Przeklęty - Adrian Ksycki - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Przeklęty ebook i audiobook

Ksycki Adrian

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Poznań. W Lasku Dębińskim ktoś morduje kobiety. Ślady na ich ciałach wskazują, że zostały zabite w ten sam sposób. Policja wie tylko jedno: to nie jest przypadek.

Kiedy pierwszą z ofiar okazuje się przyjaciółka nowej partnerki Krystiana Feusette’a, sprawa zaczyna się komplikować. Kasia – doktorantka antropologii – zostaje odsunięta od oficjalnego śledztwa, więc podejmuje ryzykowną decyzję: będzie działać na własną rękę. Wkrótce trafia do miejsca, w którym spodziewa się znaleźć ludzi mających wiedzę na temat tych tragicznych wydarzeń. Tymczasem to, co miało być próbą odkrycia prawdy, zamienia się w walkę o życie.

Feusette musi zmierzyć się nie tylko z mordercą, lecz także z własnymi lękami. Gdy trop prowadzi do człowieka o niepokojąco zmiennym kolorze oczu i przeszłości pełnej traum, granice między rozumem a szaleństwem zaczynają się zacierać.

Czy prawda o zbrodniach okaże się bardziej przerażająca niż wydarzenia, od których wszystko się zaczęło?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 8 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,5 (101 ocen)
66
26
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Basiura72

Nie polecam

Słabe to było. Szkoda czasu.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca historia.
00
RTadzik

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
bleblata

Dobrze spędzony czas

Ok
00
lsmedowski

Dobrze spędzony czas

.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © by Ad­rian Ksycki
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Ju­styna Ja­kub­czyk
Ko­rekta: Ilona Drobna
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bela Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Gra­fiki na okładce: Co­py­ri­ght © by kru­mao (li­ście), arri (ga­łę­zie) (Stock.adobe.com); bran­so­letka (Fre­epik AI su­ite pre­mium)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-68249-31-6
War­szawa 2025
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wi­taj, wielki mi­strzu!

Wi­taj, czci­godny pa­nie! Je­stem go­tów

Do wszel­kich usług: czy mi ka­żesz fru­wać,

Pły­wać, nur­ko­wać w ogień czy ujeż­dżać

Stada ku­dła­tych chmur – każde za­da­nie

Wy­pełni Ariel z ko­hortą swych du­chów

Bu­rza, Wil­liam Szek­spir, tłum. Sta­ni­sław Ba­rań­czak

.

Wiele z opo­wie­dzia­nych tu rze­czy

fak­tycz­nie miało miej­sce, nie­które nie,

a inne, mam na­dzieję, ni­gdy się nie wy­da­rzą.

PRO­LOG

My­ślisz, że wiesz o so­bie wszystko? Błą­dzisz.

Je­steś ni­czym cień w pod­zie­miach.

Je­stem ta­kim cie­niem.

Po­zba­wiony na­dziei, wkra­czam do kra­iny wiecz­nego mroku. Błą­kam się wśród wą­skich, ob­le­pio­nych pa­ję­czy­nami ko­ry­ta­rzy, zmie­rza­jąc ku spo­tka­niu, przed któ­rym nie ma ucieczki. Na spo­tka­nie z Prze­klę­tym.

On wszystko wi­dzi.

On wszystko sły­szy.

A ja? Ja je­stem tylko cie­niem.

Za­pa­dam się w naj­głęb­sze cze­lu­ści pie­kła, które sam so­bie stwo­rzy­łem – pie­kła zbu­do­wa­nego na nie­win­nych ist­nie­niach. Na ludz­kich ży­ciach, które po­świę­ci­łem w imię... Czego? Boże, prze­bacz mi, bo zgrze­szy­łem!

Nie. W moim świe­cie nie ma Boga.

Są tylko cie­nie.

A ja je­stem jed­nym z nich.

Sły­szę głosy. Na­wo­łują mnie. To oni, ci z góry. Chcą po­roz­ma­wiać.

Jesz­cze za wcze­śnie.

Przede mną wy­ra­stają stare, cięż­kie drzwi oto­czone au­re­olą pa­ję­czyn. Klamka trzesz­czy pod moim do­ty­kiem. Wcho­dzę. We­wnątrz, w pół­mroku, stoi ar­mia re­ga­łów wy­pcha­nych książ­kami. To bi­blio­teka.

Nie ma stąd ucieczki. Wiem to aż za do­brze.

– To, co zro­bi­łeś, było okrutne – od­zy­wają się głosy.

Ich słowa są jak ude­rze­nia pię­ścią.

„Okrutne”... Czyż to nie jest za­raź­liwe? Lu­dzie, któ­rzy do­świad­czyli prze­mocy, stają się jej pa­nami. Ja... by­łem jed­nym z nich.

– Na li­tość bo­ską – na­le­gają głosy – gdzie ją ukry­łeś?!

Po to tu je­stem. Przy­sze­dłem, żeby się do­wie­dzieć.

Choć cena za tę wie­dzę bę­dzie prze­ra­ża­jąca.

Mój wzrok pada na re­gał. Tam, w za­ku­rzo­nym cie­niu, od­naj­duję dzien­nik. Biorę go w ręce. Jego skó­rzana okładka pie­cze mnie jak roz­ża­rzone że­lazo. Otwie­ram go. Przy ni­kłym świe­tle świecy za­czy­nam pi­sać.

Mam jesz­cze chwilę, za­nim On się po­jawi.

A kiedy umrę, zniknę czy roz­płynę się w po­wie­trzu, to, co za­pi­szę, sta­nie się moim te­sta­men­tem.

Niech ci z góry po­znają kosz­mar, który kro­czył cie­niem przez moje ży­cie...

Bo na­wet Prze­klęci mają prawo opo­wie­dzieć swoją hi­sto­rię.

Część I

OBIET­NICA

ROZ­DZIAŁ 1

Po­znań, 13 wrze­śnia 2024 roku

Gdyby rok wcze­śniej ktoś mu po­wie­dział, że za­zna szczę­ścia u boku atrak­cyj­nej blon­dynki, Kry­stian Feu­sette po­pu­kałby się w czoło. Po pierw­sze, jako an­tro­po­log są­dowy rzadko znaj­do­wał czas na ży­cie to­wa­rzy­skie. Po dru­gie, sprawa Strzygi – prze­stępcy krad­ną­cego czaszki z gro­bów – po­chło­nęła go do ta­kiego stop­nia, że nie­mal nie przy­pła­cił tego ży­ciem.

Obie­cał so­bie, że ni­gdy wię­cej aż tak się nie za­an­ga­żuje.

Le­żał te­raz na łóżku, od­dy­cha­jąc szybko i płytko. Blon­dynka wtu­liła się w jego ra­miona, le­ni­wie gła­dząc go po brzu­chu. Na pra­wym nad­garstku miała bran­so­letkę z bor­do­wym sznur­kiem i wy­gra­we­ro­wa­nym me­ta­lo­wym ser­dusz­kiem – poza tym była zu­peł­nie naga. Kiedy chłodny me­tal do­tknął jego skóry, przez ciało prze­szedł go dreszcz, ale zi­gno­ro­wał to uczu­cie. Jesz­cze chwilę wcze­śniej na­mięt­nie się ko­chali.

Jego miesz­ka­nie na ostat­nim pię­trze plom­bowca wci­śnię­tego mię­dzy dwie stare ka­mie­nice na Je­ży­cach wy­peł­niały po­ranne od­głosy mia­sta wpa­da­jące przez uchy­lone okno. A to ozna­czało, że mu­siał szy­ko­wać się do pracy.

– Jak ci było? – spy­tała blon­dynka, wpa­tru­jąc się w niego swo­imi nie­bie­skimi jak dia­ment oczami.

Feu­sette ją po­ca­ło­wał. Jej wargi były wil­gotne i słod­kie. Ich układ był pro­sty: żad­nych zo­bo­wią­zań, wspól­nych zna­jo­mych czy wa­ka­cji. Cho­dziło tylko o do­brą ko­la­cję, roz­mowę i seks.

– Chcia­ła­bym, żeby było jesz­cze wczo­raj – wes­tchnęła.

– Dzi­siaj też jest faj­nie – od­parł Feu­sette.

Ka­sia Ny­kiel usia­dła, a jej piersi lekko za­fa­lo­wały w po­ran­nym świe­tle.

– ...Ale już mu­sisz le­cieć.

– Bę­dziesz tę­sk­nić? – spy­tał prze­ko­ma­rza­jąco. – Prze­cież zo­ba­czymy się w za­kła­dzie.

Zer­k­nęła na ze­ga­rek sto­jący na noc­nej szafce i usia­dła na kra­wę­dzi łóżka. Do­cho­dziła siódma. Się­gnęła po skó­rzaną ak­tówkę, która za­wsze mu to­wa­rzy­szyła, i rzu­ciła mu ją na brzuch.

– Nie tak bru­tal­nie – za­skom­lał żar­to­bli­wie Feu­sette.

Z wnę­trza wy­pa­dła teczka, klu­cze i naj­prost­szy w ob­słu­dze elek­tryczny pa­pie­ros typu stick. Feu­sette włą­czył przy­cisk, uru­cha­mia­jąc grzałkę, i za­cią­gnął się parą ni­ko­tyny po­łą­czo­nej z aro­ma­tem mięty, po czym za­czął kasz­leć.

Ka­sia spoj­rzała na niego kry­tycz­nym wzro­kiem.

– Pa­le­nie ci nie służy – skwi­to­wała.

Może miała ra­cję, ale nie wie­działa o nim dwóch rze­czy.

Po pierw­sze, pa­nicz­nie bał się cmen­ta­rzy – koj­me­tro­fo­bia na­wie­dzała go od osiem­na­stego roku ży­cia, gdy jego oj­ciec za­strze­lił się w piw­nicy ich domu. Aby wejść na cmen­tarz, mu­siał za­ży­wać mocne leki prze­ciw­lę­kowe. Po dru­gie, pa­pie­rosy za­czął pa­lić do­piero po spra­wie Strzygi. Pod­czas próby schwy­ta­nia prze­stępcy na jed­nym z po­znań­skich cmen­ta­rzy za­mknięto go w gro­bie i po­zo­sta­wiono na śmierć. Kilka mi­nut dłu­żej w tej pu­łapce i prze­kro­czyłby gra­nicę, zza któ­rej nie ma po­wrotu.

Wtedy wi­dział też ojca. Czy to był duch? Już po wszyst­kim Feu­sette w to wąt­pił. To były sztuczki mó­zgu – tego śle­pego kon­struk­tora, który bu­duje rze­czy­wi­stość na pod­sta­wie błęd­nych da­nych. A w ago­nii – po­my­ślał Feu­sette – mózg funk­cjo­nuje zu­peł­nie ina­czej.

Z teczki wy­su­nęło się jedno zdję­cie rent­ge­now­skie.

– To twoja kość? – spy­tała Ka­sia.

– Na szczę­ście nie.

– A więc ja­kaś sprawa, tak?

Feu­sette ski­nął głową, nieco za­my­ślony. Ostat­nio rzadko by­wał w za­kła­dzie me­dy­cyny są­do­wej. Czę­ściej wi­dy­wano go w te­re­nie – na kon­fe­ren­cjach, sym­po­zjach czy w miej­scach prze­stępstw. Każda nowa sprawa, choć trudna, sta­wała się też dla niego ucieczką od sa­mot­no­ści, która od lat była nie­od­łączną czę­ścią jego ży­cia. Aż do mo­mentu, gdy po­ja­wiła się Ka­sia Ny­kiel.

Ka­sia była młodą dok­to­rantką, pełną de­ter­mi­na­cji, by zo­stać kie­dyś wy­bitną an­tro­po­lożką są­dową. W za­kła­dzie była znana z za­pału do pracy i skru­pu­lat­no­ści, cech, które Feu­sette bar­dzo ce­nił. Miała do­bre oko do szcze­gó­łów i ar­ty­styczną wy­obraź­nię, a jej do­meną stało się re­kon­stru­owa­nie wy­glądu na pod­sta­wie czaszki. Po­li­cja czę­sto pro­siła o stwo­rze­nie wi­ze­runku nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej osoby. Po­ma­gało to w usta­la­niu toż­sa­mo­ści. Każdy dzień w za­kła­dzie me­dy­cyny są­do­wej mógł za­cząć się ru­tyną, ale skoń­czyć nie­zwy­kłym przy­pad­kiem.

Feu­sette, z za­ostrzo­nym pod­bród­kiem i krót­kimi ciem­nymi wło­sami prze­ty­ka­nymi lekką si­wi­zną, wy­glą­dał młodo jak na swoje czter­dzie­ści sześć lat. Jego prze­ni­kliwe spoj­rze­nie wy­wo­ły­wało mie­szankę po­dziwu i re­spektu. Bra­ko­wało mu jed­nak czasu – dla sie­bie, dla in­nych. Z Ka­sią wi­dy­wali się głów­nie w za­kła­dzie, gdzie praca była na pierw­szym miej­scu.

Pew­nego kwiet­nio­wego wie­czora, gdy Feu­sette wró­cił do domu po go­dzi­nach spę­dzo­nych nad opi­niami są­do­wymi, za­dzwo­niła jego ko­mórka. Ka­sia za­pro­po­no­wała spo­tka­nie poza mu­rami za­kładu. Mimo dzie­lą­cej ich róż­nicy wieku – ona le­dwo skoń­czyła dwa­dzie­ścia osiem lat – do­ga­dy­wali się do­sko­nale. Roz­mowy o pracy płyn­nie prze­pla­tały się z żar­tami, ale gra­nica pry­wat­no­ści ni­gdy nie była prze­kra­czana.

Feu­sette wy­jął te­raz zdję­cie rent­ge­now­skie ko­ści pisz­cze­lo­wej i po­ło­żył na ko­la­nach.

– Wi­dzisz te nie­wiel­kie po­przeczne li­nie na dal­szej na­sa­dzie?

– Wi­dzę.

– To tak zwane li­nie Har­risa.

Ka­sia przy­po­mniała so­bie, że czy­tała o nich w ar­ty­kule na te­mat szcząt­ków mu­mii ba­da­nych za po­mocą to­mo­grafu i pro­mieni Roe­ntgena. Li­nie Har­risa wska­zy­wały na okre­sowe spo­wol­nie­nia wzro­stu ko­ści, wy­wo­łane in­fek­cjami, nie­do­ży­wie­niem lub sil­nym stre­sem. Nie była eks­per­tem, ale pod­stawy znała.

– To rzadki wi­dok – cią­gnął Feu­sette. – Z cza­sem kość ab­sor­buje te li­nie. Do peł­no­let­nio­ści zni­kają i nie ma po nich śladu.

– A za­tem de­na­tem był na­sto­la­tek – po­wie­działa su­cho. – Co się z nim stało?

– Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo – od­po­wie­dział. – Kiedy ro­dzice go zna­leźli, wi­siał na klamce. Po­li­cja wy­klu­czyła udział osób trze­cich, ale pro­ku­ra­tura zle­ciła sek­cję zwłok, by się upew­nić, czy nie do­szło do otru­cia.

Feu­sette chwilę mil­czał, jakby wa­żył słowa, a po­tem mó­wił da­lej:

– Za­uwa­ży­łem to zdję­cie przy­pad­kiem, kiedy wsze­dłem na chwilę do ga­bi­netu pro­fe­sora La­soty. Po­wie­dział mi tro­chę o spra­wie. Dzie­ciaka nie otruto, nie miał zła­mań ani cho­rób. Ro­dzina była ma­jętna, pro­wa­dzili ho­tel nad je­zio­rem i kilka knajp nad mo­rzem. Nic nie wska­zuje na to, że mo­gły być ja­kieś po­wody, by chło­piec chciał ode­brać so­bie ży­cie.

– A li­nie Har­risa? – do­py­tała Ka­sia.

– Po­wie­dzia­łem po­li­cjan­tom, żeby zgłę­bili prze­szłość chło­paka. Je­śli te li­nie po­ja­wiły się w tak mło­dym wieku, mo­gły wska­zy­wać na ogromny stres lub traumę.

– I zna­leźli coś?

Feu­sette przy­tak­nął.

– W trak­cie śledz­twa oka­zało się, że chło­paka mo­le­sto­wał wu­jek, który przy­jeż­dżał do nich na wa­ka­cje i opie­ko­wał się nim pod nie­obec­ność ro­dzi­ców. Dzie­ciak naj­praw­do­po­dob­niej nie chciał prze­ży­wać ko­lej­nego kosz­maru i po­wie­sił się na klamce.

Ka­sia za­mil­kła. W jej oczach po­ja­wił się smu­tek.

– I ni­komu nie po­wie­dział?

Feu­sette spu­ścił wzrok na zdję­cie rent­ge­now­skie. Jego palce lekko drgnęły, gdy prze­su­wał je po kra­wę­dzi.

– Cza­sami to nie jest kwe­stia braku wyj­ścia z sy­tu­acji – po­wie­dział. – Cza­sami wyj­ście znaj­duje się po pro­stu zbyt da­leko od nas.

W jego sło­wach brzmiał cię­żar do­świad­czeń, któ­rych Ka­sia jesz­cze nie znała. Feu­sette my­ślał o swoim ojcu, o tej pa­mięt­nej chwili, gdy ten strze­lił so­bie w łeb. O py­ta­niu, które nie­ustan­nie wra­cało: czy mógł zro­bić coś wię­cej?

W tym mo­men­cie Ka­sia go przy­tu­liła. Na po­liczku po­czuł zimno ser­duszka bran­so­letki, na któ­rej wy­gra­we­ro­wano na­pis: K+P FO­RE­VER.

Feu­sette ni­gdy nie mó­wił jej o ojcu. Może in­tu­icyj­nie po­czuła, że na swój spo­sób prze­ży­wał sprawę na­sto­latka. Może cho­dziło o to, w jaki spo­sób o tym opo­wie­dział.

– Chcesz mi o czymś po­wie­dzieć?

– Słu­cham?

– Może chcesz... No wiesz...

Za­sko­czyła go. Jej py­ta­nie wy­ma­gało kon­kret­nej od­po­wie­dzi – od­po­wie­dzi się­ga­ją­cej prze­szło­ści, jego pry­wat­nego ży­cia.

Feu­sette wstał z łóżka.

– W domu wujka zna­le­ziono dzie­cięcą por­no­gra­fię – rzu­cił na od­czepne. – Ko­leś skoń­czył za kra­tami.

– Wiesz, że nie o to mi cho­dzi.

Nie od­po­wie­dział od razu. Spoj­rzał na nią. Jego oczy były chłodne.

– Ja nie py­tam, kim jest „P” na two­jej bran­so­letce.

Ka­sia zer­k­nęła mi­mo­cho­dem na gra­wer na ser­duszku. Chciała coś po­wie­dzieć, lecz Feu­sette znik­nął już za drzwiami sy­pialni.

***

W zu­peł­nie in­nej czę­ści Po­zna­nia męż­czy­zna w zie­lo­nym audi wpa­try­wał się w spa­ce­ru­jącą po chod­niku na­sto­latkę w krót­kiej spód­niczce i ko­szulce z wy­zy­wa­ją­cym de­kol­tem.

Szmata – po­my­ślał. Nie miał krzty wy­ro­zu­mia­ło­ści dla tego typu ko­biet. Kiedy dziew­czyna mi­nęła jego auto i uśmiech­nęła się w jego stronę, spoj­rzał na nią gniew­nie. Na­tych­miast od­wró­ciła wzrok i przy­spie­szyła kroku.

Wła­śnie tak mają na cie­bie re­ago­wać.

Mają się bać.

Męż­czy­zna ob­ser­wo­wał w tyl­nym lu­sterku od­da­la­jącą się dziew­czynę. Czuł tylko od­razę.

Jego lewe oko było nie­bie­skie, prawe zaś zie­lone.

***

Hy­un­dai Feu­sette’a wto­czyw­szy się po­woli w pod­zie­mia Uni­wer­sy­tetu Me­dycz­nego, sta­nął na miej­scu par­kin­go­wym z przy­pi­sa­nymi nu­me­rami re­je­stra­cyj­nymi. Feu­sette wy­siadł, ski­nął głową ochro­nia­rzowi na po­wi­ta­nie i ru­szył w kie­runku windy. Gdy wy­szedł na po­wierzch­nię, po­czuł wrze­śniowy wia­te­rek – rześki, lecz chłodny, zwia­stu­jący ry­chłe na­dej­ście je­sieni.

Nowy bu­dy­nek Ka­te­dry i za­kładu me­dy­cyny są­do­wej pre­zen­to­wał się im­po­nu­jąco, ale Feu­sette le­d­wie zwró­cił na to uwagę. My­ślami wciąż był przy Kasi.

Nie­wia­ry­godne – po­my­ślał. Na­prawdę chciała, by prze­kro­czyli tę gra­nicę. Kiedy wró­cił do po­koju, jej już nie było. Od tam­tej pory nie za­dzwo­niła. Je­śli była zła, ozna­czało to, że by­łaby to ich pierw­sza sprzeczka. I tu ro­biło się już po­waż­nie. Kłót­nia ozna­czała, że za­czy­nali się do­cie­rać, a co za tym idzie – po­głę­biać swoją re­la­cję.

Feu­sette przy­ło­żył kartę ma­gne­tyczną do czyt­nika przy wej­ściu. Drzwi otwo­rzyły się z ci­chym brzę­kiem. Wszedł do środka, wciąż po­grą­żony w my­ślach.

Dla­czego czuł złość? Psy­cho­te­ra­peuta kie­dyś wspo­mniał, że po spra­wie Strzygi otwar­cie się na ko­goś no­wego może być dla niego trudne. „Przy­po­mina mi pan Pio­tru­sia Pana” – po­wie­dział na jed­nej z se­sji – „sku­pio­nego na wła­snych po­trze­bach, uni­ka­ją­cego zo­bo­wią­zań”. Feu­sette uśmiech­nął się wtedy z re­zy­gna­cją – to, co usły­szał za dwie­ście zło­tych, wie­działby i bez te­ra­pii. Taki styl ży­cia był prost­szy. Czy lep­szy? Tego nie był już pe­wien.

Prze­szedł przez ko­lejne drzwi pro­wa­dzące na długi, ja­sno oświe­tlony ko­ry­tarz. Ga­bi­nety me­dy­ków są­do­wych znaj­do­wały się po obu stro­nach. Jego biuro, ozna­czone skrom­nie je­dy­nie imie­niem i na­zwi­skiem, mie­ściło się po pra­wej. Feu­sette na­ci­snął klamkę i wszedł do środka.

Biurko stało pod oknem z wi­do­kiem na kam­pus Uni­wer­sy­tetu Me­dycz­nego. Odło­żył torbę na pod­łogę, włą­czył kom­pu­ter i opadł na fo­tel. My­śli wciąż jed­nak wra­cały do Kasi.

Ka­sia Ny­kiel. Ko­bieta, która mo­głaby zo­stać jego part­nerką, gdyby tylko nie był taki, jaki był. Pra­co­ho­lizm, fo­bia, te­ra­pia, leki – wszystko to two­rzyło mur mię­dzy nim a świa­tem. A jed­nak dla in­nych był wy­bit­nym spe­cja­li­stą, au­to­ry­te­tem w swo­jej dzie­dzi­nie. Ka­sia wi­działa w nim coś wię­cej. Na­prawdę się o niego trosz­czyła. Mógłby ją po­ko­chać... gdyby tylko po­zwo­lił so­bie na to.

***

Feu­sette wró­cił my­ślami do dnia, gdy ba­dali szczątki od­kryte w le­sie pod Obor­ni­kami. Spa­ce­ro­wicz na­tknął się tam na czaszkę le­żącą pod drze­wem, a gdy spoj­rzał w górę, uj­rzał resztę zwłok za­wie­szoną dwa­dzie­ścia me­trów nad zie­mią.

Ku zdzi­wie­niu wszyst­kich ciało spo­czy­wało tam od trzy­na­stu lat. Nie tyle zmu­mi­fi­ko­wane, ile sto­pione z oto­cze­niem – do­słow­nie przy­ro­sło do ga­łęzi. Ubra­nia ro­bo­cze, w które odziany był de­nat, ochro­niły szkie­let przed cał­ko­wi­tym roz­pa­dem. Naj­więk­szą sen­sa­cję wzbu­dziło jed­nak to, co zna­leźli w klatce pier­sio­wej – gniazdo os i pla­strony po psz­czo­łach. Po kon­sul­ta­cji z en­to­mo­lo­giem usta­lono, że naj­pierw w szcząt­kach że­ro­wały psz­czoły, a póź­niej wy­parły je dra­pieżne osy.

– Na­tura hor­ret va­cuum. Na­tura nie znosi próżni – stwier­dził Feu­sette, a Ka­sia przy­tak­nęła.

Czaszka de­nata nie zdra­dzała żad­nych oczy­wi­stych śla­dów ura­zów, lecz dla do­świad­czo­nego oka była pełna wska­zó­wek. Gu­zek na ko­ści po­ty­licz­nej świad­czył, że mieli do czy­nie­nia z męż­czy­zną – te struk­tury są bar­dziej roz­wi­nięte u męż­czyzn ze względu na przy­czepy mię­śni karku. Były tam też ty­powe zgru­bie­nia łu­ków brwio­wych oraz po­chy­lona kość czo­łowa, przy­wo­dząca na myśl czaszkę ne­an­der­tal­czyka.

– Pa­miątka jesz­cze z ja­skiń – za­chi­cho­tała Ka­sia. – Zbyt czę­sto wa­li­li­ście się w głowę ko­śćmi ma­mu­tów.

Feu­sette też się za­śmiał. Na­uczył się, że hu­mor był klu­czowy w za­wo­dzie, który tak czę­sto sty­kał się ze śmier­cią. Śmiech po­zwa­lał mu od­dzie­lić pracę od ży­cia oso­bi­stego, a jego układ ner­wowy od cią­głego na­pię­cia.

– Jak mo­żemy do­wieść tego, czy to do­ro­sły męż­czy­zna, czy chło­pak? – spy­tała Ka­sia.

– Po zę­bach – skwi­to­wał Feu­sette.

Czło­wiek, jako di­fo­dont, ma dwa ze­stawy zę­bów: mleczne i stałe. De­nat po­sia­dał już tylko zęby stałe, w tym trze­cie trzo­nowce – zęby mą­dro­ści, które po­ja­wiają się mię­dzy sie­dem­na­stym a dwu­dzie­stym szó­stym ro­kiem ży­cia. Ozna­czało to, że był peł­no­letni.

Naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczny był jed­nak zła­many lewy sie­kacz. To trop, który po­zwo­lił im prze­szu­kać bazę osób za­gi­nio­nych. Po krót­kiej chwili na­tra­fili na zgło­sze­nie do­ty­czące trzy­dzie­sto­pię­cio­latka ze zła­maną je­dynką. Ba­da­nia DNA po­twier­dziły ich przy­pusz­cze­nia – to był on.

Trzy­na­ście lat wcze­śniej męż­czy­zna wspiął się na drzewo, przy­wią­zał sznur do ga­łęzi i ode­brał so­bie ży­cie. To smutna hi­sto­ria, szcze­gól­nie że przed wyj­ściem z domu po­wie­dział ro­dzi­nie o swo­ich za­mia­rach. Choć wszystko wska­zy­wało na sa­mo­bój­stwo, po tak dłu­gim cza­sie nie można było jed­no­znacz­nie usta­lić przy­czyny śmierci.

***

Na­stęp­nego dnia za­dzwo­niła Ka­sia.

– Może kawa? – za­pro­po­no­wała.

Pół go­dziny póź­niej Feu­sette sie­dział w uni­wer­sy­tec­kiej ka­wiarni. Roz­mowa pły­nęła wartko, kawa za kawą, aż do cia­sta cze­ko­la­do­wego z po­lewą ma­li­nową i gałką lo­dów.

– To nie­sa­mo­wity przy­pa­dek. – Ka­sia była pod­eks­cy­to­wana.

– Może i tak, ale to wciąż ka­zu­istyka. Osy i psz­czoły zna­la­zły w ciele ide­alną ni­szę. Tylko tyle i aż tyle.

Ka­sia uśmiech­nęła się sze­roko. Jej usta były cien­kie, de­li­kat­nie po­ma­lo­wane. Feu­sette wy­obra­ził so­bie, że w po­ca­łunku mu­siały być mięk­kie i sprę­ży­ste.

– Po­wi­nie­neś się cie­szyć, że szczątki tra­fiły aku­rat do cie­bie.

– Do nas – po­pra­wił ją Feu­sette. – À pro­pos, za­mie­rzam opu­bli­ko­wać tę sprawę. To prze­łom w ba­da­niach nad in­te­rak­cją przy­rody z ludz­kimi szcząt­kami. Chciał­bym, żeby twoje na­zwi­sko też zna­la­zło się na tej pu­bli­ka­cji.

Ka­sia spoj­rzała na niego z wdzięcz­no­ścią.

Go­dzinę póź­niej, kiedy prze­ga­pił za­ję­cia na ba­se­nie, a Ka­sia osten­ta­cyj­nie zi­gno­ro­wała trzy po­łą­cze­nia te­le­fo­niczne, oby­dwoje ro­ze­śmiali się gło­śno. Oto sie­dzieli po­grą­żeni w dys­ku­sji o ko­ściach i ana­to­mii ludz­kiego ciała, czu­jąc się ni­czym para na­sto­lat­ków. Wszystko wy­da­wało się fa­jer­wer­kami.

Zna­jo­mość roz­wi­jała się po­woli, ale ro­man­tycz­nie – spo­tka­nia w prze­rwach mię­dzy za­ję­ciami, wie­czorne spa­cery po kam­pu­sie, cza­sem kawa nie­da­leko Esku­lapa, naj­więk­szego aka­de­mika uni­wer­sy­tec­kiego, rza­dziej ja­kiś wspólny wy­pad na mia­sto. Ka­sia po­tra­fiła żar­to­wać do­słow­nie z wszyst­kiego, co spra­wiało, że Feu­sette za­po­mi­nał o ca­łym świe­cie. Po in­ten­syw­nych dniach ich spo­tka­nia były dla niego jak od­dech świe­żego po­wie­trza.

Mi­jały ty­go­dnie. Pew­nego wie­czoru, po­chy­la­jąc się nad de­se­rem lo­do­wym w knaj­pie na Sta­rym Mie­ście, Ka­sia za­py­tała:

– Jak to się stało, że zo­sta­łeś an­tro­po­lo­giem?

– Nie wra­cajmy do prze­szło­ści. – Feu­sette po­cią­gnął przez rurkę cze­ko­la­do­wego shake’a. – Le­piej skupmy się na te­raź­niej­szo­ści.

Kasi spodo­bał się ten po­mysł.

– Carpe diem – zgo­dziła się.

Za­częła opo­wia­dać, jak kie­dyś pró­bo­wała do­stać się do po­li­cji. Roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna z psy­cho­lo­giem oka­zała się dla niej wy­zwa­niem. Zo­stała za­py­tana o roz­wią­za­nie za­gadki: „Na pu­styni leży nagi, mar­twy męż­czy­zna, ze zła­maną za­pałką w ręku. Dla­czego?”. Ka­sia, ma­jąc pustkę w gło­wie, przy­znała, że nie wie. Od­po­wiedź była pro­sta – męż­czy­zna zmarł z wy­chło­dze­nia, a zła­mana za­pałka świad­czyła o nie­uda­nej pró­bie roz­pa­le­nia ogni­ska.

– To miało spraw­dzić, jak ra­dzę so­bie w stre­su­ją­cych sy­tu­acjach.

Feu­sette spoj­rzał na nią prze­kor­nie.

– ...Naj­wy­raź­niej so­bie nie ra­dzisz.

Ka­sia kop­nęła go pod sto­łem.

– Kto tu so­bie nie ra­dził wczo­raj­szej nocy, co?

– Cóż, za­bra­kło mi sił na czwarty raz.

– Trzeci, mój drogi. Za­bra­kło ci sił na trzeci raz.

Feu­sette po­chy­lił się w jej stronę.

– Dziś na pewno znajdę wię­cej ener­gii.

Ka­sia po­cią­gała go jak żadna inna ko­bieta. De­li­katne rysy twa­rzy, ła­godne nie­bie­skie oczy i włosy w ko­lo­rze psze­nicy przy­wo­dziły na myśl młodą Avril La­vi­gne. Jej smu­kła syl­wetka, jędrne piersi i ide­al­nie pła­ski brzuch spra­wiały, że Feu­sette był nią za­uro­czony. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkał ko­biety o tak im­po­nu­ją­cym in­te­lek­cie – jej IQ wy­no­siło sto pięć­dzie­siąt sześć, za­le­d­wie o cztery punkty mniej niż u Ein­ste­ina czy Haw­kinga. Miał wra­że­nie, że zna­lazł ideał.

Czas mi­jał, a Feu­sette co­raz bar­dziej wie­rzył, że ich hi­sto­ria bę­dzie trwać wiecz­nie.

Aż do dzi­siej­szego dnia.

***

Dzwo­nek te­le­fonu wy­rwał go z za­my­śle­nia, spro­wa­dza­jąc bru­tal­nie do rze­czy­wi­sto­ści. Przez chwilę miał na­dzieję, że to Ka­sia, ale spoj­rze­nie na ekran szybko ją roz­wiało – nu­mer na­le­żał do aspi­ranta szta­bo­wego Da­niela Lotty z po­znań­skiego wy­działu kry­mi­nal­nego. Znali się do­brze; współ­pra­co­wali przy kilku spra­wach, choć ich kon­takty by­wały ra­czej służ­bowe.

Był piąt­kowy po­ra­nek, jesz­cze wcze­śnie. Pro­mie­nie słońca nie zdą­żyły do­tknąć mu­rów za­kładu me­dy­cyny są­do­wej, ukry­tego za gma­chem Ka­te­dry Ge­ne­tyki Me­dycz­nej. Przez uchy­lone okno do wnę­trza ga­bi­netu wpa­dał rześki chłód, który kon­tra­sto­wał z cie­płem jego my­śli o Kasi. Feu­sette obie­cał so­bie, że co­kol­wiek się dziś wy­da­rzy, szybko się z tym uwi­nie. A po­tem za­dzwoni do niej, by wszystko wy­ja­śnić i prze­pro­sić.

– Dzień do­bry, dok­to­rze. Da­niel Lotta z tej strony.

– Wi­taj, Da­nielu. Co się dzieje?

– Zna­leź­li­śmy zwłoki na Dę­bi­nie. Po­trze­buję, żeby pan rzu­cił na nie okiem.

Feu­sette wes­tchnął ciężko. Te­le­fon do Kasi mu­siał po­cze­kać.

***

Póź­niej pan Ro­mu­ald Gru­biń­ski po­wie gli­nom, że jego noga ni­gdy tu nie po­sta­nie – a wy­brał się do parku tylko po to, żeby od­dać się wie­lo­let­niej pa­sji.

– Chcia­łem ze­brać tro­chę grzy­bów! – uniósł się do po­li­cjan­tów.

Da­niel Lotta pró­bo­wał go uspo­koić, ale ro­zu­miał, że emo­cje wzięły górę nad sześć­dzie­się­ciocz­te­ro­let­nim grzy­bia­rzem. Każ­demu serce moc­niej by za­biło, gdyby zna­lazł się w po­dob­nej sy­tu­acji.

 – Po­wtórzmy to jesz­cze raz – po­wie­dział Lotta ła­god­nie. – Wy­brał się pan tu około dzie­wią­tej i po­sta­no­wił od­wie­dzić stare miej­scówki, gdzie na pewno znaj­dzie pan grzyby, tak?

– Tym ra­zem coś mnie tknęło, żeby po­szu­kać no­wych miejsc – od­parł pan Ro­mu­ald, za­ci­ska­jąc dło­nie. – Praw­dziwy grzy­biarz nie boi się zejść z utar­tych szla­ków. Ale, Boże!, mo­głem pójść za tu­nel, jak za­wsze! Mo­głem nie słu­chać tego głosu!

Gru­biń­ski zła­pał się za czoło, jego dło­nie ubru­dzone zie­mią zo­sta­wiły smugi na po­licz­kach i czole.

– No do­brze... – Lotta sta­rał się do­wie­dzieć od świadka jak naj­wię­cej. – Ale po­szedł pan w te krzaki, i co da­lej?

Pan Ro­mu­ald po­pra­wił oku­lary na na­sadę nosa. Pot ze­brał się pod szkieł­kami, a te­raz spły­nął po po­licz­kach po­je­dyn­czymi kro­plami.

– No idę tam, od­gar­niam krzaki, schy­lam się i pa­trzę, czy nie ma ja­kie­goś bo­ro­wika. W pew­nym mo­men­cie wi­dzę coś przed sobą. My­ślę so­bie: ja­kiś ma­te­rac, a pod nim ma­ne­kin. Lu­dzie tu różne rze­czy zo­sta­wiają. – Ro­mu­ald miał na my­śli pu­ste bu­telki, puszki czy pre­zer­wa­tywy, które psuły at­mos­ferę La­sku Dę­biń­skiego. – Ale pierw­szy raz wi­dzia­łem, żeby ktoś wy­rzu­cił tu ma­ne­kina. No więc chcę obejść ten śmiet­nik, ale ten ma­ne­kin za­czyna wy­glą­dać nie­po­ko­jąco dziw­nie.

– I wtedy pan pod­cho­dzi do ma­te­raca, tak?

– No pod­cho­dzę bli­żej, chcę obejść, a ten ma­ne­kin za­czyna wy­glą­dać... ina­czej. Dziw­nie. Za­czy­nam czuć okropny za­pach. My­ślę, że może to bez­domny, ktoś, kto tu mieszka. Więc schy­lam się, ła­pię go za włosy... a te włosy zo­stają mi w ręku!

Pan Ro­mu­ald urwał. Lotta mil­czał, po­zwa­la­jąc mu mó­wić da­lej.

– My­ślę, że za­raz zo­ba­czę twarz, pod­no­szę ma­te­rac... i Je­zus Ma­ria! To trup! Praw­dziwy trup!

DZIEN­NIK ADAMA

Ariel...

Na­sze losy się splo­tły, kiedy mie­li­śmy po trzy­na­ście lat. Po­tem za­wsze był przy nas, jest te­raz i bę­dzie przy na­szym końcu, tak jak my przy jego. Dla­tego ta hi­sto­ria jest za­równo moja, jak i jego. A może na­wet bar­dziej jego niż moja. Ten chło­pak, ta zjawa, ten przy­ja­ciel, ten po­twór.

Ne­me­zis.

Od czego się za­częło? Wbrew po­zo­rom nie od przy­jazdu Ariela, ale od Sta­rego Ma­ry­cha, na­szego są­siada zza płotu. Ja, Ma­tylda i Fi­lip miesz­ka­li­śmy na końcu wą­skiej śle­pej uliczki, scho­wa­nej w gąsz­czu in­nych po­dob­nych uli­czek. Droga as­fal­towa koń­czyła się tuż przed działką Ma­ry­cha, który był sta­rym, zgorzk­nia­łym eme­ry­tem. Wszy­scy na­zy­wa­li­śmy go Sta­rym Ma­ry­chem, choć nie­wielu miało z nim ja­kie­kol­wiek bliż­sze kon­takty. Wście­kał się, gdy na­sza piłka wpa­dała mu do ogródka albo gdy ro­bi­li­śmy za duży ha­łas na ulicy. Za­wsze upo­mi­nał nas, że­by­śmy nie krzy­czeli, choć nie mógł nam za­bro­nić się ba­wić.

Ma­rych pro­wa­dził ta­jem­ni­czy tryb ży­cia. Więk­szość czasu spę­dzał w domu lub na ta­ra­sie, sie­dząc w drew­nia­nym bu­ja­nym fo­telu i pa­ląc pa­pie­rosy. Cza­sem zni­kał za drzwiami. Ni­gdy nie było wia­domo, gdzie jest i kiedy na­gle wy­sko­czy, upo­mi­na­jąc cię tym sta­rym, zdar­tym gło­sem.

Ostatni raz spo­tka­li­śmy się twa­rzą w twarz na dzień przed wy­bu­chem. Ra­zem z Ma­tyldą i Fi­li­pem gra­li­śmy w piłkę. Fi­lip, jak za­wsze, kop­nął ją zbyt mocno i za wy­soko – wy­da­wało mu się, że za­wsze musi udo­wad­niać, że jest od nas lep­szy. Pro­si­łem go, żeby uwa­żał, ale to jak rzu­ca­nie gro­chem o ścianę. Piłka prze­le­ciała przez płot i znik­nęła w ogródku Ma­ry­cha. Nikt z nas nie chciał tam iść, więc za­gra­li­śmy w pa­pier, ka­mień, no­życe. Pa­dło na mnie. Ro­zej­rza­łem się uważ­nie, za­nim prze­sko­czy­łem płot. Ma­ry­cha nie było wi­dać. Piłka wy­lą­do­wała za jego do­mem – tam, gdzie sa­dził kwiaty. Nie­źle – po­my­śla­łem. Je­śli nie znisz­czy­łem mu róż, to pew­nie zro­bię to z pe­lar­go­niami. Czoł­ga­łem się mię­dzy drze­wami ni­czym żoł­nierz, a kiedy się upew­ni­łem, że Ma­rych jest da­leko, sko­czy­łem po piłkę.

Nie wiem, czy wie­dział od po­czątku, że tam je­stem, czy ukrył się ce­lowo, ale kiedy pod­nio­słem piłkę, na­gle po­ja­wił się za mo­imi ple­cami. Zła­pał mnie za nad­gar­stek i chro­po­wa­tym gło­sem rzu­cił:

– Nie­do­bry dzie­ciak! Nie sza­nu­jesz czy­jejś wła­sno­ści! Za­wsze by­łeś nie­do­brym dzie­cia­kiem! Nie­usłu­chany gno­jek! Po­wiem ro­dzi­com, to do­sta­niesz wciry!

Jego sło­wom to­wa­rzy­szył okropny smród, za­pach cze­goś mar­twego. Nie mo­głem go znieść. Wy­rwa­łem się i ucie­kłem. Ni­gdy wię­cej nie po­sta­wi­łem nogi w jego ogródku, aż do pa­mięt­nej nocy, kiedy z Ma­tyldą wkra­dli­śmy się i uj­rze­li­śmy hor­ror za­mknięty w drew­nia­nej skrzyni. Ale o tym póź­niej.

Nie­długo przed przy­by­ciem Ariela, w czerw­cową noc, obu­dził nas gło­śny, po­je­dyn­czy huk. Nasi ro­dzice nie wie­dzieli, co za­szło, ale wszy­scy zro­zu­mie­li­śmy, że dźwięk po­cho­dził z domu Ma­ry­cha. Wy­bie­gli­śmy na dwór w pi­ża­mach. Matka za­kryła usta dło­nią, tłu­miąc jęk:

– O mój Boże!

– We­zwij straż po­żarną! – krzyk­nął oj­ciec do wujka, ojca Ma­tyldy, który miesz­kał naj­bli­żej, na par­te­rze. – I ka­retkę też!

Wu­jek nie cze­kał ani chwili i wy­ko­nał po­le­ce­nie ojca.

Ściana domu Ma­ry­cha była zdru­zgo­tana – jakby tra­fiona po­ci­skiem z ar­maty. Z wnę­trza wy­do­by­wał się ogień. Tata z wuj­kiem Ar­tu­rem, bra­tem ojca, po­bie­gli ra­to­wać starca. By­łem prze­ra­żony. Skoro wy­buchł je­den po­żar, dla­czego nie miałby wy­buch­nąć ko­lejny? Ba­łem się, że dom ru­nie jak do­mek z kart, a my bę­dziemy świad­kami jesz­cze więk­szej tra­ge­dii.

Za­wo­dze­nie sy­ren straży po­żar­nej prze­rwało moje my­śli. Stra­żacy przy­je­chali w trzech sa­mo­cho­dach ga­śni­czych i ru­szyli do ak­cji. Oj­ciec z wuj­kiem wy­bie­gli na ze­wnątrz, pro­sząc o szybką in­ter­wen­cję. Gdy ich zo­ba­czy­łem, spadł mi ka­mień z serca. Po krót­kiej wy­mia­nie zdań dwóch stra­ża­ków wbie­gło do środka z no­szami. Po chwili wy­nie­śli Sta­rego Ma­ry­cha. Ję­czał z bólu, ale jesz­cze żył.

Przez na­stępne dwie go­dziny ob­ser­wo­wa­li­śmy pracę stra­ża­ków. Kiedy ci od­je­chali, nie zmru­ży­łem oka. Gdzieś mię­dzy piątą a szó­stą nad ra­nem usły­sza­łem roz­mowę ro­dzi­ców.

– To było straszne – mó­wił oj­ciec. – Ma­rych stał nie­da­leko ga­zówki, kiedy do­szło do wy­bu­chu. Do­czoł­gał się do ko­ry­ta­rza, ale da­lej już nie mógł. Le­żał na dy­wa­nie z czę­ścią rusztu wbitą w głowę. Po­my­śla­łem, że je­śli tego nie wyjmę, umrze na­tych­miast.

– Skąd mo­głeś wie­dzieć – po­cie­szała matka.

– Kiedy to wy­ją­łem, za­uwa­ży­łem dziurę w czaszce – cią­gnął oj­ciec. – Krew i ropa wy­pły­wały jak z prze­peł­nio­nego kie­li­cha. Otwór w gło­wie miał sze­ro­kość pię­ciu cen­ty­me­trów. Nor­mal­nie można by tam pa­lec wło­żyć. Wi­dzia­łem, jak pul­suje mu mózg.

– Nie­wia­ry­godne, że mimo tego wciąż żył – za­uwa­żyła matka.

– Żył i ga­dał. To zna­czy naj­pierw pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale wy­da­wał z sie­bie je­dy­nie gar­dłowe sy­laby: „Oon... waaa... jeee... bliii...”. A po­tem wy­du­sił je z sie­bie w całe zda­nie.

– Co wam po­wie­dział? – spy­tała matka.

– „On po was idzie. Jest już bli­sko”, po­wta­rzał Ma­rych tym swoim zdar­tym gło­sem. Aż prze­szły mnie ciarki. A na końcu uśmiech­nął się do nas. Ale nie tak jak klaun. Co to to nie. Zro­bił to bez we­so­ło­ści. Przy­po­mi­nał uśmiech­niętą hienę.

– Jaki „on”?

– Nie mam po­ję­cia. Ma­rych bre­dził jak na­jęty.

– To zro­zu­miałe – za­wy­ro­ko­wała matka. – Każdy z dziurą w gło­wie pló­tłby ta­kie bzdury. Nie przej­muj się.

– Może masz ra­cję. Le­piej, żeby dzie­ciaki się o tym nie do­wie­działy.

– Tak, le­piej nie.

Ich roz­mowa miała po­zo­stać ta­jem­nicą.

Ale było już za późno.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl