu.

– To ona cię pogryzła?

– Tak, musiała za mną iść. Tak mi się zdawało, ale nie byłam pewna.

– Zadzwonię do gminy. Trzeba ją złapać, ma chorą łapę. Wygląda całkiem jak Goja, suka z komendy wojewódzkiej.

Gdy samochód odjeżdżał, Baśka patrzyła z żalem we wsteczne lusterko, nie wiedząc, czy bardziej chce od tego zwierzęcia uciec, czy je ratować.

Na SOR-ze okazało się, że oprócz szycia konieczna będzie seria zastrzyków przeciw wściekliźnie. Gdy wrócili z oddziału zakaźnego szpitala w Myślenicach, była już pora obiadowa. Baśka padła na łóżko i zasnęła, podczas gdy Tomek uspokajał jej matkę. Długo przekonywał Celinę Zajdę, że córka nie umrze w mękach na wściekliznę.

Baśkę obudziło w nocy silne pragnienie, więc zeszła do kuchni po wodę. Leki przeciwbólowe przestały działać i ręka znów bolała. Połknęła jedną pigułkę i otworzyła drzwi na werandę. Dopadło ją dziwne wrażenie. Czuła jej obecność. Wróciła do kuchni, nalała wody do miski, a z lodówki wyjęła dwie parówki. Położyła wszystko przed drzwiami wejściowymi, tak na wszelki wypadek. Rano obudził ją krzyk matki. Tomka nie było, miał nocny dyżur. Zbiegła po schodach i zastała Celinę chowającą się w spiżarce.

– Ja wiem, że zaraz powiesz, że panikuję, ale myślałam, że to wilk.

– Gdzie?

– Na werandzie.

Baśka podeszła do okna. Ta sama suka, która wczorajszego ranka ugryzła ją w ramię, chłeptała teraz wodę z miski. Spojrzała na nią bursztynowymi oczami.

– To ona mnie ugryzła na Policy – powiedziała bardziej do siebie niż do stojącej za nią matki.

– A to chytra suka – powiedziała Celina, zerkając z nieufnością przez ramię córki.

– Chytra suka… – powtórzyła Baśka jak echo.

Rozdział 1

Maków Podhalański, biuro detektywistyczne „Kuna”,

3 października 2024 roku

To była pora, gdy Chytra ucinała sobie drzemkę po porannym spacerze, a Baśka zasiadała w swoim biurze, w którym urzędowała już od ponad roku. Suka przeciągnęła się, wystawiając łapy; spała jak wszystkie malinois, brzuchem do góry. Zajda tymczasem prowadziła rozmowę telefoniczną z potencjalnym klientem, któremu musiała odmówić. To był jakiś biolog, szukał informacji o swoim dziadku pochodzenia żydowskiego.

– Niestety nie świadczymy tego typu usług. Może pan na własną rękę przeszukać archiwa urzędu stanu cywilnego, księgi parafialne. Zwłaszcza że to czasy wojenne. Proszę wybaczyć, ale nie podejmę się tego zadania.

Odłożyła telefon, czując rozczarowanie samą sobą. Zleceń miała jak na lekarstwo, a gdy już się jakieś trafiło, odmawiała. Obiecała sobie, że od teraz ktokolwiek się do niej zgłosi, weźmie sprawę, choćby nie wiadomo jak jej nie pasowała.

I wówczas zdarzyło się coś nie do przewidzenia: do lokalu wszedł potencjalny klient. Baśka pomyślała, że gdzieś już tę twarz widziała. Mężczyzna około pięćdziesiątki, w przyciasnej marynarce stał przy drzwiach z białą teczką w dłoniach.

– Pani detektyw Zajda? – zapytał bardziej z kurtuazji, bo wyglądało na to, że ją poznaje.

– Tak, w czym mogę pomóc?

Mimo początkowej śmiałości facet stanął jak wryty na widok psa.

– Pan się nie boi, Chytra jest absolutnie niegroźna – powiedziała kobieta, mając z tyłu głowy obraz zębów, którymi suka zaatakowała ją jeszcze cztery razy, zanim dała się poskromić.

Od tego czasu zarówno w Chytrej, jak i w Baśce zaszła duża zmiana. Spojrzały na siebie jakby na potwierdzenie tych słów.

Mężczyzna zbliżył się do biurka, byle jak najdalej od psiego legowiska, lecz nie usiadł.

– Z czym pan przychodzi?

– Marek Biegaj z Zawoi. My się już poznaliśmy.

Baśka zmrużyła oczy. Nie mogła sobie przypomnieć, ale pewnie miał rację. Tu wszyscy się znali.

– W czym mogę pomóc?

Mężczyzna stał, szarpiąc nerwowo sznurki białej teczki.

– Właściwie to nic takiego, drobiazg… – Machnięcie dłoni, które miało potwierdzić jego słowa, wyglądało aż nazbyt histerycznie.

Zajda uniosła się trochę na krześle, Chytra podniosła łeb. Facet śmierdział strachem na odległość.

– Spokojnie, panie Marku. Najlepiej niech pan zacznie od początku – stwierdziła Baśka, starając się zapanować nad emocjami klienta. – Z czym pan przychodzi?

Na twarzy Marka Biegaja błyszczały kropelki potu. Spoglądał na drzwi skierowane na główną drogę, jak gdyby planował zerwać się do ucieczki. W końcu spojrzał na kobietę i wyciągnął z teczki jakiś papier. Położył go na biurku. Chytra przekrzywiła łeb.

Baśka Zajda zamrugała, nie mając pewności, co tak naprawdę widzi. W pierwszej chwili była przekonana, że to dziecięca wylepianka. Dopiero gdy połączyła te dziwne naklejki w sylaby, a następnie słowa, dotarł do niej sens wiadomości. Nabrała głęboko powietrza.

– Proszę usiąść, panie Marku – powiedziała, teraz już rozpoznawszy mężczyznę. Marek Biegaj od lat zajmował się organizacją imprez sportowych w powiecie. Ostatnio zasłynął z pomysłu na ultramaraton na stokach Babiej Góry i Policy. W zeszłym roku odbyła się pierwsza edycja.

Postawiła przed nim małą butelkę z wodą. Klient przyłożył ją do ust, które drżały niespokojnie, więc kilka kropel skapnęło mu na koszulę.

– Kiedy pan to dostał? – zapytała, wpatrując się w koszmarny napis.

– Dwa dni temu. Ktoś podrzucił to przez uchylone okno w moim biurze w Zawoi.

Zapadła nieznośna cisza, która oddawała moc przekazu wiadomości lepiej niż jakiekolwiek słowa.

– Przeczytam to głośno, aby upewnić się, że dobrze rozumiem. – Po chwili jej głos wybrzmiał w cichym pomieszczeniu: – „Babia Góra spłynie krwią”.

Każda z liter przyklejonych do białej kartki była inna. Musiały pochodzić z różnych gazet czy ulotek, Baśka kojarzyła tego typu anonimy z filmów sensacyjnych z lat dziewięćdziesiątych – był to dość niecodzienny sposób przekazywania wiadomości.

Marek Biegaj pobladł.

– O Boże, w pani ustach to zabrzmiało jeszcze poważniej – jęknął.

– Był pan z tym na policji? – zapytała, na co mężczyzna energicznie pokręcił głową. – Dlaczego? To impreza masowa, nie może pan ryzykować.

– Właśnie dlatego przyszedłem do pani.

Zajda parsknęła, na co Chytra przekrzywiła łeb, próbując się zorientować, o co jej chodzi.

– Kiedy zaczyna się bieg? – zapytała Baśka, nie odrywając oczu od kartki.

– Za dwa dni, w sobotę.

Poprawiła się na krześle i wbiła wzrok w Biegaja.

– Panie Marku, czy ma pan jakichś wrogów? Podejrzewa pan kogoś?

– Trochę się przez te lata nazbierało, ale bez przesady. To są tacy ludzie, co ewentualnie mogą „dzień dobry” nie odpowiedzieć, ale nie grozić.

– A dostawał pan w ostatnim czasie jakieś wiadomości, esemesy, głuche telefony?

Pokręcił głową.

– Ktoś był przeciwny organizacji biegu? Komuś pan zaszkodził?

– Chyba nie. Zawsze ktoś tam bruździł, ale nie na tyle, żeby zablokować całą imprezę…

– Może powinien ją pan odwołać.

– Nie ma takiej opcji. Pani wie, ile to przygotowań, sponsorów, projektów? Nie dam się zastraszyć byle wariatowi.

– W każdym razie powinien pan poinformować uczestników. Nie ma pan prawa podejmować za nich decyzji.

Marek Biegaj rozejrzał się naokoło, jak gdyby szukając pomysłu, co odpowiedzieć tej zawziętej kobiecie, ale napotkał jedynie karcący wzrok Chytrej.

– Powiem im, ale pani musi zająć się tą sprawą. Zrobi to pani?

– Tylko pod warunkiem, że zgłosi pan to policji.

Między brwiami mężczyzny pojawiła się głęboka lwia zmarszczka. W końcu skinął głową.

– A teraz liczę, że szczerze opowie mi pan o swoich konfliktach. Proszę o nazwiska pana wrogów i wszystkie informacje, które mogą być przydatne – powiedziała Zajda, otwierając laptopa.

Trwało to dobrą godzinę, podczas której Baśka notowała dziesiątki informacji z życia prywatnego i zawodowego Marka Biegaja. Długo czekała na taką sprawę. Tonąc w zleceniach rozwodowych, poszukiwaniach osób zaginionych i oszustwach, pragnęła wreszcie poważniejszego wyzwania. Ale gdy je zdobyła, już na samym początku poczuła jakieś zwątpienie. Marek Biegaj miał mnóstwo wrogów, angażował się w życie polityczne i społeczne. Nie zdąży w dwa dni zbadać wszystkich jego spraw.

Gdy skończyli, poszła razem z nim na posterunek w Makowie Podhalańskim. Znajomy dyżurny przywitał ją niepewnym uśmiechem. Wiedziała, co o niej mówili. Gdy tylko się pojawiała, przysparzała wszystkim mnóstwo roboty.

Jej klient przedstawił się i opowiedział w skrócie, z czym przychodzi. Po chwili z góry zszedł po niego funkcjonariusz.

– Starszy aspirant Krzysztof Puzik – przedstawił się i skinął Baśce głową.

– Pani detektyw jest ze mną. Przekonała mnie, żebym zawiadomił policję o moich obawach – powiedział Biegaj i ruszył przodem nad wyraz pewnym krokiem.

W ciasnym pokoju makowskiego komisariatu przedstawili starszemu aspirantowi list zawierający groźbę. Marek Biegaj ponownie odpowiedział na wiele pytań dotyczących swoich ewentualnych wrogów. Policjant na początku próbował bagatelizować sprawę, sugerując, że to może być głupi żart. Opierał się wówczas dłońmi o biurko i uśmiechał dobrodusznie. Znała te techniki. Nie raz też tak zbywała ludzi, gdy wiedziała, że jej starania nic nie dadzą. Polskie prawo jest tak skonstruowane, że przestępcy i tak często pozostają bezkarni.

– Za dwa dni na Babiej Górze jest bieg. Przyjedzie mnóstwo osób – przerwała niespodziewanie.

Twarz Krzysztofa Puzika spochmurniała.

– Mój szwagier zapisał się na ten bieg. – Wypowiedział te słowa powoli. Spojrzał na nich poważnie, jakby dopiero co ich zauważył.

Baśka pomyślała, że to niezwykle ciekawe, jak zmienia się optyka widzenia różnych spraw, gdy nagle dotykają one bliskie nam osoby.

– To impreza masowa, a tu mamy groźbę. Należy podjąć specjalne środki ostrożności albo odwołać maraton – powiedziała Baśka, patrząc znacząco na swojego klienta.

Ten aż uniósł się na krześle.

– O odwołaniu nie mam mowy. – Na jego szyi wykwitł czerwony rumień. – Dwa lata szukałem sponsorów na moje imprezy. Pani sobie nie zdaje sprawy, ile to było żebrania, dzwonienia i przymilania się do przeróżnej maści biznesmenów. Poza tym mamy dotację ze środków Urzędu Marszałkowskiego. Chyba musiałbym oddać ze swoich, bo wszystko już opłacone. Budżet wynosi blisko sto tysięcy. Nie ma takiej opcji.

Zajda spojrzała na starszego aspiranta i kolejny raz ucieszyła się, że już nie służy. Teraz pracuje dla tych, którzy wzbudzają jej zaufanie. Ale czy mogła zaufać Markowi Biegajowi?

Zawoja, 3 października 2024 roku

Chytra wyskoczyła za Baśką z samochodu i przystanęła przy jej lewej nodze, wpatrując się w nią z miłością. Suka chciała towarzyszyć swojej pani na każdym kroku, co bywało czasem bardzo kłopotliwe. Ludzie bali się dużych psów.

– Równaj – powiedziała Zajda i zaczęła wspinać się po schodach do starego PRL-owskiego budynku stojącego przy karczmie Zawojanka.

Nad biurem Marka Biegaja wisiała tablica z napisem: „Ubezpieczenia na każdą okazję”. Była ciekawa, co koncerny ubezpieczeniowe powiedziałyby na taki list z pogróżkami. Zatrzymała się przed wejściem, zastanawiając się, jak ktoś mógł wrzucić list przez okno niezauważony przez ekspedientki ze sklepów obok. Po prawej od biura ubezpieczeniowego stały dwa manekiny odziane w krzykliwe sukienki, a zaraz za nimi znajdowało się wejście do Fajnego ciuszka, po lewej zaś można było się zaopatrzyć w – jak brzmiał napis – „101 drobiazgów”. Baśka znała te sklepy, jej matka odwiedzała je przynajmniej raz w tygodniu.

Weszła najpierw do odzieżowego, pozostawiając Chytrą na zewnątrz w pozycji „siad, zostań”.

– Dzień dobry, Basiu. Pewnie cię mama wysłała po tę marynarkę. Tak się jej spodobała. Mówiła, że na Wszystkich Świętych miałaby do kościoła i na cmentarz. Mam emeczkę, w kolorze piasek, tak jak chciała.

Nie mogła sobie wymarzyć lepszego wstępu. Kobieta zapakowała marynarkę do reklamówki, ale ku jej niezadowoleniu Baśka zapłaciła kartą.

– Wy młodzi to zginiecie. Wojna wybuchnie i co tam z waszych plastikowych pieniędzy będzie? Nic. Trza papier mieć, a najlepiej złoto. Banki padną, a wy będziecie ziemię gryźć – nakręcała się coraz bardziej właścicielka sklepu.

– Pani Zosiu, a tak przy okazji, była tu pani dwa dni temu koło piętnastej?

Kobieta zrobiła krok do tyłu i poprawiła okulary.

– A gdzież ja miałam być? Dwadzieścia lat tu jestem na posterunku. Ubieram, doradzam, ściągam miarę – dodała, machając w powietrzu metrem krawieckim. – Jak mnie tu, Basiu, nie zastaniesz któregoś dnia, to znaczy, że jestem tam. – Wskazała w stronę cmentarza.

– To świetnie. Nie kręcił się tu ktoś dziwny?

– A co się stało?

– Panu Biegajowi ktoś ukradł tablet z biurka. Wyszedł na chwilę zalać kawę i…

Pani Zosia pokiwała głową z politowaniem.

– Już Basia nie wymyśla, bo ja wszystko wiem.

– Ale co też pani Zosia…

– No, że na Babiej Górze krew się poleje i takie tam.

Zajda stanęła jak wryta. Jak ona się dowiedziała? Przecież Marek Biegaj zaklinał się, że nikomu nie pisnął słówka, bo nie chciał siać paniki.

– Skąd pani o tym wie?

– Coś tam zaniosłam panu Markowi do biura, a on siedział właśnie nad tą kartką. Chciał ją schować, ale i tak widziałam. Pytam się go, co to, a on mówi, że takie żarty. Ale po minie było widać, że wcale nie. – Kobieta zmrużyła powieki, próbując sobie coś przypomnieć. – Pamiętam, że dwa dni temu koło piętnastej zrobił się tu straszny ruch. Przyszły jakieś turystki z chłopakami. Była też pani Kazia po podkolanówki i jeszcze ktoś. Jakiś człowiek też zajrzał i powiedział, że szuka żydowskiego domu dziadka. To ja mu powiedziałam, że wszystko spalone i nie znajdzie. A później to ciśnienie mi spadło, w głowie się zawracało. To już nie te lata. Tak ciągnę ten sklep z zamiłowania bardziej, ale ZUS-y i opłaty mnie wykańczają.

Baśka pokiwała głową ze zrozumieniem. Pamiętała swoją rozmówczynię z czasów, gdy była dużo młodsza, zawsze niezwykle elegancka.

– A te turystki z chłopakami… Może ich pani opisać?

Pokręciła głową.

– Oni są podobni wszyscy. Takie same włosy, takie same ubrania. Nikt się niczym nie wyróżnia.

– A ten mężczyzna, który szukał domu dziadka? Widziała go pani później w Zawoi?

– Nie widziałam. To dość młody mężczyzna, ale ubrany poważnie. Miał obcy akcent. Szczegółów nie pamiętam, ruch był.

Baśka podziękowała za pomoc. Zakupiła jeszcze kilka par skarpetek, aby wspomóc zawojski biznes, i udała się do sklepu obok. W 101 drobiazgach zastała młodą ekspedientkę, która niestety miała jeszcze mniej do powiedzenia, bo w prawdopodobnym czasie podrzucenia anonimu przyjmowała na zapleczu dostawę nowego towaru. Nie miała żadnych klientów i nie wyglądała zza drzwi sklepu.

Baśka stanęła przy Chytrej, która znudzona czekaniem trącała nosem jej udo.

– Nic nie mamy – powiedziała i zeszła po schodach w kierunku rynku.

Usiadła na ławce przed plakatem reklamującym maraton górski. W tym roku miał się odbyć z rozmachem, zapisało się ponad stu uczestników. Patronat stacji RMF FM zapewniał ogólnopolską reklamę. Ledwo Baśka o tym pomyślała, a na parkingu obok zatrzymał się żółty samochód radiowy. Łysy mężczyzna, który z niego wysiadł, przez chwilę przygotowywał jakiś niedużych rozmiarów sprzęt, po czym ruszył prosto w jej stronę. Miała ochotę uciec, ale siedziała jak sparaliżowana. Chytra spojrzała na nią z pytaniem wypisanym na długim pysku.

– Zostań – powiedziała cicho Zajda i w tym momencie reporter stanął przed nią.

– Dzień dobry, nazywam się Maciej Pałahicki, jestem z radia RMF FM. – Obdarzył ją ujmującym uśmiechem.

– Dzień dobry – odparła.

– Już za dwa dni odbędzie się bieg w Zawoi. Jak zachęciłaby pani innych, aby odwiedzili to miejsce i wzięli udział w imprezie?

Mężczyzna przysunął jej mikrofon do ust. Pokręciła tylko głową. Nie chciała, aby do Zawoi zjechało dużo ludzi. A co, jeśli pogróżka Biegaja była prawdziwa? Co, jeśli Babia Góra faktycznie spłynie krwią?

– Chyba ma padać, tak że nie wiem, czy warto przyjeżdżać w tym czasie do Zawoi.

Mężczyzna wyłączył mikrofon i spojrzał na nią z konsternacją.

– O co pani chodzi? Nie chce pani, żeby przyciągnąć tutaj ludzi?

– Chcę, ale to nie jest dobry czas.

Wstała i odeszła szybko w stronę swojego samochodu, który zostawiła pod Zawojanką. Chytra obejrzała się za mężczyzną, jakby przepraszając za obcesowe zachowanie swojej właścicielki. Gdyby mogła przemówić ludzkim głosem, opowiedziałaby jej zapewne, jak dziwnie radiowiec za nią spoglądał.

Babia Góra, schronisko turystyczne Leśnik, 1 września 1939 roku

Rudolf Topór wstał przed świtem, aby wydoić krowy. Choć lato było piękne, a turystów więcej niż w poprzednich latach, zapowiadały się ciężkie czasy, niepokój wzmagał się nawet tu, na Babiej Górze. Mężczyzna wykonywał czynności machinalnie, co chwilę spoglądając w stronę szczytu. Wiało jak co dzień. Mimo że był gospodarzem tego miejsca już od roku, a mijały trzy lata, od kiedy Polacy przejęli je od niemieckiego towarzystwa Beskidenverein, wciąż na wszystkich sprzętach widniał skrót BV. Nie mógł Niemcom odmówić tego, że budynek i jego wyposażenie były solidne.

Obszedł kamienne mury i zniknął w obórce pod oszklonym tarasem. Tam krowom było dobrze, ale przy upałach goście narzekali na smród. Rudolfa to jednak nie obchodziło – jak to można na wieś przyjechać i na zapach obory narzekać?

Mieli na tę noc kilku gości, więc mleka potrzeba było dużo. Była żydowska rodzina i czwórka studentów z Krakowa. Mili ludzie, rozmawiali do późna. Opowiadali o tym, jak krakowianie kopali rowy przeciwlotnicze. Rudolf bał się, że gdy przyjdzie chwila próby, Słowacy zwrócą się przeciwko Polakom. Mieszkali po dwóch stronach Babiej Góry, szarpani każdym podmuchem historii. Podobno wpuścili na Orawę Niemców z całym ich uzbrojeniem – tak ludzie gadali, ale może to były tylko plotki.

Topór wyszedł z obórki z wiadrem pełnym mleka. Może jakoś to będzie. Dzisiaj miała przyjść Zośka Kościelniakowa z zaopatrzeniem. Zazwyczaj była z synem, a czasem też z jego kolegą, Jankiem. Przynosili chleby, warzywa, mięso i wszystko to, co ciężko im było tu z żoną wytworzyć.

Rudolf stanął z boku budynku i spojrzał na wschód słońca. Wrzesień zapowiadał się urokliwie, w dolinach liście już nabierały żółtawych odcieni. Postawił wiadro na ziemi, skierował się w stronę budynku gospodarczego i wtedy usłyszał warkot. Najpierw daleki, jakby gdzieś od strony Jabłonki. Zbliżał się jednak. Mężczyzna często się zastanawiał, co by zrobił, gdyby wojna wybuchła, więc miał obmyślony cały plan. Teraz jednak stał jak wryty, jakby był jednym z tych wielkich głazów na szczycie. Samolot nadciągał ponuro, prosto na niego. Z tarasu zaczęła go nawoływać żona. Nie słyszał jej, był tylko on i niemiecki junkers. Huk odbijał się od zbocza, a Babia Góra eksplodowała. Siła wybuchu rzuciła nim niczym szmacianą lalką. Kamienie sypały mu się na głowę i osuwały spod nóg. „To koniec”, pomyślał trochę z żalem, a trochę z ulgą, że nie będzie musiał patrzeć na piekło wojny.

Gdy się ocknął, wokół panowała zupełna cisza. Starł kurz z twarzy. Nad nim stała małżonka i czterech studentów.

– Niemcy zbombardowali wam budynek gospodarczy – powiedział ten najbardziej wyrywny. – Lecą pewnie na Kraków.

Rozdział 2

Zawoja Policzne, 4 października 2024 roku

Złap wreszcie tę linkę i napnij ją porządnie.

Kamil już tracił cierpliwość do Pawła, który zawsze się ociągał. Siedział tylko w telefonie i kręcił transmisje i filmiki. Od kiedy wygrał ubiegłoroczny bieg, zrobił się z niego pieprzony celebryta. Wrzucał kilka razy dziennie zdjęcia i filmy informujące jego fanów o tym, co je i jak wyglądają jego treningi. Reklamował wszystko: buty, ubrania, kosmetyki, produkty spożywcze. Kamil był przekonany, że gdyby mu zapłacili, to Paweł zareklamowałby nawet podpaski. Nie rozumiał, dlaczego reszta ekipy go nie wyrzuci. Uważali, że zwiększa ich rozpoznawalność. Kamil miał ochotę udusić go gołymi rękoma. Wreszcie Paweł niechętnie wstał i złapał za drugi koniec linki. Kończyli właśnie rozkładać markizę przy ich klubowym busie. Mogli spać w pensjonacie jak reszta, ale on nigdy się na to nie decydował. Lubił niezależność. Paweł zaś robił to tylko po to, aby pokazywać swoim followersom, że nie boi się wyzwań i niewygód. Reszta ich zespołu zatrzymała się w Diablaku.

Kamil rozłożył stolik turystyczny i krzesła i usiedli w oczekiwaniu na pozostałych, co coraz bardziej go irytowało. Miał już dość dostosowywania się do reszty. Przyjechał tu po pierwsze miejsce i nie miał zamiaru ułatwiać innym zadania. Popatrzył z niecierpliwością na Pawła wgapionego w swój telefon.

– Idą czy nie? Nie będę czekał do zmroku – powiedział zirytowany.

– Maks pisze, że dziewczyny poszły na basen, a oni chillują w pokoju.

Kamil wstał, prawie przewracając krzesło.

– Daj spokój, nie rób scen. Ci z Morse Team ciągle nas obserwują. – Paweł wskazał na zawodników z grupy, która rozbiła obóz w pobliżu. – Chyba do tej pory nie mogą przeboleć, że przegrali rok temu na Babiej. – Parsknął śmiechem.

Twarz Kamila ścięła się gniewem.

– Przegrali? Mówisz o tym, jak nas skompromitowałeś, skracając bieg? Masz szczęście, że organizatorzy nie mogli ci nic udowodnić. Ale w oczach innych zawodników jesteś zerem.

Obrócił się na pięcie, zabrał kamizelkę, poprawił buty i ruszył w stronę Krowiarek. Czas sprawdzić, gdzie przyjdzie im jutro biec. Truchtał chwilę asfaltem, a później zagłębił się w las. Ścieżka była wyraźnie oznakowana. Biegł wolno, bo już od dwóch tygodni zaprzestał intensywnych treningów przed zawodami. Było wczesne popołudnie, słońce zalewało polany. Czuł cudowną woń natury. W pewnym miejscu trasa biegowa odłączyła się od szlaku i skierowała go w las, który stawał się coraz ciemniejszy. Wystające z ziemi korzenie sprawiały, że był zmuszony ciągle patrzeć pod nogi. Stopy zapadały mu się w mokrym mchu i zbutwiałych gałęziach. Przez chwilę poczuł radość, że jest tu sam – to dawało mu sporą przewagę, wszyscy spodziewali się bowiem innej trasy. Jednak im głębiej wsiąkał w babiogórską puszczę, tym większy czuł niepokój. Biegał przecież już w różnych odludnych miejscach: przemierzał rumuńskie lasy goniony przez niedźwiedzie, a przed wojną pokonywał Szklany Most na Ukrainie. Tu jednak było inaczej, coś czaiło się w tych drzewach. Las zdawał się szeptać i śpiewać. Chociaż zamierzał utrzymać lekkie tempo, aby nie forsować się przed zawodami, nie wiedzieć kiedy zaczął mknąć coraz szybciej. Przeskakiwał nad wielkimi głazami, zdawało się, że coś go goni. Może to sarna?

Nagle usłyszał straszliwy odgłos, jakby ryk potwora. Pomyślał, że to niedźwiedź. Wyobraził sobie, jak zwierzę staje przed nim na dwóch łapach, by następnie zmiażdżyć mu twarz ostrymi pazurami. Widział taki przypadek w telewizji: mężczyzna po ataku niedźwiedzia żył z połową twarzy. Kamil znów przyspieszył. Wpadł w panikę. Spojrzał na smart­watcha, ale stracił zasięg. Gdy podniósł wzrok, zobaczył go. Ogromny jeleń z rozłożystym porożem stał pośród drzew i ryczał donośnie. Wokół niego unosiła się mgła, jakby był jakimś bajkowym stworzeniem. Wyciągał do przodu szyję i otwierał wilgotny pysk. Dźwięk wydobywał się jak gdyby z całego jego wnętrza, wprawiając w ruch zwisające podgardle. Głos niósł się po całej puszczy. Samiec zobaczył Kamila i zakończył swój godowy śpiew, po czym obrócił się leniwie i zniknął w zaroślach. Mężczyzna poczuł ulgę. To tylko jeleń, one zazwyczaj nie mordują ludzi. Ruszył dalej, już uspokojony. Nawet uśmiechał się pod nosem na myśl o tym, jakim jest mieszczuchem – nie potrafił odróżnić odgłosu jelenia od niedźwiedzia. Odblaskowe chorągiewki wskazywały mu drogę. Biegnąc z góry, poczuł nowy przypływ energii. Przeskoczył nad wystającym kamieniem i wtedy zawadził o coś nogami. Runął jak długi, uderzając głową o wystający korzeń. Zabrakło mu tchu. Pogrążył się w ciemności. Zdawało mu się, że zapada się w leśnym mchu i tonie w czeluściach Babiej Góry. Później nie było już nic. Została tylko czerń pod powiekami.

* * *

Baśka kluczyła po miasteczku biegowym umieszczonym pod Mosornym Groniem, prowadzona przez Marka Biegaja. Chytra nie odstępowała jej na krok.

– Poinformował pan uczestników o liście? – zapytała nagle, zastępując mu drogę.

Mężczyzna potarł nerwowo nos.

– Wie pani, że to nie jest takie proste… – Z tymi słowami jego ciało lekko odchyliło się do tyłu. – Rozmawiałem na razie z obsługą zawodów i wszystkich uczuliłem. Rano mamy odprawę z zawodnikami, wtedy im powiem.

– To za późno. Obiecał pan, że zrobi to wcześniej. – Zajda nie kryła rozczarowania.

– Myślałem, że do tego czasu znajdzie pani winnego – wypalił.

Dotknęła nasady nosa.

– Mam za mało danych i czasu. Nie mówi mi pan wszystkiego. To nie jest jakiś film, a ja nie jestem superbohaterką.

Marek Biegaj parsknął.

– Myślałem, że taki detektyw to szybko… No ten, tego…

– Ja też kiedyś tak myślałam. Jak byłam mała.

Chytra pociągnęła delikatnie smycz. Robiła tak zawsze, gdy ton głosu Baśki wpadał w wyższe rejestry.

– Zamontowaliście fotopułapki na trasie biegu?

Biegaj potwierdził skinieniem głowy.

– Najlepiej, jak sama się rozejrzę. Spotkamy się później – powiedziała do niego, nie patrząc mu w oczy.

Ruszyły z Chytrą pomiędzy samochodami. Wszędzie panowały ruch i zamieszanie. Nie wiedziała, że bieg cieszy się aż taką popularnością. Niektórzy biegacze rozciągali się, a inni stali w grupach, wymieniając się opowieściami o wakacyjnych osiągnięciach. Do tej pory była przekonana, że bieganie to nie jest drogi sport – potrzebne były tylko buty i bidon. Teraz jednak, gdy widziała nowoczesne sprzęty porozkładane na stolikach przed każdym z kamperów i busów, zdała sobie sprawę, jak bardzo się myliła. Minęła pojazd, na którym była naklejka Morse Team.

– Pierdolony celebryta – powiedział do kolegi siedzący na krzesełku chłopak. – W tym roku to ja go przypilnuję.

Baśka zdziwiła się, ale mogła przecież przewidywać, że tam, gdzie pojawia się rywalizacja, są też emocje.

Chytra jako pierwsza zauważyła reportera radia RMF FM i pociągnęła Baśkę w jego stronę. Nie wiedzieć czemu suka najwidoczniej go polubiła.

– A jednak zapowiada się ładna pogoda – zagadał mężczyz­na, nie kryjąc satysfakcji. – Pani też startuje w maratonie?

Zajda pokręciła głową.

– To może ktoś z rodziny? – drążył reporter.

– Tak się tylko rozglądam. Mało się u nas dzieje, więc jak jest okazja, to sam pan rozumie…

Mężczyzna uśmiechnął się z pewną podejrzliwością. Wyciągnął znienacka mikrofon i skierował go w jej stronę.

– Czy to prawda, że na Babiej Górze straszy?

– Ano róznie babki gadajo – odpowiedziała enigmatycznie.

Reporter znów spojrzał na nią jakoś dziwnie.

– Ja chyba panią skądś znam… Nie występowała pani w telewizji?

Zajda pokręciła głową, próbując głupawo się uśmiechnąć. Miała nadzieję, że taka infantylna reakcja zniechęci go do dalszych poszukiwań jej niechlubnej obecności w mediach krajowych.

– Do widzenia – pożegnała się i ruszyła dalej.

Doszła do końca obozowiska. Tu również czas przed zawodami upływał uczestnikom na rozmowach. Spotkała tylko trzech miejscowych biegaczy – reszta towarzystwa musiała zjechać się z całej Polski. Rozglądała się dookoła. Spojrzała w górę, gdzie Kapryśnica wciąż była zasnuta chmurami. Patrzyły na siebie ni to z miłością, ni to z nienawiścią, a Baśka czuła przytłaczającą siłę góry. W tym starciu była bezsilna.

Zawoja Zające, 4 października 2024 roku

Dziadek Uciecha siedział przed domem w otoczeniu piątki kotów wygrzewających się na ławce. Na desce przed nim stały w rzędzie drewniane ptaszki, które starzec pokrywał bezbarwnym lakierem. Na jego twarzy nie gościł jednak spokój. Nie lubił pośpiechu. Zazwyczaj pracował nad każdym ptaszkiem tak długo, aż nie wydawał mu się idealny. Każde drewno potrzebowało innego traktowania, każdy ptaszek wymagał innego nakładu jego pracy. Najwięcej czasu schodziło przy dudku, a najkrócej rzeźbił wilgę. Tego dnia jednak musiał szybko malować ptaszki, gdyż jego znajomy, który zwykle się tym zajmował, nagle zachorował na korzonki. A Janek Uciecha nie znosił fuszerki – nie po to zajął się ptaszkami, żeby teraz klepać je jak Chińczyk w fabryce.

Syknął ze złości, na co ruda kocica podniosła się z ławki, spojrzała na niego z wyrzutem, a następnie zeskoczyła bezgłośnie i odeszła obrażona. Zerknął za nią, zastanawiając się, czy to zwierzę nie ma czasem dziewięciu żyć jak serialowy Rademenes. Ileż ona już walk stoczyła. Z kuną, z dwoma kocurami, a nawet z psem sąsiadów. Zawsze wygrywała. Odłożył ostatniego ptaszka, którego pokrył cienką warstwą lakieru, i spojrzał na Babią Górę. Ostatnio znów wołała go do siebie. Gdyby tylko nie te bolące biodra, to jak Boga kochał, poszedłby. Zasnuła się chmurami, jak to zwykła robić Kapryśnica i Matka Niepogód.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 3

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Od autorki

Dostępne w wersji pełnej

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: © Mlig / Shutterstock.com

Wyklejka: © Unsplash.com

Copyright © 2025 by Irena Małysa

Copyright © 2025, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-332-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa: Irena Małysa, Polowanie na Babiej Górze - fragment

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Od autorki

Karta redakcyjna